Jak w ziemiańskim domu dzieci chowano

Jak w ziemiańskim domu dzieci chowano

Z inż. Stanisławem Wielowieyskim – jednym z założycieli Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, I wiceprzewodniczącym Zarządu Głównego PTZ w l. 1990-2005 – rozmawiam Ewa Polak-Pałkiewicz

Dzieje Pana rodziny – wywodzącej się ze starego polskiego rodu, który zasłużył się wielce w naszej historii działając na rzecz niepodległości w czasach zaborów, a także odcisnął swój ślad w polskiej polityce i gospodarce, a terytorialnie zaznaczył swe istnienie na obszarze Polski centralnej, pomiędzy Kielcami a Częstochową – mają swój specjalny koloryt ...

– Istotnie, historia naszego rodu jest dość oryginalna. Przez 200 lat, do roku 1830 byliśmy rodziną kalwińską. Jeżeli prześledzi się dzieje większych rodów szlacheckich, które chciały się w jakiś sposób „wybić”, to okaże się, że rodzin kalwińskich znajdziemy więcej. Było to zjawisko charakterystyczne w epoce, która kończyła się wraz ze schyłkiem panowania króla Stanisława Leszczyńskiego – którego ojciec także był kalwinem, ale pod koniec życia przeszedł na katolicyzm. Podobnie zresztą działo się w rodzinie mojej matki, u Kurnatowskich, którzy pozostawali kalwinami do końca XIX wieku.
Wielowieyscy z tego okresu kalwińskiego wynieśli pokoleniowy nawyk, swoisty reżim codziennego dnia, dyscyplinę życia, wynikającą z poważnego traktowania swych obowiązków.

Jak przejawiało się to w realiach codziennego dnia? Jak wyglądało Pana wychowanie w domu o tak różnorodnych tradycjach religijnych?

– Mój ojciec był jednym z zamożniejszych ludzi, powiedzmy w skali województwa – ale na co dzień jadało się w naszym domu ciemny razowy chleb lub chleb żytni pytlowy. W domu była służba, ale wiele rzeczy – ja i moje rodzeństwo – musieliśmy, jako dzieci, robić samodzielnie. Byliśmy zobowiązani sami słać łóżka, ubierać się, czyścić sobie buty – nie zawsze, ale często. Musieliśmy także zdobyć różne praktyczne umiejętności, na przykład umieć szyć, (także chłopcy!) – nawet wyszywać serwetki – mimo, że dom zatrudniał specjalnych ludzi do tych zajęć. Obowiązkowo robiliśmy zabawki na choinkę. Mój brat bardzo tego nie lubił. Niezależnie od tego ćwiczono nas w spostrzegawczości i umiejętności zachowania się w trudnych sytuacjach i podejmowania niełatwych decyzji. Po przyjściu ze spaceru lub przechadzki po ulicy musieliśmy, na przykład opowiedzieć ojcu, co widzieliśmy. Chodziło o dokładne opisanie naszych obserwacji. A jeśli idzie o kształcenie umiejętności podejmowania decyzji, ojciec sam dawał nam różne przykłady, opisując wnikliwie pewne szczegóły, a następnie wymagał, by każde z nas przedstawiło swoje zachowanie w takich konkretnych sytuacjach. Oceniał wypowiedzi i podpowiadał nam wybór najlepszego wariantu zachowania. To było bardzo pouczające. Doceniam dziś mądrość tego wychowania, gdy widzę wielu ludzi na wysokich stanowiskach, którzy nie rozumieją i nie czują tego, co się wokół nich dzieje – właśnie dlatego, że nie zdołano w odpowiednim czasie w nich zaszczepić, iż sami muszą wypraktykować to, czego wymagają od innych. Myślę też, że zmysł spostrzegawczości, którą tak ćwiczono w naszym domu, mógłby się dziś przydać niejednemu z nich.

Dopiero, gdy samemu pozna się pracę można ją właściwie ocenić?

