Czy to byłam ja?

Czy to byłam ja?

Wspomnienie o Wandzie Karnkowskiej (1916-2010)

 

Ewa Babuchowska

 

Ludzie, których poznaliśmy kiedyś, nagle odchodzą. Kończy się opowieść o nich. Księga się zamknęła i jest wiadoma tylko Bogu. Kto chce ją teraz odczytać, ma niełatwe zadanie: natrafi na pomieszane strony, brakujące karty, wyblakłe i niewyraźne znaki. Warto szukać ukrytego w nich sensu – co nie znaczy, że zrozumiemy to do końca.

 

– Zarzeczewo, koło Włocławka, położone było na stoku nad Wisłą. Stamtąd roztaczał się piękny widok. W widłach Wisły pośrodku znajdowała się kępa. I tam mieszkał Boruch – dziad z długą brodą. Niańka straszyła mnie tym Boruchem: »Bądź grzeczna, bo cię Boruch weźmie!«… Na skarpie, wokół dworku w Zarzeczewie, rozciągały się sady. Pętałam się po nich z wyżlicą ojca. Z niższych gałęzi obrywałam czereśnie i wiśnie; potem w domu nie chciałam jeść obiadu… Mam w oczach tamtejszy park, ładnie rozplanowany. Jeździłam konno, lubiłam konie… Rdzeniem rodu było niegdyś Karnkowo… Ale to wszystko minęło –

Ten obrazek z dzieciństwa i trochę wspomnień z czasów wojny nagrywam u pani Wandy w styczniu 2010 roku. Ma 93 lata i prawie całkowicie już straciła wzrok (od dawna chorowała na jaskrę). Leży w swoim mieszkaniu w Katowicach po operacji złamanej nogi i potrzebuje całodobowej opieki. Znajomi i przyjaciele próbują tę opiekę załatwić. Jest nadzieja na bytomski Dom Pomocy Społecznej „Kombatant”.

Z życiorysu pisanego przez panią Wandę w lipcu 1982 roku:

Urodziłam się 19 grudnia 1916 roku w Zagórzu, d. pow. Będzin, gdzie Ojciec mój był zawiadowcą nieistniejącej dziś Huty Cynku „Paulina”. Przez 11 lat mieszkałam na wsi koło Włocławka, a następnie na Saturnie [kopalnia]koło Czeladzi. Świadectwo dojrzałości otrzymałam w 1935 roku w gimnazjum im. Emilii Plater w Sosnowcu, po czym wyjechałam do Warszawy.

Ze wspomnień młodszej siostry pani Wandy – Ireny z Karnkowskich Jarnuszkiewicz, spisanych w Warszawie 25 stycznia 2010 roku:

Ze świadectwem dojrzałości w ręku Wanda oświadczyła rodzicom, że od tej pory utrzymuje się sama. Po wakacjach wyjechała do Warszawy, wynajęła pokój przy rodzinie, a co ważniejsze – zapisała się do Wyższej Szkoły Nauk Politycznych.

Pani Wanda w styczniowej rozmowie dziwi się swojej decyzji: – Co mi do łba strzeliło, żeby iść na takie studia?! To jest taka paskudna odmiana nauki: jak jeden drugiego ma oszukiwać…

Pani Irena:Każde ferie i urlopy spędzała z nami. Powodzenie miała duże. Mnie, smarkatej, aż w głowie się kręciło od wizyt młodych ludzi ustawiających się w kolejce po jej rękę. Do wojny nie wybrała nikogo.

Wojna zastała ją na Saturnie, ale Rodzice, sądząc, że stolica będzie bezpieczniejsza, wysłali nas obie do Warszawy – wprost pod kule... Gnieździłyśmy się w wynajętym pokoju siostry, który przetrwał oblężenie. Wanda natychmiast objęła rolę dyrygenta, decydowała o wszystkim, musiałam jej być posłuszna. Znikała gdzieś na długie godziny…

Z opowieści pani Wandy: – Do AK wstąpiłam w 1939 roku, od razu. Moje „urzędowanie” zaczęło się od chodzenia po dachach, a ja śmiertelnie boję się przestrzeni i wysokości. Cała grupa chodziła po płaskich dachach i nadsłuchiwała warkotu samolotów. Kiedy wiadomo było, skąd nadchodzi, ostrzegano ludzi. A tu jeszcze cała walka z moją siostrą! Kiedy samoloty nadlatywały, wołałam z dachu do pokoju na czwartym piętrze: „Irka wstawaj!”. A ona wstawała wolniutko, żeby mi na złość zrobić…

Z życiorysu: Wróciłam do domu w grudniu 1939 roku. Po zwolnieniu z pracy mojego Ojca (odmowa podpisania „volkslisty”) zaproponowano mi dobrze płatną pracę z biurze Zarządu Kop. „Saturn” z warunkiem zmiany obywatelstwa, na co się nie zgodziłam. Gdy różnego rodzaju presje nie odniosły skutku, spróbowano ostatniego, każąc mi pracować w stołówce jako pomoc kuchenna.

