Modlitwa mojej Matki

Modlitwa mojej Matki

Maria Wilczek

 

 

Widzę ją każdego dnia jak klęczy, niepomna swych osiemdziesięciu ośmiu lat, schylona przed ołtarzykiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który stał jeszcze w jej rodzinnym domu. Skupiona, nieobecna, oddana całkowicie modlitwie.

– Mamo – spytałam kiedyś – wiem, że modlisz się za nas, za swą rodzinę, ale za co, za kogo jeszcze modlisz się tak długo?

Staruszka spojrzała zdziwiona. – Jak to, wiesz przecież ile jest do uproszenia. Widzisz ile jest złego i głodu, i wojen, ile ludzkich krzywd... A poza tym, moje dziecko, wszyscy moi przyjaciele już po tamtej stronie. Jak się za nich nie modlić? Na przykład za księdza Marchewkę. On dawał mi ślub. Pamiętam, jak dziś: twój tatuś na czarno, taki był wtedy piękny, ja w długiej, atłasowej sukni, wiesz tej, z której miałaś potem przerobioną sukienkę do Pierwszej Komunii. Szliśmy przez jasno oświetloną nawę kieleckiej katedry... Przy składaniu przysięgi płakałam jak nasza Kasia. Tak, za księdza Marchewkę modlę się codziennie. Za mojego katechetę także. Kochałyśmy go bardzo. Chociaż bywał srogi, zawsze wysłuchiwał i pocieszał, jak któraś przyszła z kłopotami. Za panią Kucową również – to moja profesorka od polskiego, miała szczęście, że jej syn został kapłanem. I za prymasa Wyszyńskiego. Co prawda tylu ludzi się za niego modli, ale tak sobie myślę, że będzie wiedział, komu moją modlitwę przekazać, jakby mu było o nią za dużo.

– Mamuśko, a za Jana Pawła II?

– No jakże, moje dziecko, oczywiście, każdego dnia i od razu dziękuję

Bogu, że doczekałam jego wyboru, a i tego, że mamy wolną Polskę. Tak się czuję, jakby moje modlitwy z dawnych lat jakoś się przydały. Pamiętam zresztą, ale tego to ty już nie możesz pamiętać, że o to samo modliliśmy się za czasów mojego dzieciństwa przed osiemnastym rokiem. Babcia Joanna i dziadek Leon zwoływali wszystkich każdego wieczora. Właściwie klękały cztery pokolenia, dzieci na przodzie, żeby się nie wierciły.

– Tak Mamo, tego nie pamiętam, za to wspominam wieczory czasów okupacji, kiedy to ty zwoływałaś nas wszystkich na wieczorną modlitwę, a dom pełen był także osób przygarniętych, i pilnowałaś, by z całą powagą wypowiadane były słowa psalmu:

                        Kto się w opiekę podda Panu swemu

                        A całym sercem szczerze ufa Jemu...

Pamiętam też ogromny bukiet róż, który ofiarował ci pan Kazimierz, przekonany, że to ty wymodliłaś mu zwolnienie z gestapo.

– No, nie przesadzaj. Prosił, żebym się modliła, to się modliłam, ale

żeby to aż moja zasługa?

Modlitwa mojej Matki trwała długo. Zamknięta w swoim pokoju, zanosiła do Boga prośby i dziękczynienia, przepraszała też za grzechy, których właściwie nie miała, zawsze jednak przekonana, że jest wielką grzesznicą. I wielbiła Boga prosto a gorliwie. O przyrzeczonych modlitwach, choćby ją proszono o nie przed laty, nie zapominała nigdy, tak więc lista intencji była długa i często było bardzo już późno, a ona jeszcze modliła się w skupieniu.

– Wiesz, nie śmiej się – powiedziała kiedyś – ale ja modlę się także za

Pawła Krężołka.

– Za kogo?

– No, za Pawła. Kiedy byłam małą dziewczynką to był taki niedorozwinięty pastuszek, mieszkający w pobliżu. Wynosiłam mu ciastka po kryjomu, dotąd nie mogę go zapomnieć.

– Mamo, to pewnie i za pannę Klementynę się modlisz?

– A żebyś wiedziała.