– Właśnie, ale nie tylko chodzi o ocenę, czy to jest dobrze zrobione, ważna jest też sprawa wydajności. Nie sposób stwierdzić, czy ktoś pracuje wydajnie, jeśli samemu się nie zna tego zajęcia... Oczywiście w naszym życiu dziecięcym były też sporty, graliśmy w piłkę, zaczynaliśmy życie harcerskie… Do naszych głównych obowiązków należała nauka języków. Musieliśmy poznać gruntownie co najmniej trzy języki obce. Jednym słowem byliśmy wychowywani w ostrym reżimie. W domach ziemiańskich z reguły od dzieci wymagano tzw. kindersztuby, i to był tradycyjny rys wychowania w naszym środowisku, od wielu pokoleń. Dziś młodzież najczęściej nie ma pojęcia, ile wysiłku wkładało się niegdyś w codzienne czynności, i że można było, bez żadnego dramatyzowania, wyrzekać się wielu drobnych i większych przyjemności, po to, by sprostać obowiązkowi, który człowiek przyjmuje, by osiągnąć określone cele. I to nie takie na krótką metę, ale na całe życie. W mojej rodzinie panowało generalne przekonanie, że zdolności, talenty są czymś drugorzędnym w stosunku do bycia wewnętrznie zdyscyplinowanym, dobrze zorganizowanym i wymagającym od siebie.

W wielu rodzinach ziemiańskich traktowanie swojego życia jako wypełnianie zobowiązań wynikających z pochodzenia, w połączeniu z wdzięcznością dla Boga za dar życia, i ze skromnością – było typową postawą ludzi tego środowiska. A jak wyglądały w Pana rodzinnym domu relacje między dziećmi i służbą? Czy były to stosunki familiarne, czy raczej z dystansem?

– Dziękuję, że chciała pani tę sprawę poruszyć. Na ten temat jest w naszej rodzinie ogromnie dużo wspomnień. Pamiętam ze swojego dzieciństwa rodzinę Sochów – znaną dziś, bo ktoś z tej rodziny jest dyrektorem Wytwórni Papierów Wartościowych i pracuje na Giełdzie. Otóż Sochowie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Tam mieszkali i od pokoleń pracowali, jako oficjaliści. Co roku, 11 listopada odbywały się nasze zjazdy rodzinne właśnie w Lubczy (spotykaliśmy się też na Jadwigi, 15 października, w dniu imienin babci, drugiej żony dziadka, a mojej chrzestnej matki). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, ojcem Stefana, brał udział w powstaniu styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Gdy przychodziliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – to witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i takie reguły. Nie było od tego odwołania.

Czy był on na utrzymaniu Pana rodziny?

– Tak. Miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu pomagał. Był, można powiedzieć, honorowym mieszkańcem majątku, całkowicie na utrzymaniu Lubczy. Jego wnukowie pracowali w naszych dworach jako kucharze. Jeden z Sochów był też kierownikiem dużej cegielni Stąporków, którą wybudował mój dziadek w czasie wojny. Inny przykład takich familiarnych związków dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył razem z ojcem, który dowodził oddziałem w bitwie z bolszewikami pod Naczą. Kaniowie byli także od lat związani z naszą rodziną – przez siostrę ojca, Ewę Siemieńską. U Siemieńskich byli gajowymi. Gdy Marcin wrócił z wojny razem z moim ojcem, został zatrudniony w naszym majątku, w Chełmie jako kamerdyner ojca. Mieszkali razem z żoną, która była klucznicą i szefem kuchni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa była rówieśnicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne. Jeśli idzie o mojego ojca, to specyficzny styl odnoszenia się do służby miał związek z jego wychowaniem wojskowym i wieloletnią służbą w wojsku. Ojciec – zanim trafił do szkoły wojskowo-prawnej w Carskim Siole pod Petersburgiem (uczył się tam też starszy od ojca o dwa lata Władysław Anders) – chodził do gimnazjum w Kielcach. Do tego samego, w którym uczył się mój dziadek – a także Stefan Żeromski (opis gimnazjum znalazł się w „Syzyfowych pracach”). Żeromski był o rok czy dwa młodszy od mojego dziadka, Stefana Wielowieyskiego i dziadek robił mu pierwsze korekty jego artykułów. Pisarz wspomina o tym w swoich pamiętnikach. Wracając zaś do stosunków ze służbą, w pełni identyfikuję się z tym, co napisał w swoich wspomnieniach na ten temat Eustachy Sapieha. Takie relacje, pełne szacunku wobec służących, oraz wychowywanie dzieci, tak, by szanowały ich jako ludzi, a do starszych sług odnosili się ze specjalną atencją, nie był wcale rzadkością w polskich domach.