Została jedyną żywicielką rodziny. Po pewnym czasie panią Wandę przyniesiono do sekretariatu (z niższym uposażeniem), gdzie na maszynie przepisywała dokumenty, niejednokrotnie tajne, podkładając podwójną kalkę.           

Niemcy powierzyli mi tę pracę, myśląc, że nie znam języka. Trwało to do wielkiej wpadki, kiedy aresztowano większość inteligencji technicznej kopalni, a wraz z nimi odbiorcę wykradanych przeze mnie dokumentów. Ostrzeżona w porę, uciekłam przez zieloną granicę do Warszawy, gdzie znajdowała się już moja rodzina. Niemal bezpośrednio po przyjeździe zaczęłam pracować w firmie drzewnej B. Schmidt (wbrew brzmieniu nazwiska – Polak), równocześnie, jako zaprzysiężony żołnierz ruchu oporu Armii Krajowej, pełniąc obowiązki łączniczki Komórki Legalizacyjnej Oddziału II Obszaru Warszawskiego AK.    

Pani Irena: Obowiązywała ją tajemnica wojskowa, której przestrzegała. W domu przebywała rzadko. Po skończonej pracy zarobkowej w biurze znikała bez słowa, wracała przed godziną policyjną. Nieodłącznym towarzyszem był jej narzeczony, Stanisław Górski, właściciel majątku Świerczyn na Kujawach. Mnie umieściła na poczcie, tylko i wyłącznie dla „żelaznych” papierów. […] Wymogła na Rodzicach, żeby zabronili mi wszelkich podziemnych kontaktów. Żyłam jeszcze w pokoleniu, w którym dorosłe nawet dzieci są posłuszne…

Z opowieści Pani Wandy: –Mieszkaliśmy blisko getta. Granica była oznaczona drutem. Na moich oczach Niemiec zastrzelił dziecko żydowskie. Bawiło się piłką i ta piłka potoczyła się pod murem. Pobiegło i … Niemiec zastrzelił. To wzbudziło we mnie wściekłość… Bo to nie był od początku imperatyw: „Idź i walcz”. Nie…

Pani Irena:Nadszedł 1 sierpnia – Godzina W. Ona musiała z pewnością o tym wiedzieć, nie zdradziła się jednak ani słowem, ani zachowaniem. Przecież zdążylibyśmy wyjechać…Wyobrażam sobie, jak ona musiała czuć się wobec nas, narażonych na śmierć, kiedy sama nie mogła temu zaradzić. Trzy dni przedtem dopuściła się niewinnego kłamstwa, opowiadając bajeczkę, że znajomi planują w sierpniu ślub i proszą o przechowanie dwóch „klatek” wódki. […] Wiedziała, co robi. Ci, co przeżyli powstanie, na własnej skórze przekonali się, że za butelkę można było zdobyć jedzenie. Nie za futra ani złoto, tylko właśnie za „czystą”.

Z opowieści pani Wandy: – Sierpień, godzina piąta po południu. Stoję w oknie z najbliższymi i widzę prowadzonego ulicą Sienną pierwszego Niemca – z podniesionymi rękami! Co wtedy czułam…Całe Powstanie było pełne emocji. Nosiła wściekłość.

Trzeba przyznać, że człowiek z duszą na ramieniu szedł tam, gdzie wiedział, że może zginąć. Nie wiadomo było, z której strony można oberwać. Człowiek myślał, żeby ocalić życie. Wychodził z domu i nie wiedział – czy wróci…Ale się szło.

Pani Irena: Mieliśmy tylko maleńki zapas mąki i soli, jedliśmy dziennie po dwa placki wielkości dłoni, przypiekane przez Mamę na gorącej blasze, bez tłuszczu. W tajemnicy przed Rodzicami biegałam z wiadrem parę ulic dalej po wodę, do zrobionej przez naszych chłopców studni artezyjskiej. Prowadziły tam wykopane w pośpiechu rowy – tak płytkie, że nawet zgiętemu do połowy człowiekowi wystawały plecy. Nabierało się pełne wiadro wierząc, że może uda się przenieść, a donosiło przeważnie połowę brudnej, zapylonej cieczy. Po wodę chodzili przeważnie starzy ludzie, a młodzież walczyła i ginęła na barykadach. Nosiłam im tę wodę dwa, trzy razy dziennie, oczywiście w pierwszej kolejności zaopatrując Rodziców. Mama, nieprzytomna ze strachu o Wandę, nawet nie spostrzegała mojej nieobecności. Po paru dniach Niemcy wypatrzyli te pielgrzymki i tam skierowali silny ogień. Ofiar było wiele…

