Dłonie ojca Mariana

Dłonie ojca Mariana

Anna Pietraszek

 

Dłonie ojca Mariana mówiły o nim czasem więcej niż oczy! Patrzył zawsze, tak, zawsze w oczy swego gościa, rozmówcy, stale skupiony na drugim człowieku, słuchał z taką uwagą, jakby to był pierwszy w jego życiu napotkany człowiek, jakby był jedynym mówiącym tak niezwykle interesująco. Tak wielu ludzi rozmawiających z ojcem Marianem mogłam obserwować, wielu mówiło dokładnie to samo, co inni – a to, że kochają go jak nikogo w świecie, a potem najczęściej mówili już tylko o sobie...prosili, chwalili się, obiecywali Ojcu tak dużo, zwierzali się z cierpień,  trudności... Ojciec delikatnie pocieszał, radował się ich sukcesami, podziwiał,  sklejał ich rozpadające się małżeństwa, a czasem, jakby nagle zmieniając temat, sam zaczynał mówić o... działaniu Boga w obozie koncentracyjnym! o mocy miłości, która dawała nawet tam, w tym „ludzkim piekle” obozowym, siłę do przetrwania, ale i do pomagania drugiemu, do niesienia kamieni za chorego współwięźnia w kamieniołomie...

Ojciec Marian mówił cicho, z troską, tak samo jak patrzył, z jakąś trudną do opisania czułością, jakby – jaśniejącą czułością.

Dłonie ojca Mariana, gdy słuchał lub mówił, były spokojne, najczęściej obejmowały brewiarz, jakby spoczywały ufnie na dłoni Boga – i niosły ten spokój i pewność do jego serca. Wtedy, gdy ojciec układał brewiarz na kolanach i na nim kładł dłonie, wiedziałam, że ma dla mnie więcej czasu, że temat, który podjęliśmy, uznał za bardzo ważny, albo – że teraz ma do przekazania coś, co chciałby, aby zostało mi w sercu jeszcze bardziej niż w samej pamięci, na zawsze. Wtedy, tak czułam, ogarniała mnie jakaś ciepła, przytulna mgła, świat znikał, ojciec trzymał mnie swoim spojrzeniem, a ja obserwowałam te ręce. Były takie spracowane, z bruzdami po fizycznej pracy... dwa razy w tygodniu opatrywał, pewnie z ćwierć wieku, po 50 czy 80 trędowatych przychodzących po pomoc medyczną z całego miasta, dwa razy w tygodniu pochylał się w tym nieopisanym upale indyjskim, nad cuchnącymi ranami, brał w dłonie odrażające stopy, ręce, ropiejące nosy... czyścił rany, mył je i opatrywał i wszystko to wykonywał z czułością, skupiając całą swoją uwagę na tym jednym chorym, jednym JEDYNYM Człowieku.

Ojciec Marian tak widział w ludziach Jezusa. Ojciec Marian miał dłonie gotowe opatrywać Jezusa.

Gdy kroił chleb, mówił zawsze „zjemy sobie chleboszka”, jakby to było dawniej, gdy był w obozie w Dachau, Gussen, gdzie nic cenniejszego nie istniało, ponad chleb. Jadł chleb i każdy okruszek chleba, do końca. Pewnego razu, w święto, piliśmy czerwone wino na deser i – zamiast ciast i tortów – był chleb, ojciec Marian wtedy opowiedział o swoim nowym marzeniu, że chciałby mieć piekarnię słodkich bułeczek, by każde dziecko w szkole dla trędowatych mogło co drugi dzień zjeść bułeczkę, białą, by znało ten smak. I wkrótce, pewien Włoch ufundował taką nowoczesną maszynę do pieczenia bułeczek.

Ojciec Marian, gdy brał chleb w dłonie, robił to z wielką uwagą, szacunkiem. Te dłonie codziennie przecież trzymały Pana Jezusa, podczas Mszy św.