O pannie Klementynie słyszałam od wczesnego dzieciństwa. Każdego roku na Wszystkich Świętych zapalałyśmy świeczki na jej grobie, pamiętałyśmy w wypominkach i rozmowie. Zmarła, gdy moja matka miała zaledwie dziewięć lat, ale wcześniej zdążyła opowiedzieć jej wiele pięknych baśni. I to za te baśnie moja matka dziękowała jej modlitwą przez osiemdziesiąt lat.

A w trakcie dnia Mama słała wiele westchnień do świętego Antoniego, bo wszystko jakoś bez przerwy jej ginęło. A to okulary, a to lekarstwa, a to torebka...

– Mamo – zażartowałam kiedyś – czy ty nie za bardzo męczysz tego świętego, nieustannie prosząc, żeby ci pomógł odnajdować twoje zguby?

– Jak się obraża, to już jego sprawa – odpowiedziała zaczepnie.

Ale święty Antoni nigdy się nie obrażał, wiedział pewnie, że go Mama włączyła prawie do rodziny i może dlatego znajdował jej wszystko, także cierpliwość, lepszy nastrój, sen, a nawet mnie, gdy się niepokoiła, że dłużej nie wracam do domu.

Ale najgoręcej moja Matka kochała Matkę Boską. Kult dla niej wyniosła z rodzinnego domu, a przeżycia wojenne jeszcze go pogłębiły.

– To było w Janowie Lubelskim, 8 września 1939 roku, w dzień narodzenia Matki Boskiej, tuż po sumie – opowiadała, jakbym słyszała to po raz pierwszy. Nalot dywanowy. Bomba spadła nieopodal nas. Zasypały nas zwały ziemi. Zdołałam zaledwie krzyknąć: „Matko ratuj!” Usłyszała, uratowała! I jak tu, moje dziecko, nie dziękować, życia nie starczy... A tu trzeba się jeszcze pomodlić, żeby nie było biedy w Polsce, żeby się ludzie lepiej rozumieli... Wiesz, za tych, co rządzą, też się modlę, ale czasem to już do nich siły nie mam, stale się kłócą, już czasem i telewizora nie chce mi się otwierać.

Obok wielkich spraw, sprawy małe, wszystko jej modlitwy ku górze unosiły.

– To mój najważniejszy teraz obowiązek – mówiła.

– Mamo i jeszcze o co, o kogo się modlisz?

Widzę jak zamyśla się przez chwilę, a potem otrząsa niecierpliwie.

– Już mnie nie męcz, przecież widzisz, że jestem zajęta. Mam jeszcze cały różaniec do zmówienia i kilka modlitw z książeczki, a już późno się robi.

Wychodzę więc, cicho zamykając drzwi, spoza których dobiega monotonny szmer zdrowasiek.

A każdego ranka, przebiegając wąską uliczką obok naszego domu, zatrzymywałam się na moment naprzeciwko swego okna. Wówczas rozsuwała się biała firanka, a stojąca w nim drobna postać unosiła w górę rękę i błogosławiła mnie znakiem krzyża. „Mój prywatny papież” – myślałam. Od ilu bied uchroniła mnie każdego dnia jej żarliwa modlitwa?

CZY KRYZYS MOŻE BYĆ ŁASKĄ?

CZY KRYZYS MOŻE BYĆ ŁASKĄ?

Z ks. kanonikiemdr. Andrzejem Suchoniem, duchowym opiekunem wolontariuszy Katolickiego Telefonu Zaufania, proboszczem parafii Mariackiej w Katowicach – rozmawia Ewa Babuchowska

 

Zewsząd słyszymy, że żyjemy w czasach kryzysu. Mamy kryzys gospodarczy, oznaczający załamanie procesu wzrostu gospodarczego, kryzys którego przebieg i losy nie są do końca oczywiste nawet dla ekonomistów. Wiele osób żyje w poczuciu niepewności i zagrożenia. Zresztą bombardują nas ze wszystkich stron informacje i o innego rodzaju kryzysach. Nasze życie upływa więc niejako w świecie kryzysów! Bo przecież każdy z nas mających swój wewnętrzny świat, przeżywa także własne kryzysy, które dotykają go głęboko.

– Rzeczywiście zdarzają się w naszym życiu sytuacje bardzo dramatyczne. Ważne, aby człowiek, zmagając się z problemem niełatwym do rozwiązania, nie zniszczył samego siebie. Ażeby z tego kryzysu, z tych trudności, w jakich się znalazł, mógł wyjść bez szwanku, żeby sobie umiał z przeciwnościami radzić.

