Zawsze trzymać się prosto! O pani Marii Świeżyńskiej

Zawsze trzymać się prosto!  O pani Marii Świeżyńskiej

Ewa Babuchowska

 

 

Siedzimy w zacisznej kawalerce na siódmym piętrze. Zapada wczesny zmrok. Za oknem rozległy widok na oświetlone katowickie rondo z budynkiem „Spodka”, fontanną i pomnikiem Powstańców Śląskich. Jesteśmy w centrum miasta – a przecież daleko stąd. Namówiłam bowiem panią Marię na podróż „w głąb czasu”, liczoną nie w kilometrach, lecz latach. Będzie ich ponad osiemdziesiąt. Słucham młodego głosu mojej rozmówczyni i jej wybuchów śmiechu, patrzę w jasne oczy, w których często pojawiają się figlarne iskierki. Jak dobrze – myślę sobie – że powiedziała mi o pani Marii Świeżyńskiej jej była studentka.

Opowieść rozwija się; kręci się taśma dyktafonu…

 

Nigdy nie spadłam z konia

Kto by pomyślał, że potulna dziewczynka z fotografii, siedząca z rodzeństwem w 1928 roku na schodach dworku pod Sandomierzem – to żywe srebro? Ledwie odrosła od ziemi, łazi po drzewach, buduje tam domki i drabinki. Z chłopakami z czworaków zjeżdża ze stogów (kontuzja kręgosłupa nabyta przy tej okazji zostaje ukryta przed rodziną). W powozie dzierży lejce, siedząc na koźle obok ukochanego furmana Wawrzka. Lekcje domowe z nauczycielką nie bardzo ją interesują. Woli biegać po ogrodzie i podwórzu, zaglądać do cieląt i koni.

Wokół domu rosną wysokie, stare drzewa. Aleja w połowie jest lipowa, w połowie kasztanowa. Ojciec – Franciszek Świeżyński założył 30 hektarów sadu z wybornymi jabłkami. Dalej ciągnie się pasieka i stawy rybne. To prawdziwy raj dla takiego dziecka jak Marysia.

– Strasznie lubiłam jeździć konno. Wybierano nam konie spokojne. Tata dla mnie kazał zrobić strzemiona wycięte z boku, żeby w razie czego noga na pewno wyskoczyła. Nigdy nie spadłam z konia, ale miałam różne przygody. Kiedyś z takim Stasiem z Wileńszczyzny dojechaliśmy do jaru za sadem, gdzie płynął strumyk. Jego Szpaczka przeskoczyła, a mój Szpaczek ani rusz! Kiedy go zmusiłam, tak się zdenerwował, że popędził na prawie pionową ścianę jaru. Gdyby tam stanął, byłoby po nas… Ale on mnie poniósł! Finał był szczęśliwy – śmieje się pani Maria.

Miała wtedy piętnaście lat.

 

Pseudonim „Magda”

Panna Marysia planowała przyszłość. Najpierw chciała skończyć liceum gospodarcze, a potem szkołę pielęgniarską, żeby podobnie jak matka, Kazimiera z Russockich Świeżyńska, sprawować pieczę nad domem, gospodarstwem i pomagać ludziom ze wsi. Mama założyła w Żurawicy ochronkę i koło gospodyń, organizowała różne kursy dla kobiet wiejskich. Często chodziła opatrywać chorych. Do tych planów Marysia dołożyła jeszcze swoje marzenie o szkole w Danii, gdzie uczono działań społecznych. Tymczasem wybuchła wojna.

