Był i jest

Od lat chłonę literaturę pamiętnikarską. Interesuje mnie żywot każdego. Jak zmagał się z życiem? Jak zachowywał się w swoim szczęściu czy nieszczęściu? Apeluję: ludzie, piszcie! Wasze świadectwa są świadectwem naszego wspólnego życia.

 Leszek Ceremużyński

Był i jest

Jolanta Wachowicz-Makowska

 

 

Z właściwą sobie autoironią mówił, że miał kilka doskonałych okazji, aby zostać męczennikiem za wiarę, ale widocznie Pan Bóg jakoś nie widział go w tej roli.

Był rok 1965. W ramach represji antykościelnych Gomułka postanowił wcielić do wojska kleryków z seminariów duchownych. Przyszli kapłani dostawali kategorię „A”. Większość odwoływała się od tej decyzji, a rozpatrujący te petycje lekarze – wśród nich  Leszek Ceremużyński – opiniowali je. Na ogół pozytywnie. W swojej książce „Medycyna, świat, ludzie” pisał: „Mój pacjent oświadczył, że jest zdrowy, ale zrobi wszystko, aby do wojska nie iść, bowiem chce być księdzem, a nie żołnierzem. Ujął mnie tym jasnym postawieniem sprawy. Postanowiłem, że wobec tego będzie miał nadczynność tarczycy. Wypisałem stosowne orzeczenie i wkrótce zapomniałem o zdarzeniu”. Nie zapomniała natomiast „bezpieka”. Po kilku tygodniach w klinice pojawili się „smutni panowie z UB przeprowadzający dochodzenie w sprawie wydanych klerykom zaświadczeń o ich – rzekomej – niezdolności do służby wojskowej. „Nogi ugięły się pode mną. Nie miałem żadnej dokumentacji. Działałem spontanicznie, pod wpływem impulsu, zadowolony, że przechytrzyłem Gomułkę. Co teraz będzie? Koniec kariery lekarskiej, proces – zapewne pokazowy, kara, utrata dyplomu?”. Należy dodać – proces nie tylko pokazowy, ale najprawdopodobniej w sądzie wojskowym. Czyli – może nie na największą skalę –  ale jednak męczeństwo. I to za wiarę.

Męczeństwa nie było.

„Jak to się stało, że mnie nie znaleźli, choć przecież wielokrotnie musieli mnie mijać na wąskich szpitalnych korytarzach? Kto mi wtedy założył czapkę niewidkę? Poczułem głębokie wzruszenie na myśl, ze zadziałała jakaś Siła, której nie ogarnia logika i rozum ludzki”. Te kilkanaście godzin zwłoki dało doktorowi Ceremużyńskiemu szansę na odnalezienie kleryka i uświadomienie mu, w jaki sposób zaprezentować komisji śledczej objawy swej „dolegliwości”.

Po raz drugi miał do czynienia z niesławnej pamięci resortem wiele lat później, już jako kierownik kliniki. „Któregoś dnia był telefon z MSW – chcą, abym się stawił na Rakowieckiej (...) Czego ode mnie chcą? Lista moich przewinień względem władzy ludowej była co prawda długa, ale były to raczej grzeszki powszednie. Przeanalizowałem sprawę i odczułem oburzenie, które stłumiło lęk”. Kiedy więc ponowiono „zaproszenie”, docent Ceremużyński odmówił. Wobec tego „przyjechało dwóch. Bardzo Ważny i jego zastępca. Od razu przystąpili do rzeczy. Chcielibyśmy zaproponować panu docentowi objęcie ordynatury klinicznego oddziału kardiologii w Centralnym Szpitalu MSW. Zaniemówiłem ze zdumienia. Jak się z tego wyplątać? Zwróciłem uwagę, że ich instytucja jest wybitnie polityczna, a ja jestem, praktykującym katolikiem, jakże niepasującym do tego resortu. Ależ – wykrzyknęli zgodnie –my bardzo cenimy lekarzy, którzy są ludźmi wierzącymi. Wiadomo, jaka mają moralność, myślą przede wszystkim o dobru chorego. Naciskali tak mocno, ze odniosłem wrażenie, iż zgodziliby się nawet na zainstalowanie kapliczki w tym szpitalu. (...) Wkrótce nastąpiło jednak zamieszanie polityczne i do tej sprawy władze już nie wróciły”. To prawda – nie wróciły. Leszek Ceremużyński opisuje całą tę sprawę swoim „lekkim piórem”, nie wspominając o konsekwencjach swej odmowy – o wstrzymaniu przydziału mieszkania, także nowoczesnego wyposażenia kliniki, o tym, jak wiele lat musiał czekać na tytuł profesora.