Ojciec Marian tak trzymał w swoich dłoniach Najświętszy Sakrament, jakby dotykał Pana Jezusa. Z największą czułością. Z troską. Z miłością. Jak dotykał ran chorych trędowatych.

Jak dotykał mojego serca i duszy, gdy mówił do mnie, gdy wspierał mnie w smutkach i w chorobie, gdy był przy moich bliskich chorych i cierpiących.

Teraz często dziwnie wyczuwam ciepło dłoni ojca Mariana, gdy staje przy mnie, kiedy tylko westchnę do niego: ojcze, tak mi ciężko...ojcze pomóż udźwignąć problem...Ojcze wesprzyj chorego! I ta specjalna czułość ojca Mariana otacza mnie natychmiast, wiem, że tu jest, dużo bliżej niż kiedy był tam, w Indiach.

Klauzura spod Łysicy

W Światowy Dzień Życia Konsekrowanego

 

Klauzura spod Łysicy

Agnieszka Dziarmaga

           

Kiedyś, gdy kwitło tutaj pogaństwo, pewnie tak samo szumiała dostojna Puszcza Jodłowa. W lutowe zmierzchy i świty skrzyp potężnych konarów i pohukiwania sowy słychać także za kratą, u podłysickich mniszek. Daleko od zgiełku świata, jakby na skraju ciszy, mniszki w brązowych habitach wciąż modlą się o ten pędzący gdzieś obok nich świat. Ten sam, który w postaci intencji i próśb o modlitwę często, coraz częściej puka do klasztornej furty; ten sam, który „tylko w kościele u sióstr” chce brać śluby i chrzcić potomstwo, ten sam, który dobrowolne usunięcie się za kratę uważa za czyn irracjonalny.

Ktoś pięknie powiedział, iż świat im bardziej nie rozumie tego rodzaju życia, tym bardziej go potrzebuje...

 

Wybór większej miłości

Bo właśnie tym jest zawsze decyzja wstąpienia do zakonu klauzurowego. Nigdy ucieczką, odrzuceniem (tego rodzaju pomyłki weryfikuje najczęściej czas postulatu). W klasztorze w Świętej Katarzynie, pamiętającym jeszcze czasy pierwszych Jagiellonów, żyje 31 sióstr. To trzeci pod względem liczebności dom bernardynek w Polsce. Bernardynki, czyli Mniszki Trzeciego Zakonu Regularnego św. Franciszka z Asyżu – posługują wyłącznie w Polsce. Obowiązująca klauzura konstytucyjna nakłada na to skromne, pracowite i przemodlone życie określone reguły.

Przychodzisz tutaj, pod Łysicę i wiesz, że pozostaniesz już do śmierci. Musisz się poddać rygorom, dyscyplinie modlitwy, wytrzymać ciężką pracę. Nie wiesz nic, albo zgoła niewiele o zwariowanym tempie życia za klasztornym murem, zamknięte dla ciebie drzwi kariery, nawet tej w obrębie kościelnych struktur. Co w zamian? Wielka, niewyrażalna w słowach łaska obcowania z Jezusem, budowania tej jedynej w swoim rodzaju relacji z Bogiem i coraz pełniejszego uczestnictwa w Jego wielkiej miłości. Dla mnie to szkoła prawdziwej miłości, której za mało było mi wśród ludzi – wyjaśnia matka przełożona, s. Faustyna Perchel. – Życie światowe bywa zbyt wąską przestrzenią, aby w pełni oddawać się Bogu – dodaje s. Klara Strojek, mistrzyni nowicjatu i organistka. A powołanie? Pozostaje na zawsze łaską i tajemnicą.