– Przed wojną zaliczyłam trzy lata gimnazjum „Sacre Coeur” w Zbylitowskiej Górze. W czasie wojny w domu uczyli mnie różni „mądrzejsi ode mnie” i tak zdałam później zaocznie małą maturę. Również w domu zdołałam przerobić materiał liceum gospodarczego. Potem, w 1942 roku, po śmierci ojca, zaczęłam szkołę pielęgniarską w Warszawie. To była świetna, Rockefellerowska szkoła. W tym czasie, za sprawą dawnych koleżanek z gimnazjum klasztornego, trafiłam do AK, do komórki, gdzie szykowano dwie drużyny sanitarne. Jedną kierowała Teresa Krassowska ( pseud. „Joanna”, zginęła w Powstaniu Warszawskim), drugą  – „Anna”, czyli Helena Brzozowska. Przyjęłam pseudonim „Magda”. Byłyśmy fantastycznie zakonspirowane. Kiedy po latach lekarka Helena Brzozowska pisała książkę o tych drużynach („Nasza dziwna grupa ZWZ AK”, Kraków 1993) miała ogromne trudności, by zdobyć informacje. Inne koleżanki z drużyny pracowały w Szpitalu Maltańskim w Warszawie; tam kolejno odbywałyśmy praktykę. Było też przygotowanie wojskowe. Po powstaniu miałyśmy wyjść z wojskiem w kierunku Prus Wschodnich, by organizować służbę sanitarną na terenie Mazur.

 

Pierwszy patrol powstańczy

Nadszedł warszawski sierpień 1944 roku.

– Było to na punkcie sanitarnym, przy ulicy Elektoralnej – opowiada pani Maria. – Wyszłam na piętro po plecak. Leżał przy łożu małżeńskim, obok okna. Nagle zaczęło się bombardowanie ulicy Mirowskiej. Zobaczyłam w sekundzie, jak wali się ściana domów naprzeciwko. Przytuliłam się do łoża, przerażona. Zdawałam sobie sprawę, że zaraz będę potrzebna do ratowania rannych. Wlepiłam oczy w okno. Nie byłam w stanie się ruszyć! Raptem – przerwa w bombardowaniu. Nawet nie wiem, jak przesadziłam to łoże i znalazłam się na dole…

W punkcie sanitarnym na Elektoralnej nie było chirurga. Ranną w brzuch kobietę trzeba było na operację przenieść do Szpitala Maltańskiego. Patrol z ranną musiał między innymi przejść przez Plac Bankowy pod obstrzałem.

– Jak szłyśmy Elektoralną, wyjechała naprzeciw nas tankietka niemiecka. Otworzyli ogień do naszego patrolu. Szłam z przodu, trzymałam nosze. Poczułam w pewnym momencie silne uderzenia w brzuch. „Co jest? Dlaczego nie padam?”. Wycofałyśmy się do bramy. Ranna za mną dostała dwa trafienia. Ja miałam na grubej spódnicy ślad przerwanych nitek i mocno czerwony punkt na brzuchu. Śmiałam się potem, że odbijam kule brzuchem… To był prawdopodobnie rykoszet. Innym dziewczętom nic się nie stało. Niesamowite. Wszystkie miałyśmy rodziny, które za nas bardzo się modliły…

Z Elektoralnej punkt ewakuował się do gmachu sądów na Ogrodowej. Stamtąd trzeba było wszystkich powstańców przenieść do Szpitala Maltańskiego.

– Miałyśmy zostać już na Starym Mieście, ale potrzebny był ktoś do trzydziestki rannych cywilów, pozostałych w sądach. Poszłyśmy tam z Różą Siemieńską o świcie. W południe miały nas zmienić koleżanki. Nie zdążyły. Otoczyli nas Niemcy… Trzeba było wynieść rannych z gmachu i powędrować do punktu na Woli. Szłyśmy z plecakami i torbami sanitarnymi. W pewnym momencie Niemcy chcieli rozstrzelać Banditen  Schwestern, ale udało nam się czmychnąć w większą grupę ludzi.

Niełatwo było nawiać Niemcom. Kilka razy sanitariuszki trafiały na patrole. Po wielu perypetiach wyszły z Warszawy. Po drodze był Pruszków, Częstochowa, Kielce… Cudowni ludzie przyjmowali, pomagali. Po długiej tułaczce, w styczniu doszły do rodzinnego domu Świeżyńskich w Żurawicy.

