Głód ciepła

 

Ewa Owsiany

 

Wolontariat stanowi znak i wyraz ewangelicznej miłości, która jest bezinteresownym darem z siebie samego – darem ofiarowanym bliźnim, zwłaszcza tym najuboższym i potrzebującym.

Jan Paweł II

 

Jacka spotkałam na ulicy Fatimskiej. Przyszedł na zebranie z szefową wolontariatu hospicjum – Ewą Bodek. To osoba, która zna świetnie problemy swej „ochotniczej armii”, i każdemu przydziela konkretne zadania.

O tym, że mógłby bezinteresownie pomagać ludziom, z którymi nic go nie łączy, Jacek myślał już wiele lat temu. Inspirowały go słowa Ewangelii: „Cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci Moich najmniejszych…”.

Z pomocą przyszło radio. Zgłosił się w ślad za komunikatem. Powiedział, że ma w życiu przestrzeń, której nie chce byle czym zagracać. To było siedem lat temu. Dziś wspomina, jak czarna moc zwątpienia dopadła go po pierwszym dyżurze: „Nie dam rady”. Przełamał się, bo „przecież na mnie czekają”. Długi czas pielęgnował sparaliżowanego pacjenta i wnosił życie w dom jego bezradnej, starej żony. Nadal odwiedza inne rodziny. W święta też pójdzie, jak będzie trzeba, bo nawet w Wigilię nie ma urlopu od chorób.

 

Barbara. Przyjechała do Krakowa z małego miasteczka. Uciekła stamtąd przed skrajnie trudnym losem. Nie mówmy o tym. Tuła się po różnych stancjach, przemierza Kraków wzdłuż boków trójkąta najbardziej rozległego, jaki sobie można wyobrazić: odległe mieszkanie, hospicjum w Nowej Hucie, gdzie jest wolontariuszką, i Kobierzyn, gdzie pracuje. Dwunastogodzinna dniówka pielęgniarki, osiem nocy w miesiącu, często niedziele i święta, pobory – 840 złotych. I ani trzynastek, ani talonów, ani dodatku psychiatrycznego, który kiedyś był… Ale i o tym nie mówmy – prosi Basia. – Ja się przecież nie skarżę, ja się cieszę, że mam pracę!

Jakby trudów było jeszcze za mało – odwiedza chorych po domach. Bierze na siebie cudze dramaty, poznaje sytuacje często niewyjaśnione do końca, znużenie rodzin i pretensje do chorego, do samych siebie, do wstawania po nocach, do własnego sumienia, które nęka wyrzutami, że jest, jak jest. Ale bywa też inaczej. Bywa, że codziennie Bóg się tam rodzi. I można odtajać od stresów w pracy.

Już późno. Grudniowa noc nadciąga nad pawilony w bezlistnych drzewach. Trzeba ułożyć do snu podopieczne towarzystwo. Niektóre pacjentki wymagają wiązania w kaftany. Szarpią się, gryzą. Boże, jaki wrzask! I jak strasznie bywa… Barbara przejmuje się nimi bardzo. Pomaga zwalczać depresje, schizofrenie, szoki poporodowe, otacza opieką upośledzonych umysłowo i staruszki pogrążone w demencji.

– Zawsze najbardziej mi szkoda babuleniek, zagubionych w sobie i w świecie. Trafiają do nas tylko dlatego, że się nie ma kto nimi zająć. I umierają u nas – mówi patrząc mi prosto w oczy przejmującym, odważnym spojrzeniem. Już pokonała nieśmiałość. Jest na swoim „terenie”. Nauczyła się, chodząc do chorych w hospicjum, innego podejścia do śmierci i tego uczy swoje koleżanki w szpitalu. Żeby nie uciekać, jak śmierć przychodzi. Tylko, żeby być, potrzymać za rękę…

– I tak się jakoś dziwnie składa – dodaje dziewczyna – że jak jakaś babcia umiera na oddziale, to czeka na mnie ze swoją śmiercią. W ciągu trzech lat odprowadziłam na swoich dyżurach chyba już ze dwadzieścia parę osób. A inne – prawie nikogo. Jak ja się strasznie buntowałam na to, ale jeden mój znajomy wytłumaczył mi, że widocznie daję umierającym to, co im potrzebne…

– Czyli co? – poganiam zamilknięcie Basi. Odpowiada z prostotą: – Modlę się za nich.

