Dłonie ojca Mariana

Dłonie ojca Mariana

Anna Pietraszek

 

Dłonie ojca Mariana mówiły o nim czasem więcej niż oczy! Patrzył zawsze, tak, zawsze w oczy swego gościa, rozmówcy, stale skupiony na drugim człowieku, słuchał z taką uwagą, jakby to był pierwszy w jego życiu napotkany człowiek, jakby był jedynym mówiącym tak niezwykle interesująco. Tak wielu ludzi rozmawiających z ojcem Marianem mogłam obserwować, wielu mówiło dokładnie to samo, co inni – a to, że kochają go jak nikogo w świecie, a potem najczęściej mówili już tylko o sobie...prosili, chwalili się, obiecywali Ojcu tak dużo, zwierzali się z cierpień,  trudności... Ojciec delikatnie pocieszał, radował się ich sukcesami, podziwiał,  sklejał ich rozpadające się małżeństwa, a czasem, jakby nagle zmieniając temat, sam zaczynał mówić o... działaniu Boga w obozie koncentracyjnym! o mocy miłości, która dawała nawet tam, w tym „ludzkim piekle” obozowym, siłę do przetrwania, ale i do pomagania drugiemu, do niesienia kamieni za chorego współwięźnia w kamieniołomie...

Ojciec Marian mówił cicho, z troską, tak samo jak patrzył, z jakąś trudną do opisania czułością, jakby – jaśniejącą czułością.

Dłonie ojca Mariana, gdy słuchał lub mówił, były spokojne, najczęściej obejmowały brewiarz, jakby spoczywały ufnie na dłoni Boga – i niosły ten spokój i pewność do jego serca. Wtedy, gdy ojciec układał brewiarz na kolanach i na nim kładł dłonie, wiedziałam, że ma dla mnie więcej czasu, że temat, który podjęliśmy, uznał za bardzo ważny, albo – że teraz ma do przekazania coś, co chciałby, aby zostało mi w sercu jeszcze bardziej niż w samej pamięci, na zawsze. Wtedy, tak czułam, ogarniała mnie jakaś ciepła, przytulna mgła, świat znikał, ojciec trzymał mnie swoim spojrzeniem, a ja obserwowałam te ręce. Były takie spracowane, z bruzdami po fizycznej pracy... dwa razy w tygodniu opatrywał, pewnie z ćwierć wieku, po 50 czy 80 trędowatych przychodzących po pomoc medyczną z całego miasta, dwa razy w tygodniu pochylał się w tym nieopisanym upale indyjskim, nad cuchnącymi ranami, brał w dłonie odrażające stopy, ręce, ropiejące nosy... czyścił rany, mył je i opatrywał i wszystko to wykonywał z czułością, skupiając całą swoją uwagę na tym jednym chorym, jednym JEDYNYM Człowieku.

Ojciec Marian tak widział w ludziach Jezusa. Ojciec Marian miał dłonie gotowe opatrywać Jezusa.

Gdy kroił chleb, mówił zawsze „zjemy sobie chleboszka”, jakby to było dawniej, gdy był w obozie w Dachau, Gussen, gdzie nic cenniejszego nie istniało, ponad chleb. Jadł chleb i każdy okruszek chleba, do końca. Pewnego razu, w święto, piliśmy czerwone wino na deser i – zamiast ciast i tortów – był chleb, ojciec Marian wtedy opowiedział o swoim nowym marzeniu, że chciałby mieć piekarnię słodkich bułeczek, by każde dziecko w szkole dla trędowatych mogło co drugi dzień zjeść bułeczkę, białą, by znało ten smak. I wkrótce, pewien Włoch ufundował taką nowoczesną maszynę do pieczenia bułeczek.

Ojciec Marian, gdy brał chleb w dłonie, robił to z wielką uwagą, szacunkiem. Te dłonie codziennie przecież trzymały Pana Jezusa, podczas Mszy św.

Ojciec Marian tak trzymał w swoich dłoniach Najświętszy Sakrament, jakby dotykał Pana Jezusa. Z największą czułością. Z troską. Z miłością. Jak dotykał ran chorych trędowatych.

