Śmierć niepoznanego

b_240_0_16777215_00_images_numery_11_179_2009_ok.jpgŚmierć niepoznanego

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

 

– Gdy dziecko jest w łonie matki, jest wielkim Nieznajomym – mówi Agnieszka. Matka z nim rozmawia, wyobraża sobie jego twarz, zastanawia się jakie będzie. Choć nie może go widzieć, ale to nie przeszkadza, matka z nim rozmawia. Czeka. I tak przez dziewięć miesięcy. Dlatego poronienie to katastrofa.

Agnieszka straciła dziecko, gdy miało sześć miesięcy. Lekarze nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, może dlatego, że kobiety żyją w ciągłym stresie. Dziecko umarło w łonie Agnieszki, trzeba je było „usunąć”.

- Gdy po zabiegu spytałem o płeć, lekarz popatrzył na mnie jak na wariata – opowiada Krzysztof, mąż Agnieszki. – Może dlatego, że był to początek lat 90. i jeszcze mieliśmy stare nawyki? – zastanawia się. – Gdy ochłonęliśmy po szoku, zapytaliśmy, co się stało z ciałkiem naszego dziecka? – Odpowiedzieli, że nie ma o czym mówić. Swoistą delikatnością się wykazali, prawdy nie powiedzieli. Dziś wiem. Łożysko mojej żony zostało przerobione na kosmetyki, bardzo drogie kosmetyki. A ciałko? Zostało spuszczone do miejskiej kanalizacji albo spalone wraz ze szpitalnymi odpadami. Tak się stało. I te kretyńskie zapewnienia personelu: Jesteście młodzi, jeszcze możecie mieć dzieci. – Oni nic nie rozumieli, choć mieli wieloletnią praktykę położniczą i nieraz interweniowali w podobnych sytuacjach. Nie rozumieli naszego bólu – że dziecko umarło, że matka musi wykrzyczeć się i wypłakać – dodaje Agnieszka.

– Miałam robić karierę naukową – mówi Maria Bienkiewicz. – To był początek lat 80. Skończyłam medycynę i szykowałam się do wyjazdu na stypendium do Stanów Zjednoczonych. W tamtych czasach była to nie lada atrakcja. I wtedy spotkałam koleżankę z roku, która zrobiła specjalizację z ginekologii. Zaczęłyśmy sobie opowiadać, co u nas słychać, ja jej mówię, że wyjeżdżam, a ona, że mi zazdrości, bo ona ma problem: musi robić „zabiegi”. Zupełnie spontanicznie powiedziałam: To tak, jakbyś przyjmowała na śmierć Pana Jezusa. Przyjdzie czas, że staniesz przed Nim twarzą w twarz i odpowiesz za całe swoje życie. – Jak jesteś taka mądra przyjdź i zobacz, jak to jest – usłyszała w odpowiedzi.

Maria Bienkiewicz przyszła, zobaczyła... i nie wyjechała na stypendium. Została w Polsce. Jakoś nie mogła. – Tak mną to wszystko wstrząsnęło, że nie potrafiłam zająć się niczym innym – tłumaczy. Godzinami siedziała pod gabinetami lekarskimi, słuchała kobiet, rozmawiała z nimi. Stało się coś dziwnego – pod gabinetem zabiegowym uratowała jedno, potem drugie, potem kolejne dziecko. Dosłownie w ostatniej chwili. – Ci sami lekarze, którzy mieli dziecko zabić, prowadzili potem ciążę i przyjmowali dziecko na świat, brali je na ręce – wspomina.

Wówczas dotarło do niej, jak bardzo zmanipulowana była wiedza, przekazywana jej przez profesorów na studiach. O dziecku mówili „plazma”, „galareta”. Na drugi plan schodziła prawda, że to człowiek, najprawdziwszy człowiek, choć we wczesnym stadium rozwoju. A skoro mamy do czynienia z plazmą...

