Pisanki mojej koleżanki

Pisanki mojej koleżanki

Ewa Babuchowska

 

 

Anielka jest moją koleżanką z ławy szkolnej. Nie ma tu żadnej przenośni. To znaczy… przeniesiona zostałam ja, do ławki z Anielą. Za chichotanie na lekcji. Przy Anielce miałam się poprawić. Tak zdecydował nasz profesor, geograf. Było to w drugiej klasie licealnej (wtedy mówiło się „klasa IX”).  Aniela nosiła biały kołnierzyk i orzechowy warkocz. Była powściągliwa, patrzyła poważnie zielonymi oczami. Wkrótce okazało się, że obie lubimy rysować. Aniela, poproszona przez koleżanki, cienko zaostrzonym ołówkiem rysowała w dziewczęcych pamiętnikach delikatne i misterne bukiety kwiatów.

W ubiegłym roku spotkałyśmy się – na fali modnych zjazdów „naszej klasy” – po raz pierwszy od matury, czyli od ponad czterdziestu lat. W chwili wspomnień każdy miał czas na opowieść o sobie. Ktoś spytał Anielkę, czy jeszcze rysuje.  – Tak – roześmiała się – robię pisanki.

Okazało się potem, że jest też zamiłowaną podróżniczką.

           

Jak Aniela została twórczynią ludową…

Jawornik Polski, gdzie Aniela urodziła się i mieszka nadal, jest malowniczą wsią podkarpacką, na Pogórzu Dynowskim, położoną wśród wzgórz i lasów, gdzie jeszcze dzisiaj rosną jawory. Latem można tam dojechać wąskotorową turystyczną kolejką relacji Przeworsk-Dynów lub zawędrować niebieskim szlakiem z Dynowa. Jawornik Polski to dawne średniowieczne miasteczko w pobliżu starego traktu handlowego; należał do Kmitów-Szereniawitów i Stadnickich. Prawa miejskie stracił pod koniec XIX wieku. Słynął z syconych miodów. Jeszcze teraz mieszka tam wielu pszczelarzy.

Kiedy Aniela (z domu Kądziołka, po mężu Warchoł) skończyła edukację, osiadła w „dobrach rodzinnych” w Jaworniku. Jako nauczycielka zajęć praktycznych i wychowania plastycznego uczyła w swojej dawnej szkole. Przed Wielkanocą pokazywała trójce swoich dzieci  i uczniom, jak się robi tradycyjne pisanki. Koleżankom w pracy  podobały się bardzo.

– Namówiły mnie w końcu – opowiada – żeby wziąć udział w kiermaszu przedświątecznym w Przemyślu. Nasz babski zespół ludowy dostał zaproszenie. Miałam tylko trzydzieści pisanek, ot takich sobie… Byli tam młodzi artyści ze szkoły plastycznej w Jarosławiu, mieli piękne pisanki: malowaną na strusich jajach Mękę Pańską. Przywieziono pisanki ukraińskie i słowackie, a nawet huculskie. Moje – były ekologiczne, bo używałam barwników naturalnych. Koleżanki wystrojone w stroje ludowe śpiewały, a ja skrobałam moje pisanki skalpelem chirurgicznym. Dzieci mnie otoczyły, przyglądały się, pytały. To wszystko spodobało się  redaktorowi „Życia Podkarpackiego” i napisał o mnie artykuł.

Na koniec kiermaszu Aniela dostała wyróżnienie, a zespół ludowy pochwałę, że ma takiego „ludowego twórcę”.

           

 Niezamierzona pierwsza prezentacja

– Pisanki towarzyszyły mi od dzieciństwa – wspomina moja koleżanka. Moja babcia i ciocia skrobały pisanki we wzorki roślinne. Podglądałam ich pracę i też próbowałam. U nas było tak, że święconkę (kiełbasę, chleb, biały ser, masło, jaja gotowane, sól i chrzan)przynosiły w koszu gospodynie. Chłopcy nieśli na rękach pieczonego z ciasta baranka, takiego dużego. Mnie babcia z ciocią włożyły do koszyczka pisanki, przykryły białą serwetką ozdobioną zieloną gałązką i poszłam pierwszy raz święcić. Byłam mała, a próg w kościele wysoki. Potknęłam się i pisanki poturlały się po kościele. To była pierwsza, niezamierzona prezentacja moich pisanek… Wracałam z płaczem, bo pisanki były potłuczone, a ciocia zagniewana.

