Białe wrzosy dla Chopina

ROK CHOPINOWSKI 2010

Barbara Wachowicz

 

„Zbierają się nasi w Poznaniu (...). Bóg wie, jaką to drogą wszystko pójdzie, żeby znów Polska była (...). Nie obejdzie się to bez  strasznych rzeczy, ale na końcu tego wszystkiego jest Polska świetna, duża, słowem: Polska (...). Czekajmy” – pisał Fryderyk Chopin w kwietniu roku 1848 do rówieśnika, pianisty, bohatera Powstania Listopadowego – Juliana Fontany, gdy w Europie rozgorzała Wiosna Ludów.

„W duszy tam gdzieś mnie kochasz jak ja Ciebie, bośmy obadwa sieroty polskie” – dodał rozdzierająco.

Do drugiego z wiernych druhów, starszego odeń o lat siedemnaście, adiutanta księcia Józefa Poniatowskiego Wojciecha Grzymały, napisze w owe burzliwe dni: „Moje najdroższe życie! Bóg cię zachował(...) Twoje praprapraprawnuki przyjadą z wolnej Polski za kilkaset lat do odrodzonej Francji”.

A on właśnie tę Francję opuszczał. Na Wielkanoc w kwietniu 1848 roku Chopin wyruszył w ostatnią podróż swego życia. Do Wielkiej Brytanii.

 

Jestem w Szkocji

„Grałem przed Królową i Albertem, pruskim księciem i Wellingtonem, i wszystkim co jest eleganckiego, u księżnej Sutherland; i niby bardzo dobrze było (...). Księżna Somerset także bardzo grzeczna dla mnie; zaprasza mnie na wieczory (...), ale książę nieszczodry, więc nie płacą (...). Żebym mógł jeszcze łazić po całych dniach od Annasza do Kajfasza, żebym od kilku dni krwią nie pluł, żebym był młodszy (...), to bym może na nowo mógł życie zacząć” – pisał Grzymale z Londynu 2 czerwca 1848 roku, dodając „Poczciwe moje Panie Szkockie wiele mi tutaj przyjaźni okazują...”. Dwie siostry, szkockie arystokratki – Jane Stirling i Lady Catherine Erskine – wielbią Chopina i otaczają najczulszą opieką. Jane – starsza od Fryderyka o sześć lat jest jego uczennicą i chyba jedyną kobietą, która go naprawdę kochała. Pod jej wpływem i na jej zaproszenie Chopin podejmie decyzję wyjazdu z Londynu do Szkocji.

„Jestem w Szkocji, tym pięknym kraju Walter Scotta, ze wszystkimi wspomnieniami o Marii Stuart, dwóch Karolach itd. (...). Włóczę się od jednego lorda do drugiego, od jednego hrabiego do drugiego (...). A wszędzie przyjmują mnie z najserdeczniejszą życzliwością i gorliwością bez granic. Wszędzie znajduję doskonałe fortepiany, piękne obrazy i doborowe biblioteki; polowania, psy, obiady bez końca, wreszcie piwnice, z których najmniej korzystam (...). Wyszukany przepych i komfort (...). Wieczorami staremu lordowi gram szkockie pieśni...” – donosił przyjaciołom.

Szkocja jest do dziś krajem pieśni, które płyną nad bielą, fioletem i purpurą wrzosowisk niezwykłej urody. W Edynburgu wieczorami, przy kominku Polacy śpiewali mi pieśń „Chyba nikt nie był tak kochany jak ty…”. Nikt nie był kochany bardziej niż ty – piękny książę Karolu. „Bonnie prince Charlie” młody dowódca ostatniego powstania Szkotów przeciw Anglikom - Karol Edward Stuart, prawnuk dwóch monarchów – króla Anglii Karola II i króla Polski Jana III Sobieskiego. Jego pamięć żyje w Szkocji.

Pierwszy szkocki przystanek Chopina to Calder House nieopodal Edynburga. Tam Chopin brał do rąk dzieła Waltera Scotta, który bohaterem swej powieści „Wawerley” uczynił księcia Karola. Szkoda, że współczesna edycja polska tej książki nie wspomina ani słowem o parantelach bohaterskiego młodzieńca i fakcie, że był potomkiem ostatniego wielkiego króla Polski. Wieczorami ze starym lordem Fryderyk Chopin powracał do tych powstańczych dni, gdy do armii księcia Karola schodzili muskularni Szkoci owinięci w kraciaste tartany. Po tragicznym upadku powstania i ostatniej na wrzosowiskach bitwie pod Culloden w 1846 roku Anglicy zniweczyli szkockie klany, zabronili noszenia tartanów i usiłowali zabić pieśń. Te pieśni śpiewał Chopinowi w Calder House stary lord.