– Strasznie ucieszyła się nasza kuchareczka… Ale w domu byli Rosjanie. Zainteresowali się dziewczętami. Kuchareczka stanęła w obronie: „To jest córka chaziajki, nic wam do niej!”. Zobaczyłam, że sad i lasek zostały całe wycięte przez wojsko. Wcześniej stał tam front. Moja rodzina, jak się potem dowiedziałam, przeżyła gehennę, a w końcu została wyrzucona z majątku. Następnego dnia Wawrzek, ten kochany furman, wywiózł nas do Sandomierza, gdzie zatrzymała się moja mama. Dostałam pracę w szpitalu w Busku. Zaliczono mi praktykę na sali operacyjnej. W szpitalu, jako jedyna wykwalifikowana pielęgniarka, przez trzy miesiące miałam całodobowe dyżury. Na dodatek nie było chirurga. Amputacje robił internista, okulista, a najgorzej – pediatra…

 

Musiałam być podzielna

Rozmowa z panią Marią rozpoczęła się z opóźnieniem, bo gospodyni nie mogła oderwać wzroku od ekranu telewizora. Trwała właśnie transmisja meczu siatkówki.

– Wygrał olsztyński AZS! – pani Maria, usatysfakcjonowana, kładzie na stole olbrzymi album. Nazywa go „samochwalstwo”. Wewnątrz znajduje się niezliczona ilość dyplomów za osiągnięcia sportowe w różnych dziedzinach i zdjęcia z zawodów. A więc rozmawiamy o sporcie.

Po wojnie pani Maria, zgodnie z planami, zapisała się na pielęgniarstwo społeczne w Krakowie. Przy okazji usłyszała, że na WSWF studiuje się trzy lata. „Ach, tylko trzy lata? Potem wrócę do pielęgniarstwa!” Nie wróciła.

– Zawsze lubiłam sport i walczyłam bardzo dzielnie. Od dzieciństwa, kiedy Wawrzek podpuszczał mnie podczas jazdy konnej z braćmi: „Przegoń ich, przegoń”… W klasztorze podczas rekreacji grało się piłeczką do pięciu podań. Też mi to wychodziło. I skoki wzwyż. I siatkówka, i dwa ognie…

A potem był krakowski AZS – siatkówka i koszykówka. Do pracy w Studium Wychowania Fizycznego przy Śląskiej Akademii Medycznej w Rokitnicy namówił zdolną sportsmenkę kolega.

Właśnie studenci wciągnęli panią Marię w żeglarstwo. Sukcesy przyszły bardzo szybko. W 1953 roku została mistrzynią Śląska i wicemistrzynią Polski.

– Musiałam być podzielna – mówi. – A to znaczy, że ważne stały się żagle („dingi, finy i olimpijki”) – ale i praca z młodzieżą była wielką radością. Pani Maria nawet w czasie ferii i wakacji organizowała dla nich obozy narciarskie i kajakowe. Wspomnienia studentów świadczą o tym, że hartowały ich ciało i wspierały ducha. Zachował się jeden z listów:

Droga, Kochana Pani Magister, Pani pierwsza nauczyła mnie patrzeć na piękno natury i przeżywać je. (…)Dzięki Pani moje życie stało się bogatsze i pełniejsze – nie tylko w cudowne wspomnienia. Teraz w pięknie przyrody odnajduję spokój, szczęście, łatwiej odnajduję Boga.(…)Pani była największym i najlepszym pedagogiem(…) i ogromnym autorytetem moralnym.

„Pani Magister” zrobiła jeszcze doktorat. Na emeryturę przeszła w roku 1979. Ze sportem oczywiście nie zerwała. Zaczęła też podróżować po świecie. W ubiegłym roku, w zimie nauczyła się marszu z kijkami, żeby trzymać się prosto. Nordic walking wymusza chodzenie z prostym kręgosłupem.

– Może nawet w tym roku będę z kijkami chodziła do kościoła? – zastanawia się.

 

Dla rodziny „Mamiśka”

Niedawno pani Maria z rodziną bratanka odwiedziła grób Franciszka Świeżyńskiego w Żurawicy.

– Dbają o niego dzieci Wawrzka, pomogły nawet w odrestaurowaniu pomnika. Wawrzek i spora grupa pracowników majątku chciała być blisko tatusia pochowana, i tak się stało… To była chyba moja ostatnia wizyta w tamtych stronach – mówi pani Świeżyńska.

Po rodzinnym domu nie ma śladu. Niedawno wycięto ostatnią starą lipę z alei.

