Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa

Dwunastego maja obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Pielęgniarek. Każda z nas ma świadomość, jak wiele dobra zawdzięczamy ich często niedocenianemu trudowi. Dziś posłuchajmy opowieści o zbyt mało u nas znanej, a wielce zasłużonej dla rozwoju pielęgniarstwa w Polsce – Helen Bridge.

 

Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa

Prof. Anna Doboszyńska

 

Szóstego kwietnia 1917 r. Stany Zjednoczone przystępują do I wojny światowej, a kierownictwo Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, widząc potrzebę organizacji służb pielęgniarskich, powierza Clarze Noyes zadanie mobilizacji pielęgniarek do pracy w wojsku, na frontach, a także do pomocy ludności cywilnej. Jedną z tych zmobilizowanych pielęgniarek była Helen Bridge. W maju 1919 roku, ta 34-letnia Amerykanka, z solidnym wykształceniem pielęgniarskim (skończyła w USA Szkołę Pielęgniarstwa w Miami Valery, a także Studium Nauczycielskie w Nowym Jorku) i bogatym doświadczeniem w pracy, oraz  doskonałą pozycją zawodową, decyduje się na wyjazd w misji Czerwonego Krzyża do Władywostoku na Syberię, do Związku Radzieckiego, i przebywa tam od grudnia 1919 r. do kwietnia 1920. Po 6 miesiącach organizacji kursów i nauczania rosyjskich pielęgniarek, Helen Bridge dołączyła do Wielkiego Białego Pociągu, wiozącego lekarzy i pielęgniarki, których zadaniem było zwalczanie epidemii tyfusu w miastach i osiedlach leżących wzdłuż trasy kolei transsyberyjskiej. Po kilku miesiącach na Syberii, przejeździe „białym pociągiem”, stwierdziła, że jeszcze nie jest gotowa do powrotu do USA… i decyduje się na kolejną misję, tym razem w Warszawie, tak innej w owym czasie od miast syberyjskich, ale być może jeszcze bardziej różniącej się od miast amerykańskich. Zostaje pierwszą dyrektorką, pierwszej w Warszawie i drugiej w Polsce szkoły pielęgniarskiej.

Szkoła utworzona częściowo z fundacji innej amerykańskiej pielęgniarki, Doroty Hughes, córki przyjaciół Heleny i Ignacego Paderewskich, a także finansowana i organizowana dzięki Amerykańskiemu Czerwonemu Krzyżowi oraz innym darczyńcom, została otwarta w 1921 r. Helena Paderewska brała udział w szkoleniu szarych samarytanek, Amerykanek polskiego pochodzenia, które przygotowywały się do pracy pielęgniarskiej w niepodległej Polsce.

W 1920 roku powołano radę administracyjną szkoły, w jej skład weszli delegaci Ministerstwa Zdrowia Publicznego, Magistratu m. st. Warszawy, wydziału lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, Polskiego Czerwonego Krzyża, a także dyrektorka szkoły, reprezentująca Amerykański Czerwony Krzyż – Helen Bridge. Rada opracowała statut szkoły, zatwierdzony przez radę miejska w dniu 7 lipca 1921 r. Zgodnie ze statutem – PCK i Magistrat m.st. Warszawy miały łożyć na urządzenie i utrzymanie szkoły po 30% wydatków, a Uniwersytet Warszawski 10%. Amerykański Czerwony Krzyż zobowiązał się wypłacać pensje dyrektorki i instruktorek, zapewniając im równocześnie mieszkanie i wyżywienie. Pozostałe dochody – to darowizny i opłaty uczennic.

Helen Bridge była dyrektorką wymagającą i surową. Jak pisze jedna z uczennic wspominających ją, …miała postać ujmującą. Wysoka szczupła, o zdecydowanych ruchach, wysportowana, elegancko wyglądała zarówno w mundurze, jak i sukni (…). Szkoła zorganizowana była wzorowo, regulamin wnikał w najdrobniejsze szczegóły pracy czy życia internatowego. Nie było rzeczy niejasnych czy wątpliwych. Odczuwało się wyraźnie, że oko dyrektorki czuwa nad całością i że prowadzi [ona] wszystko twardą ręką. Personel niższy odczuwał lęk przed dyrektorką, ale jednocześnie był do niej przywiązany…

Sama Helen Bridge tak pisze o konieczności przestrzegania regulaminu szkoły: (…) rzeczą, która często razi nową uczennicę są przepisy szkolne, których ona nie zawsze pojmuje. Wyda się to wam nieraz trudnem, ale my wymagamy stosowania się do przepisów, nawet jeśli na razie nie są zrozumiałe….