 

Mniszki na... traktorze

Oddalone od świata, znają przecież jego zawiłe sprawy. Ludzie częściej niż niegdyś pukają do klasztornej furty, piszą listy, telefonują z prośbą o modlitwę. Skupia się w nich jak w soczewce ten cały świat, który każda z nich zostawiła. Do tego są jeszcze wciąż nowe intencje Kościoła, Ojca Świętego, Ojczyzny. Obcują jakby trochę ze światem poprzez kościół klasztorny pw. św. Katarzyny, w którym modlą się parafianie i turyści (od wiosny do jesieni jest też mnóstwo przyjezdnych, którzy stąd wyruszają na szlak). Siostry przypatrują się im z klauzurowego chóru. Są organistkami, zakrystiankami, dbają o kwiaty i bieliznę kościelną, starają się sprostać zainteresowaniu ze strony turystów. W świecie mniszki są także jakoś obecne poprzez owoce swojej pracy: słynne na całą Polskę hafty, kwiaty z ogrodu, sad i warzywniak obdarzające mnóstwem plonów, przerabianych potem w klasztornej kuchni, miody z własnej pasieki. Ponoć turyści spacerujący po Świętej Katarzynie z zachwytem oglądali główki kapusty, hodowane w klasztornym ogrodzie i głośno dyskutowali, jak osiągnąć taki plon... („poprzez miłość”, miał odpowiedzieć im kapelan). Jest to obecnie gospodarstwo na własne potrzeby, choć jeszcze do lat 80. funkcjonowała szklarnia z pomidorami i nowalijkami. Siostry umieją podzielić się tym, co mają, a na zsiadłe mleko, placki ziemniaczane i świeże powietrze zapraszają się do bernardynek naprawdę ważne kościelne persony...

            Nie lada atrakcją dla wyruszających na Łysicę turystów jest widok sióstr grabiących jesienne liście albo siano na klasztornej łące, czy jeżdżących traktorem. Można to zobaczyć zaledwie dzień – dwa w roku. Bo one naprawdę żyją poza światem. Wyjątkiem są konsultacje u lekarzy specjalistów, obowiązki wynikłe z dokształcania, pogrzeb któregoś z rodziców lub rodzeństwa.

 

Głosy ciszy

Pobudka jest o piątej rano, w 20 minut później siostry gromadzą się w kaplicy na porannej modlitwie. Modlą się liturgią godzin i modlitwą myślną. Po półgodzinnej przerwie – Msza św., którą dla sióstr odprawia ksiądz kapelan. Po śniadaniu mniszki rozchodzą się do swoich prac. Jakie to prace? W pralni, prasowalni, w kuchni, na furcie i w zakrystii, w infirmerii, ogrodzie, sadzie, gospodarstwie, przy hafcie i w sekretariacie. Praca trwa do 11.45. W południe znowu spotkanie na modlitwie. Odmawia się Anioł Pański, liturgię godzin, koronkę do Miłosierdzia Bożego, intencje danego dnia. Od 12 do 12.30. siostry spożywają w milczeniu obiad (milczenie znoszą tylko święta kościelne lub imieniny którejś z sióstr). A potem poobiednie prace do ok. 16.15.

Już o 16.30 siostry gromadzą się na nieszpory i półgodzinną medytację, o 17.30 jest kolacja, zaś o 18.00 – nabożeństwo z modlitwą różańcową lub Msza św. w kościele. Kompleta – modlitwa na zakończenie dnia trwa mniej więcej do godz. 19.00. Wszelkie zajęcia indywidualne kończą się o 21.00. i nad wspólnotą klauzurową zapada cisza nocna.

Od kilku lat w ten cykl siostry włączyły codzienną, godzinną, indywidualną adorację Najświętszego Sakramentu. Raz w miesiącu, w rocznicę przybycia mniszek do świętej Katarzyny (18 lipca 1815 r.) jest specjalna modlitwa z kolejnymi tajemnicami różańcowymi. Regularnie odmawiają też nowennę, stanowiącą kilkuletnie solenne przygotowanie do jubileuszu 200-lecia. Dużo tej modlitwy...