„Chciałbym i mógłbym komponować trochę, choćby dlatego tylko, żebym moim kochanym paniom, Pani Erskine i Pannie Stirling sprawić przyjemność”. Ale nie mógł i wyznawał z goryczą: „O jakichkolwiek pomysłach muzycznych nie ma mowy. Jestem całkowicie wykolejony (…) wegetuję. (…) co mi zostało to nos duży i czwarty palec niewyrobiony.”

28 sierpnia 1848 koncertował w Manchesterze z ogromnym sukcesem. Zaproszenia biegły doń z całej Szkocji. Jane starała się spełnić każde jego życzenie. Jej nieustająca opieka spowodowała plotki, że Chopin być może myśli o ożenku. Jane miała długi nos, Chopin zażartował do przyjaciół okrutnie: „Za bardzo podobna do mnie ta, co nieżeniata. Jakże się z sobą samym całować?”.

4 października koncertował w Edynburgu. Przyjechała do Szkocji księżna Marcelina Czartoryska – ulubiona uczennica Chopina. „Odżyłem cokolwiek pod ich polskim duchem” – napisał – „Największą pociechą w obcym kraju jest mieć kogoś, kto myślą przenosi nas do Ojczyzny.”

 

„Moja sztuka gdzie się podziała?”

„Park przecudnie oświecony – rano – i zapominam o wszystkim, jestem z Wami – pisał do matki i sióstr. – Jak to dobrze, że Ludwika na wsi! I Mameczka, i Izabelisko!”. Był z nimi, zawsze z nimi w Polsce. A do Szkocji zjechała jej królewska mość królowa Wiktoria ze świtą. Chopin obserwując to grono, zakpił: „Toalety, diamenty, krosty na nosie, najpiękniejsze włosy, najwspanialsze figury, istoty szatańsko piękne i szatany pozbawione piękności (…) oryginały niech Bóg uchowa”.

W Keir, nieopodal sławnego zamku Stirling zachował się pałac wyglądający dokładnie tak jak za czasów Chopina. W Szkocji nie było przecież wojny i zamki, które gościły Fryderyka można zwiedzać było z jego listami jak z przewodnikiem w dłoniach. Marzył mi się album ukazujący Szkocję Chopina. Niestety wszystkie moje starania iżby zdobyć szansę na taką dokumentację nie powiodły się. I ostatnio na targach Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie młodziutka Japonka mająca w dłoniach moją książkę z chopinowskim rozdziałem i zdjęciem pałacu w Keir powiedziała uroczą polszczyzną: „Wieś, juś nie moźna zobacić tego palaciu, bo go spsiedali Ajabom…” Nie wiem jaki to szeik arabski kupił pałac w Keir ale myślę ze wzruszeniem, że dane mi było jeszcze wysłuchać tam koncertu Chopinowskiego i mazurków granych na tym samym fortepianie, na którym on grywał…

Smutne i dramatyczne były dni szkockie Chopina. O uwielbiających go „Paniach Szkockich” napisał złośliwie „One mnie przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię”. Do Juliana Fontany westchnął: „Jesteśmy stare cymbały, na których czas i okoliczności swoje tryliki nieszczęsne powygrywały… Ja już ledwo dyszę, a Ty łysiejesz zapewne i zostaniesz jeszcze nad moim kamieniem, jak te wierzby nasze, pamiętasz? - co to goły łeb pokazują.” 30 października z Edynburga zawołał dramatycznie w liście pełnym skreśleń i smutku: „Moja sztuka gdzie się podziała? A moje serce, gdziem zmarnował? Ledwie że jeszcze pamiętam jak w kraju śpiewają.” Był już tak chory, że na piętro trzeba go było wnosić. „I odetchnąć nie mogę i pracować nie mogę. Czuję się sam, sam, sam chociaż otoczony… Duszę się w tej pięknej Szkocji”.