Jak dotykał mojego serca i duszy, gdy mówił do mnie, gdy wspierał mnie w smutkach i w chorobie, gdy był przy moich bliskich chorych i cierpiących.

Teraz często dziwnie wyczuwam ciepło dłoni ojca Mariana, gdy staje przy mnie, kiedy tylko westchnę do niego: ojcze, tak mi ciężko...ojcze pomóż udźwignąć problem...Ojcze wesprzyj chorego! I ta specjalna czułość ojca Mariana otacza mnie natychmiast, wiem, że tu jest, dużo bliżej niż kiedy był tam, w Indiach.

Klauzura spod Łysicy

W Światowy Dzień Życia Konsekrowanego

 

Klauzura spod Łysicy

Agnieszka Dziarmaga

           

Kiedyś, gdy kwitło tutaj pogaństwo, pewnie tak samo szumiała dostojna Puszcza Jodłowa. W lutowe zmierzchy i świty skrzyp potężnych konarów i pohukiwania sowy słychać także za kratą, u podłysickich mniszek. Daleko od zgiełku świata, jakby na skraju ciszy, mniszki w brązowych habitach wciąż modlą się o ten pędzący gdzieś obok nich świat. Ten sam, który w postaci intencji i próśb o modlitwę często, coraz częściej puka do klasztornej furty; ten sam, który „tylko w kościele u sióstr” chce brać śluby i chrzcić potomstwo, ten sam, który dobrowolne usunięcie się za kratę uważa za czyn irracjonalny.

Ktoś pięknie powiedział, iż świat im bardziej nie rozumie tego rodzaju życia, tym bardziej go potrzebuje...

 

Wybór większej miłości

Bo właśnie tym jest zawsze decyzja wstąpienia do zakonu klauzurowego. Nigdy ucieczką, odrzuceniem (tego rodzaju pomyłki weryfikuje najczęściej czas postulatu). W klasztorze w Świętej Katarzynie, pamiętającym jeszcze czasy pierwszych Jagiellonów, żyje 31 sióstr. To trzeci pod względem liczebności dom bernardynek w Polsce. Bernardynki, czyli Mniszki Trzeciego Zakonu Regularnego św. Franciszka z Asyżu – posługują wyłącznie w Polsce. Obowiązująca klauzura konstytucyjna nakłada na to skromne, pracowite i przemodlone życie określone reguły.

Przychodzisz tutaj, pod Łysicę i wiesz, że pozostaniesz już do śmierci. Musisz się poddać rygorom, dyscyplinie modlitwy, wytrzymać ciężką pracę. Nie wiesz nic, albo zgoła niewiele o zwariowanym tempie życia za klasztornym murem, zamknięte dla ciebie drzwi kariery, nawet tej w obrębie kościelnych struktur. Co w zamian? Wielka, niewyrażalna w słowach łaska obcowania z Jezusem, budowania tej jedynej w swoim rodzaju relacji z Bogiem i coraz pełniejszego uczestnictwa w Jego wielkiej miłości. Dla mnie to szkoła prawdziwej miłości, której za mało było mi wśród ludzi – wyjaśnia matka przełożona, s. Faustyna Perchel. – Życie światowe bywa zbyt wąską przestrzenią, aby w pełni oddawać się Bogu – dodaje s. Klara Strojek, mistrzyni nowicjatu i organistka. A powołanie? Pozostaje na zawsze łaską i tajemnicą.

