Głód ciepła

b_240_0_16777215_00_images_numery_5_184_2010_ok.jpg

 

Ewa Owsiany

 

Wolontariat stanowi znak i wyraz ewangelicznej miłości, która jest bezinteresownym darem z siebie samego – darem ofiarowanym bliźnim, zwłaszcza tym najuboższym i potrzebującym.

Jan Paweł II

 

Jacka spotkałam na ulicy Fatimskiej. Przyszedł na zebranie z szefową wolontariatu hospicjum – Ewą Bodek. To osoba, która zna świetnie problemy swej „ochotniczej armii”, i każdemu przydziela konkretne zadania.

O tym, że mógłby bezinteresownie pomagać ludziom, z którymi nic go nie łączy, Jacek myślał już wiele lat temu. Inspirowały go słowa Ewangelii: „Cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci Moich najmniejszych…”.

Z pomocą przyszło radio. Zgłosił się w ślad za komunikatem. Powiedział, że ma w życiu przestrzeń, której nie chce byle czym zagracać. To było siedem lat temu. Dziś wspomina, jak czarna moc zwątpienia dopadła go po pierwszym dyżurze: „Nie dam rady”. Przełamał się, bo „przecież na mnie czekają”. Długi czas pielęgnował sparaliżowanego pacjenta i wnosił życie w dom jego bezradnej, starej żony. Nadal odwiedza inne rodziny. W święta też pójdzie, jak będzie trzeba, bo nawet w Wigilię nie ma urlopu od chorób.

 

Barbara. Przyjechała do Krakowa z małego miasteczka. Uciekła stamtąd przed skrajnie trudnym losem. Nie mówmy o tym. Tuła się po różnych stancjach, przemierza Kraków wzdłuż boków trójkąta najbardziej rozległego, jaki sobie można wyobrazić: odległe mieszkanie, hospicjum w Nowej Hucie, gdzie jest wolontariuszką, i Kobierzyn, gdzie pracuje. Dwunastogodzinna dniówka pielęgniarki, osiem nocy w miesiącu, często niedziele i święta, pobory – 840 złotych. I ani trzynastek, ani talonów, ani dodatku psychiatrycznego, który kiedyś był… Ale i o tym nie mówmy – prosi Basia. – Ja się przecież nie skarżę, ja się cieszę, że mam pracę!

Jakby trudów było jeszcze za mało – odwiedza chorych po domach. Bierze na siebie cudze dramaty, poznaje sytuacje często niewyjaśnione do końca, znużenie rodzin i pretensje do chorego, do samych siebie, do wstawania po nocach, do własnego sumienia, które nęka wyrzutami, że jest, jak jest. Ale bywa też inaczej. Bywa, że codziennie Bóg się tam rodzi. I można odtajać od stresów w pracy.

Już późno. Grudniowa noc nadciąga nad pawilony w bezlistnych drzewach. Trzeba ułożyć do snu podopieczne towarzystwo. Niektóre pacjentki wymagają wiązania w kaftany. Szarpią się, gryzą. Boże, jaki wrzask! I jak strasznie bywa… Barbara przejmuje się nimi bardzo. Pomaga zwalczać depresje, schizofrenie, szoki poporodowe, otacza opieką upośledzonych umysłowo i staruszki pogrążone w demencji.

– Zawsze najbardziej mi szkoda babuleniek, zagubionych w sobie i w świecie. Trafiają do nas tylko dlatego, że się nie ma kto nimi zająć. I umierają u nas – mówi patrząc mi prosto w oczy przejmującym, odważnym spojrzeniem. Już pokonała nieśmiałość. Jest na swoim „terenie”. Nauczyła się, chodząc do chorych w hospicjum, innego podejścia do śmierci i tego uczy swoje koleżanki w szpitalu. Żeby nie uciekać, jak śmierć przychodzi. Tylko, żeby być, potrzymać za rękę…

– I tak się jakoś dziwnie składa – dodaje dziewczyna – że jak jakaś babcia umiera na oddziale, to czeka na mnie ze swoją śmiercią. W ciągu trzech lat odprowadziłam na swoich dyżurach chyba już ze dwadzieścia parę osób. A inne – prawie nikogo. Jak ja się strasznie buntowałam na to, ale jeden mój znajomy wytłumaczył mi, że widocznie daję umierającym to, co im potrzebne…

– Czyli co? – poganiam zamilknięcie Basi. Odpowiada z prostotą: – Modlę się za nich.

I wtedy nagle przylatują mi do głowy słowa ks. Józefa Gorzelanego. – Jest głód chleba, ale i głód ciepła – mówił do wolontariuszy. – Samotni chorują na głód ciepła. Największą, najstarszą chorobą naszych czasów nie jest rak, trąd, czy AIDS, lecz brak ciepła w ludzkich sercach. Matka Teresa z Kalkuty nigdy nikomu nie udowadniała, że Bóg jest. Ale ludzie widzieli jej czyny i mówili: – To niemożliwe, żeby Boga nie było.