Warunkiem przyjęcia do szkoły był wiek od 15 do 35 lat, ukończenie co najmniej 6 klas gimnazjum, dobry stan zdrowia i opinia na piśmie. Każda uczennica musiała mieszkać w internacie, a przy przyjęciu musiała posiadać wyprawkę składającą się z bielizny pościelowej, osobistej, pantofli itp. Każda uczennica musiała także posiadać zegarek z sekundnikiem. Zgromadzenie takiego wyposażenia dla wielu uczennic stanowiło znaczny wysiłek, czasami wymagający kilku miesięcy pracy zarobkowej. W szkole uczennice otrzymywały bezpłatnie pełne umundurowanie, nauka była bezpłatna, ale mieszkanie i wyżywienie obowiązane były same opłaczać. Dobra nauka, właściwa postawa uczennicy i zła sytuacja materialna rodziny były podstawą do uzyskania stypendium.

Nauka początkowo trwała 2 lata, w czasie których było 21 tygodni zajęć z teorii i ćwiczeń, 77 tygodni praktyk i 6 tygodni wakacji.

Helen Bridge przez 7 lat, w latach 1921-1928 kierowała szkołą; w tym czasie naukę rozpoczęło 264 uczennic, a ukończyło ją 184. W porównaniu do dzisiejszych warunków, gdy niejedna uczelnia wyższa przyjmuje rocznie taka liczbę studentów, jest to niewiele, jednak biorąc pod uwagę ówczesny całkowity brak wyszkolonych pielęgniarek, a także doskonałe przygotowanie absolwentek (kierowały one w późniejszych latach szkołą, otrzymywały stypendia zagraniczne, pracowały na wysokich stanowiskach w służbie i ochronie zdrowia) – należy uznać ogromną rolę szkoły i jej uczennic w rozwoju pielęgniarstwa w Polsce.

W latach 1927-28 wybudowano nowy gmach Warszawskiej Szkoły Pielęgniarek, oddany do użytku w 1929 r. Projektantem budynku był prof. Romuald Gutt (1888-1974), wielokrotnie nagradzany architekt, m.in. autor projektu budynku, w którym obecnie mieści się Szpital Czerniakowski, im prof. W. Orłowskiego, a także laureat I nagrody za projekt Ogrodu Botanicznego w Powsinie. Dzięki staraniom Helen Bridge na budowę nowego gmachu szkoły uzyskano dotację z Fundacji Rokefellera w wysokości 100 tys. dolarów. Pozostałe koszty pokrył Skarb Państwa.

W dniu 25 kwietnia 1928 roku, po przekazaniu kierownictwa szkoły Zofii Szlenkierównie, Helen Bridge wyjechała do Paryża, gdzie 28 kwietnia tegoż roku, wyszła za mąż za znacznie starszego od siebie kuzyna Charlesa M. Shartle’a. Po ślubie razem wracają do USA, ażeby zamieszkać w ogromnym domu w stanie Ohio. Po śmierci męża w 1932 r. Helen ponownie wychodzi za mąż w listopadzie 1933 r. zaAugusta G. Pohlmana.

Helen Bridge została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi, złotym Krzyżem PCK, mianowana oficerem Korpusu Sanitarnego. Wiadomo, że po wyjeździe z Polski Helen Bridge wracała tu kilkakrotnie, wspierała swoje byłe uczennice i współpracownice w trudnych czasach powojennych. Zmarła na atak serca 3 grudnia 1964 r.

 
Autorka tekstu jest Kierownikiem Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego WUM

Wojtyłowie i Ratzingerowie

Wojtyłowie i Ratzingerowie

Alina Petrowa-Wasielewicz

 

Dobrze wychowani chłopcy nie rozpętują wojen. Nie ulegają zwodniczemu urokowi morderczych ideologii. Gdy dorosną, chronią słabych i stają się opoką. Dla swoich rodzin, czasem dla milionów wiernych, a nawet dla całego obolałego świata.