 

Mniszki na... traktorze

Oddalone od świata, znają przecież jego zawiłe sprawy. Ludzie częściej niż niegdyś pukają do klasztornej furty, piszą listy, telefonują z prośbą o modlitwę. Skupia się w nich jak w soczewce ten cały świat, który każda z nich zostawiła. Do tego są jeszcze wciąż nowe intencje Kościoła, Ojca Świętego, Ojczyzny. Obcują jakby trochę ze światem poprzez kościół klasztorny pw. św. Katarzyny, w którym modlą się parafianie i turyści (od wiosny do jesieni jest też mnóstwo przyjezdnych, którzy stąd wyruszają na szlak). Siostry przypatrują się im z klauzurowego chóru. Są organistkami, zakrystiankami, dbają o kwiaty i bieliznę kościelną, starają się sprostać zainteresowaniu ze strony turystów. W świecie mniszki są także jakoś obecne poprzez owoce swojej pracy: słynne na całą Polskę hafty, kwiaty z ogrodu, sad i warzywniak obdarzające mnóstwem plonów, przerabianych potem w klasztornej kuchni, miody z własnej pasieki. Ponoć turyści spacerujący po Świętej Katarzynie z zachwytem oglądali główki kapusty, hodowane w klasztornym ogrodzie i głośno dyskutowali, jak osiągnąć taki plon... („poprzez miłość”, miał odpowiedzieć im kapelan). Jest to obecnie gospodarstwo na własne potrzeby, choć jeszcze do lat 80. funkcjonowała szklarnia z pomidorami i nowalijkami. Siostry umieją podzielić się tym, co mają, a na zsiadłe mleko, placki ziemniaczane i świeże powietrze zapraszają się do bernardynek naprawdę ważne kościelne persony...

            Nie lada atrakcją dla wyruszających na Łysicę turystów jest widok sióstr grabiących jesienne liście albo siano na klasztornej łące, czy jeżdżących traktorem. Można to zobaczyć zaledwie dzień – dwa w roku. Bo one naprawdę żyją poza światem. Wyjątkiem są konsultacje u lekarzy specjalistów, obowiązki wynikłe z dokształcania, pogrzeb któregoś z rodziców lub rodzeństwa.

 

Głosy ciszy

Pobudka jest o piątej rano, w 20 minut później siostry gromadzą się w kaplicy na porannej modlitwie. Modlą się liturgią godzin i modlitwą myślną. Po półgodzinnej przerwie – Msza św., którą dla sióstr odprawia ksiądz kapelan. Po śniadaniu mniszki rozchodzą się do swoich prac. Jakie to prace? W pralni, prasowalni, w kuchni, na furcie i w zakrystii, w infirmerii, ogrodzie, sadzie, gospodarstwie, przy hafcie i w sekretariacie. Praca trwa do 11.45. W południe znowu spotkanie na modlitwie. Odmawia się Anioł Pański, liturgię godzin, koronkę do Miłosierdzia Bożego, intencje danego dnia. Od 12 do 12.30. siostry spożywają w milczeniu obiad (milczenie znoszą tylko święta kościelne lub imieniny którejś z sióstr). A potem poobiednie prace do ok. 16.15.

Już o 16.30 siostry gromadzą się na nieszpory i półgodzinną medytację, o 17.30 jest kolacja, zaś o 18.00 – nabożeństwo z modlitwą różańcową lub Msza św. w kościele. Kompleta – modlitwa na zakończenie dnia trwa mniej więcej do godz. 19.00. Wszelkie zajęcia indywidualne kończą się o 21.00. i nad wspólnotą klauzurową zapada cisza nocna.

Od kilku lat w ten cykl siostry włączyły codzienną, godzinną, indywidualną adorację Najświętszego Sakramentu. Raz w miesiącu, w rocznicę przybycia mniszek do świętej Katarzyny (18 lipca 1815 r.) jest specjalna modlitwa z kolejnymi tajemnicami różańcowymi. Regularnie odmawiają też nowennę, stanowiącą kilkuletnie solenne przygotowanie do jubileuszu 200-lecia. Dużo tej modlitwy...

Matka Faustyna: „Trzymamy nasz modlitewny pion, nie może go zakłócić np. postęp cywilizacji. Oczywiście wspólnota korzysta, dzięki umiejętnościom jednej z nas, z Internetu – w miarę potrzeby i w niezbędnych dziedzinach, ale modlitwa i cisza są nam niezbędne”.

W głębi serca każdy z nas zazdrościć może siostrom tego czasu wygospodarowanego na modlitwę, szansy na spojrzenie w głąb siebie, ogrodu, gdzie w lutym potrafią zakwitnąć fiołki i pióropusze jukki wyciągają się do nieba, zdrowej kuchni, normalnego czasu pracy, odpoczynku snu. I ciszy. Bo w ciszy słychać najlepiej...