– Wszystkie dobre pomysły przychodzą mi podczas różańca – stwierdza pani Maria. Kilka lat temu kupiłam komputer i zaczęłam posługiwać się Internetem, po to, aby korespondować z rodziną rozsypaną po świecie – bo to i szybciej, i taniej. – Myśli też o skypie.

Nie skończyło się na wirtualnych kontaktach. Przed trzema laty, w niedzielę Miłosierdzia Bożego, która wypadła w 80. urodziny pani Marii, odbył się pierwszy zjazd rodzinny w Świętej Katarzynie. Zjechało dziewięćdziesiąt osób! Każda z rodzin otrzymała rozrysowane drzewo genealogiczne. Kolejne pokolenia różnią się w nim kolorami. Wszystko pięknie wydrukowała i oprawiła rodzina krakowska, która zajmuje się poligrafią. Całość opracowała Dorota Dulińska.

„Historię Rodu Świeżyńskich” zdobią na stronie tytułowej dwa herby: Gryf i Korczak. Na początku przeczytać można o protoplaście – Marcinie Świeżyńskim(1582-1650). Vice instygator (prokurator) Wielkiego Księstwa Litewskiego był sekretarzem króla Władysława IV… Dalej mowa o Ładysławie Świeżyńskim w Dwikozach, gdzie w okresie powstania styczniowego Świeżyńscy założyli i prowadzili szpital powstańczy… Tak oto ciekawie toczyły się dzieje, aż do naszych czasów.

Jest i drugi albumik, zatytułowany „Grunt to rodzinka”, ze współczesnymi zdjęciami licznej rodziny pani Marii, fotkami ze zjazdów i dedykacją: „Z całego serca Mamiśce”. Najbliższa na Śląsku rodzina mieszka w dużym domu pod Gliwicami. To z założenia dom wielopokoleniowy. Dla pani Marii jest tam przygotowany pokój, urządzony podobnie, jak ten w Katowicach. Stoi w nim nawet identyczne łóżko (to ważne ze względu na kręgosłup!). Przeprowadzi się tam, kiedy… poczuje się mniej młodo.

Robi się późno. Pani Maria z uśmiechem zgarnia ze stołu wszystkie zdjęcia, dokumenty, albumy. Pamiątki więzi rodzinnej układa pieczołowicie i mówi: – Bo ja bym bardzo chciała, żeby to pozostało w pamięci młodych jak najdłużej…

 

Maryja, gwiazda nadziei

Maryja, gwiazda nadziei

Któż bardziej niż Maryja mógłby być gwiazdą nadziei dla nas – Ona, która przez swoje „tak” otwarła Bogu samemu drzwi naszego świata; Ona, która stała się żyjącą Arką Przymierza, w której Bóg przyjął ciało, stał się jednym z nas, pośród nas „rozbił swój namiot” (por. J 1, 14)? (…)

Dzięki Tobie, przez Twoje „tak”, nadzieja tysiącleci miała stać się rzeczywistością, wejść w ten świat i w jego historię. Pochyliłaś się przed wielkością tego zadania i powiedziałaś „tak”: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego” (Łk 1, 38). Kiedy pełna świętej radości przemierzałaś pośpiesznie góry Judei, aby dotrzeć do Twojej krewnej Elżbiety, stałaś się obrazem przyszłego Kościoła, który niesie w swoim łonie nadzieję dla świata poprzez góry historii. (…)

Święta Maryjo, Matko Boga, Matko nasza, naucz nas wierzyć, żywić nadzieję, kochać wraz z Tobą. Wskaż nam drogę do Jego królestwa! Gwiazdo Morza, świeć nad nami i przewódź nam na naszej drodze!

 

Benedykt XVI, fragm. Encykliki Spe Salvi

 

Miesiąc Królowej

Maria Żmigrodzka

 

Tak określiła maj Zofia Kossak w pełnym urody „Roku polskim”, gdzie przedstawiła w cyklu dwunastu miesięcy najbardziej znane obyczaje i obrzędy, związane z liturgią Kościoła oraz będące wykwitem ludowej religijności.

Na początku podała wyjaśnienie: „Rok Polski” pisałam w latach 1953-1954 w czasie mego pobytu w Kornwalii, na farmie Trossell Cottage. Książka ta jest wyrazem uczuć człowieka oddalonego od swojego kraju”.