Drogę do medycznej kariery – najpierw na skalę krajową, potem międzynarodową, mógł sobie i ułatwić, i skrócić. I to nawet nie zaprzedając się ludowej władzy całkowicie. Wystarczyłyby – jak znacznie drobniejsze ustępstwa „na rzecz...”.

Wiedział jednak, że trzeba dokonać pryncypialnego wyboru, jeśli nie chce się stosować osławionej filozofii „dwóch serduszek”, z których jedno bije dla partii, a drugie dla Pana Boga. On wybrał filozofię „jednego serduszka”. W swojej biografii wyjaśnia powody tego wyboru.

Po pierwsze – tak został ukształtowany w dzieciństwie. Przez kochających i kochanych rodziców, przez mądrego księdza katechetę. A także doznania natury duchowej i estetycznej: „Od czasu do czasu – choć taki mały – zachwycałem się, gdy kościelny chór pięknie zaśpiewał, gdy zapadała głęboka cisza w czasie Mszy świętej. Nawet dziecko odczuwa poetycki urok nabożeństw majowych czy zadumę nieszporów, głęboką tajemnicę psalmów Dawida”. Potem – już w szkole średniej i w czasie studiów – „zacząłem czytać wiele opracowań z dziedziny fizyki i astronomii. Chodziłem na wykłady znakomitych fizyków i biologów. I nagle mnie olśniło. Wszyscy, którzy pytają o prawdy podstawowe są ludźmi wierzącymi. Wszyscy! Bez względu na to, czy uznają się za ateistów, czy uznają istnienie Boga – wszyscy wierzą albo w to, że materia była od zawsze i nie ma swojego początku – albo w to, że to Bóg jest początkiem wszystkiego. Ateiści wierzą w coś, czego nie mogą uzasadnić metodami naukowymi. Ich światopogląd nie ma więc nic wspólnego z nauką, na którą tak chętnie się powołują. (...) A jak na te sprawy patrzyli wielcy uczeni, którzy o materii mogą powiedzieć najwięcej, ponieważ odkrywają jej tajemnice? Na tej liście są: Newton i Kepler, Volta, Ampere i Faraday, Max Planck, Kelwin i Pascal, Mendel i Darwin, Bohr, Roentgen i Maxwell. Wszyscy oni – odkrywając rzeczy zda się niepojęte – stanowiące jakby Boskie sekrety – powinni mieć światopogląd materialistyczny. A byli ludźmi głęboko wierzącymi w Boga! Chyba najgłębiej wbił się w tajemnice wszechświata Albert Einstein, autor słynnej wypowiedzi: Na początku Bóg stworzył prawa ruchu Newtona wraz z niezbędnymi siłami i masami. To wszystko. Reszta wynika z reguł matematycznych i dedukcji. Te studia wprawiły mnie w dobry nastrój. Najwięksi naukowcy świata wyznają światopogląd nienaukowy. Jestem zatem w dobrym towarzystwie”.

Bywając w Izraelu prof. Ceremużyński zawsze odwiedzał miejsca związane z Jezusem: Wzgórze Golgoty i Jego grób, Wieczernik, Górę Oliwną „Nie miałem wątpliwości, że poza wiarą – mamy także obiektywne dowody na prawdziwość wydarzeń związanych z misją Chrystusa”.

