„Szkoły bez ławek“

b_240_0_16777215_00_images_numery_9_187_2010_ok.jpg„Szkoły bez ławek“

Anna T. Pietraszek

 

 

Moja szkoła w Falenicy pod Warszawą, podstawowa, już nie istnieje, tak, tylko budynek wciąż na różowo pomalowany, a wokół wielkie sosny, to zostało. Czasem jeżdżę tam popatrzeć. Do dziś tak wiele obrazów stamtąd pamiętam, ale najmocniej utkwił w moim, wtedy dziecięcym sercu, obraz pierwszego dnia. W tamtej szkole.

Ciocia Joanna wzięła na tę okazję urlop w pracy. Miałam nowiutki satynowy, lśniący fartuszek z wielkim, wykrochmalonym białym kołnierzykiem. Ciocia wzięła mnie za rękę i poszłyśmy. Taka wąska ścieżka przez mały sosnowy lasek, potem przez piaszczystą drogę, potem – to najgroźniejsze było – przejście przez tory kolejowe, ciocia uczyła jak przechodzić, jak uważać, do przejścia strzeżonego było stamtąd bardzo daleko...takie to były te czasy. A od torów już widać było szkołę.

Na placu szkolnym – mnóstwo dzieci, odnajdujemy moją klasę, chyba to była I-a A ?

I wyszły do dzieci dwie wychowawczynie, pamiętam, że jedna była bardzo szczupła i jakby powiało od niej chłodem, serce zabiło jakoś niespokojnie, oj, żeby nie u niej być. Druga była okrągła, taka przytulna, roztaczająca ciepło...i to ona okazała się wychowawczynią naszej klasy I-ej. Pan Bóg posłuchał i tego życzenia dziecka.

Szkoła miała ze dwa piętra, podłogę wypastowaną, stare ławki. Dyrektor i pan woźny oczywiście byli „bardzo groźni“.  Moja wychowawczyni miała na imię Ala. Jak w elementarzu. Do dziś w myśli nazywam ją „ciocią Alą“. Była cierpliwa, szalenie uważna dla każdego z dzieci. Zauważyłam, że jakoś więcej czasu ze mną rozmawia, na przerwach. Myślałam, że to dlatego, że jako chore i kaszlące wiecznie dziecko, to nie mogę biegać z dziećmi i zostaję w klasie, i dlatego i ona zostaje ze mną. Potem, gdy już dobrze czytałam, często wypytywała mnie o to, co czytam, dlaczego...zaczęłam pisać dziecięce wierszyki, a ona czytała je z wielką powagą...czułam, ze jestem dla niej ważna. Czułam, że „pani Ala“ chce, żebym dużo czytała. Że też lubi, gdy piszę samodzielnie... Czytałam wszystko co wpadło w ręce, także...to co było w wielkiej bibliotece taty, Mickiewicz, Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, to wystarczyło zaledwie na wakacje po II klasie i potem przez III klasę. Potem wyprowadziliśmy się do Warszawy. Tęskniłam za moją pierwszą wychowawczynią, bardzo. Gdy zostałam dziennikarką i reżyserem, bardzo dużo pisałam. Często pisząc widziałam we wracającym wspomnieniu-obrazie oczy mojej Pani Ali. Były brązowe, głębokie, jakieś aż przepaściste, przyglądały mi się uważnie, bardzo uważnie, było w nich wiele ciepła i jakiegoś...szacunku dla mnie, małej kaszlącej chorowitej uczennicy. Urwał nam się kontakt. Dopiero w zeszłym roku, jej siostrzeniec, zaprowadził mnie do jej grobu, na warszawskich Powązkach. Wspominał, że często, bardzo często mówiła mu o mnie...że gdy tylko był w telewizji jakiś mój reportaż, to była dumna i wszystkim to wokół powtarzała: - Ania, to moja Ania !

Byłam w wielu innych szkołach, w świecie.

W Nepalu....w Indiach...w Afganistanie...w Pakistanie....w Afryce...w Izraelu.... w Iranie...

 

W Nepalu. Wysoko, w Himalajach. Idziemy juz od 10 dni, taka trasa wiosek rozrzuconych u podnóża Everestu, przecinamy rozlegle doliny, rzeki lodowcowe, a na stromych stokach jakby polki skalne, podparte kamieniami i dragami, a na tych polkach wioseczki, niczym rajskie oazy, a to potoczki górskie tam spływają i nawadniają pola, a to piękny ryż albo proso zielenieje...a czasem i bananowiec przy domku... Te poletka są małe, bardzo małe, wydarte skalom wielkich gór. Nie ma tu dróg jezdnych, nie ma telefonów, elektryczności. Domki są z kamienia i gliny, kryte skalami łupkowymi, albo liśćmi kukurydzy. Bardzo ubogo. To nie to samo co na trasie pod Everest, tam chodzą setki turystów i wioski się bogacą. Tu – jak w całym Nepalu, ubogo. Nocujemy w namiocie przy wejściu do chatki. Gospodarze bardzo serdeczni, wieczorem przy palenisku siedzieliśmy grzejąc się wspólnie, pijąc herbatę z mlekiem, albo chang, takie fużlowate piwo ryżowe. Rano synek tych górali zaprowadzi nas do swojej szkoły.