Oddalonego, ale mocno z nim związanego. W wymienionym utworze autorka przypomina, że w Polsce, w pewnym momencie historycznym, w nurt starych wierzeń pogańskich na stałe wpisał się nowy ład Chrystusowy, uświęcając przeszłość i wchodząc w życie ochrzczonego ludu. Zwraca uwagę na fakt, że mowa polska zachowała w kalendarzu słowiańską odrębność i nie przyjmując łacińskich nazw miesięcy, utrzymała swoje własne. „Lipiec pachnie miodem” – pisała – „nie dbając o Juliusza Cezara; sierpień dzwoni sierpem, niepomny minionej chwały Oktawiana Augusta; marzec nie przynależy Marsowi, bogu wojny, ale bogini Marzannie”. I tak jest z każdym kolejnym miesiącem naszego polskiego roku.

Jej zdaniem: „Mały był świat naszych pradziadów, ale równocześnie wielki. Mały, gdyż ograniczony najbliższym borem lub rzeką; wielki, gdyż zawierał świadomość jedności wszechświata, współzależności wszystkich zjawisk i dostrzegał ingerencję Bożą w każdej rzeczy”.

Najpiękniejszy miesiąc maj – poświęcony jest Maryi. W miejscowościach dużych i małych, w kościołach i kaplicach odbywa się wieczorem sławiące Ją nabożeństwo. Ale oddajmy glos wielkiej pisarce: „Maj jest najpiękniejszym z miesięcy (…). Miesiąc czaru, poezji, piękna, jeszcze dziewiczego. Zaręczyny ziemi. Legendy mówią, że Bóg stworzył świat w maju. Lub że odblask raju padł na ziemię, gdy Archanioł otworzył wrota, by wygnać Adama i Ewę. Z woli Bożej ten odblask powraca co roku majem, budząc w sercach ludzkich tęsknotę. Kościół uznał ten miesiąc za godny tego, by go ofiarować Królowej wszystkiego piękna (…). W porze majowego zmierzchu, gdy nabrzmiałe wiarą, nadzieją i miłością głosy wychwalają Matkę Niebieskiego Pana, gdy Gwiazdę Zaranną wysławia wszystko, co igra z morza falami, w powietrzu buja skrzydłami; gdy księżyc swe srebrzyste rogi skłania pod Jej święte nogi, gwiazdy wszystkie asystują. Zgodnym chórem hołd oddają cieniste gaiki, doliny zielone, góry i kręte strumyki – wydaje się, iż nie ma takiej nędznej istoty, by Maryja nie wstawiła się za nią skutecznie”.

W tym pachnącym wiosną miesiącu obchodzimy ważne dla Polaków historyczne wydarzenie – rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja (1791). Bardziej doniosłe niż Grunwald, Kircholm, Chocim i Wiedeń. Bo 3 Maja to nie tylko data ogłoszenia ustawy rządowej. Jak mówi Zofia Kossak – „Upamiętnia zwycięstwo klasy rządzącej narodem, odniesione nad samym sobą. Zwycięstwo nad egoizmem i prywatą, wyrzeczenie się dobrowolne przywileju dla korzyści ogółu. W tym leży znaczenie tego dnia. Zwycięstwo nad samym sobą. Wcześniejsze datą, lecz późniejsze historycznie jest Pierwszomajowe Święto Robotnicze, któremu patronuje od niedawna sam święty Józef, pracowity rzemieślnik…”.

Niedługo po tej patriotycznej rocznicy nadchodzi dzień św. Stanisława, biskupa (8V), który oddał życie za wierność zasadom i prawom moralnym, jakich Kościół rzymski – jak żaden inny – żądał także od świeckich i panujących.