Matka Faustyna: „Trzymamy nasz modlitewny pion, nie może go zakłócić np. postęp cywilizacji. Oczywiście wspólnota korzysta, dzięki umiejętnościom jednej z nas, z Internetu – w miarę potrzeby i w niezbędnych dziedzinach, ale modlitwa i cisza są nam niezbędne”.

W głębi serca każdy z nas zazdrościć może siostrom tego czasu wygospodarowanego na modlitwę, szansy na spojrzenie w głąb siebie, ogrodu, gdzie w lutym potrafią zakwitnąć fiołki i pióropusze jukki wyciągają się do nieba, zdrowej kuchni, normalnego czasu pracy, odpoczynku snu. I ciszy. Bo w ciszy słychać najlepiej...

Między historią i legendą

Wacławek z rozkoszą zanurzył dłonie w źródle. Miły spokój, ochłoda spłynęły do każdej komórki udręczonego wędrowaniem ciała. Tyle to już miesięcy, gdy porzucił Jagiełłowe szeregi i z drewnianym mieczem u boku wędrował ku swemu przeznaczeniu. Co tam splendory, co łaska królewska, skoro coś wyrywa się z duszy – ku ciszy, ku samotności, ku sam na sam z Najwyższym. Nad łagodnym zalesionym wzgórzem dzień tajemniczo przemieniał się w noc. Szmer źródełka sączył w duszę dawno nie zaznany spokój. Nad liściastym posłaniem rycerza z drewnianym mieczem zahukała sowa. We śnie – czy na jawie – Wacławek usłyszał wdzięczny głos kościelnej sygnaturki...

Tyle legendarna misja Wacławka, która legła u źródeł historii Świętej Katarzyny. Eks-rycerz miał z pomocą bernardynów wznieść kościół dla figurki św. Katarzyny, którą przywiózł z Ziemi Świętej (niestety do czasów obecnych zachowała się tylko kopia). Kościół i klasztor bernardynów erygował bp Jan Rzeszewski w 1478 roku. Zabudowania niejednokrotnie doświadczały pożary – plaga tamtych czasów, tak więc uległy one przebudowie.

Dekretem bpa de Boża Wola Górskiego z 1815 r. klasztor i kościół został nadany bernardynkom z Drzewicy. Pomimo kolejnych dotkliwych pożóg mniszki nie opuściły nowej siedziby, odbudowując klasztor z kościołem, utrzymany dzisiaj w estetyce prostoty franciszkańskiej.

Kapelani sióstr i rektorzy w Świętej Katarzynie - księża diecezji kieleckiej, zawsze troszczyli się o parafialne, jak i skierowane ku turystom duszpasterstwo. Funkcję rektora pełni obecnie ks. Wiesław Chęcina, kapelanem jest ks. Zygmunt Nocoń.

„Matka – co za skarb!”

„Matka – co za skarb!”

Barbara Wachowicz

 

„Matka – najwierniejszy przyjaciel i dobry duch. Gdy przyjdą chmurne chwile otacza silnym ramieniem, czułą opieką, zagoi rany życia, da nowe siły i poprowadzi w trudu bezkrwawy bój... Szepnijcie z uśmiechem: – Mamusiu, Twój syn Cię kocha! To jej wystarczy za wszystko”.

Tak pisali chłopcy z liceum im. Stefana Batorego w swym harcerskim piśmie „Gniazdo”. Ci, którzy mieli stać się „kamieniami rzuconymi na szaniec”. Dane mi było jeszcze poznać, pokochać, spisać i opublikować w cyklu „Wierna rzeka harcerstwa” wspomnienia tych wspaniałych Matek: Zdzisławy Bytnarowej, matki Janka Rudego, ofiarnej nauczycielki, porucznika Armii Krajowej, jednej z komendantek Poczty Powstańczej, której po wojnie młodzież ofiarowała piękny tytuł – „Matula polskich harcerzy”; Zofii Rodowiczowej, której starszy syn poległ w powstaniu, a młodszego – legendarnego ułana batalionu „Zośka”-Janka Anodę zakatowano po wojnie podczas śledztwa; Heleny Niżyńskiej, matki najmłodszej, szesnastoletniej sanitariuszki batalionu „Zośka”, Krysi – zamordowanej przez Niemców w niewoli, bezbronnej...