Rodzina Pana była znana na swoim terenie z działalności społecznej i pomocy potrzebującym.

– Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowieyska, założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organizację „Młode Polki”. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanowskiego, naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istniały w wielu majątkach, opiekowano się tam nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowania dzieci do życia katolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wybrano, była ona członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono u nas w powiązaniu z ochronką. Moja matka otaczała też opieką medyczną wiejską społeczność. Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny; człowiek ogromnej klasy, ściśle współpracujący z AK). Do tego czasu matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach. (Oczywiście bez żadnej gratyfikacji). Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku, jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, osłaniali matkę, próbowali nawet jakoś ją ratować przed tym – oczywistym w ich przekonaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak bardzo serdecznie odnosili się do nas. Wielu z tych ludzi było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK-owskiej.

Czy domowi nauczyciele uczestniczyli w życiu rodziny?

– Z reguły nauczyciel miał swój pokój, w którym przebywał poza lekcjami. Przestrzenią wspólną, gdzie spotykali się wszyscy był pokój jadalny. Tak jak w wielu dworach, godzinę posiłków oznajmiał gong. Nasze nauczycielki czy nauczyciele jadali z nami przy głównym stole. W czasie wigilii ustawiano w jadalni dwa stoły, obok siebie, czasem trzeci – w hallu – tak, żeby mogli się pomieścić wszyscy domownicy łącznie ze służbą.

Na co rodzice Pana kładli największy nacisk w nauczaniu domowym?

– Zasadniczą sprawą była dobra znajomość literatury i historii oraz dwóch, trzech języków obcych. Dziś często spotykam się z pytaniem, po co się uczyć tylu języków, czy nie wystarczy angielski? W naszym domu nie było wątpliwości – języki służyły poznawaniu kultury, ludzi, świata. Dziadek i ojciec mówili trzema językami, co miało niebagatelne znaczenie w czasie wojny. Potrafili się znaleźć w każdej sytuacji, mieli możliwość dogadania się ze wszystkimi. Nauka języków nie przedstawiała jakiejś szczególnej trudności, bo nasz dom, tak jak wiele domów ziemiańskich, zatrudniał nauczycieli obcokrajowców. U Sapiehów przez dwa pokolenia była w domu Angielka. U nas Francuzka, madame Meliere, dość już wiekowa dama, która jeszcze przed I wojną światową znalazła się w carskiej Rosji, gdzie uczyła dzieci ziemian z dużych majątków. Po rewolucji przeniosła się do Polski – u nas spędziła pięć lat – dopiero na starość wróciła do swojej ojczyzny. Rozmawiała z nami tylko po francusku. Na jej miejsce przyszła córka polskiej rodziny z Francji, pani Dolatka, absolwentka Sacré Coeur w Paryżu. Spędzała z nami cały dzień, nie miałem pojęcia, że w ogóle zna język polski. Uczyliśmy się także angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. We wszystkich domach ziemiańskich mówiło się po francusku. Natomiast prawie nikt nie znał rosyjskiego. Nieznajomość tego języka wśród kobiet była w czasie zaborów wręcz „obowiązkowa”. Było też wtedy przyjęte, że oficerowie polscy z rosyjskimi porozumiewają się po francusku... Ojciec jednak uważał, że trzeba znać język sąsiada. Ojciec przez całą II wojnę był poza domem, bo internowano go na Węgrzech, a potem, w 1943 roku zesłany został do oflagu pod Berlin. W listach nakazywał nam, byśmy pilnie uczyli się rosyjskiego, co czyniliśmy w czasie wojny. Uczył nas tego języka ukrywający się u nas inżynier, absolwent studiów w Rosji carskiej. Niemieckiego uczyło nas dwóch nauczycieli, a gdy wybuchła wojna i domowych nauczycieli sensu stricto już nie mieliśmy, także i z tym językiem nie było większych problemów – stacjonowali u nas oficerowie niemieccy i musiałem się z nimi porozumiewać.

Jak podkreślają zachodni historycy, polskie ziemiaństwo i arystokracja miały ogromny zapał do podróżowania. Wyróżniało je też – na tle Europy – wielkie zamiłowanie do poznawania kultury i sztuki krajów naszego kręgu cywilizacyjnego. I stąd, między innymi, powszechność edukacji językowej. Sądzę, że na Zachodzie, w tym czasie, nie tak łatwo znalazłby się dom, gdzie uczono by dzieci czterech języków obcych.

