Kroki, które ratują

Kroki, które ratują

 

− Jeśli konflikt możemy porównać do gorączki w organizmie, to kryzys jest jak sytuacja przedzawałowa – wyjaśnia psycholog ks. dr Władysław Szewczyk z Wydziału Studiów nad Rodziną UKSW w Warszawie. A wtedy sprawa staje się naprawdę poważna...

 

Kamila Tobolska

 

Człowiek będący w kryzysie przeżywa stały dyskomfort psychiczny, silne napięcie emocjonalne, które odbiera umiejętność racjonalnego myślenia, a także niepokój, lęk i złość. Brakuje mu poczucia bezpieczeństwa. − Kryzys w małżeństwie może doprowadzić do sytuacji, w której mąż lub żona mówią: już dłużej nie mogę, decyduję się na odejście – zauważa ks. dr Władysław Szewczyk, dodając że dramat rozpadu małżeństwa czasem dokonuje się nagle, np. po odkrytej zdradzie, albo stopniowo, w wyniku narastającej kumulacji pretensji.

 

Aby towarzyszyć rodzinie

Na szczęście, kryzys można jednak przezwyciężyć, a formy pomagania małżonkom, którzy przeżywają trudności są różnorodne. Począwszy od poradnictwa, które przeznaczone jest dla osób „zdrowych”, poszukujących jedynie porady, przez mediację mającą na celu doprowadzenie do zgody, psychoterapię – potrzebną, gdy problemy małżonków mają głębokie źródła i przyczyny, aż po uzdrowienie duchowe, które może być owocem uczestnictwa w spotkaniach modlitewnych.

Większość z nich stosowana jest w działającej od 30 lat w Tarnowie Poradni Specjalistycznej „Arka”. Gdy w 1981 r. ukazała się posynodalna adhortacja apostolska Familiaris Consortio (z łac. wspólnota rodzinna) ks. Szewczyk wyczytał w niej, że „Kościół towarzyszy rodzinie w jej drodze”. − Ta droga bywa przecież różna, z kryzysami, konfliktami, zmartwieniami. Trzeba w takim razie pomagać małżonkom, którzy przeżywają kryzys i nie wiedzą, jak sobie poradzić z problemami, również dotyczącymi ich dzieci. I dlatego powstała „Arka” – opowiada ks. Szewczyk, założyciel tej poradni. Dyżury pełnią w niej psycholodzy, pedagodzy, prawnicy i kapłani, a w Bochni, Dębicy, Mielcu i Nowym Sączu funkcjonują jej terenowe oddziały.

 

Zawczasu pomóc małżeństwom

Ks. dr Władysław Szewczyk zbierał doświadczenia przez lata: prowadzenia poradni, pracy naukowej i duszpasterzowania rodzinom. Przed dziecięciu laty zaowocowało to stworzeniem niecodziennej formy poradnictwa w sytuacjach małżeńskiego kryzysu, a inspiracją do tego była pewna wyjątkowa rozmowa. − Przyszła do mnie studentka i powiedziała, że chce u mnie pisać pracę magisterską. Zapytałem na jaki temat? Odpowiedziała, że o DDRR – mówi ks. Szewczyk. − Nie miałem pojęcia co to znaczy, więc wyjaśniła mi, że chodzi o syndrom dorosłych dzieci rozwiedzionych rodziców. Pomyślałem wtedy, że trzeba zrobić wszystko, aby zawczasu pomóc małżeństwom w kryzysie tak, żeby były wierne przysiędze małżeńskiej i nie łamały swojego szczęścia i szczęścia swoich dzieci – tłumaczy ks. Szewczyk. Korzystając więc z własnych doświadczeń, ale także z fachowej literatury stworzył Model Pięciu Kroków. Pomaga on małżonkom, którzy nie wiedzą, jak poradzić sobie z kryzysem, który ich dotknął. W poszukiwaniu pomocy do „Arki” zazwyczaj przychodzi jedna osoba, żona lub mąż. – Po wstępnym rozpoznaniu problemu proszę, aby zachęciła partnera do wspólnej wizyty. I w 95 procentach to się udaje – wyjaśnia psycholog.

 

Na drodze do wyjścia z kryzysu

Tym, którzy decydują się na przejście Modelu Pięciu Kroków ks. Szewczyk mówi na powitanie, że przy dobrej woli z ich strony, możliwe są cuda. – Ale jednocześnie zastrzegam, że jeśli nie ma dobrej woli, to nawet cuda nie pomogą. I uświadamiam, że ja mogę jedynie pomóc rozpocząć pracę nad uzdrowieniem małżeństwa – zaznacza ks. Szewczyk. Terapeuta proponuje parom pięć około 90-minutowych spotkań, odbywających się co 2 tygodnie. Stanowią one pięć kroków na drodze do wyjścia z kryzysu. Podczas każdego z nich stawia małżonkom pytanie i prosi, aby każde z nich z osobna napisało na nie odpowiedź. − Myśl napisana na papierze, i to równocześnie przez obie strony, stwarza korzystne warunki dla spontanicznej szczerości i otwartości. Słowa nie są bowiem reakcją na to, co powiedział współmałżonek, ale prawdziwym dzieleniem się swoim wnętrzem – tłumaczy ks. Szewczyk. Zanim małżonkowie zaczną czytać to, co napisali, terapeuta prosi, aby sobie nie przerywali. Dopiero po wzajemnym uważnym wysłuchaniu przychodzi czas na konfrontację i wyjaśnienia.