Ruszamy zaraz po 6tej. I dwie godziny marszu przez wioski, doliny. Chlopak ma z 8 lat, chudy, w marnym pełnym dziur ubranku, idzie boso. Tu mało kto miewa buty. Idzie bardzo dumny, ze prowadzi „Polako-Americo“  [bo czy tu ktoś się ma przejmować, ze to nie te same kraje i kontynenty ?]. O ósmej stajemy przed szkołą. Domek, tez z kamieni i gliny, z dachem z łupków. Tyle, ze ma duży otwarty taras, z daszkiem krytym liśćmi, w cieple dni tu odbywają się lekcje. W domku – jedno pomieszczenie, puste. Tylko tablica. Jedyna pomoc naukowa. Nie ma ławek. Bo w tej okolicy prawie nie rosną już drzewa, drewno jest bezcenne, a deski trzeba by nieść z doliny, drogie, a tragarze też kosztowni, musieliby iść przez góry, z deskami na plecach, ze 2 tygodnie ! To Himalaje. I himalajskie odległości.

Uczniów może jest z 15-ro, w rozmaitym wieku. Jest tyle klas ile trzeba, wg wieku uczniów, bo nauczyciel jest jeden. Każdy uczeń ma drewniana malowaną na czarno tabliczkę, kawałek kredy. Cała nauka to pisanie i rachowanie. Jedna godzina rozmawiania po angielsku. O 12tej jest „lunch“, dzieci wyjmują ze swoich szmatek „ciapati“, placuszki z maki i wody, cebulę, czasem i miseczkę z ryżem. Do popicia – woda z potoku. Do domów wracają przed zachodem słońca.

 

W Indiach to była specjalna szkoła ! Specjalna, bo u misjonarza z Polski. W kolonii trędowatych. Ojciec Marian, verbista, zorganizował szkołę, budował budynki, klasy, kuchnię, toalety z bieżącą wodą, prysznice [na czas upałów]. Najpierw zaczęły tam uczyć się dzieci z rodzin  trędowatych. Te dzieci były zdrowe, badane w klinice misji o. Mariana, dokarmiane. Ich rodzice byli trędowaci, bezdomni – ich o. Marian wyszukiwał dogorywających na ulicach, na śmietnikach, pomagał im zbudować gliniany domek, fundował garnki, leczył ich, uczył pracy na farmie kur albo w tkalni na misji. Dzieci dostawały nowe mundurki, szyte na miarę, tornistry, buciki. Dumne, szczęśliwe, szły do szkoły na cały dzień, uczyły się pilnie, kochały szkołę, doceniały ją, wiedziały, ze tylko tu mogą kiedyś stać się dobrymi fachowcami, znaleźć pracę i pomagać swoim rodzicom, najbiedniejszym z biednych.

O. Marian sprowadził do szkoły znakomitych nauczycieli. I wieść rozeszła się po okolicy szybko, jak wysoki jest poziom nauczania w tej szkole... wszystkie przedmioty, jak to w podstawówce, język hindi i angielski. Z czasem dotarły tu komputery. Dzieci na lunch dostają tu co drugi dzień słodkie bułeczki z mlekiem, a co drugi dzień ryź, dowoli, do syta. 

Trąd w Indiach uważany jest za stygmat, raz naznaczony – na zawsze naznaczony. Chory wyrzucany jest poza nawias społeczeństwa. Choruje jako żebrak uliczny, a potem dogorywa gdzieś na pustyni, za miastem, jak porzucone zwierzę, w cierpieniu, w opuszczeniu. Największym problemem o. Mariana było to, by sprowadzić do szkoły dzieci ze zdrowych, a najlepiej bardzo bogatych rodzin, z miasta Puri. Udało się, gdy tylko pierwsi absolwenci poszli na egzaminy do innych szkół, średnich. Wszyscy zdawali na najwyższe oceny, byli tam przyjmowani z radością, stawali się chlubą tych szkół. I wtedy – bogatsi zaczęli posyłać swoje dzieci tam, do szkoły niedaleko misji. A potem i ci najbogatsi... Od tych zamożnych obowiązywało czesne. Szło na utrzymanie szkoły, na jej rozwój. Tak tam jest do dzisiaj!