Miał też „szczęście żyć w czasach Jana Pawła II” i  starał się „jak najczęściej być w Jego pobliżu”. Opisuje jedno z takich „zbliżeń”. Podczas którejś z konferencji w Rzymie zdarzyła się szansa bycia na audiencji u Papieża. „Kogo zaprosić? Myśl zuchwała: kardiologów z ZSRR!”.

Profesor Rafael Oganow był wówczas „przybocznym” lekarzem Chruszczowa i jego następców. „Jak on to przyjmie? Okazało się, że z radością. Do Rzymu przyjechał z żoną. Czy może ją zabrać? (...) Po audiencji otrzymaliśmy zdjęcia. Widać na nich, że żona Rafaela płacze, a on ma tak uduchowioną minę, jakby patrzył na świętą ikonę w cerkwi. (…) Mówiono mi potem, że w jego wielkim gabinecie całą ścianę pokrywały zdjęcia z tej audiencji”.

Wiosna 2008 roku. „Znów jestem w Rzymie. Staję sobie w zachyłku podziemi Bazyliki, widzę grób Jana Pawła II. Rozmyślam – co było źródłem jego świętości? Myślę, że najtrafniej wypowiedziała się żona prof. Ołganowa: Jakaś moc biła od Niego. Poczułam, że jestem ważna, że moje życie jest ważne, ważne także dla Niego”.

W jakimś momencie życia trzeba podjąć decyzję – w co i w kogo (Kogo) wierzymy. Leszek Ceremużyński podjął ją. „I o dziwo – po decyzji, że w to właśnie wierzę, czy też prośbie – daj Boże, bym w Ciebie uwierzył – dzieją się rzeczy niezwykłe. Ustępują niepokoje, napływa fala szczęścia, można porywać się na wielkie rzeczy. Tyle, że ta iluminacja ma zmienne natężenie i często zanika w hałasie i toksynach tego świata. Trzeba wtedy przypominać sobie drogę, która do niej doprowadziła, a znów w człowieku zajaśnieje. Wierzyć w Boga czy w materię? Nikt nie uniknie tego pytania. Odpowiedź zaczęła mi się kształtować w okolicy matury, tym samym uzyskałem jakby busolę żywota, która – gdy się w nim gubiłem –  pomagała odnaleźć właściwy kierunek”.

Profesor Ceremużyński Osiągnął prawie wszystko, co w doczesnym życiu osiągnąć można. Profesurę, najwyższe stanowiska w klinikach oraz organizacjach medycznych i kardiologicznych. Był naczelnym redaktorem „Kardiologii Polskiej”, autorem ponad 200 artykułów naukowych, członkiem European Socjety of Cardiology i British Cardiac Socjety. Laureatem mnóstwa nagród, w tym prestiżowej The International Service Award. Pisano i mówiono o Nim – Wielki Lekarz. Niezwykły Człowiek. A bardziej zwyczajnie – jeden z najbardziej sympatycznych, pogodnych, obdarzonych cudownym poczuciem humoru, życzliwych i uroczych ludzi. Miłośnik piękna. Uosobienie radości życia.

Zginął w wypadku samochodowym 26 listopada ubiegłego roku. Jechał na uroczystość jubileuszu swojej kliniki. Jego córka Ania napisała: „Mam wrażenie, że od dawna przygotowywał się do swojej ostatniej, najdłuższej drogi. Czytał Pismo Święte i zapisywał refleksje na temat tej lektury. Któregoś dnia powiedział: To jest zbyt trudne. Nie mogę tego pojąć. Teraz już to wie”.

Jego najstarszy wnuczek Antoś Łukaszewicz napisał na pamiątkowej stronie internetowej: „Dziadku, chciałbym żebyś wrócił”. Antosiu! On nie odszedł. On jest także w tobie. Żyje w twojej o Nim pamięci, w twojej do Niego miłości. On jest. Z tobą i wszystkimi, którzy Go kochali.

