Wszyscy pytali, gdzie ta Polska…

b_240_0_16777215_00_images_numery_2_2012_okl.jpgWszyscy pytali, gdzie ta Polska…

Ewa Babuchowska

 

Słoneczne mieszkanie pani Czesławy Dudzicz, emerytowanej nauczycielki matematyki gliwickich liceów, pełne jest kwiatów i pamiątek. Zdjęcia, pejzaże, religijne obrazki. Wiszą na ścianach, stoją za szybą biblioteczki. Za chwilę na stole pojawiają się nowe pamiątki. Nowe? Właściwie bardzo stare… Widzę pieczołowicie przechowywane książeczki do modlitwy, kalendarze, druki, dokumenty. Choćby ten – z małym zdjęciem kobiety o zatroskanej twarzy, obejmującej ramieniem kilkuletnią dziewczynkę w koralikach. Czytam: „Arbeitskarte für ausländische Arbeitskräfte aus dem altsowjetrussischen Gebiet”.

 

Z Wołynia do Rzeszy

Biografia człowieka splata się z historią miejsca, w którym żyje. Czasem jest to miejsce tak spokojne, że i wielka polityka, i dziejowe burze zdają się je omijać.

Rodzinie Dudziczów w polskiej kolonii Czesny Krest, na Wołyniu, mogło się wydawać, że ich małej chatce, krytej strzechą, nic nie zagraża. Mieli spory ogród warzywny i niewielki sadek wiśniowy. Przy cembrowanej studni rozsiadła się stara grusza, za oborą pyszne owoce rodziła jabłonka. Ojciec Józef oprócz pracy na roli dorabiał ciesielką (właśnie zgromadził drewno na budowę nowego domu), matka Stanisława zajmowała się gospodarstwem i dziećmi: Jankiem i o dwa lata młodszą Czesią. Starszego synka matka wcześnie nauczyła poznawać litery, a że miał piękną dykcję, wieczorami przy naftowej lampie domownikom i sąsiadom czytywał Trylogię. Przychodzili słuchać Polacy. Oni tam byli w mniejszości, ale z Ukraińcami też żyło się w zgodzie.

Pewnego dnia jednak i tu dotarły wichry wojny.

„Trudno nawet o tym opowiadać – mówi łamiącym się głosem pani Czesława. – Była lipcowa niedziela 1943 roku, piękna pogoda. Do kościoła w Sielcu mieliśmy dość daleko. Szliśmy z mamą i bratem pieszo; ojciec i babcia zostali w domu. W drodze przekazano nam wiadomość od ojca, byśmy już nie wracali do Czesnego Krestu, tylko szli prosto na stację w Bubnowie i jechali do Włodzimierza. – Jak to tak? – myślałam. – W jednej sukieneczce, nie zabrałam żadnej lalki, zabawki… niczego.

Okazało się potem, że była to noc rzezi. Wymordowano sąsiadów, Polaków. Rano jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Kiedyśmy wyszli do kościoła, do ojca przyszedł Ukrainiec. Chciał go zastrzelić. Ojcu udało się uciec. (Niełatwo było mego ojca nastraszyć. W 1919 roku zmobilizowany do wojska, brał udział w wojnie z bolszewikami, dostał medal za waleczność, był koniuszym i zaufanym żołnierzem porucznika Jana Sokołowskiego…).

Z wujkiem Szalusiem, który mieszkał obok, jeszcze przez kilka dni ukrywali się w zbożu, ale w końcu skapitulowali – było zbyt niebezpiecznie. Babcia chciała zostać, żal jej się zrobiło zwierząt, dobytku, potem jednak dołączyła do nas, do Włodzimierza. Na wsiach bandy Ukraińców rozprawiały się z Polakami, a we Włodzimierzu byli już Niemcy”.

Niemcy rozkazali uciekinierom z wiosek stawić się we Włodzimierzu na placu przed kościołem, a potem wywieźli ich do obozu w  Białymstoku. Pamięć dziecka zanotowała pojedyncze obrazy. Moment odkażania we wspólnej sali (łaźni?) małych dzieci z dorosłymi kobietami, gdzie wszyscy stali nadzy, był dla małej Czesi wstrząsem… Potem następowały oględziny lekarza pod kątem przydatności do pracy i selekcja. Ciocia i wujek Szalusiowie zostali skierowani do obozu pracy w Majdanku, rodzina Dudziczów – na roboty przymusowe do Niemiec.