Ta szkoła ma klasy – bez ławek, dzieci siedzą na czyściutkiej podłodze, piszą na swoich tabliczkach, kredą. Dlaczego nie ma ławek? Bo w indyjskich domach z gliny nie ma krzeseł, nikt tu nie umie długo siedzieć ze spuszczonymi w dół nogami, a „po turecku“ siedzą spokojnie, tak są przyzwyczajeni, no i...nie garbią się wcale ! Każda klasa ma tablicę. I swojego wychowawcę, albo wychowawczynię. Uczą się wszystkich przedmiotów, jak w każdej dobrej podstawówce. Jest też obowiązkowa gimnastyka. Jest piękny ogród, by mogły wypoczywać tam, podczas upałów. Jest plac zabaw.

Spełnione marzenie Ojca Mariana Żelazka.

 

Szkoła w Afganistanie – ta w górach, wysoko, w Dolinie Panczszir, była dla wszystkich marzeniem. Czekali na jej zbudowanie ponad 3 lata, to tutaj wyjątkowo krótko, otrzymali wielki dar od Caritas Internationalis, Cordaid. Ojcowie uczniów, górale z Hindukuszu, sami budowali tę szkołę. Dostali pomoc finansową, żywność, leki, ubrania, sprzęt budowlany, kielnie.

Ale zanim zbudowali szkołę, dzieci uczyły się w cieniu kilkunastu drzewek, które nie zostały zestrzelone ani spalone przez okupanta, armię radziecką. Albo też niektóre klasy musiały siedzieć po prostu na kamykach. Dzwonek szkolny – to był pusty już pocisk rakietowy. Nauczyciele – z wiosek w dolinie, albo zatrudnieni dodatkowo przez Caritas. Matematyka, język pasztu i dari, geografia, podstawy angielskiego. Uczyli się tu sami chłopcy. Bosi, głodni, marnie ubrani. W tej dolinie, wysoko w górach, panuje ostry klimat, chłodne wiatry od gór. Dni słoneczne, ale ten wiatr...taki dokuczliwy. Dzieciaki tu marzą o ciepłych kurtkach, o butach. Potrzebują zeszytów, ołówków, niektóre klasy mają tylko tabliczki do pisania. Pomoce naukowe...? jest jeden globus, ale niedostępny, żeby się nie zniszczył, jest tak wielu uczniów !

Gdy zbudowano szkołę, okazała się wprost piękna. Solidny budynek, murowany. Liczne klasy. W kilku z nich wstawiano ławki, ale tylko dla starszych uczniów. Globus – zamknięto za kratami, w gabinecie dyrektora. Tylko nauczyciel geografii ma prawo go wypożyczać i wszyscy uczniowie wiedzą, że dotykać tego skarbu nie wolno.

Uczniowie. Choć to podstawówka, choć to mali chłopcy, twarze mają jakieś dojrzałe...dorosłe spojrzenia...wszyscy tutaj, każdy z nich, urodzili się w czasie wojny, jak nie z sovietami, to z mudżahedinami, albo talibami. Te dzieci widziały śmierć bliskich wielokrotnie, musiały na całe miesiące chować się z matkami w górach, gdzie było bardzo zimno, panował głód, wielu umierało z głodu i wycieńczenia. Marzyli o powrocie do domów. Wrócili i – znowu dramaty. Tak wielu ojców w tym czasie zginęło, tak wiele domów zrujnowanych rakietami, cała dolina zaminowana. Nie wolno dzieciom ot, tak, biegać, bawić się – tylko niektóre ścieżki są rozminowane. Domy chłodne, ubogie, brakuje opału, drzewa w tej niegdyś pieknej, zielonej, górskiej dolinie – wypalone, ostrzelane. Nie ma moreli ani słodkiej morwy. Kiedyś zapewne odrośnie.

Chłopcy góralscy, tutaj, w Hindukuszu, w Afganistanie, uwielbiają swoją szkołę. Po lekcjach, siedzą w szkole jak najdłużej, tu jest woda, toalety, tu jest zacisznie, bezpiecznie. Podsłuchałam ich uczniowskie plotki: - Wiecie, chłopaki, jak raz był tu jeden pan, bardzo bogaty, kupował od ojca szmaragdy, te z gór, to on miał taką jakby dużą książkę, z ekranem, a w niej mnóstwo zdjęć, kolorowe, i muzyka, i film jakiś był, ta książka była na baterie, a on mówił, że nazywa się komputer!

Gdy zacznie się rok szkolny tutaj, w Polsce, wszystkie dzieci pójdą z plecakami, kolorowymi, w jakichś butach, ubrane, z zeszytami, a w szkole będą pisać na komputerach.

Tam wysoko w górach Afganistanu największe szczęście małych górali to noc bezpieczna w pobliżu rodziców, albo te godziny we wspaniałej szkole, te godziny to także czas radości – i bezpieczeństwa.