 

Kryzys zatem jest zjawiskiem dynamicznym. Zmaganiem się, poszukiwaniem rozwiązania, okresem przesilenia…?

– Można tak powiedzieć. Ważne, aby działania, które podejmujemy, szły w dobrym kierunku.

 

Co to znaczy dla człowieka wierzącego?

–Dobrze przeżyte kryzysy rozwijają nas. Pan Jezus mówi: Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Znaczy to, że jeżeli człowiek nie zmaga się z kryzysem – nie idzie konsekwentnie za Jezusem, nie rozwija się. Kryzysy są w życiu czymś koniecznym. Gdyby człowiek przeżył życie bez nich, prawdopodobnie byłby bardzo niedojrzały. Mądrość życiowa wypływa w znacznej mierze z dobrze przeżytych kryzysów. One dostarczają nam doświadczeń, uczą szukania rozwiązań. One nas hartują.

 

Słowa „krzyż” i „kryzys” brzmią w języku polskim trochę podobnie, chociaż ich etymologia jest różna. Łączy je cierpienie.

–Doświadczenie wiary uczy nas, że to, co zostało okupione cierpieniem, ma wielką wartość. Zauważmy, że zarówno Stary, jak i Nowy Testament utkany jest z historii ludzi, ich cierpienia i kryzysów. Jest to nie tylko Pismo natchnione przez Boga, ale Boże słowo złączone z ludzkim cierpieniem. Widać to w psalmach czy modlitwie Jeremiasza, a zwłaszcza w Księdze Hioba. Człowiek ma prawo skarżyć się Bogu, wylewać przed Nim swoje żale, mówić o bólu i cierpieniu, a nawet wyrażać pretensje. Takie zwierzanie się Bogu, mówienie Mu o swoich uczuciach – nieraz buntu i gniewu – oczyszcza, i w efekcie umacnia nadzieję.

 

Czego powinien wystrzegać się człowiek przeżywający kryzys?

– Ulegania pokusie łatwych rozwiązań. Nieraz ludzie, by przerwać cierpienie, wpadają na pomysły, które w normalnej sytuacji byłyby dla nich nie do przyjęcia. Przypomnijmy sobie, jak szatan kusił Pana Jezusa, by kamienie przemienić w chleb. Takim instrumentem pokusy bywa kłamstwo czy pochlebstwo dla korzyści, zamysł wydobywania się z trudnej sytuacji „po trupach”, albo szukanie łatwych pociech, np. sięganie po alkohol, narkotyki, czy seksualne doznania. Ogromnie ważne, by w fazie kryzysu, kiedy cierpienie czy ból zaciemniają nam obraz rzeczywistości, nie podejmować ważnych decyzji życiowych. Kiedy kryzys minie, człowiek widzi często, że popełnił głupstwo.

 

Czy więc najlepszą radą jest kryzys przeczekać?

– Tak, nieustannie ufając Bogu. Trzeba też pamiętać, że kryzys jest okresem ćwiczenia się w nadziei. Chrześcijańska nadzieja – to  czekanie na łaskę. Czasem Pan Bóg sam musi znaleźć drogę wyjścia z kryzysu. Zaakceptować swój kryzys, wpisać go w swój życiorys, pamiętając, że jest związany z ludzką egzystencją, to nie to samo, co trwać w bierności. Zawsze, przeżywając go, warto karmić się słowem Bożym, na przykład modlić się Słowami psalmów.

 

Pokusą dla człowieka może być też zamknięcie się w sobie, trwanie w bólu i cierpieniu.

– Zaakceptowanie stwarza możliwość zobaczenia  swego  krzyża w realnych wymiarach. Pozwala dojrzeć także innych cierpiących, i co ważne, poszukać sobie pola do działania, by mieć poczucie wartości własnej i swojego życia.  A przejawem prawdziwej dojrzałości emocjonalnej i wiary jest umiejętność wznoszenia się ponad własne smutki.

 

Przyjrzyjmy się niektórym rodzajom kryzysów.