 

 

W artykule wykorzystano fragmenty książki „Medycyna, świat, ludzie” wyd. Pert, Warszawa. Dochód z tej książki Autor przeznaczył na wsparcie edukacji zdolnej młodzieży „Dzieło Nowego Tysiąclecia”.

DRZEWO ROZTROPNOŚCI

DRZEWO ROZTROPNOŚCI

Piotr Wojciechowski

 

Przyjrzyjcie się temu cudownemu przeistoczeniu. Drzewa liściaste w początku wiosny – patyki, schematyczny zapis architektury korony. A potem pąki, tylko z bliska widoczne węzełki nowego życia. Kwitnienie. Liście. To samo drzewo w różnych sukienkach. Patrząc na to – myślę – życie to przemiana. Życie to tajemnica Boga żywego, władającego wszelką przemianą. Przemiany mogą być różne – uzdrowienie, oświecenie, zbawienie, albo wiosna, wieczór, rozpogodzenie. Wszystkie z tego samego źródła.

Patrzę na te drzewa, które jeszcze śpią, na te gałązki-patyczki, ich nieskończone rozgałęzienia. One opowiadają o cnocie roztropności. Roztropność to rozstaje. To taka cnota, która jest zarazem jednym z darów Ducha Świętego. Gdy roztropna osoba dochodzi do dróg rozstajnych – wie dokąd iść. Roz-trop-ność to tropy, które się rozchodzą – jedni szli tędy, drudzy inną stroną. Za kim iść? Nasze życie to koraliki decyzji, nawlekane na nić czasu. Małe decyzje – wypiję herbatę z cytryną czy z mlekiem. Wielkie decyzje – chcę być całe życie z tym mężczyzną, na dobre czy na złe. Nie chcę mieszkać w wielkim mieście. Nauczę się hiszpańskiego. Decyduję się na operację. Postaramy się o jeszcze jedno dziecko. Spróbujemy żyć bez samochodu. Wytniemy te stare jabłonki, urządzimy sad śliwkowy. Każda i każdy ma takie decyzje za sobą, za które dziękuje Bogu. Każdy ma takie, o których chciałoby się zapomnieć.

Patrzę na swoje ludzkie życie jak na szlak mrówki, która od korzeni, od pnia wspina się po korze drzewa wyżej i wyżej, co chwila dochodząc do rozdwojenia konarów, gałęzi, potem gałązek, stale wybierając to lewą, to prawą.

Czasem dobrze tak całościowo wyobrazić sobie szlaki swojego życia. Zobaczyć każdy moment decyzji jak rozdwojenie rosochatych gałązek, zobaczyć, jak każda decyzja wyłącza nas z pewnego obszaru świata i historii, włącza w ten wybrany, w nim każe gospodarować nowymi i nowymi decyzjami. Tym mrówczym wspinaniem się ku zielonym liściom wieczności budujemy swoje drzewo. Czy można je nazwać drzewem roztropności? Oj, chciałoby się, chciało!

Są takie nasze decyzje, które pozostają w ukryciu. Budzisz się w nocy – decydujesz za kogo pomodlisz się nim zaśniesz. Tylko w niebie znają twój wybór. Są takie decyzje, które zatrzymują się w kręgu rodziny – co podasz do kotletów – ziemniaki, makaron czy kaszę? A może ryż? Zjedzą, podziękują, czasem zapomną, bo są ważniejsze sprawy. Są inne decyzje, które wpływają na losy wspólnoty, decyzje, które sumują się z setkami, czasem z milionami decyzji. Płacisz podatki czy kombinujesz. Na tacę grosik czy papierek? Idziesz do wyborów czy nie? Żyjesz na pożyczkach, ale z gestem, czy może ciułasz, odkładasz, chociaż stać by cię było na wiele? Snujesz się z kwaśną miną i kosym podejrzliwym spojrzeniem, czy patrzysz w oczy i nie żałujesz uśmiechu? Garniesz się do wspólnych działań, czy ostrożnie ryglujesz drzwi i czyhasz przez wizjer w drzwiach, czy ktoś nie chce cię nabrać na jaką darmochę? Decyzje sumują się, tworzą takie, a nie inne sytuacje ekonomiczne, polityczne, nastroje społeczne, atmosferę sąsiedzką, oblicze twojej parafii. Drzewa mniejszej lub większej roztropności.