Poczekalnie i szpitale stały się jej drugim domem. Zagadywała kobiety, które miały skierowanie „na zabieg”. Tłumaczyła. Przekonywała. Zaklinała. I cały czas odmawiała różaniec. A gdy spotkała się z sercem zatwardziałym, gdy któraś się mocno zaparła, szła adorować Najświętszy Sakrament. – Wszystko można wtedy wyprosić – mówi z przekonaniem. Zdarzało się, że udawało się uratować pięć, nawet siedem dzieci dziennie. – Do każdej kobiety jest inna droga – podsumowuje swoje ponad dwudziestoletnie doświadczenie. Gdy mówiły, że nie mają się w co ubrać, dawałam im nieraz to, co miałam na sobie. Pamiętam dziewczynę, której dałam bluzkę. Mocno przytuliła ją do siebie i powiedziała: Urodzę.

Maria Bienkiewicz wysłuchiwała opowieści o bólu i samotności, pamięta zaszczute przez otoczenie dziewczyny, które przychodziły z matką lub teściową. Położne dawały jej adresy kobiet, które były zapisane na „zabieg”. Jeździła do nich, a wiele mieszkało pod Warszawą. Za komuny korzystanie z komunikacji podmiejskiej było prawdziwą udręką. Szukała tych adresów, nieraz domy znajdowały się w lesie, gdzieś w Świdrze czy Otwocku. Czekała na powrót kobiet, a wracały po pracy i po zakupach o 20-21. Zaczynały się „gęste” rozmowy, które kończyły się dobrze po północy, albo nad ranem. Nieraz w zimie musiała się dostać do Warszawy. Ale jakoś zawsze znajdował się autobus, który zjeżdżał do zajezdni na Chełmską, a ona mieszkała w pobliżu, w mieszkaniu na strychu.

Z upływem czasu jej działania były coraz bardziej usystematyzowane. Była w stałym kontakcie z docentem Marzinkiem ze szpitala na Bródnie, który zdecydował, że nie przeprowadzi aborcji, jeśli kobieta nie przejdzie konsultacji u Marii Bienkiewicz. Kobiety się konsultowały... a potem, zazwyczaj rodziły dzieci. Zdarzało się, że „dopadła” je w przebieralni tuż przed „zabiegiem”, a potem znajdowały jakiś kąt, zaczynały rozmowy. – Kobieta rodziła i zaczynał się jej powrót do Boga – opowiada. Dzieci chrzcił ks. prałat Uszyński. Jest matką chrzestną ponad czterdziestu, a ile uratowała? – Nie potrafi powiedzieć.

Szpitalna codzienność była okrutna. Ciała dzieci z poronień i zabitych wskutek aborcji wyrzucano albo do ubikacji, albo palono jako „odpad” medyczny z bandażami i opatrunkami. Pozostawały kobiety ze swym bólem i bezradnością. I całkowitym osamotnieniem. – Kiedy pytałam patomorfologów, co się z nimi stało, odpowiadali, że wkładano je do trumny. Ale nie mówili prawdy.

Chowanie dzieci, które urodziły się martwe było potrzebą jej serca, czymś logicznym. Jeszcze kilka lat temu obowiązywały przepisy, nakazujące, by szpitale wydawały akty zgonu tylko wówczas, gdy dziecko żyło dłużej niż 22 tygodnie. Dopiero od trzech lat istnieje obowiązek wydania karty zgonu także w wypadku, gdy dziecko zmarło wcześniej. – To nie ma znaczenia, kiedy zmarło, zawsze na jego twarzy wypisane jest bezgraniczne cierpienie – wyznaje. – Tego się nie zapomina.

Pierwszy pogrzeb dzieci, które urodziły się martwe odbył się 20 października 2005 roku. Zorganizowała go Fundacja Nazaret, którą założyła w 1998. Dziesięć białych lakierowanych trumienek z ciałkami dzieci spoczęło na służewieckim cmentarzu. Była karawana, a także klepsydra z napisem: Niewinne Dzieci.

