Zawsze trzymać się prosto! O pani Marii Świeżyńskiej

b_240_0_16777215_00_images_numery_5_164_2008_ok.jpgZawsze trzymać się prosto!  O pani Marii Świeżyńskiej

Ewa Babuchowska

 

 

Siedzimy w zacisznej kawalerce na siódmym piętrze. Zapada wczesny zmrok. Za oknem rozległy widok na oświetlone katowickie rondo z budynkiem „Spodka”, fontanną i pomnikiem Powstańców Śląskich. Jesteśmy w centrum miasta – a przecież daleko stąd. Namówiłam bowiem panią Marię na podróż „w głąb czasu”, liczoną nie w kilometrach, lecz latach. Będzie ich ponad osiemdziesiąt. Słucham młodego głosu mojej rozmówczyni i jej wybuchów śmiechu, patrzę w jasne oczy, w których często pojawiają się figlarne iskierki. Jak dobrze – myślę sobie – że powiedziała mi o pani Marii Świeżyńskiej jej była studentka.

Opowieść rozwija się; kręci się taśma dyktafonu…

 

Nigdy nie spadłam z konia

Kto by pomyślał, że potulna dziewczynka z fotografii, siedząca z rodzeństwem w 1928 roku na schodach dworku pod Sandomierzem – to żywe srebro? Ledwie odrosła od ziemi, łazi po drzewach, buduje tam domki i drabinki. Z chłopakami z czworaków zjeżdża ze stogów (kontuzja kręgosłupa nabyta przy tej okazji zostaje ukryta przed rodziną). W powozie dzierży lejce, siedząc na koźle obok ukochanego furmana Wawrzka. Lekcje domowe z nauczycielką nie bardzo ją interesują. Woli biegać po ogrodzie i podwórzu, zaglądać do cieląt i koni.

Wokół domu rosną wysokie, stare drzewa. Aleja w połowie jest lipowa, w połowie kasztanowa. Ojciec – Franciszek Świeżyński założył 30 hektarów sadu z wybornymi jabłkami. Dalej ciągnie się pasieka i stawy rybne. To prawdziwy raj dla takiego dziecka jak Marysia.

– Strasznie lubiłam jeździć konno. Wybierano nam konie spokojne. Tata dla mnie kazał zrobić strzemiona wycięte z boku, żeby w razie czego noga na pewno wyskoczyła. Nigdy nie spadłam z konia, ale miałam różne przygody. Kiedyś z takim Stasiem z Wileńszczyzny dojechaliśmy do jaru za sadem, gdzie płynął strumyk. Jego Szpaczka przeskoczyła, a mój Szpaczek ani rusz! Kiedy go zmusiłam, tak się zdenerwował, że popędził na prawie pionową ścianę jaru. Gdyby tam stanął, byłoby po nas… Ale on mnie poniósł! Finał był szczęśliwy – śmieje się pani Maria.

Miała wtedy piętnaście lat.

 

Pseudonim „Magda”

Panna Marysia planowała przyszłość. Najpierw chciała skończyć liceum gospodarcze, a potem szkołę pielęgniarską, żeby podobnie jak matka, Kazimiera z Russockich Świeżyńska, sprawować pieczę nad domem, gospodarstwem i pomagać ludziom ze wsi. Mama założyła w Żurawicy ochronkę i koło gospodyń, organizowała różne kursy dla kobiet wiejskich. Często chodziła opatrywać chorych. Do tych planów Marysia dołożyła jeszcze swoje marzenie o szkole w Danii, gdzie uczono działań społecznych. Tymczasem wybuchła wojna.

– Przed wojną zaliczyłam trzy lata gimnazjum „Sacre Coeur” w Zbylitowskiej Górze. W czasie wojny w domu uczyli mnie różni „mądrzejsi ode mnie” i tak zdałam później zaocznie małą maturę. Również w domu zdołałam przerobić materiał liceum gospodarczego. Potem, w 1942 roku, po śmierci ojca, zaczęłam szkołę pielęgniarską w Warszawie. To była świetna, Rockefellerowska szkoła. W tym czasie, za sprawą dawnych koleżanek z gimnazjum klasztornego, trafiłam do AK, do komórki, gdzie szykowano dwie drużyny sanitarne. Jedną kierowała Teresa Krassowska ( pseud. „Joanna”, zginęła w Powstaniu Warszawskim), drugą  – „Anna”, czyli Helena Brzozowska. Przyjęłam pseudonim „Magda”. Byłyśmy fantastycznie zakonspirowane. Kiedy po latach lekarka Helena Brzozowska pisała książkę o tych drużynach („Nasza dziwna grupa ZWZ AK”, Kraków 1993) miała ogromne trudności, by zdobyć informacje. Inne koleżanki z drużyny pracowały w Szpitalu Maltańskim w Warszawie; tam kolejno odbywałyśmy praktykę. Było też przygotowanie wojskowe. Po powstaniu miałyśmy wyjść z wojskiem w kierunku Prus Wschodnich, by organizować służbę sanitarną na terenie Mazur.