W dniu 15 maja uśmiecha się przede wszystkim do ludzi św. Zofia, której imię znaczy „mądrość”. Matka trzech córek: Wiary, Nadziei, Miłości. Wzbogaca swym działaniem kwitnący maryjny miesiąc. „Chodzi skroś zagonów i chucha na źdźbła, żeby rosły, żeby już mogły skryć się w nich i zając, i wrona. Więc pod oddechem Świętej pszenica idzie w kolanka, piórka jęczmienia zwijają się świdrowato, owies ciemnieje, żyto nabiera błękitnej barwy…” –  opowiada autorka –  »Zośka – dobra gospodyni«. Pod jej dłonią kwiecą się ogrody, sady i łąki. Ochrania naturę przed obecnością chłodnych sąsiadów, za których uchodzą »źli Ogrodnicy«, »Bracia Mroźni«, »Zimni Święci« – Pankracy, Serwacy, Bonifacy”.

W bieżącym roku 4 maja – wcześniej niż w innych latach – obchodzimy Wniebowstąpienie Pańskie – gdy Chrystus Pan, błogosławiąc uczniom, został uniesiony do nieba. Również do maja należą Zielone Świątki – Zesłanie Ducha Świętego (11 V). Majowa jest ich zieleń, majowy – nastrój, majowy tatarak. Zofia Kossak ciekawie o nich pisze: „To wielkie święto nie posiada jednak w psychice polskiej oddźwięku równie żywego, jak Narodzenie i Zmartwychwstanie. Nie doceniamy tej Bożej prawdy, że Duch Święty jest dawcą darów. Spośród nich trzy pierwsze są: Mądrość, Rozum, Rada (czyli rozwaga), dary, które uczuciowość polska lekceważy (a dodajmy od siebie, kolejne dary, to: Męstwo, Umiejętność, Pobożność i Bojaźń Boża). Uczuciowość nasza ucieka się serdecznie do Panny Najświętszej (Matko, nie opuszczaj nas), do Miłosierdzia Bożego (Jezu, ufam Tobie!), do świętych Patronów Pośredników, błagając o ratunek, o pomoc. O ileż razy rzadziej zwraca się do Ducha Świętego! Istotnie. Duch Święty nie ingeruje doraźnie. Jego dary – to narzędzia, za pomocą których możemy przekuć sami siebie na obraz i podobieństwo Boże. Dzięki tym siedmiu darom możemy, zgodnie z wezwaniem Kościoła, wyrażonym przy Chrzcie świętym, stać się świątynią Boga żywego. Możemy, posłuszni żądaniu Chrystusa Pana, być doskonali, jak Ojciec nasz w niebiesiech doskonały jest. To nie przenośnia, to prawda. Więc czemuż dary bezcenne nie są wykorzystywane? Wystarczy o dary te poprosić, wystarczy ich pragnąć… Zstąp, Gołębico, twórczy Duchu…”.

Głębokie przeżycia religijne miesiąca Królowej wieńczy uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa – Boże Ciało (22 V). Uczcijmy je czystym sercem, Eucharystią i obecnością na procesjach! Pełni radości, że Zbawiciel, Król Miłosierdzia, idzie pośród nas, drogami ludzkiej codzienności, uświęca ją i błogosławi. Pochylmy też nisko głowy przed Synem Matki Odkupiciela w dniu 30 maja, kiedy Kościół obchodzi uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego, które tak mocno ukochało każdego człowieka.

Pięć milionów singli!

Pięć milionów singli!

Teresa Toczewska

 

 

 

Wśród złych wiadomości o wojnach, konfliktach zbrojnych, klęskach żywiołowych i katastrofach, które od świtu do późnych godzin wieczornych docierają do nas, wreszcie otrzymaliśmy „radosnego” newsa – w Polsce jest pięć milionów singli!

Co za radość! Dziennikarze prześcigali się w komplementach pod adresem rodaków. No wreszcie, wreszcie! Po tylu latach pracy u podstaw możemy spojrzeć w oczy nowoczesnej Europie! Skończyliśmy z przesądami, odrzuciliśmy tradycję, wywołujący u niektórych opresję patriarchat!

„Młode, wykształcone Polki coraz częściej wybierają życie w pojedynkę. Oznacza to, że przestały już się bać ostracyzmu otoczenia za to, że nie wyszły za mąż czy w «odpowiednim» czasie nie urodziły dziecka” – zachłystywała się w ogólnopolskim dzienniku znana dziennikarka. Tytuł felietonu: „Singlowanie kobiet to znak, że Polki wyszły z buszu”. Żeby nie było wątpliwości pani redaktor dodaje: te samotne mają partnerów i, jeśli zechcą, rodzą dzieci. Ale wszystko dzieje się wyłącznie na ich warunkach.