– Jest ich bardzo wiele. Częsty jest kryzys egzystencjalny, kiedy człowiek traci wiarę w siebie i własną przydatność. Nie bardzo wie, do czego się nadaje, gdzie jest jego miejsce…Czuje się zmęczony życiem…

 

Ten stan może być, jak sądzę, udziałem bezrobotnych.

– Tak, ale należy odróżnić utratę pracy zarobkowej i pozostanie bez środków do życia od bycia bezrobotnym. Pierwszą sytuację nazwałbym kryzysem materialnym, biedą. Niekoniecznie jednak musi być ona powodem kryzysu egzystencjalnego. Człowiek bowiem swoją wartość odnajduje nie w tym, co robi, ile zarabia, ale – jak bardzo jest potrzebny innym ludziom, jak rozwija swoje talenty. Ważne jest zatem, aby pomimo braku pracy zarobkowej zgodnej z zawodem, nie stał się on rzeczywiście bezrobotnym – przez bezczynność! Zawsze można spełniać się w jakiejś działalności, także wolontaryjnej, wykazując sumienność i talenty świadczące o naszej wartości. Aktywność taka staje się też często drogą do szybszego znalezienia pracy, chroni przed rzeczywistym kryzysem egzystencjalnym. Bez zdobycia się na tę aktywność nie zdołamy się z niego wydobyć. Kiedyś zjawił się u mnie człowiek, prosząc o pomoc materialną, gdyż utracił pracę. Powiedziałem mu, żeby przychodził codziennie, a ja będę chodził z nim do kościoła odmawiać cały różaniec w intencji znalezienia pracy. „To będzie pana codzienne, stałe zajęcie wykonywane dla znalezienia pracy zarobkowej”. Zdziwił się bardzo i – niestety, nie było go na to stać.

 

Bywa tak w życiu, że ktoś ma jakiś cel, widzi jego sens, posiada wiarę. Nagle coś się dzieje – i wszystkie te wartości wydają się nic niewarte.

– Jeżeli człowiek nie stara się wyjaśnić swych wątpliwości, nosi w sobie pytania, na które nie szuka odpowiedzi – może to doprowadzić do poważnego kryzysu. Mało tego, trzeba powiedzieć, sięgając do wskazań teologii moralnej, że jeżeli ktoś świadomie i dobrowolnie żyje w wątpliwościach (mógłby je rozwiązać, a nie rozwiązuje) – żyje w grzechu.

Z kolei kryzys etyczny może nadejść wtedy, kiedy człowiek popełni jakieś wielkie zło, nie chce naprawić jego skutków i nie potrafi sobie wybaczyć. Do czego może doprowadzić  zamknięcie się w tym kryzysie, wiemy na przykładzie Judasza… Podobnie jest z kryzysem spowodowanym jakimś nałogiem czy „łańcuszkiem” grzechów, które – nieprzerwane – prowadzą człowieka do coraz większego zła, tym samym do coraz większego kryzysu.

 

Może w tych wypadkach należałoby poszukać dobrego spowiednika, ojca duchownego?

– Ojciec duchowny, stały spowiednik – osoba głęboko pobożna, mądra, kompetentna, z doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem – może stać się doskonałym towarzyszem człowieka przeżywającego kryzys. Żeby ta relacja była owocna, muszą być spełnione pewne warunki. Pierwszy to całkowita szczerość wobec kierownika duchowego. Ujawnienie przed nim całej prawdy, otwarcie całej duszy, a nie tylko wygodnej dla nas i niekrępującej jej części. Drugi warunek to zaufanie kierownikowi duchowemu. Ludzie przeżywający tego typu kryzysy mają bowiem tendencję do nieufności wobec usłyszanych rad. Stąd też czasem – zamiast iść za słowami radzącego – ciągle poszukują „lepszych” kierowników duchowych, gdyż obecni nie wydają im się dostatecznie dobrzy…

 

Istnieją  kryzysy niezawinione przez człowieka…

– Bywa tak z kryzysem powołania – małżeńskiego czy kapłańskiego. Człowiek, idąc określoną drogą przez jakiś czas, napotyka nagle trudność jakby niemożliwą do pokonania i czuje się poniekąd w stanie zawieszenia. Wyjście z tego kryzysu wymaga z jednej strony cierpliwości, z drugiej – przemiany pewnego sposobu myślenia i postępowania. Do takich niezawinionych kryzysów – należy kryzys zaufania do drugiego człowieka. Jeden z najboleśniejszych. A także kryzys zdrowia, który – szczególnie, gdy zaczyna mu towarzyszyć świadomość, że życie się kończy – jest często powodem rozpaczy.