W Edynburgu dane mi było odwiedzić dom, w którym Chopin bywał u polskiego lekarza Adama Łyszczyńskiego. Młody Anglik, który mnie po domostwie i ogrodzie oprowadzał - Gilbert Burnett, na zakończenie wizyty zasiadł do fortepianu i zagrał „Tańce szkockie” Chopina! Skomponowane w dni szczęśliwej młodości, gdy Fryderyk nie mógł przewidzieć, jak smutna będzie jego szkocka podróż.

Jane Stirling towarzyszyła wiernie ostatnim miesiącom jego życia we Francji. Przychodziła mu delikatnie i dyskretnie z pomocą, gdy widmo niedostatku stanęło u boku umierającego. Po jego śmierci z pietyzmem zbierała pamiątki po kompozytorze i przesyłała te skarby rodzinie do Polski. Kładła bukiety z białych wrzosów – narodowego kwiatu Szkocji – na mogiłę Chopina. Wykupiła ostatni fortepian Chopina, który wysłała do Polski. Wiele lat pisała wzruszające listy do ukochanej siostry Fryderyka – Ludwiki. W liście z 1 marca 1851 roku czytamy: „Jego urodziny. Szczęśliwa jestem, że świat nie wie o tej rocznicy. Powiedział kiedyś do mnie – o dniu tym pamiętają tylko moi najbliżsi w Polsce i Pani… Tego dnia odczuwał zawsze potrzebę usłyszenia jakiegoś tkliwego słowa…” Chopin dedykował Jane dwa nokturny. Kiedy myślała o nim wyznała: „Ledwo widzę, tyle łez wypłakałam… Nie wszystko w proch się obraca.”

17 października 1850 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Fryderyka była obecna na odsłonięciu pomnika, który stanął na cmentarzu Pere Lachaise. Napisała Ludwice: „Uroczystość odsłonięcia pomnika była pełna prostoty. Polski ksiądz wziął grudkę ziemi, którą przysłaliście i rzucił ją na grób. Powiedział też po polsku - Odpoczywaj w spokoju. Zmartwychwstań w chwale!”

Sensacyjna misja wojenna Założycielki Uniwersytetu Trzeciego Wieku

 

Doktor Halina

Ewa Polak-Pałkiewicz

 

 

Historia życia dr Haliny Szwarc, bohaterskiej polskiej harcerki, która w czasie wojny zmieniła tożsamość, by w oczach wrogów uchodzić za Niemkę, do dziś pozostaje w Polsce niemal zupełnie nieznana. Sama bohaterka tej nieprawdopodobnej epopei nie robiła przez całe dziesięciolecia nic, by ktokolwiek – nawet z najbliższych – się o niej dowiedział. Dopiero krótko przed śmiercią opublikowała swoje wspomnienia. Ale kto je zauważył, skoro wydawnictwo „Neriton” wydało skromny tomik (Wspomnienia z pracy w wywiadzie antyhitlerowskim ZWZ – AK), w pięciuset egzemplarzach! Był rok 1999. Na rok przed jej odejściem reżyser Andrzej Bart zdążył zrealizować dokumentalny film dla telewizji o doktor Halinie. Wtedy dopiero stała się znana szerzej jako odważna do szaleństwa, gotowa na wszystko, by nieść ratunek Polsce, skupiona, poważna – o wiele za poważna jak na swój wiek – „dziewczynka z AK”. Polka, którą podziwiali alianci, a o której nic nie wiedzieli rodacy – poza najściślejszym gronem przełożonych z konspiracji.

W Polsce powojennej, w końcówce PRL-u i w latach 90., dr Halina Szwarc, wybitny lekarz gerontolog, znana była jednak z zupełnie innego powodu – jako założycielka Uniwersytetu Trzeciego Wieku – przedziwnej, niedocenianej przez „czynniki oficjalne”, ale niezmiernie kochanej przez jej członków struktury, dzięki której tysiące starszych ludzi zamkniętych dotąd w domach z powodu utraty motywacji do jakiegokolwiek działania na zewnątrz, odnajdowało się w grupie innych osób, wyrywało się z samotności i przygnębienia, poszerzało horyzonty, dyskutowało, interesowało się światem. Jednym słowem, żyło pełnym, radosnym i twórczym życiem. Założenie Uniwersytetu Trzeciego wieku i patronowanie mu przez kilka dziesiątek lat, było jednym z ostatnich harcerskich wyczynów tej dzielnej Polki, która nigdy nie zrezygnowała ze służby na rzecz człowieka. Dzięki harcerskiej czujności, otwartym szeroko oczom, które dostrzegają to, czego nie widzą inni, zajęci własnymi sprawami, dzięki pomysłowości i ogromnej wewnętrznej dyscyplinie, zdołała łączyć działalność naukową – miała tytuł profesorski i była przez kilka lat prorektorem AWF – z postawą wynajdywania ludzkich bied i reagowania na nie. Niestandardowo, z odwagą i entuzjazmem.