W centralnej części Jawornika, gdzie mieszka Aniela, na tzw. Dolnym Końcu czy Pasterniku pisanki barwiono w wywarze z łupin cebuli, żyta, kory dębu. Cebula daje odcienie od złotego ugru po sienę, żyto – zielenie, kora dębu – czerń. Kolor czerwony można uzyskać z buraka ćwikłowego, fioletowy z fiołków, w praktyce jednak pomagano sobie namoczoną kolorową bibułą. Na ubarwionych jajkach wyskrobywano wiosenne kwiaty lub figurki zwierząt.           

– W przysiółku Jawornika, zwanym Bazary, skąd pochodził mój tato – mówi artystka – wzory pisano pszczelim woskiem. Miały kształt kolisty, w środku kropkę, a dokoła, jak w sztucznych ogniach, dwa, trzy rzędy przecinków prostych albo takich zakręconych. Mogły być czarno-białe, bywały też trzy-  i czterokolorowe. Malowano je nieraz na końcu czarnym tuszem. Powierzchnia jajek nie była dzielona na części. Umieszczano tyle „wiatraczków”, ile się zmieściło.

Różnorodność technik może mieć związek z wielością grup etnicznych tego pogranicznego obszaru.  W Jaworniku stoi kościół rzymskokatolicki, a w sąsiednich Hadlach  już cerkiew. Tu niegdyś Ruś Halicka graniczyła z Rusią Czerwoną. Na tych terenach pozostał cały ciąg pięknych miejscowości leżących w pobliżu starych szlaków, z fascynującą historią.  

           

Kto pierwszy podróżował?

Najpierw zaczęła się przygoda krajoznawcza Anieli, potem dopiero w świat wyruszyły jej pisanki. Zdarzyło się bowiem, że pewnego dnia do szkoły w Jaworniku przybył jako inspektor wspomniany wcześniej licealny nauczyciel geografii. Rozpoznał w Anieli swoją grzeczną i pilną uczennicę i namówił ją, by zaczęła studiować. Finałem studiów na Uniwersytecie im. M.Curie-Skłodowskiej w Lublinie była praca magisterska „Zarys fizjograficzny gminy Jawornik Polski”. Dodatkowym skutkiem – podróże. Z klubem geografów Aniela zwiedziła kawał Polski oraz sąsiednie kraje. Rozsmakowała się w turystyce, więc prywatnie zwiedziła część krajów śródziemnomorskich.

Co do wyprawy w Andy to już historia familijna, wzruszająca. Ciocia Anieli, przedwojenna emigrantka w Argentynie, zapragnęła mieć na swojej mogile garstkę ziemi z rodzinnego Jawornika. To życzenie spełniła jej córka. Kuzynka Marianna po przyjeździe do matczynej ojczyzny zatrzymała się w jawornickim domu Anieli i Franciszka. Potem przyszedł czas na rewizytę, a wraz z nią wyprawy do Argentyny (wtedy „pokonywały” Andy), Brazylii i Paragwaju. Nic dziwnego, że pisanki Anieli znalazły się potem na drugiej półkuli.

 Podróże pisanek do Niemiec i Francji były rezultatem pewnego zjazdu rodzinnego. Organizujący to spotkanie znajomy pan (kiedy był w szpitalu, obdarowała go Aniela pisankami), zamówił u niej  siedemdziesiąt miniaturowych rękodzieł. Powędrowały one potem z członkami jego rodziny za granicę. Wnet przyszły dalsze zamówienia.

Od tego czasu Anielka robi pisanki z wydmuszek.

– Dlaczego? – pytam.

– Nie z oszczędności, ale ze względów praktycznych – odpowiada. – Jajka białe, odpowiednie do malowania, mają cienką skorupkę i skalpel czasem ją przecina. Tak było, kiedy robiłam siedemdziesiąt sztuk. Trwało to trzy miesiące. Wtedy część gotowych pisanek musiałam wyrzucić, bo było je czuć. Wydmuszki, choć delikatne, są pod tym względem bezpieczne.

 

Co dalej z pisankami…

Kruche cudeńka Anielki trafiły także do Norwegii. Tam pracuje Piotr, jeden z synów. Podczas odwiedzin Aniela poznała Norwegię.