 

Niełatwo nieraz wyjść z samotności i własnych trosk…

– Są takie sytuacje, w których człowiek w kryzysie zaczyna szukać ludzi, bo dopiero wtedy zauważa, że jest sam. Często właśnie wtedy potrzebuje kogoś, kto by go zrozumiał, uczy się właściwego dialogu z innymi ludźmi – dialogu nacechowanego pokorą. Drugi człowiek może pomóc wyjść z kryzysu. I w tym właśnie kontekście warto wiedzieć, iż jest jedna taka łaska, wyrazisty znak tego, że jesteśmy stworzeni na obraz mądrego i nieskończenie miłosiernego Boga – to dobroć – najszlachetniejsza cząstka człowieczeństwa! Różne są definicje dobroci. Na ogół mówi się, że jest ona owocem zespolenia rozumu z sercem. Mądrość, która jest natchnieniem serca powoduje, że człowiek staje się dobry. Dobroć jest pociągająca. Jan Paweł II cieszył się tak wielką popularnością i sympatią, bo odkryto w nim to powiązanie serca i mądrości. Inna definicja: Dobroć – to czynienie drugiemu więcej niż potrzeba. Nie poprzestawanie na tym, co konieczne. Dobroć jest „zaraźliwa”, przynosi owoce, dla niektórych staje się wyzwalająca. Dobroć jest „wylaniem siebie” dla drugiego, wejściem całkowicie w jego położenie, w jego sytuację…

 

Jest ona zatem lekiem na cierpienie?

– O, tak, w atmosferze dobroci nawet najcięższy krzyż wydaje się lżejszy. Jest do udźwignięcia. Choć nieraz nie można komuś pomóc w sensie zmiany jego sytuacji, to jednak gdy jest się z cierpiącym, on czuje naszą z nim solidarność. Wiele cierpień bierze się stąd, że ktoś stracił chęć do życia. Wyzwolenie w nim dobroci, pokazanie jakiejś dziedziny, w której może on zrobić coś dobrego, pozwala mu odzyskać godność i szacunek do siebie samego. Spotkanie z ludzką dobrocią pomaga człowiekowi poznawać i rozwijać dobre strony własnego charakteru, talenty i charyzmaty.

 

Może ksiądz podać jakiś przykład?

– Myślę, że wszyscy znamy wiele takich sytuacji z życia i z mediów… Wspomnę osobę, której dobroć pozwoliła zachować wiarę w wartość życia, w jego sens. Spotkałem ją na początku mojego życia kapłańskiego i do dziś zachowuję w pamięci i sercu. To Anna Kwiotek z Niedobczyc. Pochodziła z rodziny, w której była choroba alkoholowa i przemoc. Kiedy Anna miała trzy lata, została uderzona przez ojca deską w głowę. To spowodowało, że została sparaliżowana do końca życia. Niewiele już urosła; miała dużą głowę, ale ciało drobne, wątłe. Przychodzili do niej ludzie, żeby się umocnić. Widzieli w niej dobroć i mądrość. Nigdy nie mówiła o swoich bólach; zawsze wsłuchiwała się w problemy ludzi. Modliła się za nich, znała niemal na pamięć Pismo św. Pomogła, także materialnie, w dojściu do kapłaństwa kilkunastu księżom z całej Polski. Za pośrednictwem życzliwych ludzi organizowała pomoc dla nich, np. w urządzeniu prymicji. W rocznice jej wypadku odprawialiśmy zawsze w jej pokoju Mszę św. Anna łączyła swoje cierpienie z najświętszą ofiarą Chrystusa. Rozumiała, bardziej niż ktokolwiek inny, że krzyż niesiony bez Chrystusa jest tylko udręką. Wszak w Nim – ukrzyżowanym i zmartwychwstałym – jest nasza nadzieja.

 

Można tę nadzieję odnieść także do tych, którzy cierpią z powodu śmierci najbliższych?