Miałam okazję poznać środowisko ludzi tworzących Uniwersytet Trzeciego Wieku w Warszawie. Ze wstydem muszę wyznać, że nie doceniłam wówczas – jako młoda dziennikarka – tej tak bardzo polskiej, tak idącej pod prąd oficjalnemu nurtowi życia promującemu rutynę, nijakość i pacyfikującemu wszelkie formy wolności – organizacji. Pamiętam pierwsze lub drugie piętro pięknej kamienicy przy ulicy Noakowskiego, skromne mieszkanie o przedwojennym, pełnym uroku wystroju, i jego właścicielkę – panią Noakowską (która powiedziała mi, że kamienicę projektował jej ojciec, znany warszawski architekt, prof. Noakowski!). Może dzięki temu zbiegowi wielu okoliczności związanych z jednym, zasłużonym nazwiskiem, zapamiętałam to spotkanie. Wszystkie uczestniczące w nim osoby były zdecydowanie starsze, ale o żadnej z nich nie można było powiedzieć, że jest „w wieku balzakowskim”. Promieniowała z nich energia i kultura, którą rzadko spotykało się poza prywatnymi spotkaniami. W oczach zapalały się figlarne błyski. Byli radośni, ogromnie otwarci. W nieco wyszczerbionych filiżankach z najcieńszej porcelany podano herbatę. Z entuzjazmem opowiadano o planach kolejnych wykładów dla słuchaczy uniwersytetu. Wśród tematów były nieznane wydarzenia II wojny, historia sztuki, ostatnie odkrycia naukowe w medycynie i biologii, filozofia... Dziś nie jestem pewna, ale bardzo możliwe, że jedną z uczestniczek spotkania była szczupła wysoka pani o sportowej sylwetce i posiwiałych, zaczesanych do tyłu włosach, do której zwracano się per „Doktor Halina”.

 

Harcerski bieg

Łódź 1923 rok – rodzice: Wincenty Kłąb, z pochodzenia chłop z okolic Lipiec Reymontowskich i matka, arystokratka z rodu Włodzimierskich, doczekali się pierworodnej córki. Halina była oczkiem w głowie rodziców, którzy, oboje, mimo dzielących ich społecznych różnic, posiadali duże ambicje kulturalne. Uczyła się w renomowanej prywatnej szkole Heleny Miklaszewskiej. Była jedną z najzdolniejszych i najpilniejszych uczennic, pasjonatką historii, której uczyła się pod kierunkiem ukochanej nauczycielki dr Jadwigi Krasickiej, gorącej patriotki, założycielki propaństwowej organizacji „Przednia Straż”. Odkryto też nieprzeciętny talent muzyczny młodziutkiej Haliny. Codziennie, przez kilka godzin, ćwiczyła grę na fortepianie. Kariera muzyczna była niemal pewna. Ale 15 – letnia Halina przy wszystkich obowiązkach miała zawsze czas na udział w tym, co wynikało z patriotycznego wychowania w szkole, służby w harcerstwie i w „Przedniej Straży”. Były to m.in. wyprawy na Kresy, by poznać realia życia posterunków KOP, uroczystości rocznicowe z udziałem wojska, spotkania z żyjącymi jeszcze powstańcami styczniowymi. Kształtowanie młodego sumienia zgodnie z zasadami chrześcijańskimi, wytrwałość w pokonywaniu trudności. Po latach, w swoich wspomnieniach Halina Kłąb-Szwarc przyznawała, że to wszystko – wraz z głęboką wiarą - stanowiło wielkie źródło jej siły. Odnotowała tam przykład, nieco zabawny, jednego z harcerskich ćwiczeń, które sobie dobrowolnie narzucała: otworzyć pudełko ulubionych czekoladek, położyć je na biurku podczas odrabiania lekcji, wdychać ich kusząca woń – i nie tknąć ani jednej przez kilka dni.