Parafia to takie miejsce, gdzie nasze drzewa roztropności spotykają się gałązkami jak ręce, gdy przekazujemy sobie „znak pokoju”.

To jest miejsce, to jest ekosystem, gdzie możemy stać się roztropni – to jest naturalne środowisko dla pełnego człowieka, duszocielesnego czy ciałoduchowego, jak go tam nazwać. Bo z jednej strony może on zapuszczać korzenie w żyznej glebie swojej rodziny, a z drugiej strony sprzyja jego wzrostowi światło sakramentów, Boże światło. To ładnie się tak pisze – a prawdy bywają mniej śliczne. Gleba wielu rodzin to ziemia skalista lub zatruta. Rzeczywistość wielu parafii to światło przesłonięte albo oddalone.

Widzę gdzie błądzimy, ale nic nie potrafię ze swoją rodziną zrobić. Widzę czego brak, ale nie wiem, jak mógłbym poprawić moją parafię – kto nie słyszał tych smutnych wyznań, trochę bezradnych, trochę niecierpliwych?

Leży przede mną książka-poradnik: „Parafia w wielkim mieście”. Ksiądz Leszek Slipek napisał ją na podstawie własnych doświadczeń, włączył w nią liczne apele i listy, jakie do swoich parafian kierował. Ta książka powinna być przemyślana nie tylko w wielkich miastach, nie tylko przez proboszczów. Przez parafian także. Czytam ją i podziwiam, miejscami jednak czegoś mi brak. Szczególnie tam, gdzie pisze się o młodzieży, o kłopotach z przyciągnięciem do parafii tych młodych, którzy lekceważą katechezę, rzadko zjawiają się na Mszy św. Wielu z nich przyciągnęłyby inicjatywy ekologiczne. Z wielkim trudem dociera do nas myśl, że parafia to nie tylko lud Boży, ale też ta lokalna przestrzeń do życia, którą Bóg swojemu ludowi powierzył – do władania, do pielęgnowania, do odpowiedzialności. Są służby miejskie, przedsiębiorstwa zieleni, wspólnoty mieszkańców – czy nie dosyć? Nie, trzeba na środowisko ludzi spojrzeć przez tajemnice Stworzenia, przez duchowość i cielesność. Tu gdzie żyją ludzi, gdzie rośnie młodzież – świat powinien doznawać nieustannej troski. Te kwiaty, które ustawiamy przy ołtarzu, te trawniki i klomby, o które dba się przy kościele i plebanii, to tylko znaki, że Bóg chce dla nas świata pięknego, zielonego i zdrowego. Powiedzieć młodym: zrobimy to razem! Uda się? Kto nie spróbuje, nie dowie się nigdy. Jedno jest dawno sprawdzone. Młodzi są spontanicznie ekologiczni. Czy roztropnie? Roztropność musi urosnąć jak drzewo.

NAUCZYCIELKA WIARY – BŁ. NATALIA TUŁASIEWICZÓWNA

NAUCZYCIELKA WIARY – BŁ. NATALIA TUŁASIEWICZÓWNA

Piotr Stefaniak

 

W Wielki Piątek, 31 marca 1945 roku, grupa ostatnich więźniarek obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück została wysłana do komory gazowej, a następnie spalona w krematorium, które już następnego dnia zostało rozebrane, gdyż do obozu zbliżały się wojska alianckie. Wśród zamordowanych była 39-letnia nauczycielka prestiżowej szkoły średniej dla dziewcząt, słynnego liceum urszulanek unii rzymskiej w Poznaniu. W czasie pełniła funkcję emisariuszki Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na uchodźstwie. Aresztowana i osadzona w jednym z najcięższych obozów koncentracyjnych – stała się dosłownie całopalną ofiarą.