Między historią i legendą

Wacławek z rozkoszą zanurzył dłonie w źródle. Miły spokój, ochłoda spłynęły do każdej komórki udręczonego wędrowaniem ciała. Tyle to już miesięcy, gdy porzucił Jagiełłowe szeregi i z drewnianym mieczem u boku wędrował ku swemu przeznaczeniu. Co tam splendory, co łaska królewska, skoro coś wyrywa się z duszy – ku ciszy, ku samotności, ku sam na sam z Najwyższym. Nad łagodnym zalesionym wzgórzem dzień tajemniczo przemieniał się w noc. Szmer źródełka sączył w duszę dawno nie zaznany spokój. Nad liściastym posłaniem rycerza z drewnianym mieczem zahukała sowa. We śnie – czy na jawie – Wacławek usłyszał wdzięczny głos kościelnej sygnaturki...

Tyle legendarna misja Wacławka, która legła u źródeł historii Świętej Katarzyny. Eks-rycerz miał z pomocą bernardynów wznieść kościół dla figurki św. Katarzyny, którą przywiózł z Ziemi Świętej (niestety do czasów obecnych zachowała się tylko kopia). Kościół i klasztor bernardynów erygował bp Jan Rzeszewski w 1478 roku. Zabudowania niejednokrotnie doświadczały pożary – plaga tamtych czasów, tak więc uległy one przebudowie.

Dekretem bpa de Boża Wola Górskiego z 1815 r. klasztor i kościół został nadany bernardynkom z Drzewicy. Pomimo kolejnych dotkliwych pożóg mniszki nie opuściły nowej siedziby, odbudowując klasztor z kościołem, utrzymany dzisiaj w estetyce prostoty franciszkańskiej.

Kapelani sióstr i rektorzy w Świętej Katarzynie - księża diecezji kieleckiej, zawsze troszczyli się o parafialne, jak i skierowane ku turystom duszpasterstwo. Funkcję rektora pełni obecnie ks. Wiesław Chęcina, kapelanem jest ks. Zygmunt Nocoń.

„Matka – co za skarb!”

„Matka – co za skarb!”

Barbara Wachowicz

 

„Matka – najwierniejszy przyjaciel i dobry duch. Gdy przyjdą chmurne chwile otacza silnym ramieniem, czułą opieką, zagoi rany życia, da nowe siły i poprowadzi w trudu bezkrwawy bój... Szepnijcie z uśmiechem: – Mamusiu, Twój syn Cię kocha! To jej wystarczy za wszystko”.

Tak pisali chłopcy z liceum im. Stefana Batorego w swym harcerskim piśmie „Gniazdo”. Ci, którzy mieli stać się „kamieniami rzuconymi na szaniec”. Dane mi było jeszcze poznać, pokochać, spisać i opublikować w cyklu „Wierna rzeka harcerstwa” wspomnienia tych wspaniałych Matek: Zdzisławy Bytnarowej, matki Janka Rudego, ofiarnej nauczycielki, porucznika Armii Krajowej, jednej z komendantek Poczty Powstańczej, której po wojnie młodzież ofiarowała piękny tytuł – „Matula polskich harcerzy”; Zofii Rodowiczowej, której starszy syn poległ w powstaniu, a młodszego – legendarnego ułana batalionu „Zośka”-Janka Anodę zakatowano po wojnie podczas śledztwa; Heleny Niżyńskiej, matki najmłodszej, szesnastoletniej sanitariuszki batalionu „Zośka”, Krysi – zamordowanej przez Niemców w niewoli, bezbronnej...

Matkę Andrzeja i Janka Romockich – bohaterów powstania – Jadwigę, poznawałam poprzez jej pamiętnik, matkę Krzysia Baczyńskiego, najsławniejszego poety okupacyjnego pokolenia – dzięki jego wierszom i jej listom.