 

Nie znajdując innego wyjścia

Wśród wielu par, które skorzystały w tarnowskiej „Arce” z terapii przy pomocy Modelu Pięciu Kroków byli Alina i Roman. Małżeństwo to miało wówczas 9-letni staż i troje dzieci w wieku 8, 6 i 3 lata. Oboje pracowali, Alina na pół etatu. Dorywczo pomagała im babcia, a dziadkowie ze strony męża jedynie „odświętnie”. Zdaniem Aliny, Roman nie angażował się w prace domowe i w wychowywanie dzieci. Twierdziła, że zostawał w pracy po godzinach, aby uniknąć zajmowania się domem. – Skargi Aliny często brzmiały: „Ciebie nic nie obchodzi, w niczym mi nie pomagasz!”. W odpowiedzi Roman mówił: „Przesadzasz, nie wiem, o co ci chodzi!”. Doszło do tego, że Alinie zdarzało się rzucić w nerwach: „Tak dalej być nie może, rozejdźmy się!” – opowiada ks. Szewczyk. Ale Alina postanowiła poszukać pomocy w poradni. Następnym razem pojawili się w niej już oboje.

 

Co tam będę pisał...

Pierwszy, podejmowany przez małżonków krok terapii ma sprawić, aby oboje dostrzegli to, co ich dawniej łączyło i co ich łączy nadal. – To budowanie wzajemnej akceptacji i szacunku. Gdy ich zabraknie, następuje stopniowa erozja związku – stwierdza ks. Szewczyk. Pytanie, które małżonkowie mają za zadanie rozwinąć brzmi: „Cenię mojego męża, żonę za...?”. − Alina, tak jak większość kobiet, szybciej napisała odpowiedź. Roman prawie ocierał pot z czoła, trudno mu było dobrać słowa. Stwierdził: „Przecież ja to wiem, co tam będę pisał”. Wtedy zapytałem, czy jest pewien, że jego żona o tym wie? Zmobilizował się więc i gdy Alina wysłuchiwała napisanych przez męża słów stwierdziła, że nigdy nie słyszała od niego takich miłych rzeczy – opowiada psycholog. Po każdym z kroków małżonkowie otrzymują także zadanie domowe. Praca pomiędzy spotkaniami jest bowiem bardzo ważna i stanowi istotny element terapii. Na kolejnym spotkaniu żona i mąż dzielą się jej wynikami z terapeutą.

 

Być razem mimo wszystko

Kolejny krok dotyka przestrzeni zranień i konfliktów. Małżonkowie piszą: „Mam żal, pretensje do mojego, męża, żony, o to, że...” – Obojgu, Alinie i Romanowi poszło łatwo. Pisali szybko i dużo. Kiedy potem odkrywali przed sobą przyczyny swoich problemów, ona płakała, a on krzyczał. Nie przeszkadzałem im jednak, potrzebna bowiem jest eksplozja emocji – tłumaczy psycholog. Po dwóch tygodniach następuje wyrażenie swoich potrzeb. − Kiedy pisali: „Oczekuję od ciebie, że...”, było wyraźnie widać, że jest to dla nich dość jasne i proste. Natomiast zdecydowanie trudniejszy był kolejny, czwarty krok, który jest niezmiernie ważny – zauważa ks. Szewczyk. Tutaj obie strony określają granice swoich ustępstw i decydują się przebaczyć, a zadanie im stawiane brzmi: „Ze swej strony konkretnie obiecuję, postanawiam...”. Na koniec przychodzi czas na określenie przestrzeni kompromisu. Małżonkowie ustalają: „Na co zgodziliśmy się wspólnie i jak będziemy to konkretnie realizować”. − Alina i Roman ustalili, m.in. podział obowiązków domowych, to, jak będą spędzali wolny czas, ale też, jak będzie wyglądało życie religijne ich rodziny – mówi terapeuta, i dodaje, że ci małżonkowie po przejściu pięciu kroków zapewne umieli już sobie radzić w trudnościach, które są przecież nieodłączną częścią życia. – Mam także nadzieję, że pamiętają o częstym rozmawianiu ze sobą, modlitwie i mają wolę bycia razem mimo wszystko – podsumowuje ks. dr Władysław Szewczyk.

 

Autorka jest dziennikarką „Przewodnika Katolickiego”

Matka Polskich Harcerzy

Matka Polskich Harcerzy

Maria Żmigrodzka

 

Godna podziwu, miłości, szacunku i pamięci. Długim, pracowitym życiem do końca swoich dni służyła niestrudzenie Bogu, Polsce i każdemu człowiekowi. Była matką Janka Bytnara, „Rudego,” bohatera „Kamieni na szaniec”, który – aresztowany przez gestapo 23 marca 1943 roku – został odbity 26 marca przez przyjaciół z Szarych Szeregów w akcji pod Arsenałem. Zmasakrowany, wskutek nieodwracalnych skutków katowania, pomimo wysiłku ratujących go lekarzy, zmarł 30 marca 1943 r. i spoczął na Powązkach 2 kwietnia.