Matkę Andrzeja i Janka Romockich – bohaterów powstania – Jadwigę, poznawałam poprzez jej pamiętnik, matkę Krzysia Baczyńskiego, najsławniejszego poety okupacyjnego pokolenia – dzięki jego wierszom i jej listom.

Pisali w „Gnieździe” chłopcy z klasy Krzysztofa, Rudego, Alka, Zośki: „Mija czas, mijają ludzie, Ona jedna nie przemija, Nasza Matka – Matka Polka. Cicha, niewidoczna, bez granic oddana. Matka – pomyślcie co za skarb”.

Mówiła mi Hanka, siostra Tadeusza Zawadzkiego-Zośki, dowódcy Grup Szturmowych Szarych Szeregów, którego pseudonim stanie się imieniem bohaterskiego batalionu: – Z nikim Tadeusz nie przyjaźnił się tak jak z matką. Była zawsze, gdy jej potrzebowaliśmy, gotowa wysłuchać wszystkiego, dyskretna i wyrozumiała. Była człowiekiem wrażliwym i głęboko mądrym. Opanowanie, życzliwość, łagodność odziedziczył Tadeusz po matce. Kochał ją nadzwyczajnie! Oboje rodzice (ojciec był wybitnym chemikiem, profesorem Politechniki Warszawskiej) uczyli nas odpowiedzialności za losy kraju...

„Tak bardzo żyć chcieli, by wymarzoną Polskę budować, jej służyć!” – pisała Jadwiga Romocka o swych synach: dowódcy kompanii „Rudy” w batalionie „Zośka”, Andrzeju ps. Morro i Janku, ps. Bonawentura, żołnierzu tegoż batalionu. Obydwaj zginęli w powstaniu. Janek w szpitalu, Andrzej biegnąc, by nawiązać kontakt z żołnierzami polskimi, którzy pierwszą łodzią przedarli się z praskiego brzegu – ugodzony prosto w serce kulą niemieckiego snajpera.

„Chłopcy – czyż to możliwe, że mam żyć bez Was? – pisała matka w pamiętniku jesienią 1945 r. – Jaśku, tak niedawno snułeś plany »że nie rozstaniemy się nigdy Mamusiu«. Byłam tak bezmiernie przez Was szczęśliwa. Byliście naszą dumą i szczęściem. Bóg obdarzył Was Łaską tak hojnie. Iskra Boża rozpalała się w Was wielkim płomieniem, który promieniował i dał Wam tyle serc z przyjaźni ludzkiej i dał Wam możność wnoszenia wszędzie tyle radości. (...) Poszedłeś synu sam na rozpoznanie terenu i Bóg przyjął Twoją ofiarę za wszystkich – strzał w serce. Za rozkaz wypełniony – »nawiązanie łączności za wszelką cenę«.

»Jezus Maryja« – Twój okrzyk ostatni zamyka Twe życie, a Jezus i Maria błogosławią Twej męce (...) i zabrała Cię Matka Boska Bolesna. Ona była przy Tobie.”

Mieszkała osierocona Matka w nędznej kawalerce bez kuchni, pracowała w Caritasie przy kościele św. Michała na Mokotowie, chodziła do chorych, opiekowała się nimi. Była jedną z tych Matek, które walczyły o powstanie kwatery batalionu „Zośka” na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie. Stał się on symbolicznym, niezwykłym pomnikiem poległych dziewcząt i chłopców. Współpracowała pani Jadwiga Romocka z druhem Aleksandrem Kamińskim przy pracy nad jego książką o powstańczych batalionach „Zośka” i „Parasol”, o wprowadzenie której to książki do lektur szkolnych walczą towarzysze broni przez wszystkie lata wolnej Rzeczypospolitej, nie mogąc pojąć, i słusznie, jak to się dzieje, że młodzież nie ma w lekturze ani jednej książki o bohaterstwie swoich rówieśników w Powstaniu Warszawskim.