– Nie tylko można, ale trzeba. W obliczu śmierci istnieje nawet obowiązek wzbudzenia w sobie aktu nadziei, że życie nasze, raz zaczęte, nigdy się nie kończy i że spotkamy się z naszymi kochanymi w niebie. Nie ulega jednak wątpliwości, że odejście osoby ukochanej jest przyczyną najtrudniejszego do przeżycia kryzysu. By z niego wyjść, trzeba nieraz dokonać poważnych zmian w swoim życiu, odpowiedzieć na nowe wezwania, jakie Bóg przed nami stawia! One ukażą sens naszego życia w nowym świetle i przynajmniej częściowo zrekompensują pustkę i wyrwę, jaka powstała po stracie bliskiej osoby. Pamiętam boleść pewnej parafianki, która po śmierci syna przez dłuższy czas nie mogła dojść do siebie. Słuchając  po raz kolejny o jej żalu i smutku, zaproponowałem, by została kierowniczką ochronki dla dzieci zaniedbywanych przez rodziców. Powiedziałem jej: „Pan Bóg wziął ci jedno dziecko, a daje czterdzieścioro”. Z wielką miłością macierzyńską podjęła się tego zadania i z poświęceniem pełni je do dziś.

 

Dziękuję bardzo za rozmowę, która, z pewnością w każdej z nas pomnoży nadzieję.

Śmierć niepoznanego

Śmierć niepoznanego

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

 

– Gdy dziecko jest w łonie matki, jest wielkim Nieznajomym – mówi Agnieszka. Matka z nim rozmawia, wyobraża sobie jego twarz, zastanawia się jakie będzie. Choć nie może go widzieć, ale to nie przeszkadza, matka z nim rozmawia. Czeka. I tak przez dziewięć miesięcy. Dlatego poronienie to katastrofa.

Agnieszka straciła dziecko, gdy miało sześć miesięcy. Lekarze nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, może dlatego, że kobiety żyją w ciągłym stresie. Dziecko umarło w łonie Agnieszki, trzeba je było „usunąć”.

- Gdy po zabiegu spytałem o płeć, lekarz popatrzył na mnie jak na wariata – opowiada Krzysztof, mąż Agnieszki. – Może dlatego, że był to początek lat 90. i jeszcze mieliśmy stare nawyki? – zastanawia się. – Gdy ochłonęliśmy po szoku, zapytaliśmy, co się stało z ciałkiem naszego dziecka? – Odpowiedzieli, że nie ma o czym mówić. Swoistą delikatnością się wykazali, prawdy nie powiedzieli. Dziś wiem. Łożysko mojej żony zostało przerobione na kosmetyki, bardzo drogie kosmetyki. A ciałko? Zostało spuszczone do miejskiej kanalizacji albo spalone wraz ze szpitalnymi odpadami. Tak się stało. I te kretyńskie zapewnienia personelu: Jesteście młodzi, jeszcze możecie mieć dzieci. – Oni nic nie rozumieli, choć mieli wieloletnią praktykę położniczą i nieraz interweniowali w podobnych sytuacjach. Nie rozumieli naszego bólu – że dziecko umarło, że matka musi wykrzyczeć się i wypłakać – dodaje Agnieszka.

– Miałam robić karierę naukową – mówi Maria Bienkiewicz. – To był początek lat 80. Skończyłam medycynę i szykowałam się do wyjazdu na stypendium do Stanów Zjednoczonych. W tamtych czasach była to nie lada atrakcja. I wtedy spotkałam koleżankę z roku, która zrobiła specjalizację z ginekologii. Zaczęłyśmy sobie opowiadać, co u nas słychać, ja jej mówię, że wyjeżdżam, a ona, że mi zazdrości, bo ona ma problem: musi robić „zabiegi”. Zupełnie spontanicznie powiedziałam: To tak, jakbyś przyjmowała na śmierć Pana Jezusa. Przyjdzie czas, że staniesz przed Nim twarzą w twarz i odpowiesz za całe swoje życie. – Jak jesteś taka mądra przyjdź i zobacz, jak to jest – usłyszała w odpowiedzi.

