Pokolenie szczęściarzy

b_240_0_16777215_00_images_numery_7_8_176_2009_ok.jpgPokolenie szczęściarzy

Jolanta Makowska

 

 

Moja przyjaciółka, nauczycielka w pierwszej klasie szkoły podstawowej ma wśród swych dwudziestu uczniów zaledwie sześciu, którzy wychowują się w pełnych rodzinach. Jest nieco większa grupa dzieci, które mieszkają w tzw. rodzinach zrekonstruowanych, czyli takich, gdzie zamiast ojca jest ojczym lub (częściej) partner matki lub macocha (albo konkubina ojca). Pozostałe dzieci także miewają – okresowo – „wujków” lub „ciocie”, z którymi są zwykle po imieniu i do których czasem nie mają nawet czasu się przyzwyczaić. Cała reszta to dzieci samotnych matek. Znaczna część tych matek jest samotna – jak same mówią – z własnego, świadomego wyboru. Ciekawe będzie badanie CBOS-u przeprowadzone za lat 10 wśród tych właśnie dzieci. Jak one postrzegać będą swój dom rodzinny, rodziców i rówieśników. Jakie będą ich wspomnienia o domu, w którym wyrośli oraz marzenia i wyobrażenie o domu, który założą w przyszłości.

W porównaniu z nimi ich o dziesięć lat starsi koledzy znajdują się chyba w najbardziej komfortowej sytuacji w naszych powojennych dziejach. Aż 82% współczesnych osiemnasto- lub dziewiętnastolatków wychowuje się bowiem w rodzinach pełnych, w których jest ojciec, matka, nierzadko rodzeństwo, i w których utrzymywane są kontakty z dziadkami i innymi krewniakami. Pokolenie, które dojrzewało i zakładało rodziny w okresie pontyfikatu Jana Pawła II okazało się wierne jego nauczaniu. W znakomitej większości trwa w stałych związkach, które – w opinii ich dorastających dzieci – są podstawą ich poczucia bezpieczeństwa i wewnętrznej harmonii.

To pokolenie, nazywane Pokoleniem „W”, jako że jest rówieśnikiem III (wolnej) Rzeczpospolitej, otrzymało od losu jeszcze jeden „bonus”. Otóż w okresie, kiedy migracja zarobkowa stała się poważnym problemem społecznym, a wraz z nim – szczególnego rodzaju sieroctwo społeczne, oni tego zjawiska niemal nie odczuli. Według ostatniego badania CBOS-u „Młodzież 2008” – 83% ich rodziców w ciągu ostatniego roku nie pracowało za granicą, a tylko 4% ojców było w tym czasie nieobecnych w domu z powodu emigracji zarobkowej.

W starej piosence śpiewa się, że Osiemnaście mieć lat, to nie grzech. Ale za to w tym wieku bardzo o grzech łatwo. Na przykład grzech nieposzanowania IV przykazania. Dorastający ludzie mają na ogół ogromną pokusę wyzwolenia się spod wpływu rodziców, buntują się przeciwko ich pouczeniom, przynudzaniom, nakazom, zakazom, a nawet – dobrym radom.

Zaskakujące więc wydaje się twierdzenie aż 83% badanych, którzy uważają, że ich stosunki z matką układają się przynajmniej dobrze (dla 57% – bardzo dobrze). W roku 1992 ich rówieśników, którzy pozytywnie oceniali swoje układy z matkami było niemal tyle samo (80%), ale tych, którzy wybrali odpowiedź „bardzo dobrze” zdecydowanie mniej (41%). „Nie najlepiej” żyło się z mamami (niezależnie od roku badania) 2-3 procentom osiemnastolatków.

Gorzej jest z ojcami. Wprawdzie „Młodzież 2008” w 67% ocenia swoje stosunki z ojcami jako dobre lub bardzo dobre, ale żyje z nimi „nie najlepiej” – 8% (w roku 1994 aż 14% badanych miało z ojcami na pieńku).

