Duże rodziny bogactwem Polski

Duże rodziny bogactwem Polski

Z Joanną Krupską – prezesem Związku Dużych Rodzin Trzy Plus rozmawia Iwona Krawczyk

 

Może zaczniemy od celów stowarzyszenia: po co ono powstało i czy chodzi tylko o sprawy finansowe...

– Nasz związek jest bardzo młodym stowarzyszeniem, został zarejestrowany 11 maja b.r., na razie ma więc miesiąc. A powstał z grupy nieformalnej Pro Rodzina, która działa od półtora roku (m.in. organizowała konferencję w sejmie). Naszym celem jest działanie na rzecz interesów społecznych i ekonomicznych interesów rodzin wychowujących dzieci, zwłaszcza dużych rodzin. Przede wszystkim dostrzegliśmy, że w polityce rodzinnej Polska jest w zupełnym ogonie Europy i rodziny nie są traktowane jako podmiot prawa, nie są traktowane sprawiedliwie. Można powiedzieć, że polskie prawodawstwo, ustawodawstwo, system podatkowy, działają niezgodnie z konstytucją, która zapewnia, że będzie realizowała politykę sprawiedliwą wobec wszystkich obywateli i zapewnia ochronę rodziny– zwłaszcza rodziny wielodzietnej (art. 71). Dostrzegliśmy więc, że istnieje wiele mechanizmów, w gospodarce,

w ustawodawstwie polskim, które szkodzą rodzinie i są po prostu niesprawiedliwe.

I dlatego powinniśmy się zorganizować, zgromadzić i uświadamiać rodzinom i politykom, że wychowanie dzieci to jest działanie na rzecz społeczeństwa. Dzieci to przecież także  dobro wspólne, a nie tylko dobro prywatne poszczególnych obywateli.

 

To bardzo dobrze, że taka inicjatywa oddolna się pojawiła. Mimo że dużo słyszy się ostatnio o polityce prorodzinnej, to jednak nie jest to w pełni realizowane.

–  Trzeba dać tutaj taką krótką notę historyczną. Bo myśl o polityce prorodzinnej w Europie rodziła się w początkach wieku XX. W okresie międzywojennym już w niektórych państwach była realizowana,  w latach 40, była realizowana intensywnie, a wiodącym państwem była Francja (ale to dotyczy całej Europy). W latach dwudziestych XX wieku miały miejsce konferencje międzynarodowe, których przedmiotem była refleksja nad tym, co zrobić, żeby zaradzić problemowi pauperyzacji rodzin z większą liczbą dzieci. Wtedy zaczynano myśleć o mechanizmach ekonomicznych, które mogłyby wyrównywać szanse osób posiadających dzieci i tych, które dzieci nie posiadają. Natomiast w Polsce mieliśmy przede wszystkim pół wieku komunizmu, który z założenia jest nieufny wobec rodziny, żeby nie powiedzieć – wrogi (warto poczytać sobie książkę Engelsa „O pochodzeniu rodziny, własności prywatnej i państwa” – to bardzo interesująca lektura, która znakomicie przedstawia myśl komunistyczną na temat rodziny, traktowanej jako narzędzie wyzysku). Niestety od 89 roku w zakresie polityki rodzinnej niewiele się zmieniło. Owszem, mieliśmy dwa rządowe projekty polityki rodzinnej z 97 i 99 roku, ale one utknęły w sejmie – nie przedostały się do społecznej świadomości. Natomiast jeszcze niedawno, rząd postkomunistyczny Millera w latach 2001-2004 zdołał wprowadzić szereg uregulowań antyrodzinnych, takich jak skrócenie urlopów macierzyńskich, podniesienie stawki VAT na towary dziecięce z 7 na 22% oraz takie uregulowania prawne, które spowodowały, że opłacalne stały się rozwody. Osoby samotnie wychowujące dzieci mogą się rozliczać wspólnie z dziećmi (a mam ich siedmioro) z podatku dochodowego W związku z tym, gdybym na przykład się rozwiodła i mogła rozliczać z dziećmi, to skorzystałabym na tym 6,5 tys. zł rocznie. Rodziny tracą na tym, że są pełne, co oczywiście ma odzwierciedlenie w statystykach: lawinowo zwiększyła się liczba separacji, nie opłaca się zawierać małżeństwa...

 

Proszę powiedzieć, w jaki sposób to stowarzyszenie, które skupia rodziny wielodzietne – bo w zarządzie jest wiele osób, które mają więcej niż troje dzieci prawda?

– Prawda, w zarządzie jest nas dziewięcioro i mamy w sumie 58 dzieci...

 

 Imponująca liczba! W jaki sposób więc to stowarzyszenie chciałoby zmienić społeczny odbiór rodzin wielodzietnych, bo ciągle, zdaje się, społeczeństwo odsuwa je na margines? Poza tym w jaki sposób chciałoby zmienić ich sytuację ekonomiczną i czy w ogóle jest to możliwe?

– Na pewno obraz rodziny wielodzietnej jest w sumie bardzo negatywny, w dużej mierze kreowany przez media: rodzina wielodzietna przeważnie przedstawiana jest jako rodzina patologiczna. Chcielibyśmy oczywiście działać na rzecz zmiany tego obrazu, tworzyć nowy, bardziej obiektywny. Chcemy w ogóle działać na rzecz zrozumienia rodzin wielodzietnych, które nie będąc patologiczne, są w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Trzeba domagać się tworzenia takich mechanizmów, które będą zapobiegały tak gwałtownej pauperyzacji tych rodzin, jak to ma miejsce w Polsce. Ponieważ ubożenie rodzin, zwłaszcza wielodzietnych, nadal następuje.