 

Pierwszy patrol powstańczy

Nadszedł warszawski sierpień 1944 roku.

– Było to na punkcie sanitarnym, przy ulicy Elektoralnej – opowiada pani Maria. – Wyszłam na piętro po plecak. Leżał przy łożu małżeńskim, obok okna. Nagle zaczęło się bombardowanie ulicy Mirowskiej. Zobaczyłam w sekundzie, jak wali się ściana domów naprzeciwko. Przytuliłam się do łoża, przerażona. Zdawałam sobie sprawę, że zaraz będę potrzebna do ratowania rannych. Wlepiłam oczy w okno. Nie byłam w stanie się ruszyć! Raptem – przerwa w bombardowaniu. Nawet nie wiem, jak przesadziłam to łoże i znalazłam się na dole…

W punkcie sanitarnym na Elektoralnej nie było chirurga. Ranną w brzuch kobietę trzeba było na operację przenieść do Szpitala Maltańskiego. Patrol z ranną musiał między innymi przejść przez Plac Bankowy pod obstrzałem.

– Jak szłyśmy Elektoralną, wyjechała naprzeciw nas tankietka niemiecka. Otworzyli ogień do naszego patrolu. Szłam z przodu, trzymałam nosze. Poczułam w pewnym momencie silne uderzenia w brzuch. „Co jest? Dlaczego nie padam?”. Wycofałyśmy się do bramy. Ranna za mną dostała dwa trafienia. Ja miałam na grubej spódnicy ślad przerwanych nitek i mocno czerwony punkt na brzuchu. Śmiałam się potem, że odbijam kule brzuchem… To był prawdopodobnie rykoszet. Innym dziewczętom nic się nie stało. Niesamowite. Wszystkie miałyśmy rodziny, które za nas bardzo się modliły…

Z Elektoralnej punkt ewakuował się do gmachu sądów na Ogrodowej. Stamtąd trzeba było wszystkich powstańców przenieść do Szpitala Maltańskiego.

– Miałyśmy zostać już na Starym Mieście, ale potrzebny był ktoś do trzydziestki rannych cywilów, pozostałych w sądach. Poszłyśmy tam z Różą Siemieńską o świcie. W południe miały nas zmienić koleżanki. Nie zdążyły. Otoczyli nas Niemcy… Trzeba było wynieść rannych z gmachu i powędrować do punktu na Woli. Szłyśmy z plecakami i torbami sanitarnymi. W pewnym momencie Niemcy chcieli rozstrzelać Banditen  Schwestern, ale udało nam się czmychnąć w większą grupę ludzi.

Niełatwo było nawiać Niemcom. Kilka razy sanitariuszki trafiały na patrole. Po wielu perypetiach wyszły z Warszawy. Po drodze był Pruszków, Częstochowa, Kielce… Cudowni ludzie przyjmowali, pomagali. Po długiej tułaczce, w styczniu doszły do rodzinnego domu Świeżyńskich w Żurawicy.

– Strasznie ucieszyła się nasza kuchareczka… Ale w domu byli Rosjanie. Zainteresowali się dziewczętami. Kuchareczka stanęła w obronie: „To jest córka chaziajki, nic wam do niej!”. Zobaczyłam, że sad i lasek zostały całe wycięte przez wojsko. Wcześniej stał tam front. Moja rodzina, jak się potem dowiedziałam, przeżyła gehennę, a w końcu została wyrzucona z majątku. Następnego dnia Wawrzek, ten kochany furman, wywiózł nas do Sandomierza, gdzie zatrzymała się moja mama. Dostałam pracę w szpitalu w Busku. Zaliczono mi praktykę na sali operacyjnej. W szpitalu, jako jedyna wykwalifikowana pielęgniarka, przez trzy miesiące miałam całodobowe dyżury. Na dodatek nie było chirurga. Amputacje robił internista, okulista, a najgorzej – pediatra…

 

Musiałam być podzielna

Rozmowa z panią Marią rozpoczęła się z opóźnieniem, bo gospodyni nie mogła oderwać wzroku od ekranu telewizora. Trwała właśnie transmisja meczu siatkówki.

– Wygrał olsztyński AZS! – pani Maria, usatysfakcjonowana, kładzie na stole olbrzymi album. Nazywa go „samochwalstwo”. Wewnątrz znajduje się niezliczona ilość dyplomów za osiągnięcia sportowe w różnych dziedzinach i zdjęcia z zawodów. A więc rozmawiamy o sporcie.

Po wojnie pani Maria, zgodnie z planami, zapisała się na pielęgniarstwo społeczne w Krakowie. Przy okazji usłyszała, że na WSWF studiuje się trzy lata. „Ach, tylko trzy lata? Potem wrócę do pielęgniarstwa!” Nie wróciła.