 

 

W księgarniach można już kupić książkę „Mój brat, Papież” Georga Ratzingera. Jest to cenna opowieść o życiu Benedykta XVI, bo, choć jego biografia jest dobrze znana, wspomnienia brata pokazują obecnego papieża z perspektywy najbliższego świadka – członka rodziny, towarzysza zabaw i dorastania.

16 kwietnia 1927 roku zaledwie trzyletni Georg usłyszał od ojca, że „dzisiaj rano przyszedł do nas mały chłopczyk”. Jak się później okazało nie tylko kochany brat, ale też przyjaciel na całe życie.

Autor snuje opowieść o kolejnych miejscach pobytu rodziny, gdzie ich ojciec – żandarm – pełnił służbę, o rodzicach – zapobiegliwej i niestrudzonej matce Marii, dzięki której skromny budżet rodzinny się dopinał, surowym i wymagającym, ale kochającym ojcu Josephie, człowieku niezłomnych zasad i szlachetności. Czytelnik dowiaduje się o dziecięcych zabawach i psotach (chłopcy mieli starszą siostrę Marię), o sąsiadach, o kupnie upragnionej fisharmonii, wspólnym muzykowaniu, o domu, który Joseph Ratzinger nabył tuż przed wybuchem wojny.

Bardzo skromne warunki materialne nie odbierały im radości życia, wszyscy bardzo się kochali, surowość ojca łagodziła serdeczność matki i jej pogodne usposobienie. Ratzingerowie byli rodziną szczęśliwą.

Do tego szczęścia niewątpliwie przyczyniała się głęboka wiara obydwojga rodziców, którzy nie tylko mówili o Bogu, ale żyli według zasad wiary, wspólnie modlili się z dziećmi, chodzili do kościoła i przystępowali do sakramentów, odbywali pielgrzymki, angażowali się w życie parafii. Solidna pobożność bawarskich chłopów, przekazywana z pokolenia na pokolenie była ugruntowywana lekturą katolickich czasopism i książek.

Georg Ratzineger wspomina ze wzruszeniem wspólne obchodzenie świąt, choinkę, którą ubierała matka, prezenty i smakołyki, doskonałe, bo pani Maria była świetną kucharką. Brat Benedykta XVI nie ma wątpliwości, że wiara, przekazana przez rodziców, wpłynęła na przyjęcie powołania kapłańskiego obydwu braci. „Jestem przekonany, że brak owej tradycyjnej pobożności stanowi jedną z istotnych przyczyn braku kapłanów” – wyznaje. I ze smutkiem dodaje, że naskórkowa religijność ludzi współczesnych nie ma żadnego wpływu na ich wybory życiowe. „W ten sposób w naszym społeczeństwie już na dobre zakorzenił się pogański styl życia. Jeżeli w rodzinie zanikają praktyki religijne, to znajduje to swe odbicie we wszystkich wymiarach ludzkiego życia”. Podkreśla też, że księża, których zna, nie mają wątpliwości, że wspólna modlitwa w ich rodzinach oraz udział w Eucharystii wpłynęły „na całe ich życie, otwierając ich na Boga. Dzięki temu ziarno powołania mogło paść na żyzną glebę”.

Georg Ratzinger ma świadomość, że cała trójka – Maria, Joseph i on otrzymali niezniszczalny fundament wartości – Boga, Który był i jest źródłem ich witalności i zdolności przechodzenia nawet przez najtrudniejsze wydarzenia dorosłego życia.

Czytając wspomnienia leciwego księdza, odbiorca może odnieść wrażenie, że opisywana atmosfera jest mu jakoś znana, że gdzieś już czytał o podobnej rodzinie. Gdyż klimat, w jakim wzrastali młodzi Ratzingerowie bardzo przypomina warunki, w których wychowywał się młody Karol Wojtyła. Obaj młodzieńcy – przyszli papieże – mieli przekazaną od najmłodszych lat głęboką wiarę, niezłomne zasady, prawość i sumienność. Przy wszystkich różnicach, w tym tej niezwykle ważnej – osieroceniu rodziny przez Emilię Wojtyłową – uderza wspólny fundament wartości obu rodzin. Bardzo ważne postaci ojców – surowych, wymagających, kochających. Gdyby się spotkały, obie rodziny porozumiałyby się doskonale, mówiłyby tym samym językiem, gdyż ich świat wyglądał identycznie – prosta wiara dawała im szczęście, nawet w najtrudniejszych warunkach.