 

Zdzisława z Rechulów Bytnarowa, nazwana Matulą i Matką Polskich Harcerzy, urodziła się w Kolbuszowej na Rzeszowszczyźnie 2 marca 1901 r. w niezamożnej, wieloosobowej rodzinie. O własnych siłach zdobywała wykształcenie, ucząc się najpierw w swojej miejscowości, potem w Mielcu i w Krakowie, gdzie zdała maturę. Tam w 1919 r. uzyskała kwalifikacje nauczycielskie na Pedagogium Henryka Rowida, założonym przez tego naukowca i społecznika, współtwórcę Związku Nauczycielstwa Ludowego (1905), wykładowcę psychologii, pedagogiki i historii. Znajomość ze studiującym również w tej uczelni Stanisławem Bytnarem – legionistą odznaczonym Krzyżem Niepodległości, wtedy jeszcze inwalidą chodzącym o kuli, rannym w bitwie pod Krzywopłotami – została uwieńczona wzajemnym gorącym uczuciem i szczęśliwym małżeństwem, zawartym w sierpniu 1920 r. Przez kilka lat młodzi w bardzo trudnych warunkach bytowych uczyli w różnych wiejskich szkołach Kielecczyzny. W tym czasie na świat przyszło kolejno dwoje dzieci: Janek (1921) i Danusia zwana Dusią (1924). „I głodno było, i chłodno, ale szczęśliwie” – ocenia ten okres Matula. O pracy męża powiedziała: „Niósł nie kaganek oświaty, ale żagiew płonącą!” Dalsze swe losy związali z Warszawą, gdzie oboje ukończyli Instytut Pedagogiki Specjalnej, prowadzony przez prof. Marię Grzegorzewską. Czasowo zamieszkali w Piastowie, a od 1931 r. w stolicy przy alei Niepodległości 159. Widok z tarasu VI piętra na Pole Mokotowskie, gdzie odbywały się ciekawe imprezy i uroczystości, szczególnie cieszył dzieci. Każdy z małżonków objął wkrótce kierownictwo wskazanej przez władze oświatowe szkoły. Szczerze kochali swą pracę, a harmonijne życie rodzinne dostarczało wiele radości. Janek uczył się w znakomitym Gimnazjum im. Stefana Batorego, gdzie zdał egzamin dojrzałości w 1939 r. Był świetnym uczniem i zapalonym harcerzem XXIII Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, „Pomarańczarni”, tak określanej od koloru noszonych przez nią chust. Zdobywał sprawności i stopnie, jeździł na obozy, wytrwale uprawiał turystykę i sport, co pomimo wrodzonej, słabej kondycji fizycznej, pozwoliło mu w wieku młodzieńczym osiągnąć dużą odporność i pełnię sił. Podobnie działała Dusia, harcerka „Białej Czternastki” przy Gimnazjum Królowej Jadwigi.

Wszystko zmieniła wojna. Janek, oprócz podjętych na politechnice tajnych studiów, szkoleń i zajęć w konspiracji, pomagał rodzinie w zdobywaniu niezbędnych środków materialnych. Wspólnie z Tadeuszem Zawadzkim „Zośką” woził barką owoce, smażył i sprzedawał marmoladę, szklił z „Alkiem,” Maciejem Aleksym Dawidowskim okna w szkołach, nawet w warunkach 30 stopni mrozu; dawał korepetycje, zarabiał też kreśleniem arkuszy technicznych, dużo czytał, planował przemiany w wolnej Polsce.

Podczas najścia gestapo na dom państwa Bytnarów matka i siostra „Rudego” były nieobecne, dzięki czemu uniknęły aresztowania. Odtąd Dusia, uczestniczka Małego Sabotażu, ukrywała się pod zmienionym nazwiskiem jako Barbara Barańska, pracując w ogrodnictwie pod Jędrzejowem. Z polecenia wywiadu AK śledziła rodzaje transportów niemieckich, przekazując meldunki do centrali. Po rewizji w domu gospodarza, zagrożona ujawnieniem, zamieszkała w pobliskiej leśniczówce, pisząc na maszynie potrzebne partyzantom rozkazy i meldunki. Matka nie mogła być na pogrzebie syna; gestapo jej ciągle szukało. Grób odwiedziła dopiero wieczorem, zaprowadzona i strzeżona przez kolegów „Rudego”.

Ojciec Janka, Stanisław Bytnar, przebywał najpierw na Pawiaku, potem dwa lata jako nr 121389 w Auschwitz, do momentu ewakuacji. W lagrze emanował dzielnością; opiekował się każdym, kto tego potrzebował, o czym ze wzruszeniem wspominali obozowi towarzysze. „Umarł na moich rękach, kiedy gnano nas z Oświęcimia. Nie mogłem nawet go pochować” – powiedział rodzinie Leszek Sobczak, współwięzień, dawny uczeń, kiedyś wódz zuchowy, potem żołnierz AK.