Z fragmentu życiorysu (bez daty), dotyczącego Powstania Warszawskiego, spisanego przez panią Wandę:Koledzy z mojego zgrupowania (Komórka Legalizacyjna Oddziału II Obszaru Warszawskiego AK) z końcem lipca opuścili Warszawę, udając się do partyzantki. Dołączyłam więc do innego zgrupowania, z miejscem pobytu przy ul. Śliskiej. Nawet nie znałam jego nazwy. Pracowałam na I piętrze. Zwracano się do siebie po imieniu lub według szarż. Na parterze i w piwnicy stacjonowali żołnierze. Na punkt dochodziłam względnie bezpieczną trasą – podwórkami Sienna-Śliska. Ulice były pod obstrzałem z działa pociągu pancernego na stacji kolejowej przy ul. Targowej. Praca moja polegała na ewidencji i rozpracowywaniu meldunków z terenu, protokołowaniu, pisaniu na maszynie.

Z opowieści pani Wandy: – Nigdy nie zapomnę… Miałam łączność ze Śródmieściem. Znajomy lekarz przesyłał do mnie różne szyfry. Rolę poczmistrzów pełniły też dzieci dwunasto-, trzynastoletnie. Działo z niemieckiego pociągu pancernego, stojącego na dworcu trafiło gdzieś w pobliżu. Kilkunastoletnie dziecko paliło się na moich oczach…

Pani Irena: Przenieśliśmy się do piwnicy. Siostra była tam rzadkim gościem. Przychodziła ze Stachem, rozczochrana, brudna, zmordowana do granic ludzkiej wytrzymałości, wygłodzona. Wtedy my z Mamą oddawałyśmy im dodatkowo po jednym naszym placku, oni popijali to gorącą „herbatą” i półprzytomni walili się w ubraniach na podłogę. Nie były ich w stanie obudzić żadne naloty czy „krowy”. Zrywali się o świcie

wyskakiwali z piwnicy, w locie zjadali placek, popijając gorącą lurą i znikali do wieczora. Wandzie nieraz udawało się uściskać Mamę, ale mnie nigdy nie spytała, skąd ta woda

Z fragmentu życiorysu o Powstaniu: Ostrzał na Śliskiej stał się tak intensywny, że przenieśliśmy się na ul. Górskiego, koło Placu Napoleona, do prywatnego mieszkania. Byliśmy głodni i wyczerpani. Raz „ucztę” zorganizował jeden z panów: składała się z puszki sardynek, nadpleśniałych skórek chleba i… butelki spirytusu. Tak było mniej strasznie. W tym dniu właśnie Niemcy rozpoczęli intensywny ostrzał gmachu Prudentialu i okolic. Chcieli ustrzelić zawieszoną na szczycie flagę biało-czerwoną. „Wymacali” i nasz dom

Pani Irena: Dzień przed oficjalną kapitulacją oboje ze Stachem wrócili wcześniej. Na podwórzu między ruinami rozpalili niewielkie ognisko. Spłonęły tam jakieś papiery, ich bluzy i opaski ze znakiem AK. […] Wanda uklękła przy siedzącej na stołku Mamie, ukryła twarz na jej kolanach i rozpłakała się. […] Na końcu podeszła do mnie: „Całe życie uważałam cię za dziecko, teraz wreszcie dorosłaś. [Gdy] mnie zabraknie, zaopiekuj się Rodzicami. Są starzy i chorzy. Żegnaj. Dziękujemy za wodę!”. Więc jednak wiedziała!...

Nazajutrz z megafonów padł rozkaz, aby ludność gromadziła się w wyznaczonych punktach. Szliśmy w kierunku Pruszkowa. Wanda ze Stachem była z nami, ale bez bagażu.  Kiedy konwojowani przez Niemców mijaliśmy pobliski las, wyszli z kolumny i nie oglądając się, ruszyli oboje swobodnie w stronę lasu. Mama zemdlała, co spowodowało zamieszanie w kolumnie. Wanda i Stach zniknęli za drzewami.