 

Najtrudniejsza decyzja

W czasie wojny ratunkiem dla patriotycznej młodzieży była wspólnota. Grupka przyjaciół z tajnych kompletów, z konspiracji, z harcerstwa. Bycie razem pomagało przetrwać, było źródłem nadziei, nie pozwalało utracić wiary w jaśniejszą przyszłość. Decyzja, którą podjęła szesnastoletnia Halina skazywała ją na pozostawanie w całkowitej izolacji od przyjaciół przez cały okres okupacji. I nie tylko na to. Oto jej koleżanki szkolne widząc ją w opasce BDM na ramieniu lub w mundurze tej organizacji (Bund Deutscher Madel była odpowiednikiem Hitlerjugend dla chłopców), pluły jej pod nogi na ulicy.

 Krótko po wybuchu wojny Halina postanowiła świadomie i z premedytacją złożyć ofiarę ze swojej młodości – wraz z matką, wśród której przodków była saska rodzina Voglów, przyjęły volkslistę, uprzednio podporządkowując się rozkazowi ZWZ. Dla Haliny był to nagły impuls, przed którym się nie broniła. Zapytała koleżankę ze szkoły, czy zna kogoś z konspiracji, a gdy ta pokazała jej okna mieszkania w kamienicy w centrum miasta, gdzie według jej wiedzy miały się odbywać tajne spotkania, bez namysłu wbiegła na piętro i zastukała do drzwi. Oniemiałym z wrażenia oficerom oświadczyła, że zamierza walczyć razem z nimi. Osobą, która udzieliła jej niezbędnych rekomendacji była jej harcerska drużynowa Bogusława Sierpińska.  Konspiracyjna organizacja SZP – ZWZ podjęła decyzję o wywiadowczym charakterze działalności podziemnej. Był maj 1940 roku.

Odtąd – dla wolnej Polski – Halina miała być Niemką. Jej nazwisko brzmiało: „Klomb”. Nie znała niemieckiego, jedynie francuski. W ciągu trzech miesięcy opanowała język okupanta, pomógł jej w tym nieprzeciętny talent muzyczny i umiejętność wymagania od siebie rzeczy niemożliwych. Przeprowadziła się do Kalisza, żeby zapisać się do niemieckiej szkoły. Ukończyła ją jako prymuska. W dniu urodzin Hitlera otrzymała – jako jedyna w klasie –  książkę z dedykacją. 

Jak mamy dziś zrozumieć tak ogromną determinację u tak młodego człowieka, u delikatnej panienki z dobrego zamożnego domu? Łódzki historyk, Piotr Jaworski, w swoim szkicu o Doktor Halinie, zauważa, że przeżyła ona fakt utraty niepodległości jako osobiste upokorzenie, a okrutne barbarzyństwo okazywane przez Niemców polskiej ludności cywilnej nie mogło pozostać u niej bez echa. I dodaje: „Jej czynna natura nie mogła znieść bezczynności i domagała się przeciwstawienia oczywistemu złu. Niewątpliwie miała cechy charakteru niezbędne do konspiracyjnej pracy (...): niezwykłą, jak u tak młodej osoby, powagę umocnioną przeżyciami wojennymi, dalej stałość i wręcz ogromną siłę charakteru stale wzmacnianą harcerskimi ćwiczeniami i próbami (...). Niemcy chętnie, choć z naruszeniem wewnętrznych przepisów, przyznali wysokiej przystojnej blondynce i zdolnej uczennicy najwyższą, tzw. niebieską kategorię volkslisty, zastrzeżoną dla rodowitych Niemców czynnie wspierających ruch hitlerowski”.