 

Trzeba przede wszystkim mówić o dochodach, które rozkładają się na większą liczbę osób...

–  Trzeba również mówić o takiej sprawie, jak podatek VAT, który składa się na 2/3 budżetu Polski, a rodziny wielodzietne płacą go w znacznie większym stopniu, ponieważ muszą kupić np. 5 par butów (jeśli mają np. pięcioro dzieci); kupują więcej towarów, zużywają więcej wody, więcej prądu. Na wszystkie towary jest nałożony podatek VAT, wobec tego rodziny te odprowadzają do kasy państwa więcej pieniędzy, niż te, które mają jedno dziecko lub nie mają ich wcale. Rodziny wielodzietne są więc dodatkowo obciążone.

 

Dochody takich rodzin są też mniejsze z tego powodu, że zazwyczaj jedna tylko osoba pracuje, najczęściej mąż, natomiast żona pracuje w domu zajmując się dziećmi.

–  Tak. To jest dodatkowy ważny problem  kobiet, które pozostają w domu. Trudno jest sobie wyobrazić, żeby przy bardzo dużej liczbie dzieci i kobieta, i mężczyzna pracowali. To oczywiście jest związane z pewną dyskryminacją kobiety pozostającej w domu. Jeśli nie pracuje zawodowo przez wiele lat, to albo nie będzie miała emerytury, albo tracąc na rynku pracy – będzie miała tę emeryturę dużo niższą. Tymczasem ona wychowuje dzieci, które w następnym pokoleniu będą wypracowywały emerytury dla całego społeczeństwa. Czyli, można powiedzieć, że w jakimś sensie kobieta pracująca w domu i wychowująca większą ilość dzieci zarabia na rzecz przyszłych emerytów. Można powiedzieć, że robi to społecznie, nic w zamian w sensie materialnym, nie otrzymując. Drugi aspekt problemu kobiet pracujących w domu, wiąże się z tym, że państwo ( to znaczy my) dopłaca do każdego dziecka w przedszkolu czy żłobku miesięcznie (w zależności od gminy) między 500 a 1500 zł. Inaczej mówiąc, państwo wspiera finansowo wybór tej kobiety, która zdecydowała się pracować zawodowo, natomiast nie wspiera wyboru kobiety, która postanowiła osobiście zająć się swoim dzieckiem. To nie jest wolny wybór. Jest to presja ekonomiczna na kobietę, żeby poszła do pracy. My domagamy się, żeby wybór był wolny w tym zakresie,. Jeśli ktoś chce wychowywać dzieci w domu – niech ma wybór. Jeśli ktoś chce iść do pracy i oddawać dziecko do przedszkola czy żłobka – to również niech ma wybór.

 

W jaki sposób stowarzyszenie chce przeciwdziałać tej niesprawiedliwości?

– Próbujemy o tym przede wszystkim mówić, chcemy, żeby jak najwięcej rodzin uświadamiało sobie swoją sytuację i  prawa jakie powinniśmy we własnym kraju mieć. Nasz ruch jest ruchem obywatelskim, więc liczy na działania społeczne. Próbujemy zaistnieć w mediach, pracujemy nad programem telewizyjnym.

 

W maju odbyła się też konferencja pt. „Ekonomiczne uwarunkowania polityki rodzinnej”.

– Tak, to była konferencja związana z inauguracją działalności Związku Dużych Rodzin Trzy Plus. Odbyła się w Sejmie pod patronatem marszałka Ludwika Dorna. Wcześniej zorganizowaliśmy dużą konferencję też na terenie Sejmu RP, jeszcze pod patronatem Marszałka Marka Jurka, pt. „Rodziny duże bogactwem i nadzieją dla Polski”. 30. XI 2007 r. wspólnie z burmistrzem Grodziska Mazowieckiego i starostą powiatu Grodziskiego zorganizowaliśmy konferencję na temat polityki rodzinnej na szczeblu samorządowym. Bierzemy także udział w konferencjach organizowanych przez inne stowarzyszenia, zabieramy głos w dyskusji publicznej na temat polityki rządu. Rozmawiamy z politykami w Sejmie i przedstawiamy interesy rodzin wielodzietnych, tak, żeby były dobrze zrozumiane. Staramy się wywierać nacisk na działania rządowe.

 

Bo przede wszystkim podstawową przeszkodą do zrealizowania tych sprawiedliwych celów jest ustawodawstwo, nieprawidłowe, krzywdzące rodziny wielodzietne.

– W ogóle rodziny. Ustawodawstwo w tej postaci (przede wszystkim system podatkowy, ale też inne uregulowania) jest niekorzystne również dla rodzin, które mają jedno dziecko.

 

Zmniejszenie podatku na towary dziecięce, wprowadzenie kwoty wolnej od podatku, czy zwiększenie zasiłków z pomocy społecznej, które są w Polsce śmiesznie niskie – to wszystko jest bardzo istotne. Ale to są sprawy ekonomiczne i polityczne. A jak wygląda praca w waszym środowisku, niezależnie od polityki, rządu, ustawodawstwa?