– Zawsze lubiłam sport i walczyłam bardzo dzielnie. Od dzieciństwa, kiedy Wawrzek podpuszczał mnie podczas jazdy konnej z braćmi: „Przegoń ich, przegoń”… W klasztorze podczas rekreacji grało się piłeczką do pięciu podań. Też mi to wychodziło. I skoki wzwyż. I siatkówka, i dwa ognie…

A potem był krakowski AZS – siatkówka i koszykówka. Do pracy w Studium Wychowania Fizycznego przy Śląskiej Akademii Medycznej w Rokitnicy namówił zdolną sportsmenkę kolega.

Właśnie studenci wciągnęli panią Marię w żeglarstwo. Sukcesy przyszły bardzo szybko. W 1953 roku została mistrzynią Śląska i wicemistrzynią Polski.

– Musiałam być podzielna – mówi. – A to znaczy, że ważne stały się żagle („dingi, finy i olimpijki”) – ale i praca z młodzieżą była wielką radością. Pani Maria nawet w czasie ferii i wakacji organizowała dla nich obozy narciarskie i kajakowe. Wspomnienia studentów świadczą o tym, że hartowały ich ciało i wspierały ducha. Zachował się jeden z listów:

Droga, Kochana Pani Magister, Pani pierwsza nauczyła mnie patrzeć na piękno natury i przeżywać je. (…)Dzięki Pani moje życie stało się bogatsze i pełniejsze – nie tylko w cudowne wspomnienia. Teraz w pięknie przyrody odnajduję spokój, szczęście, łatwiej odnajduję Boga.(…)Pani była największym i najlepszym pedagogiem(…) i ogromnym autorytetem moralnym.

„Pani Magister” zrobiła jeszcze doktorat. Na emeryturę przeszła w roku 1979. Ze sportem oczywiście nie zerwała. Zaczęła też podróżować po świecie. W ubiegłym roku, w zimie nauczyła się marszu z kijkami, żeby trzymać się prosto. Nordic walking wymusza chodzenie z prostym kręgosłupem.

– Może nawet w tym roku będę z kijkami chodziła do kościoła? – zastanawia się.

 

Dla rodziny „Mamiśka”

Niedawno pani Maria z rodziną bratanka odwiedziła grób Franciszka Świeżyńskiego w Żurawicy.

– Dbają o niego dzieci Wawrzka, pomogły nawet w odrestaurowaniu pomnika. Wawrzek i spora grupa pracowników majątku chciała być blisko tatusia pochowana, i tak się stało… To była chyba moja ostatnia wizyta w tamtych stronach – mówi pani Świeżyńska.

Po rodzinnym domu nie ma śladu. Niedawno wycięto ostatnią starą lipę z alei.

– Wszystkie dobre pomysły przychodzą mi podczas różańca – stwierdza pani Maria. Kilka lat temu kupiłam komputer i zaczęłam posługiwać się Internetem, po to, aby korespondować z rodziną rozsypaną po świecie – bo to i szybciej, i taniej. – Myśli też o skypie.

Nie skończyło się na wirtualnych kontaktach. Przed trzema laty, w niedzielę Miłosierdzia Bożego, która wypadła w 80. urodziny pani Marii, odbył się pierwszy zjazd rodzinny w Świętej Katarzynie. Zjechało dziewięćdziesiąt osób! Każda z rodzin otrzymała rozrysowane drzewo genealogiczne. Kolejne pokolenia różnią się w nim kolorami. Wszystko pięknie wydrukowała i oprawiła rodzina krakowska, która zajmuje się poligrafią. Całość opracowała Dorota Dulińska.

„Historię Rodu Świeżyńskich” zdobią na stronie tytułowej dwa herby: Gryf i Korczak. Na początku przeczytać można o protoplaście – Marcinie Świeżyńskim(1582-1650). Vice instygator (prokurator) Wielkiego Księstwa Litewskiego był sekretarzem króla Władysława IV… Dalej mowa o Ładysławie Świeżyńskim w Dwikozach, gdzie w okresie powstania styczniowego Świeżyńscy założyli i prowadzili szpital powstańczy… Tak oto ciekawie toczyły się dzieje, aż do naszych czasów.

Jest i drugi albumik, zatytułowany „Grunt to rodzinka”, ze współczesnymi zdjęciami licznej rodziny pani Marii, fotkami ze zjazdów i dedykacją: „Z całego serca Mamiśce”. Najbliższa na Śląsku rodzina mieszka w dużym domu pod Gliwicami. To z założenia dom wielopokoleniowy. Dla pani Marii jest tam przygotowany pokój, urządzony podobnie, jak ten w Katowicach. Stoi w nim nawet identyczne łóżko (to ważne ze względu na kręgosłup!). Przeprowadzi się tam, kiedy… poczuje się mniej młodo.

Robi się późno. Pani Maria z uśmiechem zgarnia ze stołu wszystkie zdjęcia, dokumenty, albumy. Pamiątki więzi rodzinnej układa pieczołowicie i mówi: – Bo ja bym bardzo chciała, żeby to pozostało w pamięci młodych jak najdłużej…