UBÓSTWO
Jezus przychodzi na świat jako bezdomny, odepchnięty, ubogi. Jak my, chrześcijanie, mamy przeżywać ten czas w prawdzie? Tyle potraw na wigilijnym stole, dekoracje z tysięcy lampek, coraz bogatsze prezenty... Jak mamy szukać razem z dziećmi Jezusa ubogiego, i jak Go uwielbić?
NAJPIERW: ZAWIERZYĆ
Ks. Roman Tomaszczuk
Jezus ubogi jest wyzwaniem dla całego Kościoła nie tylko podczas Uroczystości Bożego Narodzenia. Nieustannie trzeba nam stawiać czoła pytaniom: jak bardzo należymy do świata? Jak intensywnie zwyczajność przesłania nam niebo? Ile dajemy z siebie, by przeżyć na ziemi, a ile – by cieszyć się szczęściem na wieki? Jednak przede wszystkim: jak dalece stajemy się niewierni, porzucając na co dzień ewangeliczne myślenie o tym, co to znaczy szczęście, powodzenie, pomyślność czy pokój.
Zatem? Ubóstwo Jezusa jako znak całkowitego zawierzenia się Bogu ma nas mobilizować najpierw nie tyle do ubóstwa fizycznego, co do zawierzenia się Bogu: „popatrzcie na lilie polne… przypatrzcie się ptakom… Ojciec wie, czego im potrzeba, ileż bardziej wie, czego wy sami potrzebujecie” (por. Mt 6,26). A my? Chociaż ważniejsi od wszystkich wróbli i lilii polnych na świecie, nie wierzymy za bardzo w Bożą Opatrzność. Bóg jest raczej ostatnią deską ratunku niż Ojcem, w którego miłości żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (por. Dz 17,28). Wolimy zatem pokładać ufność w „książętach” (por. Ps 146,3) niż w Panu… Oto powód, dla którego trzeba nam „prostować ścieżki” i „wyrównywać doliny”(por. Łk 3,4).
Słowem, wigilijna wieczerza ze swym smakiem i bogactwem znaków miłości nie powinna być „problemem” w kontraście z „sielankowym” żłóbkiem – jeśli tylko codzienność jest możliwie maksymalnie oddana Panu. Jeśli w codzienności dostrzega się działanie Ojca, który obdarza szczęściem i troszczy się o swoje dzieci. Wychowywanie dzieci do ufności Bogu jest nieodzowne. Wówczas bowiem rodzina potrafi zarówno „cierpieć niedostatek”, jak i „obfitować” (por. Flp 4,12).
Warto zachęcać dziecko do okazyjnych gestów dobroci wobec biednych czy do drobnych adwentowych wyrzeczeń „wynagrodzonych” prezentami pod choinką – ale będą one miały „siłę przekonywania” tylko wtedy, gdy cała atmosfera naszego życia rodzinnego będzie właściwa. Jeśli zaś pozaświąteczna codzienność pozbawiona będzie zawierzenia się Bogu, nie będziemy budować prawdy, lecz narazimy się na obłudę i jej smutne owoce.
TĘSKNOTA ZA PROSTOTĄ
Dobromiła Salik
Właściwie co roku – gdy zdarza się, że przedświąteczne zajęcia i pośpiech niszczą radość oczekiwania na narodzenie Jezusa i przeszkadzają drobnym gestom miłości skierowanym do najbliższych, a nawet pojawia się zniecierpliwienie czy gniew – budzi się we mnie tęsknota za prostotą tych dni: za stołem z białym obrusem i kilkoma tylko – a nie kilkunastoma – potrawami; za jednym prezentem, a nie dziesięcioma; za prostą kolędą wyśpiewaną razem, a nie brzmiącymi obco nowoczesnymi aranżacjami; za pachnącą jodłą, a nie zgrabnym drzewkiem łudząco do niej podobnym. Tęsknota za ciszą betlejemskiej nocy i za czarem czekania na pierwszą gwiazdkę...
Trudne dylematy postawione zostały przed nami. Trudne – bo dzisiejszy świat od listopada rozbrzmiewający kolędami i nakręcający machinę przedświątecznego szaleństwa nie sprzyja prostocie, umiarowi, milczeniu.
Dziecko jest dziś w naszych rodzinach „królem” – z jednej strony dobrze, że tak jest, że jest kochane i że wsłuchujemy się w jego potrzeby, ale z drugiej – często nie jest w stanie „przetrawić” wszystkich dóbr mu ofiarowanych: urośnie i nie zdąży nałożyć wszystkich ślicznych, firmowych ubranek, nie może bawić się wszystkimi zabawkami naraz, nawet słodyczy już nieraz ma dość, a jeśli z kimś się podzieli, to i tak więcej mu zostanie. Trudno dzisiaj o pokazanie mu, czym jest ubóstwo i dzielenie się.
W naszej dużej rodzinie wigilię zwykle spędzało się z kimś zaproszonym – samotną znajomą czy sąsiadką. Raz jednak było całkiem wyjątkowo. Tuż przed wieczerzą wigilijną – dzwonek domofonu. „Stanisław, bezdomny”. Moment konsternacji, zwłaszcza że nie byliśmy sami, mieliśmy jeszcze krewnych i sąsiadkę. Ale po kilku sekundach padły słowa: „Proszę wejść!”. Wolny talerz był już przygotowany. Dzieci błyskawicznie skonsultowały się, które prezenty można „przerzucić” dla gościa. I było… nieco dziwnie, nieco inaczej niż zwykle, ale pięknie. To nic, że potem, przez kilka dni, koledzy pana Stanisława dzwonili do drzwi, by poprosić o coś do jedzenia. Zostało w nas poczucie, że choć trochę bardziej zbliżyliśmy się do Betlejem.
Dzisiaj, gdy tyle towarów w sklepach, gdy nawet jeśli nie jesteśmy bogaci, robimy wszystko, by niczego na święta nie zabrakło, myślę, że tym bardziej potrzeba nam duszy świąt – czyli Jezusa pokornego i ubogiego, którego zdołamy w tym świętowaniu zobaczyć i usłyszeć. Jak? Może przez osobistą ascezę. Oparcie się „przymusowi” nieopanowanych zakupów i drogich prezentów. Przez uprzątnięcie mieszkania nie dla gości, ale dla samego Jezusa, który chce wśród nas zamieszkać. Przez pokój serca, którego zdobycie będzie może kosztowało, ale za to rozleje się on na tych, których kochamy, i na tych, których kochamy jeszcze za mało…