Pisali w „Gnieździe” chłopcy z klasy Krzysztofa, Rudego, Alka, Zośki: „Mija czas, mijają ludzie, Ona jedna nie przemija, Nasza Matka – Matka Polka. Cicha, niewidoczna, bez granic oddana. Matka – pomyślcie co za skarb”.

Mówiła mi Hanka, siostra Tadeusza Zawadzkiego-Zośki, dowódcy Grup Szturmowych Szarych Szeregów, którego pseudonim stanie się imieniem bohaterskiego batalionu: – Z nikim Tadeusz nie przyjaźnił się tak jak z matką. Była zawsze, gdy jej potrzebowaliśmy, gotowa wysłuchać wszystkiego, dyskretna i wyrozumiała. Była człowiekiem wrażliwym i głęboko mądrym. Opanowanie, życzliwość, łagodność odziedziczył Tadeusz po matce. Kochał ją nadzwyczajnie! Oboje rodzice (ojciec był wybitnym chemikiem, profesorem Politechniki Warszawskiej) uczyli nas odpowiedzialności za losy kraju...

„Tak bardzo żyć chcieli, by wymarzoną Polskę budować, jej służyć!” – pisała Jadwiga Romocka o swych synach: dowódcy kompanii „Rudy” w batalionie „Zośka”, Andrzeju ps. Morro i Janku, ps. Bonawentura, żołnierzu tegoż batalionu. Obydwaj zginęli w powstaniu. Janek w szpitalu, Andrzej biegnąc, by nawiązać kontakt z żołnierzami polskimi, którzy pierwszą łodzią przedarli się z praskiego brzegu – ugodzony prosto w serce kulą niemieckiego snajpera.

„Chłopcy – czyż to możliwe, że mam żyć bez Was? – pisała matka w pamiętniku jesienią 1945 r. – Jaśku, tak niedawno snułeś plany »że nie rozstaniemy się nigdy Mamusiu«. Byłam tak bezmiernie przez Was szczęśliwa. Byliście naszą dumą i szczęściem. Bóg obdarzył Was Łaską tak hojnie. Iskra Boża rozpalała się w Was wielkim płomieniem, który promieniował i dał Wam tyle serc z przyjaźni ludzkiej i dał Wam możność wnoszenia wszędzie tyle radości. (...) Poszedłeś synu sam na rozpoznanie terenu i Bóg przyjął Twoją ofiarę za wszystkich – strzał w serce. Za rozkaz wypełniony – »nawiązanie łączności za wszelką cenę«.

»Jezus Maryja« – Twój okrzyk ostatni zamyka Twe życie, a Jezus i Maria błogosławią Twej męce (...) i zabrała Cię Matka Boska Bolesna. Ona była przy Tobie.”

Mieszkała osierocona Matka w nędznej kawalerce bez kuchni, pracowała w Caritasie przy kościele św. Michała na Mokotowie, chodziła do chorych, opiekowała się nimi. Była jedną z tych Matek, które walczyły o powstanie kwatery batalionu „Zośka” na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie. Stał się on symbolicznym, niezwykłym pomnikiem poległych dziewcząt i chłopców. Współpracowała pani Jadwiga Romocka z druhem Aleksandrem Kamińskim przy pracy nad jego książką o powstańczych batalionach „Zośka” i „Parasol”, o wprowadzenie której to książki do lektur szkolnych walczą towarzysze broni przez wszystkie lata wolnej Rzeczypospolitej, nie mogąc pojąć, i słusznie, jak to się dzieje, że młodzież nie ma w lekturze ani jednej książki o bohaterstwie swoich rówieśników w Powstaniu Warszawskim.

Gdy Matka zostawała sama, a nadchodziły rocznice rzucała kilka zdań w pamiętniku, bolesnych jak jej los: „Chłopcy naszego domu rozbitego! Wiem jeszcze o Was wszystko i wszystko z Wami przeżywam. (...) Jaśku, cieszyłeś się swoją architekturą, rozwijałeś dalszy plan pracy »po architekturze musi być jeszcze Sorbona, ale obiecana willa dla Mamusi będzie, a róż Mama będzie miała tyle co dawniej. (...) Nasze dzieciństwo i życie to bajka najcudowniejsza! Mamo! Czy wiele jest takich domów szczęśliwych? Wydaje mi się, że mało – dlaczego?«

I mówiliśmy o miłości wzajemnej, o szczęściu. I budowaliśmy świat. A teraz Ty  Jasieńku stamtąd swą Modlitwą budujesz tu świat”.