Co do buszu, entuzjastka samotnego życia ma rację – nawet najbardziej prymitywne kultury ustalały normy i prawa, na podstawie których mężczyzna i kobieta łączyli się w pary, by wspólnie pracować, rodzić i wychowywać dzieci. Nawet w buszu tak było, a że dziś jest inaczej...

Ta spowodowana ideologiczną bezmyślnością euforia entuzjastów „nowoczesności” nie powinna dziwić. Już całe pokolenie kobiet zostało wychowane w wolnej Polsce, już prawie dwadzieścia lat jest poddawane nieubłaganej obróbce przez kolorowe pisma i media elektroniczne, w których słowo „samorealizacja” jawi się kluczem do krainy absolutnej szczęśliwości. Jak widać, skutecznie. Znaczna część społeczeństwa żyje w oparach bezmyślności, bezkrytycznie przyjmuje wszystko, co podsuwają medialne autorytety. Na samodzielne myślenie i krytycyzm rzadko jest miejsce. Tak więc zbliżamy się do Edenu, choć są pewne cienie...

Być może nie jest jednak aż tak radośnie i „singlowanie” ma drugą, ciemną stronę medalu?

W komentarzu do informacji o singlach znany psycholog stwierdza, że życie w pojedynkę to efekt niedojrzałości mężczyzn. Kobiety boją się wiązać na stałe z Piotrusiami Panami, gdyż boją się rozczarowania i zranień. Nie chcą cierpieć z powodu nieodpowiedzialnych chłopców, których nikt nie wychował do bycia mężczyzną. Nie chcą obarczać się podwójną odpowiedzialnością – za siebie i „partnera”. Może więc samotne życie nie jest świadomym i radosnym wyborem, a wyborem mniejszego zła, efektem chłodnej kalkulacji, by samotność mniej bolała?

W tym samym numerze dziennika, który zamieścił pean na cześć życia w pojedynkę, znany socjolog prof. Janusz Czapińśki podsumowuje wyniki badań z ostatnich dwóch lat – dzieci, wychowywane przez samotne matki są potencjalnie obarczone dużo większym ryzykiem wykolejenia niż ich rówieśnicy. Podobne są wyniki dziesiątków badań amerykańskich, przeprowadzonych także wśród osób, które popadły w konflikt z prawem; polskie potwierdzają znany już pewnik, skrzętnie ukrywany przez ideologów samorealizacji. 

Także demografowie biją na alarm: społeczeństwa się starzeją, grozi więc załamanie się systemu emerytalnego. W takich, głęboko niepokojących sytuacjach Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem” mawiała: Będę się martwić tym jutro. Jej prawnuczki, choć postępowe, nie są bardziej roztropne. Gdyż „jutro”, w przyszłości, może zostać zniszczona solidarność pokoleń i mogą wybuchnąć niewyobrażalne konflikty społeczne.

Te same kolorowe pisma, które uczą skupienia wyłącznie na swojej urodzie, wyglądzie, sposobie odpoczywania, jedzenia, jeżdżenia po świecie, drukują nieraz przejmujące listy singielek, że coś w ich życiu jest nie tak. Mimo że wyszły już z buszu, nie są w stanie samotnie przeżyć weekendu, a perspektywa świąt je przeraża. A ponieważ w ich „księgach mądrości życiowej” nie ma wskazania, by nie tylko dbać o gładką cerę, ale robić coś dobrego dla innych, coś komuś dać z siebie – popadają w depresję.

Pięć milionów singli... Gdy analizuje się ten „radosny” fakt, z łatwością można dostrzec, że tak naprawdę kryje on w sobie jakże często historie samotności, niedojrzałości, niemożności kochania, kalkulacji i egoizmu, dramaty rzesz niedojrzałych ludzi, którym nikt nie powiedział, jaką wartością jest rodzina, jakim szczęściem jej posiadanie, jakim dobrem kroczenie wspólną, choć nie pozbawioną krzyża drogą. I że warto w imię ratowania tego szczęścia brać go na ramiona – i nieść.