Z życiorysu pani Wandy: Po kapitulacji udało mi się uciec z transportu, zadekować się w Skolimowie koło Warszawy w majątku państwa Prekerów. Im to zawdzięczam przetrwanie wraz z trzydziestoma innymi powstańcami aż do wyzwolenia, nie szczędzili bowiem pieniędzy, okupując się Niemcom; ryzykowali wiele. Dzięki im za to! W czasie mego pobytu w Skolimowie pośredniczyłam pomiędzy stacjonującymi we dworze Węgrami a zgrupowaniem Kampinosu. Polegało to na przekazywaniu danych naniesionych na mapy sztabowe, które – niby przez nieuwagę – Węgrz pozostawiali bez straży na kwaterze. Niestety, zostali potem zmienieni na Niemców…

Pani Irena: W Pruszkowie, gdzie znalazłam się z Rodzicami, nastąpiła selekcja: starszych rozparcelowano po gospodarstwach całej Guberni, młodych (w tym mnie) przeznaczono do obozów pracy. […]W Sudetach zgarnęli nas Sowieci, uwalniając obóz. Mogłam już legalnie udać się do Warszawy, do jej ruin, gdzie zastałam Rodziców całych, ale chorych oraz – o radości! – ocaloną młodą parę. Sama wyszłam wkrótce za mąż, zostałam w pobliżu budującej się na nowo stolicy.

Pani Wanda z rodzicami przeniosła się na Śląsk. Opiekowała się nimi do końca ich dni. Pracowała m.in. w Zjednoczeniu Górniczo-Hutniczym Metali Nieżelaznych „Metale” w Katowicach. Nie przyznawała się do swojej akowskiej przeszłości. Jak zapisała w swoich wspomnieniach jej siostra, Stach Górski zaraz po wojnie pojechał na parę tygodni do Krakowa, by przed ślubem z Wandą uregulować swoje sprawy rodzinne i majątkowe. Więcej do Katowic nie wrócił, słuch o nim zaginął. Pozostała samotna.

Kiedy Wanda – piszepani Irena – zaczęła go szukać, kilku kolegów z AK doradziło jej, żeby tego stanowczo zaprzestała, jeżeli chce zachować własną skórę i spokój Rodziców. Siostra posłuchała ich, ale od tej pory zamknęła się w sobie, przestała być dawną Wandzią…

*

To prawda, trudno było Panią Wandę skłonić do opowieści. „Szare życie szarego człowieka – to było jej ulubione powiedzenie o sobie. Kiedy w latach 80. siedziała naprzeciwko mnie przy biurku w Muzeum Historii Katowic, zawsze elegancka i uprzejma, nigdy nie wspomniała nawet o świetnej przeszłości rodu Karnkowskich herbu Junosza.

O własnej przeszłości i życiu też nie mówiła.

W Zarządzie Oddziału Katowickiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, gdzie udałam się w styczniu 2010 roku, wiceprezes, pan Mieczysław Piszczek, długo szukał danych pani Karnkowskiej w segregatorach. Dzięki temu wiem, że pani Wanda ma stopień podporucznika, że przyznano jej Odznakę Akcji „Burza” i Krzyż Armii Krajowej.

Pod koniec stycznia lub zaraz na początku lutego odwiedziłam panią Wandę już w „Kombatancie”, gdzie ze względu na sytuację i stan zdrowia, przyjęto ją w trybie przyspieszonym.

–Jak to dobrze, żeś przyszła –przywitała mnie. –Ale, widzisz, tak trudno rozmawiać przy szpitalnym łóżku…

Powiedziała tylko: – Całe życie kochałam bardzo Polskę. I kocham nadal, mimo że nieraz jest bardzo biedna…A w czasie Powstania to był i zapał, i lęk, i wściekłość. Kiedy się obejrzę w tył, dziwię się: „Czy to byłam ja? Czy to ja przeżyłam to wszystko?”…

Wierz mi, wolę najbardziej szare dni, szarą codzienność, niż dni wojny!

I jeszcze dodała tajemniczo: – Wiesz? Starzy znajomi wstają z martwych, przychodzą i rozmawiają. Coraz więcej tych, o których powinnam z racji wieku zapomnieć.

Na pożegnanie: – A więc mam gwarancję twoją, że przyjdziesz!

Skoro dałam gwarancję,pojechałam znowu 9 lutego, poganiana jakimś wewnętrznym impulsem. Zbliżało się południe. Pani Wanda spała pod kroplówką. Nie obudziło jej moje powitanie. W chwilę potem – odeszła.

Pani Wanda Karnkowska należała do tych dzielnych i szlachetnych osób, które wolą pozostawać w cieniu. I to udawało się przez całe długie lata. Myślę, że winniśmy jej przynajmniej wspomnienie.

„Szkoły bez ławek“

„Szkoły bez ławek“

Anna T. Pietraszek

 

 

Moja szkoła w Falenicy pod Warszawą, podstawowa, już nie istnieje, tak, tylko budynek wciąż na różowo pomalowany, a wokół wielkie sosny, to zostało. Czasem jeżdżę tam popatrzeć. Do dziś tak wiele obrazów stamtąd pamiętam, ale najmocniej utkwił w moim, wtedy dziecięcym sercu, obraz pierwszego dnia. W tamtej szkole.