Patrząc na te biografie, sięgając do korzeni, można zrozumieć, dlaczego ci dwaj mężczyźni – Polak i Niemiec, których powinna dzielić przepaść dramatycznej historii – rozumieli się tak dobrze i tak znakomicie układała się ich współpraca, gdy spotkali się w dorosłym życiu, gdy jeden z nich był papieżem, a drugi – prefektem Kongregacji Nauki Wiary.

Ich rodziny dały im nie tylko siłę wspaniałych wyborów życiowych, ale także determinację sprzeciwienia się złu, gdy dwa totalitaryzmy – brunatny i czerwony – trawiły ich ojczyzny. To dzięki wierze i niezłomnym zasadom Joseph Ratzinger senior, ale też cała rodzina, nie popadła w hitlerowski obłęd. Emerytowany żandarm uważał Hitlera za Antychrysta, za nieszczęście dla swojego narodu, który – w to nie wątpił – przegra wojnę.

Karol Wojtyła senior nie dożył czasów komunizmu. Ale jego syn nawet przez ułamek sekundy nie uległ, gdy po przybyciu armii sowieckiej rozległ się syreni śpiew partyjnych propagandystów. Joseph i Karol nie ulegli żadnym omamom. Zbyt dobrze wychowały ich niemiecka i polska rodzina. Gdyby w takich rodzinach jak Ratzingerowie wychowywało się całe wojenne pokolenie Niemców nie zostałaby rozpętana jedna z najstraszliwszych wojen w dziejach ludzkości.

Dobrze wychowani chłopcy nie rozpętują wojen. Nie ulegają zwodniczemu urokowi morderczych ideologii. Gdy dorosną chronią słabych i stają się opoką. Dla swoich rodzin, czasem dla milionów wiernych, a nawet dla całego obolałego świata.

 

„Życie jest jak płonący dom…”

„Życie jest jak płonący dom…”

 

z Ewą Polak-Pałkiewicz rozmawia Maria Wilczek

 

 

Napisałaś, Ewo, interesującą książkę „Patrząc na kobiety”. Jak zrodził się pomysł sięgnięcia po taki właśnie temat?

– To nie przypadek, że na okładce mojej książki jest fotografia młodej kobiety z 1922 roku. W tamtej epoce sztuka fotografii koncentrowała się na tym, by wydobyć to, co znajduje się we wnętrzu człowieka. Tak fotografowie patrzyli na kobiety. Z namysłem. Nie jak na atrakcyjne obiekty, które trzeba „dobrze sprzedać”. Wiedzieli, że światło jest wielkim artystą, którego trzeba nade wszystko zatrudnić, by twarz człowieka nie utraciła głębi, niepowtarzalności, tajemnicy. Fotografia była sztuką, dziś to podejście jest coraz rzadsze.

 Zawsze szukam ludzi, których twarze wyrażają ich duchowy świat .Każda z moich bohaterek to nade wszystko osoba wewnętrznie skupiona, żyjąca intensywnym życiem duchowym. Zdolna do refleksji, zadająca sobie pytania. Przede wszystkim pytania o to, do czego została wezwana przez fakt, że Bóg dał jej życie i obdarzył kobiecą naturą, co jest jej powinnością. Nie zaś, co ma robić, żeby mieć sukces, czy żeby być szczęśliwą, spełnioną itd. A więc, nade wszystko: czym jest jej kobiecość? Dopiero potem przychodziło pytanie, jak ma wypełnić swoje powołanie. I właśnie wypełnienie powołania owocuje tym, co określamy mianem szczęścia. Zewnętrzna aktywność – czasami naprawdę imponująca – moich bohaterek, kobiet w swoim rodzaju niezwykłych, odzwierciedlała ich bogactwo duchowe, ale nie zastępowała go, jak to dziś często się dzieje. Święte, królowe, służące, konspiratorki, projektantki mody, wielkie damy i skromne nauczycielki, bohaterki książki – wszystkie ocaliły skarb kobiecości, nie roztrwoniły go, nie rozmieniły na drobne, choć był stale zagrożony. Zrozumiały, że kobiecość jest wielką misją duchową, pełnioną w świecie. Kobiecość może wiele zmienić.