Drugi syn, Grzegorz i córka Marta wraz z rodzinami mieszkają w pobliżu. Podobnie  Barbara, żona Piotra, z trójką wnuków. Córka Anieli również uczy w szkole, w Jaworniku Polskim. Robi z młodzieżą tradycyjne pisanki  ( pisane woskiem), ale  stosuje także inne techniki, takie jak oklejanie koralikami, liśćmi, suszonymi roślinami itp.

Aniela urozmaica swoje sposoby barwienia. Przydaje nieraz kolorów swoim skrobanym pisankom przez podmalowywanie flamastrem. Niektóre jajka maluje plakatówkami; przed rozmazywaniem chroni kolor bezbarwnym lakierem do paznokci. Ma już kłopoty ze wzrokiem.  Wśród ośmiorga wnucząt Anieli i Franciszka są tylko dwie dziewczynki. Czy zwyczaj pisania i skrobania jajek wielkanocnych zostanie zapomniany? Miejmy nadzieję, że tradycja nie zaginie!

Rodzina, ach rodzina ...

Rodzina, ach rodzina ...

Jolanta Makowska

 

W czasie przedświątecznych porządków znalazłam list sprzed lat czterdziestu, pisany przez wówczas siedemdziesięciopięcioletnią nestorkę rodziny do jej bratanicy. Ciocia Kasia obchodziła swoje imieniny i opisywała w liście do nieobecnej na uroczystości kuzynki jak było.

Ten list to nie tylko miła rodzinna pamiątka. I coś więcej niż przykład zanikającej już sztuki (i potrzeby!) epistolarnej. Dla socjologa to cenny dokument obrazujący nie tak odległą, a przecież tak radykalnie odmienioną obyczajowość.

Chodzi mi – między innymi – o zmianę pojmowania pojęcia „rodzina” oraz pojęcia „gościnność”.

Solenizantka, czyli ciocia Kasia, urodziła się i wychowała w kresowym dworku. Ale jej późniejsze życie było jak najdalsze od sielankowej wizji nakreślonej w „Nad Niemnem” Orzeszkowej czy w „Szczenięcych latach” Wańkowicza. Tragiczne doświadczenia związane z rewolucyjną sowiecką „pożogą”, trudne lata adaptacji do życia w bliskiej sercu, ale odległej geograficznie Polsce centralnej, dramat okupacyjnego zesłania do Kazachstanu i próba odbudowywania życia w zrujnowanym kraju – mogły zachwiać lub zniszczyć cały system i hierarchię wartości wyniesione z domu. Mogły całkowicie zerwać i zniszczyć dotychczasowe więzi. Mogły skłonić czy zmusić do przyjęcia całkiem nowego stylu i sposobu życia.

Ale nie ciocię Kasię. Czytając ten list, napisany w listopadzie 1968 roku, odnajduję odrodzoną w całkiem nowej rzeczywistości atmosferę miejsca, po którym nie pozostał żaden materialny ślad. Nawet na mapie. Ciocia Kasia nadal otoczona jest rodziną w tym najszerszym, dawnym rozumieniu tego słowa. Dom cioci Kasi jest nadal tym „przybytkiem” owej prawdziwej gościnności, która tak zdumiewała i zachwycała cudzoziemców przez wszystkie minione wieki.

Imieniny trwały mniej więcej tydzień. W tym czasie przewinęło się przez dom cioci Kasi, lekko licząc, 50, a prawdopodobnie – jeszcze o dwie dziesiątki więcej gości. Niektórzy z nich nocowali Helenka z córką nocowały u mnie, bo bały się drogi. Straszna ślizgawica.  Wszyscy zostali napojeni herbatą, i nakarmieni „żeby w brzuchach nie burczało”. Ale przede wszystkim zostali przez gospodynię uważnie i z wielkim zainteresowaniem wysłuchani.

List cioci Kasi uświadamia, jak odmienne od tamtych dawnych przyjęć są nasze, współczesne. Jak bardzo wiele ludzie chcieli, potrzebowali, umieli sobie opowiedzieć i jak pięknie umieli słuchać. Jak bardzo starali się zrozumieć jeden drugiego. Jak bardzo gotowi byli do tego, co naukowo nazywamy empatią, a oni nazywali – sympatią i życzliwością.

Nie każdy potrafi sobie wyobrazić przyjęcie urządzone w dwóch pokojach z używalnością kuchni i łazienki, w którym uczestniczy kilkadziesiąt osób. Ma się wrażenie, że w ogólnym ścisku i gwarze można zamienić z niektórymi kilka – najczęściej zdawkowych – zdań. Z innymi co najwyżej „hallo”, uśmiech, uścisk ręki. Z większością po prostu się minąć.