Ciocia Joanna wzięła na tę okazję urlop w pracy. Miałam nowiutki satynowy, lśniący fartuszek z wielkim, wykrochmalonym białym kołnierzykiem. Ciocia wzięła mnie za rękę i poszłyśmy. Taka wąska ścieżka przez mały sosnowy lasek, potem przez piaszczystą drogę, potem – to najgroźniejsze było – przejście przez tory kolejowe, ciocia uczyła jak przechodzić, jak uważać, do przejścia strzeżonego było stamtąd bardzo daleko...takie to były te czasy. A od torów już widać było szkołę.

Na placu szkolnym – mnóstwo dzieci, odnajdujemy moją klasę, chyba to była I-a A ?

I wyszły do dzieci dwie wychowawczynie, pamiętam, że jedna była bardzo szczupła i jakby powiało od niej chłodem, serce zabiło jakoś niespokojnie, oj, żeby nie u niej być. Druga była okrągła, taka przytulna, roztaczająca ciepło...i to ona okazała się wychowawczynią naszej klasy I-ej. Pan Bóg posłuchał i tego życzenia dziecka.

Szkoła miała ze dwa piętra, podłogę wypastowaną, stare ławki. Dyrektor i pan woźny oczywiście byli „bardzo groźni“.  Moja wychowawczyni miała na imię Ala. Jak w elementarzu. Do dziś w myśli nazywam ją „ciocią Alą“. Była cierpliwa, szalenie uważna dla każdego z dzieci. Zauważyłam, że jakoś więcej czasu ze mną rozmawia, na przerwach. Myślałam, że to dlatego, że jako chore i kaszlące wiecznie dziecko, to nie mogę biegać z dziećmi i zostaję w klasie, i dlatego i ona zostaje ze mną. Potem, gdy już dobrze czytałam, często wypytywała mnie o to, co czytam, dlaczego...zaczęłam pisać dziecięce wierszyki, a ona czytała je z wielką powagą...czułam, ze jestem dla niej ważna. Czułam, że „pani Ala“ chce, żebym dużo czytała. Że też lubi, gdy piszę samodzielnie... Czytałam wszystko co wpadło w ręce, także...to co było w wielkiej bibliotece taty, Mickiewicz, Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, to wystarczyło zaledwie na wakacje po II klasie i potem przez III klasę. Potem wyprowadziliśmy się do Warszawy. Tęskniłam za moją pierwszą wychowawczynią, bardzo. Gdy zostałam dziennikarką i reżyserem, bardzo dużo pisałam. Często pisząc widziałam we wracającym wspomnieniu-obrazie oczy mojej Pani Ali. Były brązowe, głębokie, jakieś aż przepaściste, przyglądały mi się uważnie, bardzo uważnie, było w nich wiele ciepła i jakiegoś...szacunku dla mnie, małej kaszlącej chorowitej uczennicy. Urwał nam się kontakt. Dopiero w zeszłym roku, jej siostrzeniec, zaprowadził mnie do jej grobu, na warszawskich Powązkach. Wspominał, że często, bardzo często mówiła mu o mnie...że gdy tylko był w telewizji jakiś mój reportaż, to była dumna i wszystkim to wokół powtarzała: - Ania, to moja Ania !

Byłam w wielu innych szkołach, w świecie.

W Nepalu....w Indiach...w Afganistanie...w Pakistanie....w Afryce...w Izraelu.... w Iranie...

 

W Nepalu. Wysoko, w Himalajach. Idziemy juz od 10 dni, taka trasa wiosek rozrzuconych u podnóża Everestu, przecinamy rozlegle doliny, rzeki lodowcowe, a na stromych stokach jakby polki skalne, podparte kamieniami i dragami, a na tych polkach wioseczki, niczym rajskie oazy, a to potoczki górskie tam spływają i nawadniają pola, a to piękny ryż albo proso zielenieje...a czasem i bananowiec przy domku... Te poletka są małe, bardzo małe, wydarte skalom wielkich gór. Nie ma tu dróg jezdnych, nie ma telefonów, elektryczności. Domki są z kamienia i gliny, kryte skalami łupkowymi, albo liśćmi kukurydzy. Bardzo ubogo. To nie to samo co na trasie pod Everest, tam chodzą setki turystów i wioski się bogacą. Tu – jak w całym Nepalu, ubogo. Nocujemy w namiocie przy wejściu do chatki. Gospodarze bardzo serdeczni, wieczorem przy palenisku siedzieliśmy grzejąc się wspólnie, pijąc herbatę z mlekiem, albo chang, takie fużlowate piwo ryżowe. Rano synek tych górali zaprowadzi nas do swojej szkoły.