Można więc powiedzieć, że chociaż nasza dorastająca młodzież w znakomitej większości akceptuje swoich rodziców, ma do nich zaufanie, a także zwyczajnie ich lubi (kocha) i uważa, że są w porządku, to wciąż dominuje w polskich rodzinach model matriarchalny.

Słowo „wciąż” odnosi się nie tylko do XX wiecznej, ale i znacznie dalszej przeszłości. W naszym kraju niemal każde pokolenie było żałobami czarne. Ojcowie albo brali udział w wojnach, albo powstaniach czy partyzantce, odbywali katorgę lub odsiadywali wyroki za swoje niepodległościowe bojowania. To kobiety – z dziejowej konieczności – przejmowały rolę głowy rodziny, zajmując się nie tylko domem i dziećmi, ale także zapewnieniem im materialnego bytu. Tyle tylko, że nieobecni ciałem (żywi, ale także i martwi) ojcowie mieli znaczny wpływ na kształtowanie postaw i system wartości swoich dzieci. Bywali ich ideałami (dziś powiedzielibyśmy „idolami”). Z daleka, czy wręcz z zaświatów, przekazywali swój duchowy testament.

Teraz jest inaczej. Matka – często niezależna finansowo, wyemancypowana pod każdym względem – coraz częściej zastępuje ojca nawet wtedy, kiedy jest on w domu obecny. „Zdecydowanie najważniejszą osobą w domu jest matka – twierdzą autorzy raportu „Młodzież 2008”. To na jej wsparcie przede wszystkim mogą liczyć (dzieci – przyp. JM) w trudnych chwilach (63%), ona jest także autorytetem, na uznaniu którego najbardziej im zależy (54%). Co więcej jest też lepszym partnerem do rozmowy niż koledzy (podkr. J.M)” Matka jest więc dla przeważającej liczby młodych ludzi „autorytetem, pocieszycielem, przyjacielem i doradcą, rola i znaczenie ojca w rodzinie wypada dość blado (...).Ojciec dość rzadko bywa znaczącym partnerem do rozmów (13%), jeszcze rzadziej atrakcyjnym towarzyszem w spędzaniu wolnego czasu (6%)”.

Tak więc jest zarówno powód do radości i optymizmu, jak i do niepokoju. Fakt, że młodzi ludzie (mówię tu nadal o pokoleniu „W”) wyfruwają w dorosłe życie z gniazda, w którym czuli się dobrze i bezpiecznie, w którym szanowano ich potrzeby, a zarazem oni sami uznawali autorytet rodziców (zwłaszcza matki), i w którym „wywianowano” ich w system wartości, umożliwiający samodzielną i zarazem godną egzystencję, jest podstawą nadziei, że młode pokolenie spełni pokładane w nim nasze wspólne nadzieje.

Równocześnie jest też powód do niepokoju, wynikającego ze zmniejszającej się roli ojca w rodzinie, chociaż w przypadku pokolenia „W” wciąż jeszcze jest w niej obecny. Nieubłagane dane statystyczne wskazują jednak, że jego znaczenie, pozycja, autorytet stają się coraz słabsze. A to musi wywierać znaczący wpływ zarówno na córki, jak i (zwłaszcza) synów. W tym nowym świecie, pełnym tak wielu i tak niebezpiecznych ideologicznych i etycznych zawirowań i pułapek, do którego Pokolenie „W” wkracza, potrzebne będzie męstwo, czyli ten zespół cech, które kiedyś przekazywano mężczyznom i których od mężczyzn oczekiwano. Które oni z kolei przekazywali synom. Które jest nie do zastąpienia w życiu codziennym i w momentach przełomowych i sytuacjach ekstremalnych. Którego dziś zaczyna – i to coraz częściej i dotkliwiej – brakować na „rynku wartości”.