 

Płowowłose dziewczę z pociągu

Otrzymała pseudonim „Ryszard” – który potem, po śmierci jej dowódcy, Wacława Kałużniaka ps. „Jacek” - zmieniony został na „Jacek II”. „Ryszard” podróżowała po terytorium Inspektoratu Kaliskiego – między Łodzią, Sieradzem, Wieluniem i Kaliszem – zbierając informacje dla wywiadu, opracowując tajne raporty i rozrzucając wśród Niemców defetystyczne gazetki („Akcja N”). Wiosną 1942 roku „dowódca II Oddziału ZWZ-AK Okręgu Łódzkiego kpt. Zygmunt Walter-Janke powierzył jej dowództwo rejonu kaliskiego” – pisze Piotr Jaworski. Później skierowano ją do Wiednia, gdzie rozbudowywała „placówki wywiadu w oparciu o licznie wywiezionych w głąb Rzeszy Polaków. Innym jej zadaniem było zintensyfikowanie »Akcji N« na terenie Niemiec pod pretekstem studiów medycznych”. „Jacek II” zasypywała konspiracyjne szefostwo materiałami. Przez dwa lata gestapo było przekonane, że na terenie Niemiec działa rozległa organizacja antyhitlerowska.

Żeby jak najszerzej rozprowadzić prasę, Halina – studiując w Wiedniu medycynę – odbywała setki podróży miedzy Wiedniem, Monachium, Augsburgiem, Kolonią, Essen, Dusseldorfem, Bremą, Hamburgiem i Szczecinem. Licząc się w każdej chwili z kontrolą dokumentów i rewizją. Nocowała na dworcach lub w kolejnych pociągach. Wspomina o swojej najdłuższej podróży: ośmiodobowej „w pełnym pogotowiu, bez rozbierania się i mycia, bez chwili wytchnienia, przeważnie w pozycji stojącej, w przejściach wagonów”. Prawie bez jedzenia, nie licząc zup zjadanych w pośpiechu na stacjach kolejowych. Po chorobie, która na kilka dni zwaliła ją z nóg, „wróciła na szlak”. „Kiedy dwa lata później łódzcy gestapowcy przesłuchiwali ją miała chwile satysfakcji, kiedy przyznawali, że całe gestapo w Rzeszy było przekonane, że dywersyjne gazetki były wydawane i kolportowane przez Niemców”.

 

Zawodowy szpieg w spódnicy

Kolejne misje młodziutkiej wywiadowczyni były jeszcze bardziej niebezpieczne i zadały Niemcom ogromne straty. W 1943 r. po przeszkoleniu w zakresie wywiadu morskiego, Halina przyjechała do Hamburga i tak oczarowała swoją zjawiskową urodą niemieckiego oficera, że „z pokładu służbowej motorówki pokazał jej rozmaite zakątki portu i stoczni oraz pozwolił na ich sfotografowanie. Chcąc zaimponować swojej znajomej poinformował ją nawet, gdzie znajdują się świetnie zamaskowane tereny stoczni, udające zalesione wzgórza pokryte letniskowymi domkami. Sporządzony później raport był majstersztykiem. Zawierał liczne bardzo precyzyjne szkice oraz obfitość wielkiej wartości zdjęć. Dwa tygodnie po dostarczeniu raportu, lotnictwo alianckie w kilkudniowym nalocie zrównało z ziemią port, stocznię i pobliską dzielnicę Altonę”. Gdy Halina ponownie udała się do Hamburga, by sprawdzić efekty bombardowania, (zadanie było szczególnie trudne z powodów psychologicznych) mogła ze zdumieniem usłyszeć pełne niechęci wobec hitlerowców opinie robotników z Hamburga.

Latem 1943 roku Halina zatrudniła się w Centralnym Archiwum Medycyny Wojskowej w Berlinie. Miała dostęp do dokumentacji rannych żołnierzy, których przywożono tu z frontu wschodniego. Alianci otrzymali dzięki temu informacje, które pozwoliły im, jak sami to ujęli „rozpracować m.in. wielkie jednostki niemieckie walczące na froncie wschodnim w kluczowym okresie walk decydujących o losach świata” (P. Jaworski za: H. Szwarc: „Wspomnienia...”).

Przedziwny splot okoliczności – wykrycie u Haliny podrobionej kartki na chleb, a następnie zwolnienie jej przez niczego „większego” nie podejrzewających berlińskich policjantów – spowodował, że dalsza misja w Berlinie uznana została za zbyt niebezpieczną. Halinę wycofano do Łodzi. Jak pisze Piotr Jaworski, po dwóch tygodniach gestapo szukało już jej w całych Niemczech.