Ruszamy zaraz po 6tej. I dwie godziny marszu przez wioski, doliny. Chlopak ma z 8 lat, chudy, w marnym pełnym dziur ubranku, idzie boso. Tu mało kto miewa buty. Idzie bardzo dumny, ze prowadzi „Polako-Americo“  [bo czy tu ktoś się ma przejmować, ze to nie te same kraje i kontynenty ?]. O ósmej stajemy przed szkołą. Domek, tez z kamieni i gliny, z dachem z łupków. Tyle, ze ma duży otwarty taras, z daszkiem krytym liśćmi, w cieple dni tu odbywają się lekcje. W domku – jedno pomieszczenie, puste. Tylko tablica. Jedyna pomoc naukowa. Nie ma ławek. Bo w tej okolicy prawie nie rosną już drzewa, drewno jest bezcenne, a deski trzeba by nieść z doliny, drogie, a tragarze też kosztowni, musieliby iść przez góry, z deskami na plecach, ze 2 tygodnie ! To Himalaje. I himalajskie odległości.

Uczniów może jest z 15-ro, w rozmaitym wieku. Jest tyle klas ile trzeba, wg wieku uczniów, bo nauczyciel jest jeden. Każdy uczeń ma drewniana malowaną na czarno tabliczkę, kawałek kredy. Cała nauka to pisanie i rachowanie. Jedna godzina rozmawiania po angielsku. O 12tej jest „lunch“, dzieci wyjmują ze swoich szmatek „ciapati“, placuszki z maki i wody, cebulę, czasem i miseczkę z ryżem. Do popicia – woda z potoku. Do domów wracają przed zachodem słońca.

 

W Indiach to była specjalna szkoła ! Specjalna, bo u misjonarza z Polski. W kolonii trędowatych. Ojciec Marian, verbista, zorganizował szkołę, budował budynki, klasy, kuchnię, toalety z bieżącą wodą, prysznice [na czas upałów]. Najpierw zaczęły tam uczyć się dzieci z rodzin  trędowatych. Te dzieci były zdrowe, badane w klinice misji o. Mariana, dokarmiane. Ich rodzice byli trędowaci, bezdomni – ich o. Marian wyszukiwał dogorywających na ulicach, na śmietnikach, pomagał im zbudować gliniany domek, fundował garnki, leczył ich, uczył pracy na farmie kur albo w tkalni na misji. Dzieci dostawały nowe mundurki, szyte na miarę, tornistry, buciki. Dumne, szczęśliwe, szły do szkoły na cały dzień, uczyły się pilnie, kochały szkołę, doceniały ją, wiedziały, ze tylko tu mogą kiedyś stać się dobrymi fachowcami, znaleźć pracę i pomagać swoim rodzicom, najbiedniejszym z biednych.

O. Marian sprowadził do szkoły znakomitych nauczycieli. I wieść rozeszła się po okolicy szybko, jak wysoki jest poziom nauczania w tej szkole... wszystkie przedmioty, jak to w podstawówce, język hindi i angielski. Z czasem dotarły tu komputery. Dzieci na lunch dostają tu co drugi dzień słodkie bułeczki z mlekiem, a co drugi dzień ryź, dowoli, do syta. 

Trąd w Indiach uważany jest za stygmat, raz naznaczony – na zawsze naznaczony. Chory wyrzucany jest poza nawias społeczeństwa. Choruje jako żebrak uliczny, a potem dogorywa gdzieś na pustyni, za miastem, jak porzucone zwierzę, w cierpieniu, w opuszczeniu. Największym problemem o. Mariana było to, by sprowadzić do szkoły dzieci ze zdrowych, a najlepiej bardzo bogatych rodzin, z miasta Puri. Udało się, gdy tylko pierwsi absolwenci poszli na egzaminy do innych szkół, średnich. Wszyscy zdawali na najwyższe oceny, byli tam przyjmowani z radością, stawali się chlubą tych szkół. I wtedy – bogatsi zaczęli posyłać swoje dzieci tam, do szkoły niedaleko misji. A potem i ci najbogatsi... Od tych zamożnych obowiązywało czesne. Szło na utrzymanie szkoły, na jej rozwój. Tak tam jest do dzisiaj!

Ta szkoła ma klasy – bez ławek, dzieci siedzą na czyściutkiej podłodze, piszą na swoich tabliczkach, kredą. Dlaczego nie ma ławek? Bo w indyjskich domach z gliny nie ma krzeseł, nikt tu nie umie długo siedzieć ze spuszczonymi w dół nogami, a „po turecku“ siedzą spokojnie, tak są przyzwyczajeni, no i...nie garbią się wcale ! Każda klasa ma tablicę. I swojego wychowawcę, albo wychowawczynię. Uczą się wszystkich przedmiotów, jak w każdej dobrej podstawówce. Jest też obowiązkowa gimnastyka. Jest piękny ogród, by mogły wypoczywać tam, podczas upałów. Jest plac zabaw.