Jak to zrobiła ciocia Kasia, że w tym zamieszaniu i tłoku, pomimo fizycznego i psychicznego znużenia nie przeoczyła nikogo i niczego, co było dla niego ważne. Z listu dowiaduję się, że mnie – świeżo poślubionej żony stryjecznego wnuka – nie było na niedzielnym obiedzie, ponieważ Jola poszła na zebranie w swoim ośrodku adopcyjnym. Że bratanek cioci przyszedł dopiero we wtorek, bo miał spotkanie koleżeńskie w dawnej szkole. Że wnukowie ciocinego brata są zgryzotą jej bratowej: Jeden ma same piątki, a drugi same dwóje. Czarna z nim rozpacz. Ciocia śledzi także ze zdumiewającym u starszej pani zainteresowaniem i znawstwem motoryzacyjne plany swoich kuzynów: Witek chce sprzedać fiata i kupić wartburga. Ale Romuś coś kręci nosem: droga eksploatacja, specjalna  mieszanka i niskie b. podwozie. Wie, kiedy i gdzie odbędą się msze święte w intencji bliskich zmarłych: Za Jasia w niedzielę u „Zbawiciela”, a za Leosia 12.II, w Bydgoszczy, oczywiście. Raduje się, że jej stryjeczny wnuk  zeszczuplał  szczególnie wokół twarzy, i cera zdrowsza, a świeżo owdowiała bratowa wraca do siebie i już nie mówi o chorobach. Troszczy się, że jej bardzo daleka powinowata w tej ich ciasnocie nie ma dla siebie miejsca, bo Hania uczy się do matury, więc ona albo w kuchni, albo u synowej – telewizor ogląda.

W dzisiejszych czasach zebranie pięćdziesięciu osób z rodziny nazywa się szumnie „zjazdem” i jest organizowane z długim i wielkim nakładem starań i pracy. Najczęściej w jakimś lokalu. Dla cioci pół setki krewnych i powinowatych – to zaledwie „ułomek” tych, których uważa za swoją rodzinę.

Przepisując ten list na komputerze dla „późnych wnuków”, aby pokazać im, jak to dawniej bywało, musiałam dodać kilkadziesiąt przypisów, aby wyjaśnić kto jest kim, czyli – po dzisiejszemu – who is who. I choć od ponad czterdziestu lat jestem członkiem tej rodziny musiałam kilka razy korzystać z pomocy kuzynek, aby dokładnie wyjaśnić koligacyjne zawiłości. Dla cioci Kasi rodziną byli zarówno jej bracia i jej siostry z rodzinami, jak i rodziny jej bratowych. Przez imieninowy tydzień mieszkała z nią i pomagała siostra jednej z bratowych, czyli – zdaniem cioci Kasi najbliższa rodzina. Odrobinę tylko dalszą byli natomiast – uwaga – bratanica i bratanek tejże najbliższej rodziny. Wedle dzisiejszych kryteriów to nawet nie „dziesiąta woda po kisielu”, co najwyżej znajomi znajomych.

Teraz dominuje rodzina nuklearna, złożona z małżonków i dzieci. Czasem (coraz rzadziej) powiększona o rodzeństwo i rodziców. A nade wszystko rodzina „patchworkowa”, czyli zlepiona z pierwszych, drugich i dalszych partnerek (partnerów) życiowych, dzieci moich, twoich i naszych, dawnych i nowych teściów. W takich patchworkowych rodzinach na ogół nie ma potrzeby kontaktowania się – poza okazjami wyjątkowymi, jakimi są najczęściej pierwsze komunie i pogrzeby.

Mój wnuczek, uczestniczący w rodzinnym zjeździe, znał – poza rodzicami i dziadkami – zaledwie kilka osób. I to niezbyt dobrze.

Pewnie za kilkanaście lat zrozumie, że ani człowiek, ani nuklearna rodzina nie mogą być samotną wyspą. I tak jak już nie tysiące, nie setki tysięcy, ale miliony młodych ludzi, zwróci się o pomoc do „wszechwiedzącego” i „wszechmogącego” Internetu. Aby odnaleźć bliskich więzami krwi i pochodzenia, ale dalekich w sensie społecznym ludzi. Szkoda, że nie będzie miał cioci Kasi, która tak dobrze rozumiała tę potrzebę i realizowała ją nie tylko w święta, ale i na co dzień.