Matula podczas powstania działała w „Pasiece” – głównej kwaterze konspiracyjnych Szarych Szeregów – kierując cywilną pocztą Śródmieścia. Po kapitulacji już jako podporucznik wraz z dowództwem Okręgu Warszawskiego AK, dostała się do niemieckiej niewoli. Przeszła przez jenieckie obozy w Fallingsbostel, Bergen-Belsen i Molsdorfie, gdzie osadzono grupę pań, oficerów Wojskowej Służby Kobiet. Doznała tam kontuzji prawego barku, powodującej unieruchomienie ręki. Do Polski wróciła 15 sierpnia 1945 r. Ze wzruszeniem wspomina obraz leżącej w gruzach Warszawy i swój pierwszy pobyt na Powązkach, dokąd zmierzała pieszo, bo żadna komunikacja jeszcze nie istniała. Pisze o tym następująco: „Obok mogiły Jasia wyrosły groby najbliższych mu

druhów, wśród nich Tadeusza Zawadzkiego »Zośki«. Wszystko było wymoszczone ciepłem słońca i nadzieją pierwszego wolnego września. Gdzieś wśród bujnie rozrosłej zieleni cykały świerszcze, przelatywało w ciszy dostojnej babie lato. Milczałam bólem i łączyłam się z chłopcami rozmiarami serca. Łzy tylko kapały, ciekły”.

Gdy zgłosiła się do pracy, Inspektorat Szkolny zatrudnił ją od 1 grudnia 1945 r. na stanowisku radcy w referacie kształcenia specjalnego Ministerstwa Zdrowia, a potem wizytatora szkół dla dzieci przewlekle chorych w sanatoriach, prewentoriach i domach opieki. Po dwunastu latach, zmęczona koniecznym podróżowaniem po całym kraju, ze względu na słabe zdrowie przeszła na emeryturę. Kolejne cztery dziesięciolecia swego długiego życia  wypełniła pracą dla młodzieży harcerskiej oraz upowszechnianiem szaroszeregowych ideałów. Wygłaszała dziesiątki odczytów, wykładów, uczestniczyła w spotkaniach, brała też udział w dorocznych apelach pod Arsenałem w uroczystościach nadawania szkołom i drużynom imienia Janka Bytnara „Rudego” lub innych godnych pamięci bohaterów. Mieszkając przez kilka lat w Mielcu – gdzie otrzymała zaszczytny tytuł Matki Polskich Harcerzy, od razu przyjęty w całej Polsce – przed wejściem do swego domu umieściła napis: „Drzwi otwarte”. Urządzała dla przyjaciół wigilijne wieczerze, przyjmowała chętnie każdego, zawsze też dzieląc się ze wszystkimi, czym tylko mogła. Odpowiadała na niezliczone listy, zabiegając o kolejne wydania wspomnieniowych i patriotycznych tekstów. Skromna, pracowita, serdeczna, wspierała modlitwą i czynem inne zbolałe serca, zranione uwięzieniem lub śmiercią swoich dzieci. Tak było w przypadku Emilii Magurowej, opłakującej rozstrzelanych przez Niemców dwóch synów, członków Szarych Szeregów czy Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka, zamordowanego przez milicję.

W 1985 r. Zdzisława Bytnarowa, na prośbę hm. Janusza Krężela z Mielca, współpracującego z nią od lat biografa polskiego harcerstwa, inicjatora wydań „Kamieni na szaniec”, napisała życiorys „Rudego”, określając swoją pracę jako „Materiały do biogramu hm Jana Bytnara”. Wykonawca jej woli, kiedy już było to możliwe, ogłosił wspomnienia drukiem, pod tytułem:„Pamiętnik matki” (1997), wzbogacając edycję zestawem przypisów oraz unikatowych ilustracji i zdjęć.

Opowieść otwiera sentencja, życiowy drogowskaz bohatera:

„Ci, co się ponad czas i miejsce ducha swego wzbili,

mogą czucia wieczności doznać każdej chwili”.

Krótki wstęp to tylko dwa zdania: „Nosił płomienną miłość Ojczyzny w sercu, dla niej żył, uczył się, działał, walczył o Jej honor i dla Niej poniósł męczeńską śmierć. Umierając był bardzo szczęśliwy”.

Matka Polskich Harcerzy ostatnie lata spędziła pod troskliwą opieką córki w Warszawie, mieszkając w tym samym domu przy Al. Niepodległości, skąd w 1943 r. gestapo wyprowadziło na zawsze Janka i Stanisława Bytnarów.

Doczekała wolnej Polski i uznania dla chwalebnej przeszłości miłującej Ojczyznę młodzieży. Także dla osobistych poczynań swego długiego życia. Otrzymała wiele dowodów uznania, m.in.: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złotą Odznakę Związku Nauczycielstwa Polskiego, Medal dla Zasłużonej Matki, Krzyż Powstańczy, Złotą Odznakę Spółdzielczości (jako przewodnicząca przez 30 lat Komisji Pracy Kobiet w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej), Złoty Krzyż Zasługi – i Medal Serca „za szerzenie ideałów braterstwa i służby.” Odeszła na wieczną wartę 13 sierpnia 1994 r., pół wieku po warszawskim zrywie powstańczym, przeżywszy lat 93. Pochowano ją pośród białych krzyży w kwaterze Batalionu „Zośka”, nieopodal grobu syna i bohaterskich żołnierzy powstania.