Spełnione marzenie Ojca Mariana Żelazka.

 

Szkoła w Afganistanie – ta w górach, wysoko, w Dolinie Panczszir, była dla wszystkich marzeniem. Czekali na jej zbudowanie ponad 3 lata, to tutaj wyjątkowo krótko, otrzymali wielki dar od Caritas Internationalis, Cordaid. Ojcowie uczniów, górale z Hindukuszu, sami budowali tę szkołę. Dostali pomoc finansową, żywność, leki, ubrania, sprzęt budowlany, kielnie.

Ale zanim zbudowali szkołę, dzieci uczyły się w cieniu kilkunastu drzewek, które nie zostały zestrzelone ani spalone przez okupanta, armię radziecką. Albo też niektóre klasy musiały siedzieć po prostu na kamykach. Dzwonek szkolny – to był pusty już pocisk rakietowy. Nauczyciele – z wiosek w dolinie, albo zatrudnieni dodatkowo przez Caritas. Matematyka, język pasztu i dari, geografia, podstawy angielskiego. Uczyli się tu sami chłopcy. Bosi, głodni, marnie ubrani. W tej dolinie, wysoko w górach, panuje ostry klimat, chłodne wiatry od gór. Dni słoneczne, ale ten wiatr...taki dokuczliwy. Dzieciaki tu marzą o ciepłych kurtkach, o butach. Potrzebują zeszytów, ołówków, niektóre klasy mają tylko tabliczki do pisania. Pomoce naukowe...? jest jeden globus, ale niedostępny, żeby się nie zniszczył, jest tak wielu uczniów !

Gdy zbudowano szkołę, okazała się wprost piękna. Solidny budynek, murowany. Liczne klasy. W kilku z nich wstawiano ławki, ale tylko dla starszych uczniów. Globus – zamknięto za kratami, w gabinecie dyrektora. Tylko nauczyciel geografii ma prawo go wypożyczać i wszyscy uczniowie wiedzą, że dotykać tego skarbu nie wolno.

Uczniowie. Choć to podstawówka, choć to mali chłopcy, twarze mają jakieś dojrzałe...dorosłe spojrzenia...wszyscy tutaj, każdy z nich, urodzili się w czasie wojny, jak nie z sovietami, to z mudżahedinami, albo talibami. Te dzieci widziały śmierć bliskich wielokrotnie, musiały na całe miesiące chować się z matkami w górach, gdzie było bardzo zimno, panował głód, wielu umierało z głodu i wycieńczenia. Marzyli o powrocie do domów. Wrócili i – znowu dramaty. Tak wielu ojców w tym czasie zginęło, tak wiele domów zrujnowanych rakietami, cała dolina zaminowana. Nie wolno dzieciom ot, tak, biegać, bawić się – tylko niektóre ścieżki są rozminowane. Domy chłodne, ubogie, brakuje opału, drzewa w tej niegdyś pieknej, zielonej, górskiej dolinie – wypalone, ostrzelane. Nie ma moreli ani słodkiej morwy. Kiedyś zapewne odrośnie.

Chłopcy góralscy, tutaj, w Hindukuszu, w Afganistanie, uwielbiają swoją szkołę. Po lekcjach, siedzą w szkole jak najdłużej, tu jest woda, toalety, tu jest zacisznie, bezpiecznie. Podsłuchałam ich uczniowskie plotki: - Wiecie, chłopaki, jak raz był tu jeden pan, bardzo bogaty, kupował od ojca szmaragdy, te z gór, to on miał taką jakby dużą książkę, z ekranem, a w niej mnóstwo zdjęć, kolorowe, i muzyka, i film jakiś był, ta książka była na baterie, a on mówił, że nazywa się komputer!

Gdy zacznie się rok szkolny tutaj, w Polsce, wszystkie dzieci pójdą z plecakami, kolorowymi, w jakichś butach, ubrane, z zeszytami, a w szkole będą pisać na komputerach.

Tam wysoko w górach Afganistanu największe szczęście małych górali to noc bezpieczna w pobliżu rodziców, albo te godziny we wspaniałej szkole, te godziny to także czas radości – i bezpieczeństwa.