Wzgórze Czaszki

Wzgórze Czaszki

Ewa Owsiany

 

Przed wejściem do Wieczernika jakiś Arab rozłożył na kamieniu oliwne lampki. Czeka na chrześcijan: może to kupią? Jeszcze jeden zbędny pakunek, jeszcze jedna rzecz, która utrudnia skupienie. Objuczeni pamiątkami, umajeni czerwonymi gronkami drzewa pieprzowego, które ogołocili jak szarańcza, wlewają się pielgrzymi do„sali na górze”.

Wita ich cisza i smutek opuszczenia. Jakiś liszaj dymu? czy wilgoci? pełznie po ścianie. Milczą kapitele kolumn, gotyckie łuki sklepienia, kolumienki trzech okien powleczonych matowymi szybami. Z półotwartych drzwi smuży się światło, wydobywając z mroku niszę wykutą przez muzułmanów. Mihrab? Meczet? Zaskoczenie. Co innego podpowiadała wyobraźnia.

Ale cóż, wieki przewaliły się nad tym miejscem. Bazylikę, która stała na gruzach domu znanego z Ewangelii, zniszczyli w VII wieku Persowie. Nie ostał się również kościół wzniesiony przez krzyżowców. W XIV wieku Wieczernik odbudowali franciszkanie, lecz po stu latach zostali usunięci przez mahometan, którzy kaplicę Wieczernika zamienili na meczet. I od tej pory już nie odprawiano tutaj Eucharystii.

Dziś gospodarzy tu  wspólnota żydowska, przechowująca tradycję o grobie króla Dawida w podziemiach domu. Na parterze otworzono szkołę  talmudyczną – jesziwę. I chrześcijanom nadal nie wolno uobecniać w tym miejscu Ostatniej Wieczerzy. No messe, no music.

Muszę tu wspomnieć (nawiasem) o pewnym zaskakującym spotkaniu z żydowską rodziną. Było to na schodach Wieczernika. Dostatnio ubrani rodzice, dwójka dzieci…

– Ale śliczna! – zachwyciłam się malutką dziewczynką, uśmiechając się do niej. W tym momencie jej brat, może dwunastoletni, nagłym ruchem ramienia odepchnął siostrę ode mnie i dłonią zakrył jej twarz. Cóż to był za gest! Jaki manifest nieufności i tło wymowne dla zawirowań wokół Wieczernika!

Mniejsza z tym; przecież zaraz potem, w jednym z jerozolimskich zaułków zupełnie mnie rozbroił inny brat innej Żydóweczki. Cały dumny wziął ją na ręce, by machając mi rączką na pożegnanie jak najpiękniej wypadła na zdjęciu w tych swoich czarnych trzewiczkach, czarnym chałacie i czarnym wzorzystym czepeczku. Zupełna odwrotność tamtej sceny.

Ale wróćmy do Wieczernika, gdzie niezbędny jest ład serca.

Jestem w „sali na górze”, dotykam szorstkich ścian i ze wszystkich sił pragnę pokonać odległość dwu tysięcy lat. Kim był nieznany przyjaciel Jezusa, właściciel tamtego domu? I  tajemniczy człowiek niosący dzban wody? To, co się działo wieczorem przed Jezusową Męką, promieniuje z powietrza i ziemi na tę izbę, która ani usłana jest, ani gotowa do wieczerzy paschalnej. A jednak siłą tamtego przeżycia, które ponawia w nas każda Eucharystia, pytamy: może Jezus, tak przeraźliwie wśród uczniów samotny, łamał Chleb tu, gdzie dziś łuk niszy w ścianie? Może przy tej kolumnie pochylił się z miednicą nad stopami zdumionego Piotra?

A po tych schodach opuszczał Wieczernik. „Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami. Będziecie mnie szukać…”.

Schodził w stronę potoku Cedron. Widziały Go te same mury Syjonu, które po wiekach podziurawiła kulami wojna izraelsko-arabska 1967 roku. Minął pałac Kajfasza, gwarny, rozświetlony na święto. Do tego pałacu jeszcze tej samej nocy przywloką Go słudzy świątyni.

Szedł spiesznie, za Nim uczniowie. Niewiele pojmujący z tego, co się dzieje, nieczuli na grozę sytuacji. Po kamieniach bielejących na dnie potoku przekraczają Cedron i wspinają się na zbocze Góry Oliwnej.