Na pogrzeb przyjechali harcerze wszystkich pokoleń z całej Polski, przerywając obozy i wakacje. W hołdzie pochylonych sztandarów, żegnali ją modlitwą i wierszem Słowackiego:

„W ciemnościach postać mi stoi matczyna/ niby idąca ku tęczowej bramie. /Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię / I w oczach widać, że patrzy na syna”.

 

 

Opracowano, korzystając z książek: B. Wachowicz „Rudy, Alek, Zośka” t. III

oraz J. Krężela „Pamiętnik Matki”

Po naukę – do domu

Po naukę – do domu

Ewa Polak-Pałkiewicz

 

Dom to miejsce bezpieczne, utkane niczym gniazdo z najczulszych starań matki i ojca, najbardziej przemyślanych i najgłębszych decyzji rodzinnej strategii, w której myśli się o przeszłości, obserwując uważnie własne dzieci i zastanawiając się nad ich predyspozycjami, możliwościami, talentami… Do tego właśnie są rodzice. Do obserwowania i zastanawiania się. W sprawie wychowania i edukacji własnych dzieci nie wolno podejmować pochopnych lub wymuszonych decyzji.

 

Czy to możliwe, by rodzice stający u progu wielkiej duchowej przygody, jaką jest wychowanie dzieci – jeszcze sto, czy nawet kilkadziesiąt lat temu, zanim nasz polski kraj zniknął na wiele lat pod wodami czerwonego potopu – byli mądrzejsi niż rodzice dzisiejsi? Byli z pewnością w swych wyborach bardziej swobodni i niezależni. Dokonywali ich na własny rachunek, kierując się zdrowym rozsądkiem i rodzicielską odpowiedzialnością – przed Bogiem – za wychowanie potomstwa. Nikt też nie wmawiał im, że istnieją lepsi od nich wychowawcy. „Zawodowcy”, którym certyfikaty wystawia państwo. Że powinni, a wręcz muszą oddać im dzieci, a sami w tym czasie „samorealizować się”, pracować, wypoczywać, zażywać rozrywki, działać na niwie społecznej etc. Nie wmawiano im demagogicznie, że pięć czy sześć lat to idealny „wiek szkolny”. Nie kuszono i demoralizowano sloganami typu: „lepiej niech się szybciej usamodzielni”, „potrzebni mu są przede wszystkim rówieśnicy”, „będzie się lepiej rozwijało”, „w domu same nudy”, czy wreszcie: „wy, rodzice, nie macie o pedagogice zielonego pojęcia” itp.

Wychowanie i edukacja domowa były niegdyś regułą w polskich kulturalnych rodzinach, którym pozwalały na to warunki materialne.

„Dziś wydaje się to śmieszne” – pisze Michał Żółtowski – wychowywany przez rodziców, wraz z gromadą rodzeństwa, w rodzinnym dworze w Czaczu (Wielkopolska), w latach międzywojennych. I dodaje: „bowiem jesteśmy otrzaskani z nieprawdą…”. „Fakt, że pozostawałem w domu rodzinnym, nie był rzadkością. W wielu dworach działo się podobnie. Rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi przez oddanie ich na stancję. Wiedzieli, że tak solidnego przygotowania do późniejszej nauki szkolnej, jak tą dawną metodą, w żaden sposób nie osiągną”.

Jak więc wyglądało wychowanie dzieci i młodzieży, pod czujnym okiem rodziców, w tym najodpowiedniejszym i jedynym miejscu formowania dojrzałych charakterów i pełnych osobowości, jakim jest dom rodzinny?

 

Niepowtarzalny styl

 

Ze jeden z priorytetów wychowania i edukacji domowej uważa Michał Żółtowski kult prawdy.

W swoim tomie wspomnień podkreśla, że tym, co okazało się decydujące dla jego późniejszej dojrzałości nie były wykłady zatrudnianych przez dom, starannie dobranych nauczycieli, czy kontakt z niejedną, ciekawą osobowością wśród nich, lecz atmosfera domu. Styl życia nadawany przez rodziców. Przez ojca, Jana Żółtowskiego, prawnika, działacza niepodległościowego i ziemiańskiego oraz matkę, Ludwikę z Ostrowskich, wykształconą w Paryżu na Akademii Sztuk Pięknych, artystkę i wyjątkowo wrażliwą społeczniczkę w jednej osobie oraz pierwszą katechetkę swoich dziesięciorga dzieci. Milczące przysłuchiwanie się rozmowom dorosłych, prowadzonym przy stole i uczestnictwo w głośnym czytaniu powieści historycznych miały ogromne znaczenie dla układania sobie obrazu świata przez małego Michała. Także żywoty świętych czytane wieczorami przez matkę. To wszystko było owym biernym kształceniem umysłu, którego fundamentalne znaczenie dla wychowania i rozwoju tak podkreślają tomiści, a które dziś dezawuowane jest przez zwolenników jak najwcześniejszej „aktywności” i „kreatywności” dziecka. Potem przyszedł czas wsłuchiwania się w słowa ojca, najwyższego domowego autorytetu. – Miał dar rozmawiania z dziećmi o sprawach poważnych w sposób bardzo interesujący – wspomina Michał – toteż przepadaliśmy za przyłączaniem się do niego w czasie jego przechadzek. Mama zaś, wprowadzająca dzieci w prawdy wiary, obdarzona nie tylko  żywym umysłem, ale i duchową intuicją, nieraz dodawała, w czasie  pogadanek religijnych: „Musicie być przygotowani na czasy, kiedy przyjdą bolszewicy i kiedy będzie prześladowanie Kościoła”, albo: „...kiedy nastanie reforma rolna i wszystko stracimy...”.