Gdy Matka zostawała sama, a nadchodziły rocznice rzucała kilka zdań w pamiętniku, bolesnych jak jej los: „Chłopcy naszego domu rozbitego! Wiem jeszcze o Was wszystko i wszystko z Wami przeżywam. (...) Jaśku, cieszyłeś się swoją architekturą, rozwijałeś dalszy plan pracy »po architekturze musi być jeszcze Sorbona, ale obiecana willa dla Mamusi będzie, a róż Mama będzie miała tyle co dawniej. (...) Nasze dzieciństwo i życie to bajka najcudowniejsza! Mamo! Czy wiele jest takich domów szczęśliwych? Wydaje mi się, że mało – dlaczego?«

I mówiliśmy o miłości wzajemnej, o szczęściu. I budowaliśmy świat. A teraz Ty  Jasieńku stamtąd swą Modlitwą budujesz tu świat”.

Niezwykła to modlitwa! Siedemnastoletni Janek Romocki w morzu szalejącej nienawiści i okrucieństwa, gdy Niemcy zabili mu ukochanego ojca i zabijali najbliższych sercu przyjaciół, napisał modlitwę o łaskę wybaczania, którą młodzież śpiewa w kościołach i na kominkach harcerskich. Znana jest jako Modlitwa Bonawentury od pseudonimu Janka, a kończy się frazą:

 

Od rezygnacji w dobie klęski

Lecz i od pychy w dzień zwycięski

Od krzywd, lecz i od zemsty za nie

Uchroń nas Panie!

 

Uchroń od zła i nienawiści

Niechaj się odwet nasz nie ziści

Na przebaczenie im przeczyste

Wlej w nas moc Chryste!

 

Do internowanego w stalinowskich latach Prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego dotarła ta modlitwa z listem Matki: „Cóż możemy złożyć my, Matki poległych, zamiast najpiękniejszych kwiatów – Ofiarę Mszy Świętej, najgorętszy Różaniec na każdy dzień trudu powszedniego i serca pełne wdzięczności. W dopełnieniu ofiary naszych Dzieci nie może zabraknąć naszego przebaczenia, na które może jeszcze Najmiłosierniejsza Pośredniczka Łask Wszelkich – czeka? A które przekazał nam w testamencie mój Syn”.

I w pamiętniku Matka dodała swoją modlitwę: „Boże miłosierny – ufając, obdarzeni Twą Łaską, wytrwali, promieniując swą Wiarą do końca...”

Na mogile Krzysia Baczyńskiego, znajdującej się między kwaterami dwóch batalionów, których był żołnierzem – „Zośki” i „Parasola” wyryto słowa jego wiersza: „Matko – powiedział – to nic, że ja daleko...”.

W Wigilię Bożego Narodzenia 1942 r. Matka ofiarowała mu notes do wpisywania wierszy z dedykacją: „Doskonałemu Poecie, najlepszemu synowi, radości moich oczu, chlubie mego serca...”.

Wychowała go tak, iż zawsze powtarzał: „Bohater to ten, który będzie łączył wielkość z miłością”. I o to się umiał modlić w przepięknym wierszu do Bogurodzicy: „O nagnij pochmurną broń naszą, gdy zaczniemy walczyć miłością”. Oboje wierzyli, że ta chwila nadejdzie. „Matko! – prosił w wierszu – jednym uśmiechem przywróć mi wzrok dla świata dziecięcy”. Wśród wielu wierszy jej dedykowanych jest poemat „Serce jak obłok”: „Najdroższej Matce poświęcam” – 30 sierpnia 1941 r. z adnotacją: „Poemat napisany dla Matki – zawsze wiersze poświęcone Matce zdają się niczym w porównaniu z potęgą Jej uczucia.”