– Jesteśmy rodzajem związku zawodowego. Naszym głównym zadaniem jest walka o prawa rodzin, w szczególności rodzin dużych. Ale działamy na rzecz obrazu rodziny w mediach, solidarności rodzin między sobą. Jesteśmy w kontakcie z wieloma organizacjami pozarządowymi, dołączają się do nas inne stowarzyszenia wielodzietnych (różne grupy wsparcia), również stowarzyszenia rodzin zastępczych, które walczą o godne warunki życia dzieci, stowarzyszenia kobiece. Wypracowaliśmy wspólną opinię dotyczącą projektu rządowego polityki prorodzinnej. Działamy na rzecz jedności porozumień pozarządowych. Dołączamy się również do europejskich stowarzyszeń, widzimy bowiem potrzebę współdziałania z innymi państwami. Jesteśmy w kontakcie z Europejską Federacją Stowarzyszeń Rodzin Dużych, której siedziba znajduje się w Hiszpanii, prawdopodobnie będziemy piętnastym państwem Europy, które do tej organizacji się dołączy.

 

Czy rodziny, które przeczytają naszą rozmowę, a być może mają jakieś problemy, mogą do Was zwrócić się o pomoc?

– Myślimy o jakiejś sekcji, która miałaby charakter interwencyjnego telefonu zaufania. Zresztą, już w tej chwili poprzez stronę internetową przychodzą do nas alarmujące listy o tragicznych sytuacjach różnych rodzin, którym sami, z taką garstką ludzi jaką dysponujemy w chwili obecnej, nie jesteśmy w stanie pomóc. Mamy nadzieję, że znajdą się ludzie chętni do pomocy, chociażby w takiej „komórce” interwencyjnej. Ale to jest zadanie przed nami.

 

Mówimy o zadaniach i zamierzeniach. Czy myśli Pani, że uda się zmienić tę sytuację przez realizowanie zadań wyznaczonych przez Związek Dużych Rodzin, a także przez współpracę stowarzyszeń na rzecz rodzin?

– Ja myślę, że na pewno tak, chociaż nie jest to praca na krótki termin, jest to praca, która musi być obliczona na wiele lat działań wytrwałych, bo – tak jak mówiłam – zapóźnienia Polski w tej dziedzinie są naprawdę duże. Jest co robić, także w całej Europie, nie tylko w Polsce.

Za nasz związkowy sukces uważamy wprowadzenie ulgi podatkowej na każde dziecko w rodzinie. Przeprowadzaliśmy na ten temat wiele rozmów w środowisku rządowym, w tym również z poprzednim premierem Jarosławem Kaczyńskim, przekonując do tego właśnie rozwiązania, które uważamy za korzystne dla rodzin.

 

Życzę powodzenia w zrealizowaniu zamierzeń i serdecznie dziękuję za rozmowę.

Harcerka na koniu

Harcerka na koniu
Ewa Polak-Pałkiewicz
    
     „Jeśli francuski, to tylko u Madame Sophie”, tak mawia się dziś w kręgach znawców o 91-letniej nauczycielce języka francuskiego, Zofii Schuch-Nikiel. To nie są zwykłe lekcje. Pani Zofia nie jest nauczycielką taką jak inni. Z dziećmi prowadzi zajęcia przypominające gry i zabawy harcerskie. Dorosłych prowadzi swoimi ścieżkami, omijając utarte koleiny. Do każdego z uczniów ma swój własny klucz. Zachwyca pomysłowością i poczuciem humoru. Zaskakuje.
    Zapytana niedawno o swoje życie z prostotą opowiada o nieprawdopodobnych wydarzeniach, zdradzając przy okazji swoje nieoczekiwane – tak jak jej autorska metoda nauki języka – pasje.

Wyciągała kiedyś z jakiegoś urzędu dawne dokumenty i któraś z urzędniczek powiedziała (nie wiedząc, że nosi właśnie to nazwisko): „Ciekawe, czy ktoś jeszcze żyje z tej spolszczonej niemieckiej rodziny...”. I w ten sposób, dowiedziała się, że – po dwustu latach! – są „spolszczoną rodziną niemiecką”. „Muszę powiedzieć, że wszyscyśmy się w domu strasznie obruszali, kiedy mnie i mojego brata Tadeusza, członka konspiracji AK-owskiej nazywano »spolszczonymi Niemcami«”.
Najsłynniejszy z Schuchów, Jan Chrystian, architekt, ogrodnik i planista, pochodził z Saksonii. Malarstwo i architekturę cywilną studiował w Akademii Drezdeńskiej, w Holandii uczył się ogrodnictwa i botaniki. Podróżował po Anglii, Włoszech, Francji i Austrii, gdzie poznawał sztukę ogrodów. Edukację zaczął na tyle wcześnie, że gdy przyjechał do Polski w 1775 roku, miał zaledwie 23 lata i był już dojrzałym projektantem. Stanisław August zaproponował mu zmianę Łazienek Królewskich z parku w stylu francuskim na ogród w stylu angielskim; Jan Chrystian zabrał się do tego jak malarz – wizjoner i nadal dziełu interdyscyplinarny rozmach. Projektował i budował także łazienkowski teatr, pomarańczarnię... Obdarowany przez króla piękną posiadłością niedaleko Łazienek, mógł wybudować pierwszy dom rodzinny Schuchów na polskiej ziemi – niewielki klasycystyczny dworek dla swej żony, Ludwiki z Wolskich i pięciorga dzieci. Ziemię wraz z dworkiem utracił jego syn, za udział w Powstaniu Listopadowym. Aleja Schucha właśnie jemu zawdzięcza swoją nazwę.
Wszystkich Schuchów łączyło posiadanie jakiejś pasji; byli twórczy, zaangażowani, nie było tu ludzi przeciętnych. Począwszy od Jana Chrystiana w każdym pokoleniu dominowali inżynierowie. „Związek Inżynierów zgłosił się kiedyś do mnie”, mówi pani Zofia, „z prośbą o wyjaśnienie tej tajemnicy, bo zorientowali się, że jest to głębokie rodzinne zainteresowanie, kontynuowane przez dwa stulecia. Mój brat, Tadeusz, jeszcze w młodości postanowił, że będzie budował metro w Warszawie i szybką kolej. A bratanek został w Paryżu profesorem architektury i dyrektorem rozbudowy północnej strony stolicy”.