Była pierwsza dekada lat dwudziestych XX wieku…

Podobnie było w rodzinie Karśnickich. I tu przewodnictwo duchowe w czasach niepokoju, gdy już dobiegały dalekie odgłosy nadciągających nawałnic, należało do matki, Wandy z Orzechowskich. „Nadszedł pierwszy piątek września 1939” –  odnotowuje w swoich wspomnieniach Teresa Karśnicka-Kozłowska. „Mama zarządziła spowiedź i komunię św., aby oczyścić serca i sumienia na ewentualny zły czas”.

 

Koziołki na trawniku

 

Były rzecz jasna i zajęcia fizyczne. To, tak ważne w dzieciństwie, nieskrępowane niczym, poza zdrowym rozsądkiem rodziców, przysłowiowe hasanie po łące i parkowych trawnikach na bosaka. Niezwykle urozmaicone. „Po prawdzie, nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach zaprzęgniętych w kucyki celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie, stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat...” – tak wspomina swe dzieciństwo Teresa Karśnicka-Kozłowska. Michał Żółtowski odnotowuje, że jednym z głównych punktów programu dnia, gdy już rozpoczynał domową edukację, była „szaleńcza bieganina po parku” i wielogodzinne spacery. A przy tym mnóstwo zabaw na powietrzu, wspinanie się na drzewa, a jeszcze wcześniej, to, co dziś różni domorośli uczeni nazwaliby mało efektywnym poznawczo grzebaniem się w ziemi. Przesłanki do tego typu najwcześniejszej edukacji były dwie.  Ojciec Michała Żółtowskiego, podobnie jak jego dziadek, był zdania, że małemu dziecku nie należy dawać gotowych zabawek, ale raczej ułatwiać wytwarzanie ich samemu. Drugą przesłanką było przekonanie, że „w latach dzieciństwa mały człowiek przebywa podobną drogę, jak niegdyś, w zaraniu dziejów przebywała ją cala ludzkość. Zaczyna od tego, co można by nazwać zbieractwem, by przejść do łowiectwa, pasterstwa, na koniec do ogrodnictwa i rolnictwa. Zatem gromada małych Żółtowskich, ledwo wyszła z pieluszek, znalazła rychło rosochaty pieniek, który służył im jako pług, a sporządzone z łyka uprzęże i bat pomagały zaprzęgać dwoje z rodzeństwa do roboty i orać przy ich pomocy wszystkie alejki w parku. Znajdowano po drodze prawdziwe skarby: kawał grubego szkła był zagubionym diamentem, krzemień pełen tajemniczych wgłębień – maszyną parową, głazy w alei czereśniowej pokryte nitkami miki, kryły najprawdziwsze złoto, a woda z kałuży, do których wrzucano kamienie, miotała w słońcu iskry najwspanialszych fontann. Starsze rodzeństwo tymczasem zajmowało się wznoszeniem budki dla dozorcy w sadzie, czy budową składanego kajaka, służącego potem do opływania pobliskich kanałów Obry i żeglowania po stawach rybnych sąsiada, ambasadora Chłapowskiego.

Matka rodzeństwa Żółtowskich inspirowała drobne prace fizyczne swoich synów i córek, by okazać pomoc osobom potrzebującym. Michał Wspomina: „Ogród zoologiczny w Poznaniu dobrze płacił za kasztany stanowiące karmę dla jeleni, kozłów i antylop. W parku rosły potężne kasztany. Jesienią zbieraliśmy kasztany, potem konno wysyłano je do Poznania”.

 

Skromność, czyli jak nie zostać księżniczką z bajki

 

Wzorce wychowania oparte na dyscyplinie i szacunku wobec starszych są dziś ośmieszane, zawodowi demagodzy z tytułami naukowymi zawsze udowodnią, że potrzebny jest nie „formalny”, lecz „prawdziwy” (to znaczy – nigdy nieosiągalny) autorytet dorosłego, uznający w dziecku „istotę równą”, „partnera” itd.

Michał Żółtowski wspomina swoje dzieciństwo spędzone w majątku rodziców w Czaczu: „W okresie letnim siadało do stołu około dwudziestu osób [łącznie z nauczycielkami i nianiami – przyp.EPP]. Przy jedzeniu pilnowano, byśmy się prosto trzymali, estetycznie jedli i nie chowali rąk pod stół. Podczas obiadu i kolacji dzieci się nie odzywały, mówili tylko dorośli”.

Anna z Branickich Wolska, wspominając dzieciństwo w rodzinnym pałacu w Wilanowie pisze: „Naczelną wartość w tym systemie wychowawczym stanowił szacunek dla wieku i pracy. Trzeba było usługiwać starszym, pomagać im. Zawsze starsi byli pierwsi. Pamiętam nasze śmieszne pytanie: „Kiedy my dojdziemy do takiego wieku, żebyśmy mogły zjeść kawałek combra zajęczego, a nie tylko łapy?” Dzieci siedziały zawsze na końcu stołu i zjadały »resztki« z półmisków, a wszystkie dobre kąski jedli starsi. Myłyśmy się mydłem do prania Schichta (...) Ubierałyśmy się często w rzeczy przerabiane po naszej matce, buty bywały zelowane (...) U Branickich nie uchodziło patrzeć zbyt długo w lustro. Gdy mówiąc o kimś zachwycałam się czyjąś urodą, pytano, czy naprawdę nic więcej w tej osobie nie zauważyłam. Liczył się charakter, wiedza, serce”.

Czy dzisiejszy festiwal „księżniczek”, przebranych w najbardziej wymyślne toalety, często przed ukończeniem 10 lat, jakim w wielu środowiskach są Pierwsze Komunie Święte, nie jest urąganiem wzorcowi dobrych obyczajów? Obyczajów, opartych na zachęcaniu dziecka do rozumienia, jakie jest jego miejsce, i że pozostaje dzieckiem, a nie jest „damą”, „królewną z bajki”.

Dziwne, jak wielu rodziców okazuje swoją niefrasobliwość i brak gustu oraz wyobraźni w tej delikatnej materii.

 

 

Pensja, czyli wychowanie panien

 

O podobnych sprawach wspomina „Regulament pensji i szkół żeńskich”, pochodzący z 1810 roku. Jest to dokument opracowany przez władze oświatowe Księstwa Warszawskiego dla stworzenia odpowiednich zasad wychowania młodych dziewcząt w ramach pensji, instytucji tak bardzo dziś wyśmiewanej. Pensja miała w największym możliwym stopniu zastępować dom. Co do tego, że to on jest najwłaściwszym miejscem dla dziewczynek, żaden z autorów tego dokumentu nie miał wątpliwości (podpisy pod nim składali S.K. Potocki i J. Lipiński): „Pensja miała wychowywać powierzone jej panny na istoty dobrze ułożone i grzeczne, uprzejme, kochające rodziców, przyjaciół i krewnych, łagodne, prawdomówne, zgodne, strzegące się plotek i obmowy” – pisze Kalina Bartnicka: Ochmistrzyni, czyli prowadząca pensję „powinna otaczać wychowanki nieustannym nadzorem i dbać, by były stale zajęte jakąś pracą, nauką lub zabawą. Powinna rozwijać w nich poczucie honoru, unikać codziennego łajania, nieprzyjemnego tonu, odnosić się do nich łagodnie i delikatnie. Jednocześnie miała rozwijać ich zdrowy rozsądek, umiejętność panowania nad sobą, dobry gust w strojach i sprzętach, zaszczepiać umiarkowanie, tępić przesadę i czułostkowość, fałszywe zachowanie się”. Pensjonarki miały być codziennie „umyte, wyczesane, w bieliźnie i sukniach czystych”.

Interesujący jest fragment zaleceń odnoszący się do życia religijnego, a zwłaszcza do zachowania się dziewczynek wobec mogących znaleźć się na pensji osób i dzieci innych wyznań. To „obowiązkiem ochmistrzyni miało być wychowanie panien w prawidłach doskonałej tolerancji, zgodnej z duchem prawdziwej religii i »i niedopuszczanie do sprzeczek religijnych«. Zalecano także surowo »odwracanie umysłów młodzieży od wszystkiego, co trąci zabobonem«. Nie wolno było opowiadać o strachach; wiara »w prognostyki, wróżby, kabały« miała być zwalczana przez ośmieszanie”. Te ostatnie zasady warto zadedykować dzisiejszym beztroskim propagatorom okultyzmu wśród dzieci i młodzieży, uważających siebie za wcielenie „nowoczesności”, oraz władzom oświatowym i szkołom lansującym „Harrego Pottera” oraz podobne książki jako lekturę. A ponadto astrologię, horoskopy i amulety, których kult przewija się także niekiedy w testach, czy nawet podręcznikach szkolnych.

 

Przyjaciele domu

 

Nawet miejsce tak pełne ciepła, jakim był dom rodzinny, w którym tętniło życie od biesiad, konwentyklów, potańcowek, kuligów, wspólnych wakacji i wielu innych wydarzeń musiał w pewnym momencie sięgnąć po pomoc osób z zewnątrz.  Nieprzypadkowych. Dom stawiał im konkretne wymagania. Pierwsza niania w rodzinie Żółtowskimch pochodziła z chłopskiej nobliwej rodziny, gdzie „nie wolno było kląć i palić papierosów” i obdarzona była wielkim talentem pedagogicznym. Student prawa, który uczył dwunastoletniego Michała łaciny  był człowiekiem umiejącym wymagać w sposób atrakcyjny i miał wszechstronną wiedzę. „Wkrótce stał się moim ideałem, przedmiotem miłości i podziwu” – napisze o nim po latach.

„Pepunia” – pierwsza niania małych Karśnickich, „była miłośniczką książek i umiłowanie to wszczepiła całej naszej czwórce. – Jej zawdzięczamy pierwsze spotkanie z „Trylogią” Sienkiewicza, którą przeczytała nam w całości w trakcie spacerów po alei grabowej” – wspomina Teresa Karśnicka-Kozłowska. Z kolei pierwsza nauczycielka francuskiego preferowała sposób poznawania tego języka wśród zabawy. Był to system nadzwyczaj skuteczny; gdy młodzież karszewska trafiła do gimnazjum, nikt z francuskim nie miał problemów. Panna Irena Romantowska, kolejna  nauczycielka dzieci Karśnickich – i późniejsza ich oddana opiekunka, gdy w czasie wojny utraciły rodziców – „chętnie grała z nami w serso, jeździła konno i na rowerze, powoziła zaprzęgiem, malowała kwiaty z natury i reprodukcje krajobrazów”. Udzielała się społecznie i z zamiłowaniem „uczestniczyła w organizowanych przez mamę przedstawieniach i żywych obrazach". Autorka wspomnień zawdzięcza jej „rozkochanie się w łacinie, trwające po dzień dzisiejszy”.

 

Rodziny, miejcie odwagę!

 

Co z tego specyficznie polskiego etosu domowego kształcenia pozostało w dzisiejszych czasach? Mogłoby się wydawać, że zgoła nic. Że to wszystko przeminęło bezpowrotnie, jak świat dworów i dworków oraz pasji życia niezależnego, pełnego uroku, a zarazem trudnych, niebanalnych wyzwań.

A jednak wciąż spotykam rodziny, w których dzieci uczą się w domu. I wciąż dowiaduję się o nowych rodzinach, które postanawiają – najczęściej na skutek bardzo negatywnych doświadczeń związanych ze szkołami, i to nie tylko publicznymi – pójść tą drogą. Rodzin tych przybywa z roku na rok. Zjawisko jest na tyle rozległe, że w Krakowie otwarto na jednej z uczelni pedagogicznych Szkołę Guwernerów. W Warszawie działa agencja zatrudniająca nauczycieli domowych. Jak widać niektóre polskie rodziny bronią się jednak przed zunifikowaniem edukacji, organizując naukę w domu własnymi siłami. Wymaga to od rodziców ogromnego zaangażowania – rzeczy chyba najrzadszej w dzisiejszym świecie – swoistego geniuszu organizacyjnego i prawdziwego hartu ducha. Najczęściej wiodącą rolę w nauczaniu domowym spełniają niepracujące zawodowo – ale z reguły dobrze wykształcone –matki. Często starsze dzieci, które zdobywały umiejętność samodzielnego uczenia się przy pomocy rodziców, pomagają w nauce młodszemu rodzeństwu. Ustawodawstwo – choć nie rozpieszcza tych zdeterminowanych rodziców, przeciwnie, raczej karze ich za niepodporządkowanie się państwu – wydaje się nieco ulegać w ostatnim czasie presji społecznej i daje więcej możliwości rodzinom.  Uruchamia się wtedy niewyobrażalna kopalnia pomysłów. Rodzice, którzy rozpoczynają wraz ze swoimi dziećmi tę niełatwą drogę, wkrótce się przekonują, jak szczęśliwy, wręcz opatrznościowy był wybór, jakiego dokonali. Jak zaskakujące są efekty rozwoju ich dzieci dzięki domowej edukacji. Ile skarbów zostaje odkrytych.  Ile dobra, możliwości, talentów, które w warunkach oficjalnej edukacyjnej rutyny zszarzałyby, zbladły lub nigdy nie zostałyby odkryte, ukazuje się oczom uczestników tej niezwykłej przygody.

 Bo domowa edukacja w polskich warunkach – idąca pod prąd stereotypom edukacyjnym – okazuje się najczęściej rzeczywiście wspaniałą przygodą dla dzieci i dorosłych. Z gatunku tych „tylko dla orłów”. Dla odważnych i ufających Bogu. Jest  prawdziwie twórczą drogą, upewniającą rodziców, że w wychowaniu dzieci towarzyszy im Boże błogosławieństwo, łaska stanu, i że efekty zawsze będą przerastały ich najśmielsze oczekiwania. Jednym ze znaków tego błogosławieństwa jest głęboka i trwała więź między rodzeństwem, które nie zostaje rozdzielone jak w szkole. A także poczucie bezpieczeństwa i siły całej rodziny. Oraz radość, jaką odnajduje się bez trudu w każdym domu, gdzie uczą się dzieci. Radość ze wspólnoty. Wdzięczność za miłość, daną od Boga, która nie boi się poświęceń. Która jest odważna aż do szaleństwa i która „góry przenosi”.