 

Ostatnia próba

Aresztowanie miało miejsce w ich łódzkim mieszkaniu przy ulicy Sienkiewicza, w zasadzie przypadkowo, w związku z zupełnie inną sprawą, dotyczącą łódzkiego okręgu AK. Halina wraz z matką – późniejszą więźniarką Ravensbrück – znalazły się w siedzibie gestapo. Jak pisze biograf Doktor Haliny „tylko dzięki temu, że akurat nie miała wtedy przy sobie ampułki z cyjankiem potasu przeżyła więzienie, a my mogliśmy poznać jej historię”.

Przez siedem miesięcy trwało śledztwo i okrutne przesłuchania połączone z torturami, których ślady pozostały na całe życie. Przez niemal pół roku Halina Szwarc dzieliła celę o powierzchni 10 m. kw. z dwunastoma więźniarkami. Była głodzona i zamykana w ciemnicy. W swojej książce wspomina, że jedną z niezastąpionych pociech były dla niej w tym czasie słowa harcerskich piosenek i modlitw, które sobie przypominała i którymi żyła, a „które pomogły jej przetrwać najtrudniejszy czas i doczekać ucieczki Niemców, chociaż spodziewała się niemal każdego dnia, że zawiśnie na więziennej szubienicy. Szczególnie ulubioną była śpiewana modlitwa: »O Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej, harcerskich serc Ty drgnienia znasz, nam pomóc zawsze chciej. Wszak Ciebie i Ojczyznę miłując chcemy żyć, harcerskim prawom wiernymi zawsze być!«”.

Po zakończeniu wojny rozpoczął się nowy etap prób. Ukrywanie się przed UB. Zmaganie się z oskarżeniami o współpracę z Niemcami i przynależność do AK – trwało to wszystko z niewielkimi przerwami aż do lat 60.

Nie załamywała się. Skończyła w Poznaniu medycynę, założyła rodzinę, urodziła dwoje dzieci. Nie przestawała traktować swojego życia jako służby. Pracowała naukowo, ale nade wszystko, jak nikt rozumiała ludzi starych. Wiele dobrego uczyniła dla dawnych więźniów i kombatantów. Skromna, rzeczowa, fenomen pracowitości i wielki talent organizatorski, pani z wielką wyobraźnią. Dzięki niej nigdy nie przeoczyła żadnego spotkanego na swojej drodze człowieka.

Żyła w cieniu, unikała rozgłosu, znana bliżej tylko w gronie najbliższych współpracowników i przyjaciół. Nigdy nie wyciągała ręki po nagrody, a głowę nosiła wysoko. W sercu skrywała tajemnicę swojego życia.

Na szczęście jej życiem zajmują się dziś uczciwi i oddani historycy. Oprócz Piotra Jaworskiego, także prof. Krzysztof Lesiakowski, który przygotowuje obszerną biografię Doktor Haliny.

Korzystałam z opracowania Piotra Jaworskiego pt. „Halina Szwarc. Przywracanie pamięci”. Z niej pochodzą wszystkie cytaty.

MODNE NIEMOWLĘ

MODNE NIEMOWLĘ

Często mówi się, że XX wiek to „stulecie dziecka”. Taki pogląd wydaje się jednak mało przekonywający, ponieważ nie był to czas szczególnie szczęśliwy dla dzieci – dwie wojny światowe i związane z nimi zbrodnie, nędzę, głód, ciężkie choroby, miliony sierot. W XX wieku powstały instytucje, które chciały zmienić na lepsze pozycję dziecka w rodzinie i w społeczeństwie. Ustalono wówczas, że najmłodsi mają swoiste potrzeby, inne niż dorośli i że należy tę odmienność szanować. W 1920 r. ukonstytuował się w Genewie Międzynarodowy Związek Pomocy Dzieciom, rok później założono Międzynarodowe Stowarzyszenie Opieki nad Dzieckiem. Po II wojnie światowej ONZ ogłosiła Deklarację Praw Dziecka, powstał UNICEF. Wszystkie te organizacje i działania były i są pożyteczne, niemniej żadna instytucja ani akcja społeczna nie są w stanie wyręczyć rodziny w pełnieniu jej niezbywalnych obowiązków, może jej najwyżej w pewnym stopniu pomóc. Nie jest też prawdą, że obecnie rodzice kochają swoje potomstwo bardziej, niż to miało miejsce w przeszłości; mogą mu wprawdzie zapewnić lepsze warunki zdrowotne i higieniczne, łatwiejszy dostęp do nauki, ale niestety poświęcają mu coraz mniej własnego czasu, w związku z tym przybywa dzieci zaniedbanych duchowo.