Śmierć Komendanta Schucha
„Najbardziej dramatycznie ułożyły się losy mojego ojca, Jana Schucha, w latach 1937-39 Komendanta Szkoły Policyjnej pod Lwowem. Tuż po wybuchu wojny, zamiast wyjechać z kraju wraz z rządem, postanowił zostać i ratować uczniów swojej szkoły – zamierzał mianowicie przemianować ją na wojskową”. Odłączył się od konwoju ewakuacyjnego we Lwowie. Niestety, na takich jak on, wyższych rangą policjantów polowali Sowieci. Osadzony w twierdzy w Dniepropietrowsku, ciężko chory, zmarł po kilku miesiącach, odsiadując areszt w celi wykutej w skale, wiele pięter pod ziemią. Najbliżsi odnaleźli jego nazwisko na liście ostaszkowskiej, nadesłanej konspiracyjnymi kanałami z Londynu…
„Ojciec był policjantem bardzo ideowym. Jego główną ideą było kształtowanie służb policyjnych wolnych od jakichkolwiek nacisków politycznych, chroniących wszystkich obywateli, bez względu na zapatrywania, wyznanie czy narodowość”. We wspomnieniach spokrewnionych ze sobą rodów Schuchów, Wernerów, Norblinów, Malczów, Fukierów i Meisnerów, pt. „Korzenie”, pani Zofia zamieściła kilka obrazków z życia ojca. „Na Woli trwa obława na groźnego bandytę. Udało się go osaczyć w jakimś mieszkaniu. Bandyta krzyczy zza drzwi, ze będzie strzelał do każdego, kto je otworzy. Komendant Schuch kieruje akcją. Nie można bandyty »brać głodem«, trzymać całą obławę przez wiele dni. Kamizelek kuloodpornych jeszcze nie znano. Obok żyło miasto. Trzeba było sprawę szybko kończyć. Zaatakowanie bandyty padło na młodego policjanta, który brał udział w obławie. Gdy już się szykował, Jan Schuch zastąpił go, mówiąc: »Odsuń się. Ty masz małe dzieci na utrzymaniu. Moje już podrosły«. Odbezpieczył rewolwer i śmiało wkroczył do mieszkania z okrzykiem: »Ręce do góry!« Bandyta był tak zaskoczony odwagą policjanta, ze posłusznie wzniósł ręce i dal się rozbroić. Czy można było nie kochać takiego komendanta?” I obrazek drugi: „Komendant Schuch jedzie z żoną samochodem przez Warszawę. Na skrzyżowaniu widzi policjanta kierującego ruchem. Zatrzymuje się, podchodzi do niego. Posterunkowy służbiście mu się melduje. A komendant: »Dlaczego posterunkowy jest na służbie bez rękawiczek?« Zmieszany podwładny próbuje się tłumaczyć; »Ja przepraszam, panie Komendancie, ale nie miałemza co kupić. Po następnej pensji kupię na pewno«. Komendant zdjął z dłoni rękawiczki i podaje podwładnemu: »Tymczasem włóżcie te. Wracajcie do pracy«. Gdy komendant wrócił do samochodu, żona mówi z uśmiechem: »To już szósta para w tym miesiącu«”.
Jako młody chłopak, jeszcze przed studiami, Jan Schuch odbył podróż naokoło świata, zaciągając się na statek handlowy. Zrobił karierę od chłopca okrętowego, po głównego tłumacza; miał ogromny talent do języków i znal ich kilka. Na statku bardzo zaprzyjaźnił się z marynarzami. Był też zapalonym narciarzem i miłośnikiem gór. Jego pasja do ćwiczeń gimnastycznych przetrwała w wielu warszawskich anegdotach. Na ulicy Solec często widywano młodego chłopaka przechadzającego się na rękach po balustradzie balkonu.    
„Ojciec był także zamiłowanym piechurem. Szczerze mówiąc, nie uznawał komunikacji kolejowej. Żeby pociągiem gdzieś jechać, jedyne 20 kilometrów? Nigdy. Kiedy w czasie wakacji byliśmy przez dłuższy czas z mamą w Brwinowie, a on z racji swych obowiązków pozostawał w Warszawie, zawsze przychodził do nas piechotą i piechotą wracał. Na zwiedzanie Wilanowa musieliśmy wszyscy także iść piechotą”.
Po wojnie pani Zofia, nękana przez UB, uniknęła usunięcia z pracy dzięki pomocy swojego partyjnego kierownika. Poprosiła go kiedyś, żeby wyjawił czemu zawdzięcza to poparcie. „»Jak pani da mi harcerskie słowo, że nikomu pani tego nie powie, to wyjaśnię to pani«, odpowiedział. Nie mogłam zrozumieć, skąd wie, że jestem harcerką. »Wszyscy to wiedzą«, odparł”. Okazało się, że jako przedwojenny działacz komunistyczny, niejednokrotnie zatrzymywany przez policję warszawską, cenił sobie „ludzki” sposób traktowania go. I wiedział, komu konkretnie winien jest swoją wdzięczność.
„Z moim bratem odziedziczyliśmy sportowe zamiłowania ojca. Kiedy brat był bardzo młodym chłopcem wspólnie żeglowaliśmy po Wiśle. Jego wielką pasją – podobnie jak moją – było harcerstwo.
Ojciec nie widział żadnych problemów, żebym jazdę konną ćwiczyła codziennie przed pójściem do szkoły – miałam powiedziane, że muszę się tak zorganizować, żeby zdążyć – i zdążałam. Jeździłam na Colombinie – siwej półarabce. Cudownie skakała”.