Maria Bienkiewicz przyszła, zobaczyła... i nie wyjechała na stypendium. Została w Polsce. Jakoś nie mogła. – Tak mną to wszystko wstrząsnęło, że nie potrafiłam zająć się niczym innym – tłumaczy. Godzinami siedziała pod gabinetami lekarskimi, słuchała kobiet, rozmawiała z nimi. Stało się coś dziwnego – pod gabinetem zabiegowym uratowała jedno, potem drugie, potem kolejne dziecko. Dosłownie w ostatniej chwili. – Ci sami lekarze, którzy mieli dziecko zabić, prowadzili potem ciążę i przyjmowali dziecko na świat, brali je na ręce – wspomina.

Wówczas dotarło do niej, jak bardzo zmanipulowana była wiedza, przekazywana jej przez profesorów na studiach. O dziecku mówili „plazma”, „galareta”. Na drugi plan schodziła prawda, że to człowiek, najprawdziwszy człowiek, choć we wczesnym stadium rozwoju. A skoro mamy do czynienia z plazmą...

Poczekalnie i szpitale stały się jej drugim domem. Zagadywała kobiety, które miały skierowanie „na zabieg”. Tłumaczyła. Przekonywała. Zaklinała. I cały czas odmawiała różaniec. A gdy spotkała się z sercem zatwardziałym, gdy któraś się mocno zaparła, szła adorować Najświętszy Sakrament. – Wszystko można wtedy wyprosić – mówi z przekonaniem. Zdarzało się, że udawało się uratować pięć, nawet siedem dzieci dziennie. – Do każdej kobiety jest inna droga – podsumowuje swoje ponad dwudziestoletnie doświadczenie. Gdy mówiły, że nie mają się w co ubrać, dawałam im nieraz to, co miałam na sobie. Pamiętam dziewczynę, której dałam bluzkę. Mocno przytuliła ją do siebie i powiedziała: Urodzę.

Maria Bienkiewicz wysłuchiwała opowieści o bólu i samotności, pamięta zaszczute przez otoczenie dziewczyny, które przychodziły z matką lub teściową. Położne dawały jej adresy kobiet, które były zapisane na „zabieg”. Jeździła do nich, a wiele mieszkało pod Warszawą. Za komuny korzystanie z komunikacji podmiejskiej było prawdziwą udręką. Szukała tych adresów, nieraz domy znajdowały się w lesie, gdzieś w Świdrze czy Otwocku. Czekała na powrót kobiet, a wracały po pracy i po zakupach o 20-21. Zaczynały się „gęste” rozmowy, które kończyły się dobrze po północy, albo nad ranem. Nieraz w zimie musiała się dostać do Warszawy. Ale jakoś zawsze znajdował się autobus, który zjeżdżał do zajezdni na Chełmską, a ona mieszkała w pobliżu, w mieszkaniu na strychu.

Z upływem czasu jej działania były coraz bardziej usystematyzowane. Była w stałym kontakcie z docentem Marzinkiem ze szpitala na Bródnie, który zdecydował, że nie przeprowadzi aborcji, jeśli kobieta nie przejdzie konsultacji u Marii Bienkiewicz. Kobiety się konsultowały... a potem, zazwyczaj rodziły dzieci. Zdarzało się, że „dopadła” je w przebieralni tuż przed „zabiegiem”, a potem znajdowały jakiś kąt, zaczynały rozmowy. – Kobieta rodziła i zaczynał się jej powrót do Boga – opowiada. Dzieci chrzcił ks. prałat Uszyński. Jest matką chrzestną ponad czterdziestu, a ile uratowała? – Nie potrafi powiedzieć.

Szpitalna codzienność była okrutna. Ciała dzieci z poronień i zabitych wskutek aborcji wyrzucano albo do ubikacji, albo palono jako „odpad” medyczny z bandażami i opatrunkami. Pozostawały kobiety ze swym bólem i bezradnością. I całkowitym osamotnieniem. – Kiedy pytałam patomorfologów, co się z nimi stało, odpowiadali, że wkładano je do trumny. Ale nie mówili prawdy.

Chowanie dzieci, które urodziły się martwe było potrzebą jej serca, czymś logicznym. Jeszcze kilka lat temu obowiązywały przepisy, nakazujące, by szpitale wydawały akty zgonu tylko wówczas, gdy dziecko żyło dłużej niż 22 tygodnie. Dopiero od trzech lat istnieje obowiązek wydania karty zgonu także w wypadku, gdy dziecko zmarło wcześniej. – To nie ma znaczenia, kiedy zmarło, zawsze na jego twarzy wypisane jest bezgraniczne cierpienie – wyznaje. – Tego się nie zapomina.