Natalia Tułasiewiczówna urodziła się 9 kwietnia 1906 roku w Rzeszowie; była córką Adama Tułasiewicza i Amalii Bromnikówny. Wychowana w cieple i miłości rodzinnego domu dojrzewała do szerokiego przyjęcia i rozwinięcia w sobie spraw nadprzyrodzonych. Od 1920 roku aktywnie działała w Sodalicji Mariańskiej (... trawi mnie głód świętości i piękna. Mam odwagę być świętą, teocentryczną humanistką. Chcę nieść Chrystusa ludziom odwróconym od Niego, ludziom spotkanym na ulicach, w urzędach, w kinach). Wraz z szybkim postępem na drodze duchowej (Przyjmuję Komunię św., by Jezus pomógł mi w trudzie uświadamiania sobie siebie) rozwinęła się intelektualnie, uczęszczając do szkół najpierw w Krakowie, a potem – po przeprowadzce państwa Tułasiewiczów – w Poznaniu, gdzie w liceum urszulanek zdała maturę.

Młoda Natalia była prawdziwą humanistką, wrażliwą na piękno słowa i muzyki. Wykształcona skrzypaczka odkryła też w sobie talent poetycki (debiutowała w poznańskiej prasie katolickiej – w 1938 i 1939 r.). Zafascynowana też była teatrem. Od poznańskiej przełożonej tercjarek dominikańskich, siostry Emilii Katarzyny wiem, że Natalia chciała się związać z trzecim zakonem dominikanów dla świeckich, ale wówczas było to nie do pomyślenia, aby pobożna tercjarka chadzała do teatru... a ona tak kochała przybytek Thalii i Melpomene. Zanotowała wówczas: Marzę o zharmonizowaniu kultury ducha z kulturą ciała. Wymaga to sumiennie wypracowanej, cichej, pełnowartościowej ascezy.

W 1931 roku ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, a w roku następnym została magistrem filozofii. W 1936 roku zdała z wynikiem bardzo dobrym państwowy egzamin na nauczycieli szkół średnich, więc odeszła z powszechnej szkoły im. św. Kazimierza do prywatnego gimnazjum sióstr urszulanek w Poznaniu.

Obok czynnego życia zawodowego i kulturalnego Natalia stale pogłębiała swoje życie duchowe. Szczególnym wzorem byli dla niej święci: Franciszek z Asyżu, Teresa z Avili, Jan od Krzyża i Brat Alberta (zapisała: Cenię i kocham zgrzebny habit brata Alberta, ale również bliski jest mi święty w smokingu i święta w sukni balowej) zachwycała się dziełem stworzenia i radością życia. Zaangażowana w apostolat świeckich, szukała swej drogi do świętości. I znalazła tę drogę w trudnych latach okupacji hitlerowskiej, gdy wraz z rodziną została wysiedlona przez Niemców z Poznania w 1939 roku. Zamieszkała wraz z rodzicami i siostrą w Krakowie i podjęła wówczas pracę w tajnym ośrodku nauczania u urszulanek przy ulicy Starowiślnej w Krakowie. Równocześnie konspiracyjnie urządzała spotkania sodalicyjne oraz wieczory literackie. Zaangażowała się też w ruch oporu, traktując pracę w organizacji podziemnej Zachód powołanej przez Rząd Rzeczpospolitej w Londynie, jako swój patriotyczny obowiązek. ...Muszę być tam, gdzie Bóg chce mnie widzieć, a nie tam, gdzie jest mi dobrze i wygodnie – zapisała w swoich notatkach, podejmując się ryzykownego zadania: pełnomocniczki-emisariuszki i apostołki świeckiej pośród robotników przymusowych wywiezionych na roboty do III Rzeszy.