– Na pewno wyróżniłbym tu Szwajcarię, gdzie prawie wszyscy mówią trzema językami. A jeśli chodzi o Polskę warto wspomnieć o zainteresowaniach intelektualnych i artystycznych ziemian i arystokracji. Nie brakowało prawdziwych znawców sztuki, choć w istocie hobbystów. Lanckorońscy, Ossolińscy, Sanguszkowie, Łubieńscy, Czetwertyńscy – w tych rodzinach tworzono słynne kolekcje, biblioteki, muzea. Powstawały zbiory o unikalnej wartości – Czartoryskich, Tarnowskich z Dzikowa...

Fragment większej całości. Cała rozmowa ze Stanisławem Wielowieyskim znajdzie się w tomie wspomnień Ewy Polak-Pałkiewicz o wychowaniu i kulturze ziemiańskiej.

Profesjonalizm i serce

Profesjonalizm i serce
O doktor Annie Doboszyńskiej


Maria Wilczek

Kierunek swojej drogi odkryła doktor Anna właściwie już w dzieciństwie, choć może nie w pełni jeszcze świadomie. Mieszkała wówczas wraz z rodzicami, trzema braćmi i babką – Bebiją, Bebi, jak się ją z gruzińska nazywało, w Skierniewicach, w niewielkim mieszkaniu, które ojciec – młody zdolny naukowiec, łąkarz otrzymał od swojego instytutu. I właśnie nieopodal tej miejscowości rozegrał się dramat, który cieniem położył się na losach rodziny, ale niewykluczone, że wywarł też swój wpływ na późniejsze wybory Anny.
Miała wtedy zaledwie 6 lat, kiedy 25 sierpnia, pamięta dokładnie ten dzień, wyruszyła wraz z matką i braćmi na spotkanie z ojcem, oczekującym na nich na małej plaży nad Rawką. Jedyna droga nad wodę wiodła przez most, którym przebiegała podwójna nitka torów. Przepuścili pędzący pociąg z Warszawy, pędzącego równocześnie z przeciwnego kierunku nie dosłyszeli, nie dostrzegli. Jej dziewięcioletni brat Piotruś zginął na miejscu, ją z poturbowaną głową, złamaną nogą wagon zrzucił z wysokiego nasypu w dół. W szpitalu leżała długo, bardzo długo, ale podobało jej się to miejsce. Przy zmianie opatrunków zaciskała piąstki, żeby nie płakać z bólu, ale nie odwracała oczu, jak radzili lekarze – bo to takie ciekawe – mówiła. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętała więc wspólne opłakiwanie brata, swój pobyt w szpitalu, w którym tyle się działo, i pewien niedostatek, bo też nie przelewało się nigdy –

W rodzinnym domu
Dwupokojowe mieszkanie nie zapewniało odpowiedniej przestrzeni sześcioosobowej już wówczas rodzinie, której towarzyszył jeszcze pies Traf. Nikt jednak nie rozpaczał z powodu straconego na wschodzie Polski majątku, choć z rozrzewnieniem wspominano czasem stary dworek w Boryskowiczach, otaczający go ogród, kaplicę wśród rozległych pól… Żyło się tym co tu i teraz, stawiając sobie wysokie wymagania, ale nie tracąc przy tym pogody ducha. Doktor Anna wspomina do dziś serdeczną, choć nie wylewną atmosferę rodzinnego domu. Obowiązywał w nim podział zadań, których wykonywanie egzekwowane było z całą stanowczością, ale było też wspólne świętowanie, rodzinne rozmowy, lektury, wspólne uczenie się angielskiego z radia. Pamięta też do dziś domowe – smaki i przysmaki – proste potrawy przyrządzane przez matkę i babkę: ziemniaczane placki, gołąbki, racuszki, naleśniki, a także ulubiony deser – babkę „pijaczkę” z kaszy mannej, wchłaniającą obficie waniliową śmietankę, której słodycz długo potem czuło się w ustach.
Matka to była pracowitość, hart i surowość, ale i nieosiągalny wzór myślenia o innych, nie tylko o najbliższych. Zawsze wiedziała, jak pomóc, której sąsiadce, czym się podzielić, czym wesprzeć, jak pocieszyć. Ojciec to naukowe pasje, odpowiedzialność, tym samym stawianie córce wysokiej poprzeczki, ale i męska serdeczność. Jej nieustanny nad nim zachwyt trwał przez lata i trwa nadal, chociaż go zabrakło. A babka? Babka to była przyjaciółka (razem dzieliły pokój), osoba do zwierzeń, do rozmów… To babki marzeniem było, by Anna została lekarką. A że powołaniu trzeba czasem wychodzić naprzeciw, pozwalała swej kilkuletniej wówczas wnuczce robić sobie domięśniowe zastrzyki, poprzedzając oczywiście ten zabieg solidną, i jak się okazało, skuteczną instrukcją. A bracia? Zażyłej z nimi przyjaźni nie umniejszył upływający czas. Nadal dzielą, tak jak przed laty, bezkolizyjnie obowiązki, tyle że dotyczą one teraz opieki nad samotną już matką. Jednemu z nich do dziś przypomina jego odważny gest, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec obronił, ją, czteroletnią, bezradną, przerażoną, uciekającą na swych grubych nóżkach przed psem sąsiada. (Co prawda pies „pienił się” spoza płotu, ale ten szczegół nie zawsze bywa przywoływany w rodzinnych opowieściach).