Mama
„Mama – Janina z domu Iwicka – też była niespokojnym duchem. Pochodziła z rodziny litewskiej i tak jak ojciec należała do »Sokoła«. Jako młoda dziewczyna wędrowała ze swoim ojcem po Tatrach. Dziadek miał lęk wysokości. Często wysoko w górach zamykał oczy i mama go prowadziła. Właśnie w takiej sytuacji poznała mojego ojca. Żeby mu dziewczyny ktoś nie porwał, dał mamę bratu stryjecznemu, Adolfowi, zwanemu Dolkiem – synowi Stanislawa Schucha, znanego hippologa – pod opiekę. I on rzeczywiście pilnował mamy z dużym poświęceniem. Jeździli na łyżwach, chodzili wszędzie razem. Zaprzyjaźnili się. Mama tańczyła z nim na balu, na lodowisku na Szopena. Mama kończyła pensję pani Sikorskiej – tej, która po odzyskaniu niepodległości oddala swoją szkołę państwu i powstało pierwsze państwowe Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Ojciec w policji nie zarabiał zbyt dużo, a myśmy z bratem – z uwagi na sporty, które zobowiązani byliśmy uprawiać – wymagali nieco więcej zasobów. Stąd praca mamy, kolejno, w angielskim biurze handlowym, szwedzkim Alfa – lawal, w rachubie na Wyścigach. Ale mimo to mama miała dla nas dużo czasu i prowadziła wspaniały, ciepły, otwarty dom.    Lubiana przez naszych rówieśników także z powodu ogromnego poczucia humoru. Ja miałam ponadto moje harcerstwo. Nasza drużynowa, Hala Werner, późniejsza Więckowska, zwana Wroną, organizowała fantastyczne gry. Wyjeżdżało się rano i wracało późnym wieczorem. Były też gry nocne. Mama prowadziła dla naszej drużyny, XIV– ki, kursy sprawnościowe – można było zdobyć sprawność szwaczki, sprzątaczki, wszystko u nas w domu”.

Studia
Pani Zofia studiowała w Antwerpii i w Liege. Tam nawiązała kontakt z polską Komendą Harcerską i zaczęła prowadzić polskie drużyny harcerskie dla dzieci rodzin górniczych, przybyłych z Niemiec. Uczyła ich, że są Polakami i muszą mówić po polsku. Organizowała zabawy i gry, o których dziś powiedziano by, że były „wyjątkowo atrakcyjne”, a wówczas były codziennością wspaniałego harcerskiego życia, pełnego swobody, radości, humoru, szalonych pomysłów. To był ten skautowski „haczyk”, by z bardzo młodych ludzi mogli się wykluć w przyszłości mężni i dobrzy rodzice i Polacy – odpowiedzialni za siebie, swoje rodziny i Ojczyznę. A przy tym ludzie, którzy zawsze działają poza utartymi schematami.
 „Miałam dwie gromady zuchowe i dwie drużyny harcerskie. Musiałam wpoić im podstawowe zasady dobrego wychowania; wymyślałam pod tym katem zabawy i gry. Robiliśmy wspaniałe wycieczki. Bardzo chętnie przychodziły na zbiórki, doskonale się bawiły, ubóstwiały śpiewać i ogromnie szybko łapały polski język. Było nam ze sobą bardzo dobrze…”.
Pani Zofia przyjeżdżała na spotkania do swoich harcerzy na własnym, kupionym w Antwerpii, motocyklu. Podróżowała w tych latach wiele po Europie. W Niemczech namiętnie oddawała się autostopowi (... „zawsze po drodze wymyślałam najróżniejsze historie o sobie, żeby rozmowa była ciekawsza”) i wędrowała po górach. Ze szlaków i schronisk pozostali jej w pamięci smutni młodzi ludzie, którzy widząc krzyż harcerski przypięty do jej sportowej bluzy, nierzadko zatrzymywali się, prosili dyskretnie na bok i w poufnej rozmowie zwierzali się, że także byli skautami – wcześniej, zanim zmuszono ich do wstąpienia do Hitlerjugend.
„Moje przyjaźnie zawiązane w harcerstwie w Liege trwają do dziś. Cała »góra« belgijskiego harcerstwa w czasie wojny znalazła się we Francji; zdążyli wywieść wszystkie dokumenty, tak że nie zostały żadne ślady polskiej działalności organizacyjnej. Było wśród tych ludzi wielu prawdziwych patriotów”.
Przed samą wojną był jeszcze krótki epizod na Wyspach Brytyjskich, gdzie przywiodło panią Zofię pragnienie „podciągnięcia” angielskiego. Rodziny angielskie przyjmowały skautki z całej Europy i w jednym z domów pod Londynem pani Zofia poznała parę typowych, nieco wyniosłych Anglików, gotowych jednak, z największym oddaniem i godną podziwu wyobraźnią, pomagać młodym dziewczętom z całej Europy w nauce języka.