I wtedy nagle przylatują mi do głowy słowa ks. Józefa Gorzelanego. – Jest głód chleba, ale i głód ciepła – mówił do wolontariuszy. – Samotni chorują na głód ciepła. Największą, najstarszą chorobą naszych czasów nie jest rak, trąd, czy AIDS, lecz brak ciepła w ludzkich sercach. Matka Teresa z Kalkuty nigdy nikomu nie udowadniała, że Bóg jest. Ale ludzie widzieli jej czyny i mówili: – To niemożliwe, żeby Boga nie było.

Niebezpieczne wulgaryzmy

Tomasz Korpysz

 

Wulgaryzmy, czyli słowa o ordynarnej, nieprzyzwoitej, obraźliwej treści pełnią przede wszystkim funkcję ekspresywną, tzn. służą wyrażaniu negatywnych emocji, rozładowywaniu napięcia psychicznego. Na sytuacje silnego zdenerwowania, zaskoczenia, zagrożenia i lęku wiele osób spontanicznie reaguje użyciem wulgarnego wykrzyknika. Rzecz jasna, takie zachowanie językowe stanowi rodzaj naruszenia normy, ale ze wszystkich sposobów używania wulgaryzmów ten jest najłatwiej wytłumaczalny i najmniej rażący. Odbiorca zwykle składa wszystko na karb niekomfortowej sytuacji, uznaje, że jego rozmówca nie zapanował nad emocjami i nie potrafił kontrolować swojego języka, a więc użył wulgaryzmu nie w pełni świadomie.

Zdecydowanie bardziej negatywnie należy ustosunkować się do wulgaryzmów używanych świadomie. Niekiedy wiążą się one z chęcią wpłynięcia na odbiorcę (funkcja impresywna). Używane są, m.in. po to, by spotęgować intensywność, wyrazistość wypowiedzi (zwłaszcza, gdy ma ona charakter polecenia), pokazać wyższość i przewagę nadawcy, a także, by obrazić odbiorcę lub wyprowadzić go z równowagi, sprowokować do określonych zachowań. W takich przypadkach wulgaryzmy są rodzajem broni skierowanej przeciwko rozmówcy, a ich używanie wynika z przemyślanej strategii. Niewątpliwie nieetycznej i w świadomych użytkownikach języka wywołującej jednoznaczną dezaprobatę.

Współcześnie wulgaryzmy coraz częściej pełnią jeszcze inną funkcję – perswazyjną. W tym przypadku również chodzi o wpłynięcie na odbiorcę, ale celem jest nie tyle sprowokowanie zachowań, ile raczej wywołanie u odbiorcy określonych wrażeń. Wulgaryzmy używane są, m.in. po to, by przełamać konwencję oficjalności, zaznaczyć swoją niezależność i dystans wobec tego, co oficjalne, stwarzać wizerunek osoby silnej, a jednocześnie zwyczajnej i wreszcie – by identyfikować się z odbiorcami, budować z nimi swego rodzaju kulturową wspólnotę. Świadome używanie wulgaryzmów, np. przez polityków czy tzw. celebrytów niekiedy ma w takich przypadkach charakter manipulacji. Osoby znane kreują swój fałszywy wizerunek, by przypodobać się przeciętnym odbiorcom, zwłaszcza ludziom młodym, by wkupić się w ich łaski, a przez to osiągnąć zamierzone cele (władzę, popularność, pieniądze itp.). Z oczywistych względów taką postawę należy oceniać jednoznacznie krytycznie.