           

U bauerów w Szlezwiku-Holsztynie

Józef Dudzicz z niejednego pieca chleb jadł. Przed żeniaczką przez trzy lata pracował przy budowie kolei (także nadzorowanej przez Niemców) w Argentynie, Boliwii i Brazylii, a po powrocie zza wody – w Hanowerze i Szczecinie. Znał więc dobrze język niemiecki i optymistycznie zakładał, że u Niemców da sobie z rodziną radę. Rzeczywistość okazała się okrutna. W bydlęcych wagonach trafili do Niemiec północnych., a na miejscu nabór rąk do pracy przypominał targ niewolników.

Warunki życia w gospodarstwie nad morzem, gdzie ich przydzielono, były tak ciężkie, że robotnicy za namową ojca wszczęli bunt. Gospodyni zadzwoniła na gestapo. Po dwóch dniach w asyście niemieckiej policji rodzina została przewieziona do obozu pracy przymusowej (Gemeinschaftslager Kating Eiderstedt). Czesia w tym okresie była w szpitalu; maszyna do krojenia buraków obcięła jej palec. Udało się jednak ojcu pojechać po dziecko.

„W obozie tym było około dwóch tysięcy Polaków – wspomina pani Czesława. – Mieszkało się w barakach, a właściwie w ziemiankach. W jednej takiej ziemiance było pięć rodzin, około dwudziestu ludzi. Straszna ciasnota, drewniane prycze, wiązka słomy i drelichowy koc. Przy drzwiach stał jedyny piecyk, którego pilnowała nasza babcia. Przechorowaliśmy się tam na szkarlatynę, oczywiście bez leczenia. Śmiertelność była ogromna, zwłaszcza wśród dzieci.

Tym razem przydzielono jednak rodziców do dobrych gospodarzy. Wprawdzie daleko, ponad sześć kilometrów mieli do młyna, gdzie pracowali, ale życzliwa gospodyni ukradkiem dawała matce jedzenie dla nas, dzieci, bo kartki były głodowe.

Pamiętam z tego lagru straszny epizod (jeden z pierwszych), który mną wstrząsnął. Któryś z robotników sprzeciwił się władzom obozowym. Powyrywano mu ze stawów ręce i nogi i wożono po całym obozie jako memento dla pozostałych…Umęczono go.

Był tam w obozie tłumaczem Polak z Poznańskiego, zwolennik Hitlera. Wielu ludzi przez niego wycierpiało. Kiedy więc w 1945 roku zjawili się Anglicy, zawisła nad nim groźba samosądu ze strony mieszkańców obozu. Przeżył jednak i kiedyś zobaczyłam go w Gliwicach…

Po przyjeździe Anglików po raz pierwszy od początków wojny jadłam biały chleb, który nam podarowali”.

 

Wentorf koło Hamburga

Wśród pamiątek leży na stole starannie opakowany w folię album rysunków: Pamiętnik. 10 rycin z polskiego obozu wysiedleńców w Wentorfie pod Hamburgiem. Autorem jest Edward Kwiatkowski z Bydgoszczy. Na odwrocie okładki znajduje się notatka: „Obóz w Wentorfie powstał z początkiem czerwca 1945 r. Przez obóz przeszło około 20.000 wysiedleńców. Obecnie liczy on 10.000 mieszkańców, w tym 7.500 Polaków i stanowi jedno z największych środowisk polskich w Niemczech. Wentorf, 23 lutego 1946 roku”.

Wysiedleńcy polscy byli sporym kłopotem dla Anglików mających kontrolę nad tą częścią Niemiec. Wojska brytyjskie zaczęły tworzyć dla Polaków, tak zwane obozy ochronne. Większość wysiedleńców wyrażała jednak chęć powrotu do Polski. Po wyzwoleniu Brytyjczycy przez  krótki czas przewozili ich z miejsca na miejsce.

„Wszyscy pytali, gdzie ta Polska? Jeszcze raz nas załadowali na ciężarówki i wywieźli do Wentorfu pod Hamburgiem, do obozu w koszarach wojskowych. I powiedzieli, że już dalej nas nie powiozą. Polski nie ma! Tu mamy sobie ułożyć życie.