Wojna
„Bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć z Anglii do Warszawy przed wybuchem wojny. Jechałam motocyklem z Gdyni, gdzie dopłynęłam ostatnim statkiem, jaki przed 1 września 1939 roku przepłynął przez Kanał Kiloński”. Wróciła w ostatniej chwili – był 27 sierpnia 1939.
Dzięki przytomności umysłu i wytrwałemu krążeniu po ulicach Warszawy, w poszukiwaniu kogoś, komu mogłaby się przydać młoda sanitariuszka przybyła prosto z Belgii, pani Zofia zdołała „zaliczyć” prawie całą Kampanię Wrześniową. Została sanitariuszką i kierowcą małego oddziału, zorganizowanego na prędce, z różnych rozbitych formacji.
„Harcerki były wyjątkowo dobrze przygotowane do pracy w warunkach okupacji. Jeszcze w 1938 roku Organizacja Harcerska, w przewidywaniu wojny, postarała się o odpowiednie ich przeszkolenie. Musiałyśmy zdobyć przynajmniej dwie sprawności z czterech: sanitariuszki, łączniczki, opieki nad żołnierzem i opieki nad dzieckiem. Była też zawczasu przygotowywana organizacyjna sieć wojenna. Mianowicie, oficjalna władza harcerska miała pewnego dnia zapaść się po ziemię i pojawić się miała sieć nazwisk nikomu nie znanych. Jednym z ważnych punktów było przygotowanie do samodzielnego działania harcerek, poprzedzonego rozeznaniem sytuacji, bez czekania na rozkazy. Przy organizacji Sanitariatu Harcerskiego pracowałyśmy z Murką, Marią Kann, późniejszą znaną pisarką. Murka nigdy nie kapitulowała. Cudownie się z nią pracowało, choć jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z realnego niebezpieczeństwa. Najspokojniej na świecie oznajmiała mi na przykład: »Wiesz, jutro będziemy mieć troje dzieci żydowskich, trzeba je będzie przerzucić do sióstr«.
W 1942 roku władze AK zarządziły, że będziemy włączone do Wojskowej Służby Kobiet WSK AK. Murka wtedy odeszła do pracy w Biuletynie Informacyjnym – i nadal pracowała w Żegocie. W lutym 1942 roku zostałam jej zastępczynią jako Kierowniczka Sanitariatu Harcerskiego”.
Wkrótce los zetknął panią Zofię z inną niezwykłą kobietą okupacyjnej Warszawy. Została zastępczynią szefowej Służby Sanitarnej WSK AK, obdarzonej charyzmą i wielka klasą Marii Jasiukowicz, „Haliny”, żony Stanisława Jasiukowicza).
Powstanie Warszawskie pani Zofia przeżyła „w biegu”. Jako kierowniczka Patroli Sanitarnych dzielnicy Śródmieście, przydzielona do szefa Sanitarnego, płk. Lenka, „Bakcyla”, wraz z kilkunastoma koleżankami, pełniła służbę wszędzie, gdzie trzeba było zorganizować doraźną pomoc dla żołnierzy Powstania i cywilów. Pomiędzy magazynami z materiałami sanitarnymi, barykadami, wejściem do kanałów, przy których czatowały na wychodzących rannych, szpitalami powstańczymi. Dzięki przytomności umysłu i nieprawdopodobnie szybkiej organizacji pani Zofia uratowała życie swojemu bratu, porucznikowi AK, dowodzącemu obroną barykady przy Długiej, który ranny zszedł do kanału – jako ostatni żołnierz ze Starówki, do końca broniący powierzonego sobie odcinka – przed niechybnym zakażeniem tężcem.
Pani Zofia opuściła Warszawę z ostatnim ewakuowanym szpitalem, grubo po kapitulacji Powstania. Żeby nie zostawiać swoich harcerek, które wciąż czuwały przy rannych, uprosiła u szefostwa wciągnięcie jej na listę PCK. I dzięki temu mogła być – objęta nieugiętym patronatem hrabiny Tarnowskiej – do końca ze swoimi harcerkami, którym dodawała otuchy wtedy, gdy mogły się czuć najbardziej samotne. W opustoszałej, pełnej zgliszcz i grobów Warszawie, po której krążyły watahy Niemców i własowców.