Jej pasją – praca
Babcia doktor Anny – Bebija doczekała spełniania się swych marzeń. Kiedy umierała, jej ukochana wnuczka była już na drugim roku medycyny, przeświadczona o tym, że to jest na pewno jej miejsce w życiu. A Bebija umierała w tym szpitalu, w którym po latach Anna zaczęła pracować jako szefowa stułóżkowego oddziału wewnętrznego.
Ale wcześniej był okres studiów. Trzy lata w Gdańsku (jeszcze dotąd trwają niektóre przyjaźnie z tamtych dni), potem Warszawa, gdzie po trzech kolejnych latach otrzymuje w 1979 r. – dyplom lekarza medycyny. A potem? Potem nadszedł trwający do dziś czas ciężkiej, wielogodzinnej, wytężonej pracy; opieka nad chorymi w klinice przy ul. Banacha w Warszawie i poza kliniką, zdobywanie specjalizacji – z interny, z pulmonologii i alergologii, a także sukcesywnie, po napisaniu doktoratu, a potem pracy habilitacyjnej, kolejnych stanowisk: adiunkta, docenta i profesora medycyny. Zawsze poważnie traktując obowiązki, których się podjęła, nie zważała doktor Anna na to, że tak wydatnie rozszerza się ich zakres. W 1987 roku staje się współzałożycielką Warszawskiego Hospicjum Społecznego, w którym działa nieprzerwanie do dziś, odwiedzając i wspierając tych, przed którymi krótka i najtrudniejsza droga. Bierze udział w wielu naukowych konferencjach w Polsce i za granicą, przygotowuje referaty i artykuły do licznych czasopism naukowych i popularnonaukowych, skrypty i podręczniki dla studentów (i dla chorych), prowadzi wykłady i zajęcia z zakresu leczenia i rehabilitacji pulmonologicznej, opieki paliatywnej, metodologii badań naukowych, także wykłady na kursach dla lekarzy, uczestniczy w pracach wielu stowarzyszeń naukowych i społecznych nie tylko w kraju. Po dwudziestu latach pracy w klinice daje się z kolei poznać jako odpowiedzialny kierownik Zakładu Chorób Wewnętrznych w Centrum Leczniczo-Rehabilitacyjnym „Attis” przy ul. Górczewskiej w Warszawie, a po następnych siedmiu latach – oddziału wewnętrznego i pulmonologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego.

Niedawny sukces
Znaczącym osiągnięciem doktor Anny w ostatnich miesiącach było wcielenie w życie jej idei zorganizowania międzynarodowej konferencji „Astma – Alergia – POChP. Chory – Lekarz – Pielęgniarka. Edukacja chorych”. Wokół tej idei zgromadziła grono młodych, zdolnych podopiecznych, którzy z nią i pod jej kierunkiem opracowali program konferencji i zapewnili właściwy jej przebieg. A celem konferencji, która była wydarzeniem w skali nie tylko Polski, była integracja środowisk: naukowców, lekarzy, pielęgniarek i chorych, wokół zagadnienia najefektywniejszych sposobów leczenia chorób tak bardzo rozprzestrzenionych, jak astma, alergia i POChP.
Choć sama nie szukała nigdy poklasku, doczekała się wielu znaków uznania, m.in. została w 2005 roku odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, w dwa lata później – Medalem Stulecia Towarzystwa Internistów Polskich, otrzymała też nagrody Ministra Zdrowia i Rektora Akademii Medycznej w Warszawie.