Dopadają miejsca, które łudzi pozorem bezpieczeństwa. To ogród Getsemani, wschodnia posiadłość z grotą, gdzie znajdowała się tłocznia oliwy.

Tu zasypiają. Przebywać z kimś, kto pogrążony w udręce? To zbyt trudne. Niby chcieli strzec modlitwy Mistrza, ale sen ich zmorzył. Wiekowa oliwka tego nie pamięta. O jej konary, sękate, poskręcane jak sploty ośmiornicy ociera się teraz wygłodzony kot, a szare liście szeleszczą z trwogi, jak osika. Przez wieki robiono na nich interes sprzedając pątnikom ogród po listku. Ale kilka drzew ocalało. I Skała Agonii.

Otaczamy ją półkolem, jak ołtarz. Lita, rozległa, chroniona żelazną balustradą przechowuje w sobie pamięć krwawego potu Człowieka, idącego w śmierć. Najgorszą z najgorszych. Solidarną z miliardami ludzkich śmierci.

Chłodną powierzchnię kamienia wygładził dotyk niezliczonych dłoni. Skała bieli się pod czaszą Bazyliki Narodów, wybudowanej w 1924 roku staraniem wielu nacji. Upamiętniają to godła dwunastu państw, umieszczone w kopule świątyni i mozaiki w prezbiterium. I tak „Konanie w Ogrojcu” jest darem Węgrów, do „Zdrady Judasza” przyczyniły się dary Irlandczyków, a polscy żołnierze ufundowali w roku 1944 „Pojmanie”. Wszystko zaś otula fioletowy mrok na znak, że w owej chwili, dwa tysiące lat temu, nastała noc i moc ciemności.

Ujęto więc Więźnia, który nie stawiał oporu i gnano Go z powrotem ku miastu. Dziś prowadzi tamtędy ruchliwa szosa. Ponaglano, by biegł. Pochodnie skakały w mroku. Przyglądała się temu wyniośle Brama Piękna, zwana też Złotą. Ta sama, przez którą niedawno wjeżdżał do Jerozolimy na osiołku, a ludzie słali płaszcze na drodze. Milczała, a z nią ukryta za murem Świątynia i gmach Sanhedrynu.

Dziś także milczy zamurowana na głucho. Pilnuje grobów w Dolinie Jozafata, gdzie koszt jednego miejsca sięga tysięcy dolarów. Dopiero w Dniu Ostatecznym, gdy zmarli powstaną, brama otworzy się dla Sędziego.Więc gdy pewien izraelski generał koniecznie chciał przez nią przejechać na znak zwycięstwa nad Arabami, wytłumaczono mu, że jeszcze nie raz może odzyskać i stracić swą Jeruszalaim, ale świata po zagładzie – już nie.

Słudzy świątyni skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż Cedronu. Przebyli strumień, dopadli Bramy Źródlanej, wpychając w nią Więźnia. Mijali Ofel, liczący sobie już wtedy trzy tysiące lat, i dolinę Tyropeonu. Wciąż biegli pod górę, teraz już po kamiennych schodach. Oto one. Wyłuskane z ziemi łopatą archeologa. Autentyczne, z czasów Jezusa. Znaczone dotknięciem Jego sandałów. Wyścielają wzgórze, na którego szczycie stał pałac Kajfasza. Dziś podziemia zbudowanego w tym miejscu kościoła Galicantu (tam, gdzie piał kogut) upamiętniają kapturowy sąd nad Synem Człowieczym i dramat pierwszego z apostołów, który zaparł się Mistrza.

Już nigdy nie wyobrażę sobie tej sceny inaczej, odkąd w Watykanie widziałam obraz Caravaggia. I teraz staje mi w oczach prostacki profil służącej arcykapłana, jej świdrujące oko, gest dłoni rozwartych, twarz z wyrazem satysfakcji i niezbitej pewności oficera śledczego. Oto najwyższy kapłan z uczonymi w Piśmie przesłuchują pojmanego, a tu, pod samym okiem Wysokiego Sądu grzeje się  przy ognisku ktoś, kto był razem z Nim! Rozpoznała, chce donieść. Piotr broni się, zaklina, przysięga, ledwie zarysowany pełganiem ognia:

– Kobieto, nie rozumiem, co mówisz!

Teraz powinien zapiać kogut.