 

Piszesz w swej książce o kobietach świadomych swej misji obrony wartości, wcielania ich w przestrzeń rodzinnego domu. Piszesz o kobietach wiary i czynu, które wychowały pokolenie ludzi wiernych Bogu i Polsce. Czy nie obawiasz się, że życie, postawa tych kobiet, mogą się wydawać, szczególnie młodym czytelniczkom, nieprzystawalne do współczesności, która preferuje inne modele życia?

– Świadomość kim się jest – to wielki przywilej i ma ona charakter ponadczasowy. Kobiety, których twarze i postawy odzwierciedlają wewnętrzne piękno, istnieją zawsze, w każdej epoce. Dziś jednak to nie one są bohaterkami filmów, modnych powieści, reportaży w wysokonakładowej prasie. Nie one przykuwają uwagę. Nie o nich się mówi. Niemniej, każde spotkanie z taką osobą podbudowuje nadzieję. Miałam szczęście wiele takich osób spotkać osobiście. Ideał, jaki wyraża życie takich kobiet to ideał kobiecości, uosobiony przez Maryję, virgo, sponsa et mater. Ideał dziewiczości, oblubieńczości i macierzyństwa. Duchowego i fizycznego. Przez współczesność zostały te ideały wyśmiane i odrzucone, kobietom wmawia się, że muszą być jak mężczyźni. A przede wszystkim narzuca się im egoizm w wielu wyrafinowanych postaciach. Przekonuje się je, że najlepiej zrealizują się poza domem, poza rodziną, odrzucając postawę służby na rzecz walki o najlepsze kąski. Najważniejszym punktem odniesienia dla wielu kobiet stała się zawodowa czy artystyczna kariera, brylowanie w świecie, osobisty prestiż, pieniądze, nienaganna sylwetka, zdrowie, uroda, rozrywka. To nie jest świat kobiecy. To nie są dążenia, które mogłyby jakąkolwiek kobietę uczynić naprawdę szczęśliwą. Nie chcę powiedzieć, że dbanie o zdrowie czy wygląd zewnętrzny to są jakieś rzeczy naganne, czy zupełne marginalia w życiu kobiety. Oczywiście, tak nie jest. Ale one nie mogą przesłaniać tego, co naprawdę ważne i nie mogą być treścią życia, jak to się dziś dzieje w wielu wypadkach. Kobiety, poddane dziś ogromnej presji reklamy i mediów, często nie odróżniają, co jest tylko środkiem, a co prawdziwym celem. Staram się pokazać w mojej książce, że kobieta jest szczęśliwa, gdy odkryje swoją prawdziwą naturę, która jest rzeczą poważną – darem od Boga. I to właśnie łączy moje bohaterki, postacie żyjące współcześnie, artystki, wychowawczynie, pielęgniarki, harcerki, a także historyczne: ziemianki, panie z dworów i pałaców i zwyczajne uczennice. Nie rodzaj zajęcia jest tu istotny, nie on je wyróżnia. Naprawdę godne uwagi jest to, że w sytuacji rodzinnej i w roli społecznej, jaka im przypadła w udziale (czasem były to sytuacje zupełnie ekstremalne), wszystkie pozostały matkami, duchowo lub fizycznie, wszystkie rozumiały, czym jest ideał dziewictwa i oblubieńczości. Zapatrzone w Niepokalaną zrozumiały swoją misję, kobiece powołanie. Dlatego nie były niewolnicami uczuć, wrażeń i nastrojów. Pracowały przede wszystkim ich umysły, wola i serce.

 

Wierzysz więc w zdrowy rozsądek i wrażliwość Polek, które nie bacząc na feministyczne manifesty i nowinki pozostaną wierne ewangelicznym przekazom…