Zawsze aktywna
A w przeszłości miała też doktor Anna swój udział w budowaniu nowego porządku w Polsce. To w jej mieszkaniu na Sadach Żoliborskich mieściła się w stanie wojennym, przez dłuższy czas, redakcja nielegalnego wówczas, tygodnika „Solidarność”. Dyskutowano często długo w nocy o koniecznych przemianach polskiej rzeczywistości, o cenie tych przemian, o odpowiedzialności za ich zaistnienie, ale i o konkretnych zadaniach na najbliższy czas… Do dziś ze wzruszeniem wspomina tamte dni, także dreszczyk emocji, z jakim przyjmowała każde bardziej gwałtowne pukanie do drzwi.
A kiedy w końcu nastał upragniony i wywalczony czas wolności, miała świadomość, że jej miejsce jest wśród tych, którzy w cichości a rzetelnie wykonywać będą swoje zawodowe powinności.

Pedagog z powołania
Od trzech lat, jakby za mało miała zawodowych działań, doktor Anna podjęła nowe zadania – kierownika Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej w Warszawie. „Jest to coś, co zawsze chciałam robić – uczyć młodych i to właśnie pielęgniarki, od których kompetencji, czujności i serca tak bardzo zależy los chorych” – mówi. Prowadzi więc wykłady, dogląda prac licencjackich i doktorskich, a znając kilka języków, przedstawia młodym najnowsze zdobycze wiedzy prezentowane w prasie zagranicznej. Ma też cierpliwość do tych, którzy nieco wolniej opanowują zadany materiał, którym trudności domowe nie pozwalają być w czołówce.

Sama, lecz nie samotna
Doktor Anna podąża przez życie sama (pewnie tak toczy się na ogół życie siłaczek), ale nie czuje się samotna. Serdeczna, choć nie wylewna, z uśmiechem czającym się w oczach i kącikach warg, umiejąca wsłuchiwać się w słowa rozmówcy, ale i rozumiejąca go bez słów, łagodna, ale kategoryczna wówczas, gdy chodzi o dobro chorych, zyskała sobie ogromne rzesze oddanych przyjaciół. A są wśród nich – pacjenci, ich rodziny, studenci, koledzy z pracy i studiów i bardzo wielu ludzi z różnych kręgów, spotkanych na kolejnych etapach życia. Odwiedzają ją, zapraszają w gościnę, telefonują, piszą listy, esemesy, e-maile, wierząc, że są na trwale wpisani w jej pamięć i serce. I pewnie się nie mylą. Maleńki telefon komórkowy doktor Anny niczym wielka centrala telefoniczna dźwięczy z niewielkimi tylko przerwami. Bo przecież telefonują i chorzy, którym trzeba pomóc natychmiast, a pomocy nie odmawia nigdy. Często nawet późnym wieczorem puka do drzwi osób oczekujących jej niecierpliwie. Niesie pomoc, otuchę – i zawsze prawdę o tym punkcie drogi, w jakim pacjent się znajduje. „Taki lekarz to lek najważniejszy” – powie o niej wieloletnia pacjentka – znakomity filmowiec – Anna Pietraszek.
Dzień doktor Anny zaczyna się przed 6.00, kończy na ogół po północy. Trudno wiec uwierzyć, że tak bardzo zapracowana osoba znajduje jeszcze czas, by gościć przyjaciół w swoim domu i za każdym razem udowadniać, że zasługuje w pełni także na miano mistrza sztuki kulinarnej.