Pedagogika, jako nauka, ukształtowała się stosunkowo późno, w XVII wieku. Przełomowe znaczenie w myśleniu o dziecku miało dzieło J.J. Roussau „Emil, czyli o wychowaniu”, ale już znacznie wcześniej, w starożytności dokonywano prób sformalizowania procesu nauczania. Zainteresowanie zdrowiem najmłodszych sięga bardzo odległych epok, opisy dziecięcych chorób znajdziemy w egipskim papirusie z XVI w. p.n.e., w pismach staroindyjskich, w traktatach Hipokratesa i Galena, w medycynie arabskiej. Rolę zabawki doceniano już w czasach prehistorycznych. Od kilkuset lat wykonuje się sprzęty przeznaczone specjalnie dla niemowląt, drewniane wózki, wysokie krzesełka niemowlęce i pomoce do nauki chodzenia. Średniowieczny „chodzik” można zobaczyć na jednej z części poliptyku „Życie Chrystusa i Marii” z 1482 r., namalowanego przez wrocławskiego malarza. W pełnym niezwykłego czaru ujęciu artysta przedstawił, jak pod okiem Madonny, instruowany przez Anioły mały Chrystus uczy się chodzić, popychając przed sobą trójkołowy chodzik. Podobny chodzik pojawił się także na rycinie z 1577 r. „Troski malarza”, autorstwa Marcusa Geraertsa, Flamanda. Artysta przedstawił siebie przy sztaludze w towarzystwie karmiącej żony, poirytowanej teściowej, modelki, licznej dziatwy w tym synka, który przy pomocy chodzika, tak samo skonstruowanego jak na wrocławskim poliptyku, poznaje sztukę chodzenia. Na tej rycinie dzieci artysty są nagie i bose, co kontrastuje z obyczajami panującymi w epoce, w której do ubioru nawet bardzo małych dzieci przywiązywano wielką wagę, w ten sposób bowiem wyrażała się także ówczesna troskliwość rodzicielska. Wspaniałe, przebogate ubiory niemowlęce malował Van Dyck, jego malutkimi modelkami były angielskie księżniczki, Elżbieta i Anna, jedna z nich z gracją nosi perły, chociaż liczy nie więcej niż półtora roku. W zamożnych rodzinach w XVII i XVIII wieku niemowlęta strojono w aksamity, muśliny, brabanckie koronki, nawet obwieszano biżuterią, często ubiór niemowlęcy bywał kopią toalet dorosłych kobiet i mężczyzn.

W XIX wieku z wolna zaczęła się wyodrębniać moda dziecięca, malców ubierano krócej i wygodniej, ale nie dotyczyło to niemowląt, które musiały tkwić w ciasno zawiązanych powiajakach. Beciki widywało się jeszcze po II wojnie światowej.

Rewolucję w stroju niemowlęcym wywołały pampersy, które nie tylko ułatwiły życie rodzicom, ale i pozwoliły ubierać niemowlęta w różnorodne, wielobarwne ubranka, kombinezony, dżinsy, sweterki, kraciaste koszule, body i ostatnio popularne rampersy. Starsze panie pamiętają zapewne brudno-pastelowe śpioszki, rozciągnięte kaftaniki, bezkształtne czapeczki, jakie można było kupić w latach 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Obecnie rynek bardzo się zmienił na korzyść, chociaż i dziś trafiają się brzydkie „ubranka” – kiczowate, przeładowane zbędnymi ozdobami. Warto natomiast pochwalić ludowy, góralski wątek w naszym wzornictwie dla najmniejszych, świetne, futrzane, miękkie i ciepłe butki, rękawiczki i serdaczki.

Dobrze zaprojektowany, funkcjonalny i ekologiczny ubiór służy zdrowiu dziecka, ułatwia czynności opiekuńcze rodzicom, powinien też być estetyczny. Niemowlę także chce się podobać otoczeniu, dlatego dookoła śle uśmiechy, zabawnie kręci główką, popisuje się nowymi umiejętnościami, chce być podziwiane. Wiadomo, że łatwiej wywrzeć dobre wrażenie w fajnym ubranku. Wprawdzie „Nie strój zdobi człowieka”, ale miło jest spojrzeć na ładnie i wesoło ubrane niemowlę.

Ada