– Oczywiście, moje bohaterki nie żyją w izolacji, w jakimś sztucznym świecie, poza aktualnym kontekstem cywilizacyjnym i kulturowym. Głównym problemem, z jakim borykają się dziś zarówno kobiety, jak i mężczyźni jest zanik myślenia w perspektywie szerszej niż doczesna. Punktem odniesienia dla większości ludzi stała się wyłącznie doczesność. I to przede wszystkim pojmowana na sposób konsumpcyjny. Nawet rodzina staje się czymś w rodzaju dobra konsumpcyjnego, młodzi ludzie kalkulują, czy im się opłaci zakładać rodzinę, pytają: co ja z tego będę miała. Tu, na ziemi mają znajdować się rzekomo wszystkie cele, jakie człowiek sobie powinien stawiać, tutaj znajduje się kres wszystkich dążeń i aspiracji. Poza doczesnością nie ma nic, co mogłoby człowieka naprawdę interesować, ku czemu by się zwracał, co by go inspirowało. Zwróćmy uwagę, czego sobie ludzie najczęściej życzą (także katolicy) podczas świąt: „Przede wszystkim zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze”, „dobrej pracy”, albo: „znalezienia wreszcie pracy”, „założenia rodziny”, „dobrej rodziny”, „żeby się jak najlepiej układało w rodzinie” etc. Czy nie świadczy to o zaniku głębszej refleksji? Ludzie wierzą – jak myślą i myślą tak – jak wierzą: jak będziesz zdrowy, to wszystko się ułoży. Jak będziesz miał rodzinę, będziesz szczęśliwy i „spełniony”. Jak będziesz miał pracę (dobrą!), to życie będzie się słało po różach. Te wszystkie dobra są oczywiście potrzebne człowiekowi, bez wątpienia są ważne. Ale nie najważniejsze. A dziś one stają się bożkami. To, co najważniejsze zniknęło z horyzontu naszych odniesień. A właśnie ta inna, wieczna perspektywa inspirowała kiedyś katolickie matki i ojców, dziewczyny i młodych chłopców do postaw, które dziś zadziwiają. Do bohaterstwa, do zapomnienia o sobie. To nie był wynik postawy uczuciowej czy tylko tradycji. Dla tych ludzi naprawdę liczył się Bóg. Marzyli o niebie. Wiedzieli, że tam jest życie realne. Czas,jaki spędzamy  na ziemi, jest tylko próbą. Jeżeli zdolni byli do postaw, które nam dzisiaj wydają się niewyobrażalne, bo jesteśmy zbyt uwikłani w sprawy materialne, polityczne czy uczuciowe – to dlatego, że mieli prawidłowe wyobrażenie o sprawach wiecznych. Największą „intelektualistką” spośród moich bohaterek nie jest osoba z cenzusami, nie jest to żadna z wykształconych starannie pań z salonów Krakowa czy Lwowa, lecz krakowska służąca, Aniela Salawa, żyjąca na przełomie XIX i XX wieku. Już jako młoda dziewczyna była kimś logicznie i precyzyjnie myślącym. Całe życie czytała książki z dziedziny duchowej. Dla niej niebo nie było abstrakcją czy poezją, ale miejscem, gdzie przebywali jej przyjaciele, święci, z którymi obcowała na co dzień. A jednocześnie nie była przecież abnegatką. Nie zaniedbywała niczego z tego, co zostało jej powierzone, była „ideałem służącej”. A przy tym dbała o siebie z całą naturalnością i prostotą, a zarazem z ogromną kulturą, pięknie się wysławiała. Nie uciekała w fantazje i sny. Przeciwnie, jej życie było pełne ładu i blasku. Myślę, ze mogłaby być wzorem dla niejednej współczesnej dziewczyny.

 

Jakie wskazówki mogłyby dać bohaterki Twojej książki współczesnym kobietom, które pragną przeżyć swe życie twórczo i szczęśliwie. I jakie sugestie chciałyby przekazać decydentom różnych szczebli, od których zależy udzielanie kobietom koniecznej pomocy w wypełnianiu ich posłannictwa.