Wędrowniczki po zachodnim stoku
„Po wojnie postanowiłyśmy w gronie przedwojennych instruktorek Harcerstwa w jakiś sposób chronić młodzież – kto czuje się na siłach. Wiadomo było, że Organizacje Harcerską będą przejmować komuniści. My natomiast mogłyśmy zatrudniać się w PCK, organizacjach turystycznych. Oczywiście, kierownictwo tych organizacji było na usługach komunistów, odbierało zalecenia, jak skutecznie inwigilować młodzież. Ale i tam można było zbierać doświadczenia po to, by spełniać rolę »parasola« wobec młodych ludzi”.
Druga Konspiracja rozpoczęła się od tajnego przekazania funkcji Naczelniczki znanej później polonistce, dr Zofii Florczak, koleżance pani Zofii. Pełniła tę funkcję do śmierci w 1996 roku; dopiero w latach 90. ujawniono Drugą Konspirację. Zofia Florczak działała przez te wszystkie lata z dużym oddaniem. Urządzała najpierw spotkania towarzyskie, ale, wiadomo, że kiedy spotykają się instruktorki, to nie jest spotkanie towarzyskie. Hanna Piotrowska wymyśliła dla zespołu nazwę: Wędrowniczki po zachodnim stoku. Dziś kieruje nim pani Zofia, wciąż czynna w służbie harcerskiej.
Na spotkania, organizowane po Mszach św. W kościele przy Piwnej przybywało nawet i ponad sto osób - organizowane były pod różnymi szyldami, harcerki miały zawsze fantazję. (W latach 80. jedno ze spotkań, już wspólne ze Związkiem Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju odbyło się na Zamku Królewski). ZChP p.g.k. ściśle współpracował z kręgiem, który obecnie prowadzi pani Zofia.     
Pani Zofia, pomimo zaawansowanego komunizmu, nie zamierzała kapitulować także wobec własnych dzieci, jeśli idzie o przekazanie im ideałów harcerskich. Razem z dwiema przyjaciółkami zorganizowała kilkanaście prywatnych obozów harcerskich. Większość z nich to były obozy narciarskie. „Ja zostałam Białą Foką, Marysia Werener –Delfinem, Wanda Wojtachny – Serwalem”. Był początek lat 60.
„Nasz gazda, u którego mieszkaliśmy, poza tym, że był instruktorem narciarskim i ratownikiem, miał tylko szkołę podstawową. Ale jednocześnie posiadał ogromną wrodzoną kulturę, był taktowny, delikatny i fantastycznie rozumiał dzieci. Pracował również na obozach dla dzieci niewidzących i niesłyszących. »Muszę im pokazać prawdziwe góry«, powiedział kiedyś, gdy opiekował się grupą dzieci ociemniałych. Kiedy wracali do Bukowiny, już z daleka słyszałyśmy krzyk dzieci: »Proszę pani, jakie myśmy w i d z i a ł y góry!«. Kiedyś przyjechał na nasz obóz ośmioletni chłopiec, absolutnie wyobcowany. Czuł się całkowicie poza grupą. Mówię do gazdy: »Niech gazda zwróci uwagę na Łosia, nie bierze udziału w ‘kominkach’, nie śpiewa«... Idziemy na ćwiczenia. Gazda mówi do dzieci: »Pokażę wam teraz nowy skręt« – i wola Łosia: »Michałku, ty pokażesz jak to się robi«. I chłopak, przy dyskretnych zachętach i pochwałach gazdy, poczuł się jednym z nas. Odjeżdżał szczęśliwy”.
Pingwiny do dziś utrzymują ze sobą kontakt i odwiedzają 91-letnią Białą Fokę. A ona nie ogranicza się bynajmniej do przyjmowania wizyt i snucia wspomnień. Wytrwała w harcerskim pokonywaniu własnych słabości jest oparciem dla wielu ludzi. Niestrudzona w nadawaniu więzi harcerskiej rangi przyjaźni na dobre i złe. Przyjaźni, której nie był w stanie naruszyć „najlepszy z ustrojów” i którą można czynić świeżą i młodzieńczą będąc w każdym wieku. (Do dziś ma także podopiecznych). Organizuje coroczne rekolekcje dla Wędrowniczek. Czuwa. Harcerski duch – przekazany dzięki naturalnemu darowi przyjaźni i bezinteresownej ofiarności – poza oficjalnymi strukturami, w najbardziej niesprzyjających warunkach zewnętrznych, okazał się silniejszy niż wszystko, co dzisiaj ludzi dzieli.   

Pokorny na śladach Boga

Pokorny na śladach Boga
Maria Wilczek

Uniwersytet Jagielloński, Collegium Maximum w Krakowie. Przeszło sześćset osób wypełniło po brzegi amfiteatralną salę. Ludzie młodzi, starsi i starzy, reprezentujący różne zawody i różne środowiska słuchali w klimacie szczególnego poruszenia tego, co mówił Ksiądz Profesor Michał Heller. I tam, i na spotkaniu z dziennikarzami w Warszawie, padły słowa znamienne: „Cała rzeczywistość jest wielkim śladem Boga”. Ksiądz Profesor, który jeszcze raz okazał się, utalentowanym popularyzator spraw najtrudniejszych mówił, że Boga trzeba szukać nie w lukach wiedzy, które prędzej czy później nauka wyeliminuje, ale w prawach, w kodzie genetycznym wszechświata. Cytował słowa wielkiego filozofa Leibniza: „Gdy Bóg liczy i zamyśla, świat się staje”. Rozszerzając ten wątek podkreślał ks. Heller istnienie nieustannej relacji pomiędzy światem i Bogiem.
Dla wszystkich przyznanie księdzu prof. Michałowi Hellerowi – wybitnemu kosmologowi i teologowi – nagrody Templetona, tzw. „teologicznego Nobla”, było nie tylko powodem do dumy, że prestiżowa nagroda przyznawana za budowanie pomostów pomiędzy nauką i religią, przypadła polskiemu uczonemu i kapłanowi, ale i szczególnym światłem na drodze ich religijnej refleksji. To było wielkie wydarzenie, poruszające nie tylko świat nauki, polskie duchowieństwo, ale i rzesze zwykłych ludzi, którym nie obce jest tropienie zawiłych meandrów istnienia świata. (A wieść o tym wyróżnieniu, szczególnym i zasłużonym upominku od Losu, dotarła do ks. Profesora 12 marca w dniu jego 72 urodzin).