Skąd te siły?
Szczególnie cennym darem otrzymanym od losu?, od rodziców?, darem bez którego nie mogłaby tak wydajnie pracować, jest jej, na szczęście, żelazne zdrowie. Od dzieciństwa zahartowana, uprawiająca różnorodne sporty, w czasach szkolnych i studenckich uznawana przez trenerów za przyszłość lekkoatletyki, tak znaczące miała sukcesy w pchnięciu kulą, do dziś dba o sprawność fizyczną. Pływa, jeździ całe kilometry na rowerze, nie stroni od pieszych wędrówek… Ale świadoma jest też tego, że pomnażać trzeba i duchowe moce, czerpać siły z innych źródeł. Bożej Opatrzności zawdzięcza bowiem to, że na jednym z ważnych zakrętów życia mogła dostrzec Tego, który jest „Drogą, Prawdą i Życiem”. Odtąd podąża za Nim bez sentymentalizmu, ale konsekwentnie. Spotyka Go w swoich chorych, w odwiedzanych pacjentach hospicjów, na kartach Pisma Świętego, a nade wszystko podczas Mszy świętej. Odwiedza Go w czwartki, późnym wieczorem, w kościele przy ulicy Deotymy w Warszawie, gdzie trwa nieustanna adoracja, poszukuje na szlakach prywatnych pielgrzymek. A było ich wiele. Te najważniejsze – ponawiane kilkakrotnie – do sanktuarium Matki Bożej w La Salette, ukrytego we Francuskich Alpach, i te podejmowane trzykrotnie – do Fatimy, te do Padwy, by pokłonić się św. Antoniemu, który tak skutecznie odnajduje i nas zagubionych, do O. Pio w San Giovanni Rotondo i do położonego nieopodal, na Monte St. Angelo – sanktuarium św. Michała Archanioła… Miała też szczęście pochylić się niegdyś, podczas audiencji do rąk Ojca Świętego. Jana Pawła II, przekazując w imieniu Polskiego Związku Kobiet Katolickich – dar – rzeźbę w postaci kaganka, którego światło ochrania kobieca dłoń.
– To spotkanie to jedno z najważniejszych przeżyć w moim życiu. A wakacyjne pielgrzymki?... podczas nich gromadzę moje duchowe zapasy na zimę – powie z uśmiechem. Ale gromadzi też i zapasy wymierne – zbiory pięknych fotogramów – dokumentację swoich podróży, tego co było podczas nich szczególnie poruszające. Jej fotograficzna pasja trwa już przeszło trzydzieści lat.
– Właściwie, pomimo zmęczenia, które nieustannie mi towarzyszy jestem szczęśliwa – powiedziała kiedyś. – I jestem wdzięczna – dodała pospiesznie – i Bogu, i ludziom za ich szczodrość dla mnie, nie w pełni zasłużoną.