Sprzeciwiać trzeba się też jeszcze innej funkcji wulgaryzmów – tzw. funkcji fatycznej, to znaczy używaniu ich jako swego rodzaju przerywników czy wręcz „wypełniaczy” wypowiedzi, wyrazów podtrzymujących rozmowę. Wiąże się to z zanikiem świadomości ich pierwotnego znaczenia oraz ogólnie z zanikiem poczucia stosowności i niestosowności zachowań językowych. Zjawisko to jest bardzo groźne, ponieważ słowa jeszcze niedawno uznawane za nie do przyjęcia w oficjalnych wypowiedziach tracą swoje nacechowanie i następuje ich włączenie do codziennego słownika. W konsekwencji coraz częściej bez skrępowania używa się ich, np. w mediach. Pojawiają się one przy tym nie tylko w ustach gości, lecz także dziennikarzy. To z kolei sprawia, że przeciętni odbiorcy, a zwłaszcza dzieci i młodzież, uznają taki styl wypowiedzi za zupełnie naturalny lub nawet pożądany. Działa tu zasada naśladownictwa – skoro znana osoba w telewizji używa wulgaryzmów, to znaczy że można tak robić, a może nawet trzeba, by móc stać się sławnym jak ona.

Wulgaryzacja współczesnego języka polskiego jest faktem. Całkowite wyeliminowanie wyrazów i wyrażeń wulgarnych z polszczyzny wydaje się niemożliwe. Nie znaczy to jednak, że trzeba przyjąć wobec tego zjawiska postawę obojętną i bierną. Przeciwnie, wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, należy dawać wyraz swojej niezgodzie na obecność wulgaryzmów w przestrzeni publicznej i dbać w tym zakresie zwłaszcza o język dzieci i młodzieży. Należy też samemu przeciwstawiać się ogólnym tendencjom i unikać wulgaryzmów, mając i tę świadomość, że szacunek dla języka, umiejętność poprawnego i pięknego posługiwania się nim, świadczą także o naszej postawie patriotycznej.

Paulina - córka Ewy

Paulina - córka Ewy

Maria Żmigrodzka

 

Dziś, kiedy z jednej strony życie religijne i narodowe ześrodkowało się głównie w ognisku domowym, z drugiej zaś, kiedy bezbożność i materializm nastają całą siłą na obalenie chrześcijańskiej rodziny, posłannictwo kobiety staje się wyjątkowo ważnym, rozstrzygającym niemal, gdyż od matki to przede wszystkim moralna wartość, a więc i los przyszłych pokoleń zależy.

św. Zygmunt Szczęsny Feliński

 

Prawdziwy pomnik swej matce, Ewie oraz najstarszej siostrze Paulinie postawił we wspomnieniach pisanych na zesłaniu w Jarosławiu nad Wołgą, abp Zygmunt Szczęsny Feliński (1822-1895), kanonizowany w październiku 2009 r. Dowiadujemy się, że dzieje rodziny autora były typowym odbiciem losu żyjących od pokoleń mieszkańców kresowych ziem, poddanych carskiej władzy. Mający skromne posiadłości polscy właściciele majątków zmagali się z kłopotami materialnymi, wysokimi podatkami, bezprawnym grabieniem mienia, podejrzliwością, presją zaskakujących wyroków sądowych i zarządzeń. Wspierając się wzajemnie, pomimo trudności, całe środowisko pielęgnowało tradycje narodowe, kształciło dzieci w domach i wybranych szkołach.