Jeszcze przed uroczystością wręczenia Mu w pałacu Buckingham w Londynie nagrody przez księcia Edynburga Filipa, małżonka królowej Elżbiety, zorganizowano szereg spotkań z uczonym Laureatem, między innymi to w Collegim Maximum.
Dla Michała Hellera świat jawi się jako w pełni zależny od Boga, przez Niego nieustannie stwarzany i podtrzymywany w istnieniu. Stworzenie nie było aktem jednorazowym, ale jest procesem trwającym nieprzerwanie. „(…) dla Boga zamierzyć znaczy osiągnąć zamiar – przypomniał ks. Heller – a osiągnąć zamiar – sprawić, aby zaistniał. Einstein nie był zbyt odległy od idei Leibniza, gdy mawiał, że jedynym celem nauki jest odcyfrowanie zamysłu Boga, zawartego w strukturze wszechświata”.
Podkreślona została też mocno prawda, że nauka i religia nie są w opozycji. „Nauka daje nam Wiedzę – mówił Ksiądz Heller – a religia daje nam Sens. I Wiedza i Sens są niezbędnymi warunkami godnego życia”. Nie do przeceniania jest fakt przedstawienia takich poglądów przez światowej sławy autorytet naukowy i moralny. Nie do przeceniania w czasach nabrzmiewającego, choć nie zawsze ujawnionego wprost, konfliktu pomiędzy ludźmi, którzy w imię źle pojmowanego racjonalizmu kwestionują wartość wiary, sytuując ją na niskich piętrach poznania, lub bardziej w sferze nieprzystawalnych do życia mitów, a ludźmi, dla których jest ona istotnym bogactwem życia. Dla samego Laureata obie wspomniane domeny – i nauka i religia są, i od lat były, fascynacjami, szczególnie uporczywymi i opornymi, jak to określił, na działanie czasu. Zgłębianie obu było dla Niego drogą do „podglądania wszechświata”, odczytywania „zamysłu Boga ze znaków zapytania, z jakich utkany jest wszechświat i my sami”. W audycji w Radiu Watykańskim (12 marca b.r.) przestrzega jednak: „Wiedza bez poczucia sensu może być groźna, fatalna, a religia bez pomocy nauki może przerodzić się w niebezpieczny fundamentalizm”.
Swoją wiedzą, swymi przemyśleniami dzielił się ks. Heller od lat ze studentami, jako profesor Papieskiej Akademii Teologicznej, wykładając także na Katolickim Uniwersytecie w Louvain, w Instytucie Teologicznym w Tarnowie, a także na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Przekazywał i przekazuje swą wiedzę uczestnicząc w wielu naukowych gremiach, polskich i zagranicznych (na zaproszenie Jana Pawła II, który darzył go przyjaźnią, został ks. Heller członkiem Obserwatorium Watykańskiego). Bibliografia prac Profesora obejmuje przeszło sześćset pozycji, wśród których jest wiele naukowych i popularnonaukowych książek. I tu zasłyszana anegdota… Stolarz kończąc wykonywanie w mieszkaniu ks. Hellera solidnej półki, na której stanął długi rząd książek, zapytał zdziwiony: – Czy możliwe, żeby ksiądz kiedyś te książki przeczytał?
– Większe zmartwienie – odpowiedział z uśmiechem ksiądz profesor – ja je wszystkie napisałem.

Nagroda Templetona to wielki splendor, ale i znacząca kwota 820 tys. funtów. W całości, szczodrym gestem ks. Heller przeznaczył ją na potrzeby Centrum Mikołaja Kopernika. Dla jednej rodziny byłaby to kwota zawrotna, dla instytucji, jak podkreślił, jest to kwota, którą trzeba bardzo rozsądnie gospodarować, by wystarczyła na dynamiczny rozwój Centrum.
Dzięki Nagrodzie Templetona sława ks. prof. Michała Hellera nagle rozbłysła, trwać będzie z pewnością lata, co, jak się wydaje, nie zmieni trybu życia i bycia wielkiego uczonego i kapłana. Dalej będzie pewnie wierny Tarnowowi, miastu dzieciństwa, gdzie się urodził, gdzie wzrastał, do którego powrócił niegdyś wraz z rodzicami i siostrami z syberyjskiej zsyłki, do którego wraca z wielu swoich krajowych i zagranicznych podróży. Myślę o tym, jak wiele zawdzięcza ks. Michał Heller Bogu i ludziom, ale i opiece, dobrej radzie – Matki Bożej Dobrej Rady. Bo właśnie w Jej dniu, 26 kwietnia 1959 roku, przyjął święcenia kapłańskie.
Hasło Fundacji J. Templetona brzmiące – „Pokorne podejście do rzeczywistości” wydaje się określać i podstawową zasadę życia Laureata. Formułuje ją jednoznacznie, i w zakończeniu swojego wystąpienia „Rzeczy najważniejsze”: „Prawdziwa pokora nie polega na udawaniu, że jest się słabym i nieudolny; przeciwnie, polega ona na odważnym uznaniu, że się jest istotną częścią tej Największej Tajemnicy – splecenia ludzkich zamysłów z Zamysłem Boga”.