Pierwszy pogrzeb dzieci, które urodziły się martwe odbył się 20 października 2005 roku. Zorganizowała go Fundacja Nazaret, którą założyła w 1998. Dziesięć białych lakierowanych trumienek z ciałkami dzieci spoczęło na służewieckim cmentarzu. Była karawana, a także klepsydra z napisem: Niewinne Dzieci.

– Matka powinna z największą czcią wziąć dziecko, zawinąć w pieluszkę, złożyć do trumienki – mówi Maria Bienkiewicz. Robiła to już nieraz. Układała dziecko, wkładała do niej różę. Tyle mogę zrobić dla tego człowieka na jego pierwszą i ostatnią drogę – mówi ze smutkiem.

– Od zawsze jestem przekonany, że człowiek jest w krainie żyjących od poczęcia – mówi ks. prałat Józef Maj, proboszcz parafii św. Katarzyny na warszawskim Służewiu. – Dlatego było dla niego oczywiste, że trzeba zorganizować uroczysty pogrzeb dzieci, zmarłych wskutek poronienia. Na Służew skierował Marię Bienkiewicz świętej pamięci ks. prałat Zdzisław Peszkowski. – Skoro Kościół jednoznacznie naucza, że dziecko poczęte jest człowiekiem, należy mu się godny pochówek – argumentował. Ale prałata Maja nie trzeba było przekonywać. Od 1984 roku chowa on dzieci, które nie doczekały narodzin.

Do tego skłoniło go nie tylko nauczanie Kościoła i teologia, ale także osobiste przeżycie. – Moja mama poroniła siostrzyczkę, gdy miałem 11 lat – wyznaje. Była w 7. miesiącu ciąży. Tato się ukrywał, to był rok 1953. Do mamy przyjechał prywatny lekarz, nie z państwowej służby zdrowia.

Na służewieckim cmentarzu odbyło się już około 90 takich pogrzebów. – To bardzo ważne, aby ojcowie i matki widzieli godność osoby zmarłego dziecka, które się nie narodziło, a w ciemnościach rozstaje się z życiem. Zawsze raziło mnie nasze nowożytne barbarzyństwo w traktowaniu ludzkich szczątków, wrzucanie ich do pudła, czy do kloaki. A kiedyś chowano je na cmentarzach.

Proboszcz parafii św. Katarzyny uważa, że te pochówki były ważne z punktu widzenia społecznego. Obecnie Stolica Apostolska przygotowuje dyrektorium i ceremoniał takich pochówków. Ale ważniejsze jest bycie przy rodzicach, wyjaśnianie, że logika starotestamentalna tu nie obowiązuje, że nieochrzczone dzieci nie są potępione. Trzeba mówić rodzicom, że pragnienie chrztu jest pragnieniem skutecznym.

Księża powinni zorganizować normalny pogrzeb takim dzieciom – mówi Maria Bienkiewicz. Wydzielić kwaterę na cmentarzu. Miejsce, do którego można przyjść, zapalić świeczkę, porozmawiać z dzieckiem. Albo pochować we wspólnym grobie rodzinnym.

Matka, która poroni, jeśli potrafi duchowo połączyć się ze swym zmarłym dzieckiem, szybciej wraca do równowagi. Najważniejszy jest wymiar duchowy, ten kontakt z dzieckiem duchowo leczy jego matkę. A księża – mówi Maria Bienkiewicz – nie powinni dać się zmanipulować i poddawać duchowi czasu, nie powinni godzić się na wizję, że oto mamy do czynienia z jakąś plazmą, galaretą. Powinni poświadczać człowieczeństwo człowieka. Także w tym najwcześniejszym stadium jego życia.

Na służewieckim cmentarzu, obok mogił anonimowych ofiar komunizmu, spoczywają także dzieci, które urodziły się martwe. Na ich kwaterze od trzech lat stoi pomnik przywieziony z Włoch. Matka Boża obejmuje dzieci. Dzieci nie mają twarzy, gdyż dziecko, które jest w łonie matki jest wielkim Nieznajomym. Miejsce często nawiedzają rodzice. Chcą się wypłakać, dojść do samego dna swojego bólu.

 

Imiona rodziców zostały zmienione.