Teściowie – nowa rola rodzinna

Teściowie – nowa rola rodzinna

Maria Braun-Gałkowska

 

Kiedy jest się młodym, łatwo zawiera się nowe znajomości i przyjaźnie. W wieku starszym jest to już trudniej­sze, wymaga więcej czasu, oswojenia się z innym sposobem bycia i myślenia, polubienie więc kogoś obcego jest czasami zadaniem naprawdę niełatwym. A takie zadanie staje przed większością ludzi w momencie, gdy ich syn, lub córka, wybierają sobie współmałżonka. Wybierają według własnych, czasem trudnych do przyjęcia preferencji, a potem ocze­kują, że osoba zupełnie obca,  wychowana w innym środowisku, nieraz o innej hierarchii wartości, będzie kochana jak rodzony syn czy córka, mimo, że ta młoda osoba o zupełnie odmien­nych nawykach jest nieraz wręcz drażniąca.

Co dziwniejsze, sami narzeczeni, jeśli nie zmroziło się ich już w momencie pierwszego zetknięcia, też najczęściej oczeku­ją, że zostaną pokochani, a jeśli się tak nie stanie od razu, czują jakby żal. Tak to od wzajemnych uraz rozpoczyna się często nowa relacja międzyludzka, ważna nie tylko dla obu stron, ale dla całej grupy rodzinnej. Zaczynając się od niechęci, przeradza się nieraz w wojnę jawną lub podjazdową, dopro­wadzającą często do rozbicia małżeństwa dzieci lub zerwania przez nie stosunków z rodzicami.

Tak jednak być nie musi, bo jak każdy kontakt międzyludz­ki, tak i ten nie jest rzeczą nadaną z zewnątrz i sprawą przy­padku, ale zależy od uczestniczących w nim osób, a przede wszystkim od ich dojrzałości. Dojrzałość zaś każe spojrzeć na rzecz realistycznie: dwoje obcych ludzi, niezwiązanych pocią­giem erotycznym, często z odmiennym sposobem życia i z re­guły o dużej różnicy wieku, na zaprzyjaźnienie się musi mieć czas. Przyjaźń taka może się czasem rozwinąć ku wielkiemu pożytkowi obu stron, jeśli od początku nie poczyni się trud­nych do naprawienia błędów, a popełniają je i rodzice, i dzieci. Błędy te są oczywiście odmienne, ale ich wspólną cechą jest brak wczucia się w sytuację drugiej strony.

Najczęściej nieporozumienia powstają między synową a teściową. Dziewczyna zwykle nie umie pojąć tego, że choć na­rzeczonemu wydaje się zachwycająca, to wcale nie znaczy, że ten zachwyt będzie podzielać cała jego rodzina. Powinna więc starać się zrozumieć, że teściowie siłą rzeczy patrzą na nią krytyczniej i ostrożniej. Powinna zrozumieć, że choć teraz ona stała się dla narzeczo­nego kobietą najważniejszą, dotąd była nią jego matka. Małżeństwo nie musi popsuć kontaktu syna z matką, ale na pewno go zmieni. Jest to więc dla matki zawsze moment trudny, tym bardziej że kochając swe dziecko, w sposób naturalny niepo­koi się o to, czy dobrze wybrało towarzysza życia. Jest to dla młodej dziewczyny na pewno trudne do zrozumienia, ale skoro teraz sama ma stać się żoną i matką, powinna zrobić ten wy­siłek, a wczucie się w sytuację drugiej osoby jest początkiem dobrego kontaktu.

Tak więc młode synowe i zięciowie powinni przede wszyst­kim wykazać cierpliwość, dać teściom czas na to by ich polubili, nie zrażać się początkową rezerwą, pokazać, że rzeczywiś­cie zależy im na dobru współmałżonka, a także, że nie zamie­rzają powodować jego konfliktów z rodzicami.

Dla teściów również zrozumienie swojej sytuacji emocjo­nalnej jest pierwszym krokiem do ułożenia dobrych stosunków. Jeżeli własne dzieci często drażnią swoim zachowaniem, to tym bardziej młody człowiek wychowany często w innym środowi­sku i innych warunkach. Ale tak, jak w stosunku do własnego dziecka to „drażnie­nie” nie zmienia miłości, tak i w stosunku do tego dziecka no­wego nie ma ono istotnego znaczenia. W związku z realistycz­ną oceną cech własnego wieku, powinni dać sobie czas na po­lubienie synowej czy zięcia, od początku jednak okazując życzliwość. Dziecko urodzone z własnego ciała i wychowane we własnym domu jest oczywiście najbardziej kochane, ale właśnie miłość do niego powinna wskazać na potrzebę pewnego wycofania się we właściwym czasie. Na to trzeba się nastawić od po­czątku – rodzice nie rodzą dziecka dla siebie, ale by ode­szło i połączyło się ze współmałżonkiem.

Oczywiście, rodzice chcieliby, żeby ten współmałżonek był jak najlepszy i w okresie namysłu można dziecku radzić w tej sprawie, gdy jednak de­cyzja zapadnie, choćby nie była po myśli rodziców, należy ją szanować.