Niezwykła to modlitwa! Siedemnastoletni Janek Romocki w morzu szalejącej nienawiści i okrucieństwa, gdy Niemcy zabili mu ukochanego ojca i zabijali najbliższych sercu przyjaciół, napisał modlitwę o łaskę wybaczania, którą młodzież śpiewa w kościołach i na kominkach harcerskich. Znana jest jako Modlitwa Bonawentury od pseudonimu Janka, a kończy się frazą:

 

Od rezygnacji w dobie klęski

Lecz i od pychy w dzień zwycięski

Od krzywd, lecz i od zemsty za nie

Uchroń nas Panie!

 

Uchroń od zła i nienawiści

Niechaj się odwet nasz nie ziści

Na przebaczenie im przeczyste

Wlej w nas moc Chryste!

 

Do internowanego w stalinowskich latach Prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego dotarła ta modlitwa z listem Matki: „Cóż możemy złożyć my, Matki poległych, zamiast najpiękniejszych kwiatów – Ofiarę Mszy Świętej, najgorętszy Różaniec na każdy dzień trudu powszedniego i serca pełne wdzięczności. W dopełnieniu ofiary naszych Dzieci nie może zabraknąć naszego przebaczenia, na które może jeszcze Najmiłosierniejsza Pośredniczka Łask Wszelkich – czeka? A które przekazał nam w testamencie mój Syn”.

I w pamiętniku Matka dodała swoją modlitwę: „Boże miłosierny – ufając, obdarzeni Twą Łaską, wytrwali, promieniując swą Wiarą do końca...”

Na mogile Krzysia Baczyńskiego, znajdującej się między kwaterami dwóch batalionów, których był żołnierzem – „Zośki” i „Parasola” wyryto słowa jego wiersza: „Matko – powiedział – to nic, że ja daleko...”.

W Wigilię Bożego Narodzenia 1942 r. Matka ofiarowała mu notes do wpisywania wierszy z dedykacją: „Doskonałemu Poecie, najlepszemu synowi, radości moich oczu, chlubie mego serca...”.

Wychowała go tak, iż zawsze powtarzał: „Bohater to ten, który będzie łączył wielkość z miłością”. I o to się umiał modlić w przepięknym wierszu do Bogurodzicy: „O nagnij pochmurną broń naszą, gdy zaczniemy walczyć miłością”. Oboje wierzyli, że ta chwila nadejdzie. „Matko! – prosił w wierszu – jednym uśmiechem przywróć mi wzrok dla świata dziecięcy”. Wśród wielu wierszy jej dedykowanych jest poemat „Serce jak obłok”: „Najdroższej Matce poświęcam” – 30 sierpnia 1941 r. z adnotacją: „Poemat napisany dla Matki – zawsze wiersze poświęcone Matce zdają się niczym w porównaniu z potęgą Jej uczucia.”

W jego „Balladzie zimowej” zamarzającego rycerza ratuje promień matczynej miłości: „Złote chleby i ręce / Jak w dzieciństwa piosence, niosła Matka na witanie z synem”.

Pożegnał ją listem, który miał być jego ostatnimi słowy, pisanym 25 lipca 1944 r.: „Mamuśko najdroższa (...) bardzo mi ciężko z tą myślą, że nie mogę Cię zobaczyć w takich chwilach. (...) Nie martw się niczym. Jakoś sobie damy radę, jak zawsze nam się uda. Wiesz, że nam się nic nie stanie, zawsze wyleziemy obronną ręką. (...) Bądź spokojna o mnie, na pewno nic mi nie będzie. Pilnuj siebie i zdrowia i nie przejmuj się. Jeszcze tyle do zrobienia. (...) Całuję Cię mocno. Twój Syn Szczypcio.” Takim dziecinnym spieszczeniem podpisał. Zginął 4 sierpnia. Matka nie uwierzyła. Szukała, pisała, pytała, powracała do synowskich słów: „Matko, jak mnie uchronisz... Matko – to dzwon, to serce pęka Tobą.”