No i Polacy zaczęli się organizować. Szczególnie aktywni byli wojskowi. Mieliśmy kaplicę w dawnym hangarze samolotowym (był kapelan wojskowy), studio radiowe i kino. Zorganizowano kursy zawodowe pod hasłem: »Wracamy do Polski z fachem w ręku«. Powstała szkoła, imienia gen. Sikorskiego, której dyrektorką została Hanna Lutzowa. Jej mąż był lekarzem w obozowym szpitalu. Znalazłam się tam szybko, bo miałam gruźlicę. Z niedożywienia. Pamiętam przymusowe dożywianie. Myśmy w ogóle jeść nie mogli! Dla mnie było największą męką, kiedy w tym szpitalu kazano mi jajko zjeść. Nie mogłam przełknąć, więc wyrzucałam… Musieliśmy też pić tran. »Jak wypijesz tran, dostaniesz cukierka« – a cukierek w tym czasie był rarytasem! W końcu wysłano mnie do sanatorium.

Szkoła w Wentorf to tak wyglądała na początku, że w jednej sali znalazły się dzieci od siedmiu lat do osiemnastu! Nie mieliśmy żadnych przyborów szkolnych. Szukaliśmy jakichkolwiek papierów do pisania. W piwnicach koszarów znajdowaliśmy najczęściej mapy… Pierwsze świadectwo mam właśnie napisane na takiej mapie. Atrament robiliśmy z resztek kopiowych ołówków. Początki naprawdę były trudne. Koszar nie ogrzewano, więc na lekcjach siedziało się w płaszczach.

Bardzo przeżywałam moją Pierwszą Komunię Świętą. Jako jedyna z dzieci miałam książeczkę; ojciec jakimś cudem ją zdobył…Potem dopiero pojawiły się inne”.

Leży na stole, pociemniała ze starości Droga do Nieba, Breslau 1940, Wydawnictwo Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego w Hanowerze. Obok, w oprawce niegdyś białej, Modlitewnik dzieci Bożych, wydany w Nadrenii w 1946 roku. Z tego samego roku jest pękaty modlitewnik pt. Jezu, ufam Tobie, z wydawnictwa Michaela Schwarza. Na stronie tytułowej umieszczono motto z proroctwa Izajasza: „Czeka Pan, aby się zmiłował”… Na ostatnich stronach znajdują się „Pieśni różne”: Śpiewana msza św. Wychodźców, Modlitwa za Warszawę, Pieśń Polaków – Uchodźców 1940 r., Pieśń Wojska Polskiego 2.Dywizji Piechoty internowanej w Szwajcarii 1940 r., Pieśń obozowa W.P. w Rumunii 1939-1940 r. I wreszcie Hymn narodowy, i Rota.

 

Eckenförde koło Toning

W maju 1946 roku w tym ostatnim obozie na tułaczym szlaku zamieszkali w drewnianych barakach. Dla rodziny Dudziczów był to rok znaczący. Wtedy urodził się im Kazimierz – najmłodszy synek. Wtedy też zmarła w szpitalu w Hamburgu babcia.

Życie stawało się coraz bogatsze, ożywały nowe inicjatywy. Coraz więcej pojawiało się wydawnictw i druków. Drukowano nawet polskie kartki świąteczne i pocztówki. Powstały pracownie prac ręcznych. Anglicy dawali materiały, włóczkę. Dzieci i młodzież zrzeszała się w drużynach harcerskich. Zaczął wychodzić miesięcznik harcerski „Trzy Pióra”.

„Brytyjskie mundury wojskowe farbowaliśmy na brązowy kolor i szyliśmy harcerskie mundurki …” – opowiada pani Czesława. Pozostał z tego czasu Kalendarzyk terminowy na rok 1948 na obczyźnie,opracowany przez Komendę Chorągwi Kresowej. Całkowity dochód ze sprzedaży został przeznaczony na odbudowę kościołów w Warszawie. Ten malutki, skromnie wydany kalendarzyk dokumentuje to, o czym wspomina pani Czesława: „Mieliśmy zawsze opiekę duszpasterską i wychowywano nas bardzo patriotycznie”. Jest tam m.in. godło państwowe (z orłem w koronie) i obrazek z Matką Boską z Ostrej Bramy. Jest cytowana wypowiedź Piusa XII o Polsce, „która swoją wiernością wobec Kościoła i wspaniałymi zasługami wobec cywilizacji zapisała się niezatartymi zgłoskami na kartach historii; posiada przeto prawo do ludzkiej i braterskiej sympatii całego świata”. Umieszczony na kilku stronach kalendarzyk historyczny utrwala najważniejsze wydarzenia dla Polski, od jej chrztu do roku 1944. Polskie przysłowia na każdy tydzień przywołują klimat Ojczyzny. Długo można by wymieniać… Warto zacytować 5 Prawd Polaków w Niemczech: 1. Jesteśmy Polakami; 2. Wiara Ojców naszych jest wiarą naszych dzieci; 3. Polak Polakowi bratem; 4. Co dzień Polak Polakowi służy; 5. Polska jest naszą Matką. Wszystko co mamy, jej poświęcamy.