Raz na ludowo…

Raz na ludowo…
Moda od dawna chętnie korzysta z pomysłów wywodzących się z ludowego rzemiosła. Niektóre elementy folkloru, strojów regionalnych, przetworzone przez stylistów i wielkie domy mody spopularyzowały się w skali światowej. Tak się stało z kaszmirowym szalem, japońskim kimonem, szkocką kratą, szetlandzkim czy skandynawskim swetrem, meksykańskim poncho, czy afrykańskim pareo.
Nie udało się wprowadzić na salony światowej mody polskich motywów. Andrzej Banach twierdził, że mieliśmy tego rodzaju sukces w latach 1806-1807, w czasie kampanii napoleońskiej, kiedy wytworne paryżanki masowo zaczęły się okrywać „wilczurami”, futrami ze skór wilczych, święcie przekonane, że to polski strój narodowy. Był to jednak wynalazek tyleż polski co rosyjski, w obu tych krajach popularny ze względu na chłody, chętnie wykorzystywany przez klasy niższe, służbę, woźniców.
Trudności z propagowaniem naszego folkloru dotyczyły nie tylko międzynarodowego rynku mody. Powstawały one także wtedy, kiedy pojawiały się próby wprowadzenia ludowych elementów do polskiej mody popularnej. Po wojnie, przez kilkadziesiąt lat CPLiA stale proponowała wzory i modele oparte na doświadczeniach i technikach polskiej sztuki ludowej. Na tle ówczesnego przemysłu odzieżowego było to naprawdę oryginalne wzornictwo, najlepsze, jakie wówczas w kraju było możliwe, z dobrych materiałów, z wełny, lnu, ze skóry. Niestety odzież cepeliowską doceniały głównie studentki z uczelni artystycznych.
Powojenna wędrówka ludów spowodowała wielki napływ ludności wiejskiej do miast. Nowoprzybyli pod hasłami tzw. „awansu społecznego” postanowili odciąć się od korzeni, ubierać się z miejska, zapomnieć o pięknym przyodziewku z rodzinnych stron, wbić się w ortalion, garnitur lub kostium z lansowanej elany i roztopić się w bezimiennym tłumie.
Ta tendencja do roztopienia się w masie, lęk przed zamanifestowaniem swojej indywidualności pozostają żywe do dziś. Dzisiejsze panie i panny dobrowolnie się umundurowały. Bez względu na wiek, tuszę i okoliczności, od bisneswoman po menelkę, tkwią w wyblakłych, obcisłych dżinsach – a przecież tak być nie musi, jest tyle innych możliwości.
Jedną z nich może być właśnie wykorzystanie w ubiorze ludowych motywów. Daleka jestem od proponowania paniom, żeby paradowały w miejscu pracy w stroju krakowskim czy kurpiowskim, chociaż np. prezydentowa Austrii, towarzysząc mężowi w oficjalnych uroczystościach, zwykle występowała „na ludowo”. W wielu krajach Europy ubiór ludowy uważany jest za bardzo elegancki, świąteczny, nosi się go z dumą. Miejmy nadzieją, że i my za jakiś czas „dojrzejemy” do takiego stosunku do swoich korzeni i obyczaju.
Zacznijmy od małej dawki folkloru w postaci cytatu – niewielkiej aplikacji, wstawki, drobnego detalu, które bez trudu możemy wprowadzić do naszej garderoby.
Wełnianą czy aksamitną „małą czarną” możemy ozdobić wysmakowanymi aplikacjami autentycznego, ludowego haftu, np. kwiatowego – suknia zyska nowy wyraz i blask. Nie należy zapominać, że taka aplikacja to tylko akcent, mała kropla koloru na ciemnym tle. Taka barwna kropla nie może pojawiać się w przypadkowych miejscach. Dobrze będzie wyglądała u góry rękawów sukni, na mankietach, na kieszeniach, na gorsie. Elegancja wymaga, żeby wykorzystać tylko jedno, najwyżej dwa, z proponowanych rozwiązań jednocześnie.
Funkcję kontrowersyjnego „gołego brzucha” znakomicie będą pełnić latem koronkowe wstawki w talii, na dekolcie i na plecach. Będzie i estetycznie, i higienicznie, i przyzwoicie.
Koronkowe kołnierzyki, dzieła ludowych koronkarek, dodają natomiast „odświętności” wełnianym i aksamitnym sukienkom dziecięcym, a także sukniom tych starszych pań, które nie boją się nieco staroświeckiego, ale pełnego uroku stylu retro.
Pięknie wydziergane, koronkowe rękawiczki każdą letnią kreację uczynią wytworną. Takie właśnie rękawiczki wykonywały i wkładały biorące udział w procesjach Bamberki.
Krawiectwo ludowe to nie tylko ozdobność, to także krój, forma wypracowana przez pokolenia – zbiorowe dzieło i mądrość. Warto badać i poznawać te stare techniki i wzory, warto zwrócić uwagę na zasadę komponowania ubioru w pionowych układach prążków, która korzystnie uwysmukla sylwetkę, warto podpatrzeć, jak pięknie są szyte i zdobione rozmaite kobiece spencerki, kaftany, serdaczki, jak są lamowane i szamerowane.
Wprowadzając ludowe akcenty do naszej garderoby, trzeba pamiętać o kilku sprawach.
Po pierwsze: należy zachować umiar w stosowaniu zdobień, aplikacji, wstawek, dodatków, biżuterii, żeby nie wyglądać estradowo. Tylko dyskretny akcent jest efektowny, przesada przeczy elegancji.
Po drugie: do upiększenia naszej garderoby wykorzystywać można wyłącznie autentyczne ludowe wyroby rękodzielnicze.
Po trzecie: barwne i odważne hafty mogą wprowadzać do swoich ubiorów, sukienek, swetrów, bluzek osoby młode, natomiast starsze panie powinny być rozważniejsze i wybierać aplikacje stonowane, spokojniejsze.
Po czwarte: panie, które szczęśliwie odziedziczyły po swoich babkach czy ciotkach jakieś ręcznie wykonane ubiory regionalne: tkaniny, koronki, chusty tureckie i jedwabnice, gorsety, fartuszki, serdaki, haftowane koszule, kabaty, korale, srebrną biżuterię powinny je nosić („od wielkiego dzwonu”) i przechowywać z największym szacunkiem – niedługo będą to obiekty muzealne.

                                                                                                                                                                                   Ada