Po przeszkoleniu w podwarszawskich Laskach Natalia wyjechała do Hanoweru i podjęła pracę w fabryce galanteryjnej Pelikan. Po wyczerpującej wielogodzinnej pracy realizowała z tamtejszymi robotnicami swą misję religijną i społeczną (...radość wbrew cierpieniom i na przekór im – to mnie pasjonuje i porywa). Wywiezione bowiem z kraju robotnice celowo poddawane były programowi demoralizacji, trudy dnia codziennego zaś sprzyjały, zwłaszcza rozwiązłości oraz zobojętnieniu religijnemu. Tułasiewiczówna chce pomóc tym dziewczętom i kobietami nie tylko w znoszeniu trudów ich życia. Jest tą, która łagodzi spory, rozwiązuje kłopoty i przede wszystkim każdego dnia modli się z nimi (...modlitwę uczynić życiem, a życie modlitwą) oraz głosi okolicznościowe katechezy. Prowadziła także wśród robotnic pracę oświatową i kulturalną. Ten różnorodny apostolat nie był przez nią przerywany nawet podczas ciężkich alianckich nalotów lotniczych. Znamy okruchy z tych chwil: Wybrał mnie Pan do cudownej misji miłości w świecie, dla której życie oddać warto, a cóż dopiero talent i wszystkie siły. A te nieszczęsne robotnice przymusowe chłonęły to, co im niosła, bo to pozwalało znieść upokorzenia, zmęczenie, to było piękne, bo przypominało Polskę, dom ojczysty...

Jednak po ośmiu miesiącach misji wśród dusz trudnych nastąpiła wpadka z powodu nieostrożności przybyłego z kraju kuriera i Natalia Tułasiewiczówna została aresztowana przez gestapo w kwietniu 1944 roku. Przeszła przez więzienia w Hanowerze i Kolonii, gdzie ją okrutnie torturowano podczas przesłuchań, a jednak cała potęga Niemiec była bezradna wobec jej bohaterskiego milczenia. Jakże wymownie brzmią w tym kontekście słowa przez nią zapisane: Trzeba łaknąć pokoju w uznaniu także we wrogu brata w Chrystusie. Miłość do wroga legitymuje wnętrze człowieka.

Jesienią 1944 roku została zesłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Mimo wycieńczenia nieludzką pracą, powracającą gruźlicą i głodem, nie zaprzestała misji ewangelizacyjnej. Z więźniarkami na bloku odprawiała nabożeństwa i prowadziła dysputy teologiczne, młode dziewczęta uczyła przygotowując je do matury. Kiedy znalazła się baraku dla chorych, układała okolicznościowe wiersze, którymi podtrzymywała ducha chorych więźniarek.

Niemcy widząc zbliżający się koniec wojny pragnęli zatrzeć lady swych zbrodni, więc komory gazowe i krematoria pracowały na wzmożonych obrotach. Odbywały się selekcje najsłabszych więźniarek oraz tzw. królików doświadczalnych. Natalię także wybrano podczas takiej selekcji, ale jej współtowarzyszki niedoli zdołały ją wyciągnąć z transportu do gazu. Dlatego też z nimi spędziła jeszcze Niedzielę Palmową, podczas której siłą woli zorganizowała nabożeństwo rozpoczynające Wielki Tydzień 1945 roku. Jednak Bóg wybrał ją, jako wierną naśladowczynię Chrystusa, by w Wielki Piątek złożyła swoje życie w ofierze.

Natalia Tułasiewicz w swych zapiskach wyraziła swe życie tak: A może właśnie wtedy, gdy umrę, przemówię do ludzi najwłaściwszą mową. I tak się stało: tę nowoczesną i bardzo dla człowieka współczesnego czytelną świętą wyniósł na ołtarze Pańskie Ojciec Święty Jan Paweł II 13 czerwca 1999 roku w Warszawie podczas beatyfikacji 108 Błogosławionych Męczenników Drugiej Wojny Światowej.