„Brytyjczycy, którzy do tej pory wiele nam pomogli i nas żywili, uznali, że czas się wycofać. Dali nam ultimatum – opowiada pani Czesława – albo przyjmiemy obywatelstwo niemieckie, albo emigrujemy do wybranego kraju. Ten powrót też był trudny, ale wszystkie te przeciwności nie miały znaczenia, bo miałam bardzo kochających rodziców”.

Dudziczowie 1 maja 1948 roku byli już w Szczecinie.

 

Bojków, Gliwice Polska

Kalendarzyk terminowy na rok 1948 powędrował z Czesią do Polski – dokładnie do Bojkowa koło Gliwic. Tam osiedlili się wujostwo Szalusiowie, którzy przeżyli obóz w Majdanku. Ciocia Marianna Szalusiowa dawała wprawdzie znać w listach umówionym przed rozstaniem szyfrem, że w Polsce rządzą Sowieci („czerwona krowa bodzie”!). Dudziczowie wrócili jednak na prośbę dzieci, chociaż ojca pociągała Australia. Twardy mężczyzna ugiął się pod presją dziecięcej tęsknoty za ukochaną ciocią Marianną, u której pierogi z kaszą gryczaną i miętą, okraszane skwarkami, smakowały im kiedyś jak nic na świecie – w tej małej wiosce Czesny Krest…

Pierwszym zaskoczeniem dla Czesi była konfrontacja poziomów nauczania w szkole. Okazała się najlepsza w klasie, zwłaszcza z matematyki. Nie mogła też przestać się dziwić, że nauczyciele pracują za pensję. Przecież w obozach w Niemczech nauczyciele z takim poświęceniem i bez pieniędzy dawali z siebie wszystko! Już na zawsze pozostały jej w pamięci ich kompetencja i serdeczność. Ci nauczyciele stali się dla niej wzorem, kiedy sama po ukończeniu w 1966 roku studiów na wydziale matematyki, fizyki i chemii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Katowicach zdobyła tytuł magistra w zakresie matematyki.

Zanim jednak została „ulubioną panią profesorką” dla pokoleń matematyków, wiele razy miała okazję przekonać się, że „czerwona krowa bodzie”. Wychowana religijnie i patriotycznie, z trudem znosiła rygory TPD-owskiej szkoły. Kiedyś na przykład (było to w X klasie) podczas „światopoglądowej” pogadanki, która w istocie była agitacją antykościelną, nie wytrzymała. Wstała i powiedziała partyjnemu prelegentowi, że mówi nieprawdę.

„Wszyscy zamarli. Prelegent też nie wiedział, co zrobić. Takie dziecko! (bo zawsze byłam bardzo mała…). I nic – cisza. Nikt mnie nie poparł. Usiadłam. Okazało się potem – mówi z uśmiechem – że zyskałam w oczach wychowawców. Od tej pory, kiedy brakowało jakiegoś nauczyciela, wysyłano mnie na zastępstwo…”.

Podczas studiów zawarła dozgonne przyjaźnie w Duszpasterstwie Akademickim. Do tej pory utrzymuje kontakt ze wspaniałym duszpasterzem, ks. Herbertem Hlubkiem i wieloma innymi osobami. Zaszczepioną tam miłość do turystyki przekazywała w praktyce przez prawie czterdzieści lat swoim uczniom. Co roku organizowała obozy wędrowne po najpiękniejszych krainach Polski. Szczególnie pokochała Tatry. Miała też zwyczaj codziennie rano być na Mszy świętej. Tak więc podczas wędrówek wstawała wcześnie rano i spieszyła do kościoła. A potem jeszcze biegła do piekarni. Do obozu, do swojej młodzieży przychodziła z chlebem. Czy może być lepsza nauka?