Kiedy po ciężkiej chorobie zmarł ojciec rodziny, Gerard Feliński (1833), pozostająca z sześciorgiem dzieci i sparaliżowaną matką jego żona Ewa, kierowała samodzielnie gospodarstwem, jako właścicielka wymagająca wobec pracowników, jednocześnie sprawiedliwa i pełna dobroci. Autor serdecznie wspomina swoje dzieciństwo i czas dorastania: bogobojne wychowanie, miłość rodzinną, zabawy z rówieśnikami czy spotkania sąsiedzkie; także piękno krajobrazu i bogactwo natury. Zastawiwszy z konieczności upadające majątki, kilka lat rodzina mieszkała w Krzemieńcu, gdzie łatwiej było pobierać naukę u światłych nauczycieli, pozbawionych pracy po skasowaniu słynnego liceum. Wtedy też nawiązała się przyjaźń Ewy Felińskiej z Salomeą Słowacką –Becu, owocująca po latach w Paryżu serdeczną więzią Zygmunta Szczęsnego i poety Juliusza.

Podporą owdowiałej matki była czternastoletnia córka Paulina – nad wiek dojrzała, niezwykle delikatna, wrażliwa, lecz pełna niezwykłego hartu i poświęcenia. Jako najstarsza siostra opiekowała się rodzeństwem, pilnowała wykonywania przez nie codziennych obowiązków, uczyła pacierza i katechizmu, rozsądzała spory, towarzyszyła w domowej nauce, zabawie i na spacerach. Nie pamiętała o sobie, mając ustawiczną gotowość służenia innym. Nie lubiła wykwintnych strojów ani ozdób. Ceniła samotność, lekturę i stały kontakt z przyrodą. By zdobyć konieczny zakres wiedzy, pomimo tęsknoty do bliskich, przez półtora roku przebywała w domu zaprzyjaźnionej nauczycielki, nabierając wprawy w tzw. przedmiotach elementarnych, również w poznawaniu ważnych utworów krajowych i zagranicznych, czyniąc postępy w pisaniu po polsku i po francusku; ucząc się też malarstwa i muzyki. Nade wszystko kochała matkę; naśladowała jej cechy, starając się skutecznie pomagać bliźnim. Wspólnie z nią odwiedzała chorych, zanosiła do ich domów lekarstwa i żywność. Zapraszano ją na wiejskie wesela i chrzciny, gdzie składała kupione ze swych oszczędności drobne prezenty lub samodzielnie wykonane pomysłowe upominki. Cechowała ją głęboka religijność i szczera pobożność. Przez cały rok stroiła przydrożną kapliczkę i dbała o jej wygląd. Już jako dziesięcioletnia dziewczynka, dzień poprzedzający Pierwszą Komunię Świętą, z własnego wyboru przepędziła o chlebie i wodzie; wieczorem klękając, osobno każdego z domowników przepraszała za wszystko, czym mogła go obrazić. W 1838 r. na rodzinę spadło niespodziewane nieszczęście. Będąc sekretarką w tajnym patriotycznym Stowarzyszeniu Ludu Polskiego, któremu przewodził były powstaniec i emisariusz Szymon Konarski (stracony w lutym 1839 r.) Ewa Felińska – „Skała”, wpadła w ręce ochrany. Wywiezioną do Wilna osadzono w klasztorze bazylianek, a po dalszym śledztwie w kijowskiej cytadeli skazano ją na zesłanie. Drogę na daleką Północ, liczącą 4 tys. km, odbywała najpierw przez dwa miesiące saniami do Tobolska, stamtąd płynęła statkiem po rzece Irtysz, do miejscowości Berezowo, położonej blisko ujścia Obu (temperatura dochodziła tam do minus 50 stopni).Całą własność rodzinną – ziemię, zbiory, oszczędności, wyposażenie domu – skonfiskowano.

Opiekę nad pozbawionymi środków do życia: pięciorgiem rodzeństwa i chorą babcią objęła 18-letnia Paulina, okazując w tej trudnej sytuacji niezwykłe, wprost heroiczne męstwo. Członkowie rodziny, przyjaciele i sąsiedzi przyjęli młodsze dziewczęta do swoich domów, chłopcom pomogli dostać się do szkół i na studia. Paulina od początku dążyła do połączenia z matką, o czym pisała do niej w liście: „Jakże ciężką rolę Bóg mi przeznaczył na ziemi! Jednak nie szemrzę, nie narzekam na zbytek ciężaru przechodzący mój rozum, siły, doświadczenie. Bogu się podobało włożyć to brzemię na moje ramiona, przyjmuję więc je chętnie. Jedną tylko modlitwę zanoszę do Boga, zawsze jedną, w każdym czasie i w każdej chwili, aby moje rodzeństwo było szczęśliwe i aby choć kiedyś Bóg mi pozwolił połączyć się z Tobą.” Podczas pobytu cara w Kijowie udało się jej doręczyć petycję o ułaskawienie matki. Stojąc wiele godzin w oczekującym tłumie, zemdlona upadła pod koła powozu rosyjskiego władcy, cudem uniknąwszy stratowania przez konie. Upoważniony gubernator oznajmił, że cesarz obiecał jej prośbę spełnić. Stało się to dopiero po wielu miesiącach – choć nie wiadomo, czy wskutek owych wydarzeń – gdy przeniesiono Ewę Felińską do Saratowa, położonego w nieco łagodniejszym klimacie.

Spotkanie z matką poprzedziło zawarte 26 listopada 1840 r. małżeństwo Pauliny z młodym obywatelem ziemskim, Adamem Szemeszem, bardzo udane i szczęśliwe, choć przyszła panna młoda długo nie mogła się na nie zdecydować, sądząc, że jej głównym obowiązkiem jest troska o uwolnienie matki i dążenie do poprawy jej sytuacji. O swoich głębokich uczuciach pisał do pani Felińskiej starający się o Paulinę niedoszły narzeczony:„Zetknięcie z Nią podniosło mnie, uszlachetniło. O nikim jeszcze, a zwłaszcza o żadnej kobiecie, dotąd powiedzieć tego nie mogłem. W wielu rzeczach muszę uznać wyższość jej nad sobą, ale w tym uznaniu nie ma najmniejszej cząsteczki upokorzenia – jest tylko dobrowolne złożenie hołdu serca zachwyconego jej przymiotami i cnotą”.

Wyjazd na wschód przyspieszyło nowe nieszczęście: dekret skazujący Adama Szemesza, jako więźnia politycznego na zesłanie do Chersonia. Powodów autor nie wymienia. Uzyskawszy pozwolenie na zamieszkanie z matką w Saratowie, młodzi wybrali się razem w tę daleką, dramatyczną podróż, odbywaną w bardzo prymitywnych warunkach. Matka i córka zobaczyły się wreszcie po długim niewidzeniu. Radość wspólnego przebywania trwała zaledwie sześć miesięcy. Słaba, chorująca od dawna Paulina umarła, wydając na świat swoje dziecko (19 IV 1843 r.); miała wówczas 24 lata. Chłopczyk Paulinek poszedł niedługo w ślady matki.

Kiedy Ewa Felińska wróciła z pięcioletniego zesłania, osiadła w zdewastowanym majątku na Wołyniu, żyjąc stale w poważnych kłopotach materialnych. Zawsze jednak czynem i doświadczeniem wspomagała swe dorosłe dzieci i ich rodziny. Szczególnie gorącą modlitwą otaczała dwóch synów, którzy wybrali kapłaństwo. Publikowała artykuły na tematy aktualne, najczęściej o wychowaniu oraz o roli kobiet i matek w życiu społeczeństwa. Pisała też wspomnienia, opowiadania i powieści. Zmarła 20 grudnia 1859 r., nie doczekawszy powołania swego syna Zygmunta do godności arcybiskupa i metropolity warszawskiego.

 

 

Abp Zygmunt Szczęsny Feliński: Paulina –  córka Ewy Felińskiej.

Szczecinek 2009, Fundacja „Nasza Przyszłość”.