– W mojej książce zastanawiam się, dlaczego część kobiet tak łatwo staje się łupem ideologii feministycznej, która wmawia im, że ich poddanie się mężowi, służba rodzinie – to upodlenie, upokarzające jarzmo, które powinny odrzucić i „realizować się” poza rodziną, albo kształtować ją wyłącznie według swoich wyobrażeń, nie zważając na męża i ojca. Ten zamęt w zakresie ról kobiecych, męskich, rozeznania swojego powołania, które pochodzi od Boga, jest spowodowany – paradoksalnym w naszej cywilizacji, tak bardzo technicznej, uprzemysłowionej i naukowej – odrzuceniem rozumu. Rozumu pojmowanego głębiej niż tylko zdolność panowania nad rzeczami, rozumu traktowanego jako zdolność zgłębiania istoty rzeczy oraz przylgnięcia do nich własną wolą. (Jak powtarza często kardynał Giaccomo Biffi, cytowany przez Vittorio Messoriego, utrata rozumu jest czymś groźniejszym niż utrata wiary…). Moja książka jest właśnie próbą zainteresowania kobiety istotą kobiecości. Kobiecości, która nie jest rzeczą dostępną na każdym rogu, w supermarkecie dóbr i idei. Ona jest, powtórzmy, darem Stwórcy, darem który może stać się wielkim skarbem w ręku kobiety, gdy go rozpozna i doceni. Darem zdolnym odrodzić rodzinę, Polskę i świat. Takie przesłanie kierują moje bohaterki do czytelników książki, w tym do osób, które kształtują politykę społeczną.

Dziś wypowiada się publicznie wiele szkodliwych głupstw na temat kobiet i rodziny. Zagubiliśmy jasne pojęcia, zdefiniowane raz na zawsze i wiecznie obowiązujące prawdy. Dziś wielu ludzi na wyższych szczeblach społecznej hierarchii czuje się w jakiś sposób zmuszonych do czynnej obrony poglądów i opinii „modnych”, zależnych od sezonowego targowiska idei, które krążą w mediach. Często przez zwyczajny snobizm. Kłamstwo nie jest już nazywane kłamstwem i piętnowane jako szkodliwe dla ładu moralnego społeczeństw. Taki stan rzeczy zachęca do coraz śmielszych poczynań nie tylko feministki z tytułami naukowymi, ale burzycieli ładu we wszystkich dziedzinach.Wierzę jednak w zdrowy rozsądek Polek. Kobiety polskie niosą w swojej wierze, w której tak wielką rolę odgrywa przywiązanie do Matki Bożej, wielką prawdę o kobiecości zdolnej odrodzić świat. Niosą ją także „w swoich genach”, w historiach rodzinnych, w dziełach sztuki, z którymi obcują od najmłodszych lat (jak kolędy, pieśni, polskie opery narodowe, malarstwo, baśnie, Trylogia etc.), a które powstały na polskiej ziemi. Tych duchowych treści nie da się z polskiej świadomości wymazać.

 

Zapytam jeszcze jakie, Twoim zdaniem, ważne zadania stoją dziś przed polskimi kobietami, które chciałyby pozostać wierne wskazaniom swoich antenatek.

 – Myślę, że głównym naszym zadaniem – dziś tak samo jak we wszystkich epokach historycznych – jest zdobycie przeświadczenia, że jako ludzie jesteśmy całkowicie zależni od Boga. I życie tym przekonaniem. Dzisiaj ludzie są często przeświadczeni, że są kimś nadzwyczajnym, że mogą i powinni żyć według własnych zamysłów i mają ogromne poczucie własnej wartości. To jedna z przyczyn obecnego kryzysu rodziny, małżeństwa, kobiecości. Także wiele wartościowych skądinąd kobiet, obdarzonych wieloma talentami, nie rozpoznaje już swoich miejsc wśród bliźnich. Uważają, że zajmują miejsca poślednie, że powinny im przypadać miejsca lepsze, „wyższe”. Do nich także kieruję moją książkę, w nadziei, że pomoże im odzyskać skarb tak często dziś zapominanej cnoty pokory. Tak wspaniale zdobiącej Maryję, Matkę Bożą.

Bo pokorny to ten, jak pisał Zbigniew Herbert, „który pragnie źródła”. A życie jest jak płonący dom. Wynieść z niego trzeba największy skarb…

Pokora, uznanie swojej zależności od Boga owocuje życiem pełnym i szczęśliwym, pomimo wielu trosk i dramatów, których każdy z nas doświadcza. Taka wiara zdolna jest uleczyć człowieka i odbudować cywilizację, w której kobiety są kobietami, mężczyźni mężczyznami, rodziny rodzinami. Życie przeniknięte miłością i zaufaniem do Boga – dlatego, że Bóg jest nieskończonym Pięknem i jest nieskończenie dobry – jest zawsze udane.

 

Dziękuję za rozmowę i oczywiście za Twoją książkę

 

Ewa Polak – Pałkiewicz, „Patrząc na kobiety”, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, 2012, s.481, cena 39 zł