Ale jest cisza.

Schodzimy aż do dna, w chłodną wilgoć skalnej cysterny. Przewodnik gasi światło, abyśmy poznali smak absolutnej ciemności. Niewykluczone, że w tym właśnie więzieniu Chrystus spędził ostatnią noc przed Męką.

Taki sam wiatr spada w dolinę czaszek,  Taki sam upał mży popiołem. Nad miastem przewala się godzina szczytu: ulicami spieszą chasydzi w lisich czapach, handlują Arabowie, – Abba! – wołają chłopcy w jarmułkach, czepiając się ręki ojca. Jak wtedy. I jak wtedy żebrak odsłania nogę pokrytą aż po kolano krwawo-ropną miazgą trądu.

Mijamy go, odwracając oczy. Jaki wstyd – dokucza sumienie – przecież Mistrz nie przeszedłby obok tak obojętnie! Własnemu losowi musimy też zostawić wielbłąda z kolejnym turystą na grzbiecie. Pysk otwarty w męce, rozdęte chrapy, właściciel  bije go po nogach, by po tysiąc razy dziennie klękał i wstawał. Ach, jeszcze i pies, który uciekł pod auto przed bandą kopiących go wyrostków. Śmieją się, a on wzywa pomocy cienkim histerycznym szczekiem. Jakbym słyszała psią straż pod murami Antonii.

Stały w tym miejscu. Otaczały twierdzę, która swe imię zawdzięczała chwilowej przyjaźni Heroda Wielkiego z Markiem Antoniuszem. Była symbolem potężnej władzy Rzymu. Górowała nawet nad jerozolimską świątynią, którą trzymała w ryzach. „Od strony, gdzie sąsiadowała z portykami świątyni, twierdza posiadała schody, po których schodziły straże, ponieważ przebywała tam stale kohorta rzymska i uzbrojeni żołnierze ustawiali się w czasie świąt, czuwając, by lud nie spiskował ” – opowiada rzymski historyk Józef Flawiusz.

Czas rozsypał Antonię w proch, ale do dzisiaj w podziemiach klasztoru Panien Syjońskich można oglądać bazaltowe płyty, pochodzące z dziedzińca twierdzy. Ktoś wyrył na nich tajemnicze znaki kół i kwadratów. Służyły załodze garnizonu do gry „w króla”, gdy nudą wiało w koszarach . Można sobie wyobrazić, o ile większej rozrywki dostarczył żołnierzom wyrok Piłata. Pozwolono im do woli pastwić się nad Skazańcem. To gdzieś tutaj, na bruku Antonii ubiczowali Go. A potem urządzili farsę koronacji cierniem. Witaj Królu żydowski! I pluli na Niego.

Jerozolimska Droga krzyżowa sprawia zawód pielgrzymom. Zwykle spodziewają się odkrytej przestrzeni, ostro wznoszącej się ku szczytowi Golgoty. Po drodze niechby stały kaplice pełne wymownych obrazów. Byle tylko iść w nabożnej ciszy. Jak w Kalwarii Zebrzydowskiej, kiedy nie ma tłumów.

Tymczasem nic z tego. Tylko dwie niezbyt strome uliczki przecięte trzecią, od Bramy Damasceńskiej. To wszystko. Jeszcze gdzieniegdzie krzyżyk na murze wśród arabskich bazgrołów sprejem, czasem kłódka jak pięść na drzwiach zapuszczonej kaplicy. W górze -  mieszkania, firanki w oknach. No i te spojrzenia straganiarzy – czasem czujne, czasem drwiące, ale najczęściej obojętne. Do tego klaksony, które co chwilę spychają pod mur.

Prędko, prędko, w ścisku i wrzawie bazaru, pod niebem, które ledwie widać w szparach między płóciennymi dachami rozpostartymi w uliczce wąskiej jak tunel. Prędko wśród gór bananów, pomarańczowych piramid, między stosami portmonetek, torebek i pasków, alabastrowych flakoników i widokówek. W zgiełku i obawie, bez krzty skupienia kojącego napięcie; i trudno, i nic dziwnego, bo wtedy  było tak samo. Zupełnie tak samo. Tylko zamiast policjanta rzymski setnik pilnował gawiedzi.

I nagle nie wiadomo skąd przypływa prościutki wiersz Władysława Broniewskiego z czasów, gdy jako żołnierz generała Andersa trafił na Bliski Wschód: