Profesjonalizm i serce

b_240_0_16777215_00_images_numery_9_167_2008_ok.jpgProfesjonalizm i serce
O doktor Annie Doboszyńskiej


Maria Wilczek

Kierunek swojej drogi odkryła doktor Anna właściwie już w dzieciństwie, choć może nie w pełni jeszcze świadomie. Mieszkała wówczas wraz z rodzicami, trzema braćmi i babką – Bebiją, Bebi, jak się ją z gruzińska nazywało, w Skierniewicach, w niewielkim mieszkaniu, które ojciec – młody zdolny naukowiec, łąkarz otrzymał od swojego instytutu. I właśnie nieopodal tej miejscowości rozegrał się dramat, który cieniem położył się na losach rodziny, ale niewykluczone, że wywarł też swój wpływ na późniejsze wybory Anny.
Miała wtedy zaledwie 6 lat, kiedy 25 sierpnia, pamięta dokładnie ten dzień, wyruszyła wraz z matką i braćmi na spotkanie z ojcem, oczekującym na nich na małej plaży nad Rawką. Jedyna droga nad wodę wiodła przez most, którym przebiegała podwójna nitka torów. Przepuścili pędzący pociąg z Warszawy, pędzącego równocześnie z przeciwnego kierunku nie dosłyszeli, nie dostrzegli. Jej dziewięcioletni brat Piotruś zginął na miejscu, ją z poturbowaną głową, złamaną nogą wagon zrzucił z wysokiego nasypu w dół. W szpitalu leżała długo, bardzo długo, ale podobało jej się to miejsce. Przy zmianie opatrunków zaciskała piąstki, żeby nie płakać z bólu, ale nie odwracała oczu, jak radzili lekarze – bo to takie ciekawe – mówiła. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętała więc wspólne opłakiwanie brata, swój pobyt w szpitalu, w którym tyle się działo, i pewien niedostatek, bo też nie przelewało się nigdy –

W rodzinnym domu
Dwupokojowe mieszkanie nie zapewniało odpowiedniej przestrzeni sześcioosobowej już wówczas rodzinie, której towarzyszył jeszcze pies Traf. Nikt jednak nie rozpaczał z powodu straconego na wschodzie Polski majątku, choć z rozrzewnieniem wspominano czasem stary dworek w Boryskowiczach, otaczający go ogród, kaplicę wśród rozległych pól… Żyło się tym co tu i teraz, stawiając sobie wysokie wymagania, ale nie tracąc przy tym pogody ducha. Doktor Anna wspomina do dziś serdeczną, choć nie wylewną atmosferę rodzinnego domu. Obowiązywał w nim podział zadań, których wykonywanie egzekwowane było z całą stanowczością, ale było też wspólne świętowanie, rodzinne rozmowy, lektury, wspólne uczenie się angielskiego z radia. Pamięta też do dziś domowe – smaki i przysmaki – proste potrawy przyrządzane przez matkę i babkę: ziemniaczane placki, gołąbki, racuszki, naleśniki, a także ulubiony deser – babkę „pijaczkę” z kaszy mannej, wchłaniającą obficie waniliową śmietankę, której słodycz długo potem czuło się w ustach.
Matka to była pracowitość, hart i surowość, ale i nieosiągalny wzór myślenia o innych, nie tylko o najbliższych. Zawsze wiedziała, jak pomóc, której sąsiadce, czym się podzielić, czym wesprzeć, jak pocieszyć. Ojciec to naukowe pasje, odpowiedzialność, tym samym stawianie córce wysokiej poprzeczki, ale i męska serdeczność. Jej nieustanny nad nim zachwyt trwał przez lata i trwa nadal, chociaż go zabrakło. A babka? Babka to była przyjaciółka (razem dzieliły pokój), osoba do zwierzeń, do rozmów… To babki marzeniem było, by Anna została lekarką. A że powołaniu trzeba czasem wychodzić naprzeciw, pozwalała swej kilkuletniej wówczas wnuczce robić sobie domięśniowe zastrzyki, poprzedzając oczywiście ten zabieg solidną, i jak się okazało, skuteczną instrukcją. A bracia? Zażyłej z nimi przyjaźni nie umniejszył upływający czas. Nadal dzielą, tak jak przed laty, bezkolizyjnie obowiązki, tyle że dotyczą one teraz opieki nad samotną już matką. Jednemu z nich do dziś przypomina jego odważny gest, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec obronił, ją, czteroletnią, bezradną, przerażoną, uciekającą na swych grubych nóżkach przed psem sąsiada. (Co prawda pies „pienił się” spoza płotu, ale ten szczegół nie zawsze bywa przywoływany w rodzinnych opowieściach).

Jej pasją – praca
Babcia doktor Anny – Bebija doczekała spełniania się swych marzeń. Kiedy umierała, jej ukochana wnuczka była już na drugim roku medycyny, przeświadczona o tym, że to jest na pewno jej miejsce w życiu. A Bebija umierała w tym szpitalu, w którym po latach Anna zaczęła pracować jako szefowa stułóżkowego oddziału wewnętrznego.
Ale wcześniej był okres studiów. Trzy lata w Gdańsku (jeszcze dotąd trwają niektóre przyjaźnie z tamtych dni), potem Warszawa, gdzie po trzech kolejnych latach otrzymuje w 1979 r. – dyplom lekarza medycyny. A potem? Potem nadszedł trwający do dziś czas ciężkiej, wielogodzinnej, wytężonej pracy; opieka nad chorymi w klinice przy ul. Banacha w Warszawie i poza kliniką, zdobywanie specjalizacji – z interny, z pulmonologii i alergologii, a także sukcesywnie, po napisaniu doktoratu, a potem pracy habilitacyjnej, kolejnych stanowisk: adiunkta, docenta i profesora medycyny. Zawsze poważnie traktując obowiązki, których się podjęła, nie zważała doktor Anna na to, że tak wydatnie rozszerza się ich zakres. W 1987 roku staje się współzałożycielką Warszawskiego Hospicjum Społecznego, w którym działa nieprzerwanie do dziś, odwiedzając i wspierając tych, przed którymi krótka i najtrudniejsza droga. Bierze udział w wielu naukowych konferencjach w Polsce i za granicą, przygotowuje referaty i artykuły do licznych czasopism naukowych i popularnonaukowych, skrypty i podręczniki dla studentów (i dla chorych), prowadzi wykłady i zajęcia z zakresu leczenia i rehabilitacji pulmonologicznej, opieki paliatywnej, metodologii badań naukowych, także wykłady na kursach dla lekarzy, uczestniczy w pracach wielu stowarzyszeń naukowych i społecznych nie tylko w kraju. Po dwudziestu latach pracy w klinice daje się z kolei poznać jako odpowiedzialny kierownik Zakładu Chorób Wewnętrznych w Centrum Leczniczo-Rehabilitacyjnym „Attis” przy ul. Górczewskiej w Warszawie, a po następnych siedmiu latach – oddziału wewnętrznego i pulmonologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego.

Niedawny sukces
Znaczącym osiągnięciem doktor Anny w ostatnich miesiącach było wcielenie w życie jej idei zorganizowania międzynarodowej konferencji „Astma – Alergia – POChP. Chory – Lekarz – Pielęgniarka. Edukacja chorych”. Wokół tej idei zgromadziła grono młodych, zdolnych podopiecznych, którzy z nią i pod jej kierunkiem opracowali program konferencji i zapewnili właściwy jej przebieg. A celem konferencji, która była wydarzeniem w skali nie tylko Polski, była integracja środowisk: naukowców, lekarzy, pielęgniarek i chorych, wokół zagadnienia najefektywniejszych sposobów leczenia chorób tak bardzo rozprzestrzenionych, jak astma, alergia i POChP.
Choć sama nie szukała nigdy poklasku, doczekała się wielu znaków uznania, m.in. została w 2005 roku odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, w dwa lata później – Medalem Stulecia Towarzystwa Internistów Polskich, otrzymała też nagrody Ministra Zdrowia i Rektora Akademii Medycznej w Warszawie.

Zawsze aktywna
A w przeszłości miała też doktor Anna swój udział w budowaniu nowego porządku w Polsce. To w jej mieszkaniu na Sadach Żoliborskich mieściła się w stanie wojennym, przez dłuższy czas, redakcja nielegalnego wówczas, tygodnika „Solidarność”. Dyskutowano często długo w nocy o koniecznych przemianach polskiej rzeczywistości, o cenie tych przemian, o odpowiedzialności za ich zaistnienie, ale i o konkretnych zadaniach na najbliższy czas… Do dziś ze wzruszeniem wspomina tamte dni, także dreszczyk emocji, z jakim przyjmowała każde bardziej gwałtowne pukanie do drzwi.
A kiedy w końcu nastał upragniony i wywalczony czas wolności, miała świadomość, że jej miejsce jest wśród tych, którzy w cichości a rzetelnie wykonywać będą swoje zawodowe powinności.

Pedagog z powołania
Od trzech lat, jakby za mało miała zawodowych działań, doktor Anna podjęła nowe zadania – kierownika Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej w Warszawie. „Jest to coś, co zawsze chciałam robić – uczyć młodych i to właśnie pielęgniarki, od których kompetencji, czujności i serca tak bardzo zależy los chorych” – mówi. Prowadzi więc wykłady, dogląda prac licencjackich i doktorskich, a znając kilka języków, przedstawia młodym najnowsze zdobycze wiedzy prezentowane w prasie zagranicznej. Ma też cierpliwość do tych, którzy nieco wolniej opanowują zadany materiał, którym trudności domowe nie pozwalają być w czołówce.

Sama, lecz nie samotna
Doktor Anna podąża przez życie sama (pewnie tak toczy się na ogół życie siłaczek), ale nie czuje się samotna. Serdeczna, choć nie wylewna, z uśmiechem czającym się w oczach i kącikach warg, umiejąca wsłuchiwać się w słowa rozmówcy, ale i rozumiejąca go bez słów, łagodna, ale kategoryczna wówczas, gdy chodzi o dobro chorych, zyskała sobie ogromne rzesze oddanych przyjaciół. A są wśród nich – pacjenci, ich rodziny, studenci, koledzy z pracy i studiów i bardzo wielu ludzi z różnych kręgów, spotkanych na kolejnych etapach życia. Odwiedzają ją, zapraszają w gościnę, telefonują, piszą listy, esemesy, e-maile, wierząc, że są na trwale wpisani w jej pamięć i serce. I pewnie się nie mylą. Maleńki telefon komórkowy doktor Anny niczym wielka centrala telefoniczna dźwięczy z niewielkimi tylko przerwami. Bo przecież telefonują i chorzy, którym trzeba pomóc natychmiast, a pomocy nie odmawia nigdy. Często nawet późnym wieczorem puka do drzwi osób oczekujących jej niecierpliwie. Niesie pomoc, otuchę – i zawsze prawdę o tym punkcie drogi, w jakim pacjent się znajduje. „Taki lekarz to lek najważniejszy” – powie o niej wieloletnia pacjentka – znakomity filmowiec – Anna Pietraszek.
Dzień doktor Anny zaczyna się przed 6.00, kończy na ogół po północy. Trudno wiec uwierzyć, że tak bardzo zapracowana osoba znajduje jeszcze czas, by gościć przyjaciół w swoim domu i za każdym razem udowadniać, że zasługuje w pełni także na miano mistrza sztuki kulinarnej.

Skąd te siły?
Szczególnie cennym darem otrzymanym od losu?, od rodziców?, darem bez którego nie mogłaby tak wydajnie pracować, jest jej, na szczęście, żelazne zdrowie. Od dzieciństwa zahartowana, uprawiająca różnorodne sporty, w czasach szkolnych i studenckich uznawana przez trenerów za przyszłość lekkoatletyki, tak znaczące miała sukcesy w pchnięciu kulą, do dziś dba o sprawność fizyczną. Pływa, jeździ całe kilometry na rowerze, nie stroni od pieszych wędrówek… Ale świadoma jest też tego, że pomnażać trzeba i duchowe moce, czerpać siły z innych źródeł. Bożej Opatrzności zawdzięcza bowiem to, że na jednym z ważnych zakrętów życia mogła dostrzec Tego, który jest „Drogą, Prawdą i Życiem”. Odtąd podąża za Nim bez sentymentalizmu, ale konsekwentnie. Spotyka Go w swoich chorych, w odwiedzanych pacjentach hospicjów, na kartach Pisma Świętego, a nade wszystko podczas Mszy świętej. Odwiedza Go w czwartki, późnym wieczorem, w kościele przy ulicy Deotymy w Warszawie, gdzie trwa nieustanna adoracja, poszukuje na szlakach prywatnych pielgrzymek. A było ich wiele. Te najważniejsze – ponawiane kilkakrotnie – do sanktuarium Matki Bożej w La Salette, ukrytego we Francuskich Alpach, i te podejmowane trzykrotnie – do Fatimy, te do Padwy, by pokłonić się św. Antoniemu, który tak skutecznie odnajduje i nas zagubionych, do O. Pio w San Giovanni Rotondo i do położonego nieopodal, na Monte St. Angelo – sanktuarium św. Michała Archanioła… Miała też szczęście pochylić się niegdyś, podczas audiencji do rąk Ojca Świętego. Jana Pawła II, przekazując w imieniu Polskiego Związku Kobiet Katolickich – dar – rzeźbę w postaci kaganka, którego światło ochrania kobieca dłoń.
– To spotkanie to jedno z najważniejszych przeżyć w moim życiu. A wakacyjne pielgrzymki?... podczas nich gromadzę moje duchowe zapasy na zimę – powie z uśmiechem. Ale gromadzi też i zapasy wymierne – zbiory pięknych fotogramów – dokumentację swoich podróży, tego co było podczas nich szczególnie poruszające. Jej fotograficzna pasja trwa już przeszło trzydzieści lat.
– Właściwie, pomimo zmęczenia, które nieustannie mi towarzyszy jestem szczęśliwa – powiedziała kiedyś. – I jestem wdzięczna – dodała pospiesznie – i Bogu, i ludziom za ich szczodrość dla mnie, nie w pełni zasłużoną.