Pisała w liście do przyjaciół: „Nie ma niezastąpionych ludzi na świecie, tylu wielkich, prawdziwie wielkich minęło, przyszli inni. Tylko dziecka matce nikt i nic nie zastąpi.” Umarła w przytułku samotna. W testamencie wszystkie honoraria za poezję Krzysztofa zapisała na odbudowę Warszawy. W tomiku jego wierszy, którego wydania szczęśliwie doczekała, zakreśliła frazę: „Matko, nie ma już dni, które nas rozdzielą...”

24 września 2006 r.  największy, reprezentacyjny Szpital Położniczy przy ul. Inflanckiej w Warszawie przyjął imię Krystyny Niżyńskiej – Krysi Zakurzonej, sanitariuszki batalionu „Zośka”. Umotywowano to jak następuje: „Wybór najmłodszej sanitariuszki na Patronkę Szpitala jest hołdem dla wszystkich Dziewcząt walczących, poległych i tych, które przeżyły i są wśród nas, dając przykład, że umiały pięknie umierać, ale też umieją pięknie żyć”.

Zabawny pseudonim Krysi wziął się z okrzyku, gdy ratowano w Powstaniu zasypane pociskiem dziewczęta: „Ratujcie tamte! – zawołała Krysia – ja jestem tylko zakurzona!”

Najmłodsza, szesnastolatka imponowała swoim starszym koleżankom, które wspominały: „Imponuje nam hartem, wiarą, pogodą. W cudowny sposób rozmnaża opatrunki i ma olbrzymią siłę woli, by każdego rannego wesprzeć, pocieszyć, otoczyć opieką”. Zabrana do niewoli przepadła bez wieści. Matka nigdy nie odnalazła jej prochów. Przychodziły do pani Heleny Niżyńskiej harcerki z drużyny imienia Krysi. Mówiły do niej jak córka: Mama Sieńka co wzięło się ze słowa „Mamusieńka”. I oto, gdy odgruzowywano szkołę Siósr Zmartwychwstanek na Żoliborzu – odnaleziono zeszyt Krysi, a w nim „List do Matki”. Dziecko zawołało zza mogiły: „Matka to jest coś najświętszego na ziemi, coś najbardziej ukochanego i oddanego dziecku całą duszą. Matka całą swoją istotą, swoim życiem, sobą, służy nam (...) jest przyjacielem, nauczycielem, opiekunem, wychowawcą, osobą najlepiej  odczuwającą potrzeby, tęsknoty i pragnienia dziecka. (...) Wszystko przeminie, każdy odejdzie, ale Matka zawsze zostanie i nigdy nie przestanie kochać.” Harcerki z warszawskiej drużyny im. Krysi Niżyńskiej „Zakurzonej” przypomniały w liście do niej powstańczy wiersz o matce:

 

Jesteś daleko, lecz Twych rąk modlitwa

Od kul zasłoni, od śmierci ocali.

Ty nauczyłaś słowa „wytrwać”

I ono wspiera mnie z oddali.

 

I zakończyły swój list słowami: „Pożegnałaś się z Matką, byłaś jej jasną nadzieją, walczyłaś, widziałaś wiele śmierci. Byłaś zwykłą szesnastoletnią dziewczyną jak my i pragnęłaś – jak wielu Twoich rówieśników – budować Polskę miłości. Chciałaś pojednać wszystkich ludzi, a oni – zabili Cię! Poszłaś walczyć za wolną Ojczyznę – Matkę, a Matkę rodzoną zostawiłaś. Ona czeka na Ciebie, Krysiu. Ona też walczyła. O Polskę. Wolną i Niepodległą! Wywalczyłyście ją obie, a my walczyć będziemy, by być tej niepodległości godne”.