– Matka powinna z największą czcią wziąć dziecko, zawinąć w pieluszkę, złożyć do trumienki – mówi Maria Bienkiewicz. Robiła to już nieraz. Układała dziecko, wkładała do niej różę. Tyle mogę zrobić dla tego człowieka na jego pierwszą i ostatnią drogę – mówi ze smutkiem.

– Od zawsze jestem przekonany, że człowiek jest w krainie żyjących od poczęcia – mówi ks. prałat Józef Maj, proboszcz parafii św. Katarzyny na warszawskim Służewiu. – Dlatego było dla niego oczywiste, że trzeba zorganizować uroczysty pogrzeb dzieci, zmarłych wskutek poronienia. Na Służew skierował Marię Bienkiewicz świętej pamięci ks. prałat Zdzisław Peszkowski. – Skoro Kościół jednoznacznie naucza, że dziecko poczęte jest człowiekiem, należy mu się godny pochówek – argumentował. Ale prałata Maja nie trzeba było przekonywać. Od 1984 roku chowa on dzieci, które nie doczekały narodzin.

Do tego skłoniło go nie tylko nauczanie Kościoła i teologia, ale także osobiste przeżycie. – Moja mama poroniła siostrzyczkę, gdy miałem 11 lat – wyznaje. Była w 7. miesiącu ciąży. Tato się ukrywał, to był rok 1953. Do mamy przyjechał prywatny lekarz, nie z państwowej służby zdrowia.

Na służewieckim cmentarzu odbyło się już około 90 takich pogrzebów. – To bardzo ważne, aby ojcowie i matki widzieli godność osoby zmarłego dziecka, które się nie narodziło, a w ciemnościach rozstaje się z życiem. Zawsze raziło mnie nasze nowożytne barbarzyństwo w traktowaniu ludzkich szczątków, wrzucanie ich do pudła, czy do kloaki. A kiedyś chowano je na cmentarzach.

Proboszcz parafii św. Katarzyny uważa, że te pochówki były ważne z punktu widzenia społecznego. Obecnie Stolica Apostolska przygotowuje dyrektorium i ceremoniał takich pochówków. Ale ważniejsze jest bycie przy rodzicach, wyjaśnianie, że logika starotestamentalna tu nie obowiązuje, że nieochrzczone dzieci nie są potępione. Trzeba mówić rodzicom, że pragnienie chrztu jest pragnieniem skutecznym.

Księża powinni zorganizować normalny pogrzeb takim dzieciom – mówi Maria Bienkiewicz. Wydzielić kwaterę na cmentarzu. Miejsce, do którego można przyjść, zapalić świeczkę, porozmawiać z dzieckiem. Albo pochować we wspólnym grobie rodzinnym.

Matka, która poroni, jeśli potrafi duchowo połączyć się ze swym zmarłym dzieckiem, szybciej wraca do równowagi. Najważniejszy jest wymiar duchowy, ten kontakt z dzieckiem duchowo leczy jego matkę. A księża – mówi Maria Bienkiewicz – nie powinni dać się zmanipulować i poddawać duchowi czasu, nie powinni godzić się na wizję, że oto mamy do czynienia z jakąś plazmą, galaretą. Powinni poświadczać człowieczeństwo człowieka. Także w tym najwcześniejszym stadium jego życia.

Na służewieckim cmentarzu, obok mogił anonimowych ofiar komunizmu, spoczywają także dzieci, które urodziły się martwe. Na ich kwaterze od trzech lat stoi pomnik przywieziony z Włoch. Matka Boża obejmuje dzieci. Dzieci nie mają twarzy, gdyż dziecko, które jest w łonie matki jest wielkim Nieznajomym. Miejsce często nawiedzają rodzice. Chcą się wypłakać, dojść do samego dna swojego bólu.

 

Imiona rodziców zostały zmienione.