W jego „Balladzie zimowej” zamarzającego rycerza ratuje promień matczynej miłości: „Złote chleby i ręce / Jak w dzieciństwa piosence, niosła Matka na witanie z synem”.

Pożegnał ją listem, który miał być jego ostatnimi słowy, pisanym 25 lipca 1944 r.: „Mamuśko najdroższa (...) bardzo mi ciężko z tą myślą, że nie mogę Cię zobaczyć w takich chwilach. (...) Nie martw się niczym. Jakoś sobie damy radę, jak zawsze nam się uda. Wiesz, że nam się nic nie stanie, zawsze wyleziemy obronną ręką. (...) Bądź spokojna o mnie, na pewno nic mi nie będzie. Pilnuj siebie i zdrowia i nie przejmuj się. Jeszcze tyle do zrobienia. (...) Całuję Cię mocno. Twój Syn Szczypcio.” Takim dziecinnym spieszczeniem podpisał. Zginął 4 sierpnia. Matka nie uwierzyła. Szukała, pisała, pytała, powracała do synowskich słów: „Matko, jak mnie uchronisz... Matko – to dzwon, to serce pęka Tobą.”

Pisała w liście do przyjaciół: „Nie ma niezastąpionych ludzi na świecie, tylu wielkich, prawdziwie wielkich minęło, przyszli inni. Tylko dziecka matce nikt i nic nie zastąpi.” Umarła w przytułku samotna. W testamencie wszystkie honoraria za poezję Krzysztofa zapisała na odbudowę Warszawy. W tomiku jego wierszy, którego wydania szczęśliwie doczekała, zakreśliła frazę: „Matko, nie ma już dni, które nas rozdzielą...”

24 września 2006 r.  największy, reprezentacyjny Szpital Położniczy przy ul. Inflanckiej w Warszawie przyjął imię Krystyny Niżyńskiej – Krysi Zakurzonej, sanitariuszki batalionu „Zośka”. Umotywowano to jak następuje: „Wybór najmłodszej sanitariuszki na Patronkę Szpitala jest hołdem dla wszystkich Dziewcząt walczących, poległych i tych, które przeżyły i są wśród nas, dając przykład, że umiały pięknie umierać, ale też umieją pięknie żyć”.

Zabawny pseudonim Krysi wziął się z okrzyku, gdy ratowano w Powstaniu zasypane pociskiem dziewczęta: „Ratujcie tamte! – zawołała Krysia – ja jestem tylko zakurzona!”

Najmłodsza, szesnastolatka imponowała swoim starszym koleżankom, które wspominały: „Imponuje nam hartem, wiarą, pogodą. W cudowny sposób rozmnaża opatrunki i ma olbrzymią siłę woli, by każdego rannego wesprzeć, pocieszyć, otoczyć opieką”. Zabrana do niewoli przepadła bez wieści. Matka nigdy nie odnalazła jej prochów. Przychodziły do pani Heleny Niżyńskiej harcerki z drużyny imienia Krysi. Mówiły do niej jak córka: Mama Sieńka co wzięło się ze słowa „Mamusieńka”. I oto, gdy odgruzowywano szkołę Siósr Zmartwychwstanek na Żoliborzu – odnaleziono zeszyt Krysi, a w nim „List do Matki”. Dziecko zawołało zza mogiły: „Matka to jest coś najświętszego na ziemi, coś najbardziej ukochanego i oddanego dziecku całą duszą. Matka całą swoją istotą, swoim życiem, sobą, służy nam (...) jest przyjacielem, nauczycielem, opiekunem, wychowawcą, osobą najlepiej  odczuwającą potrzeby, tęsknoty i pragnienia dziecka. (...) Wszystko przeminie, każdy odejdzie, ale Matka zawsze zostanie i nigdy nie przestanie kochać.” Harcerki z warszawskiej drużyny im. Krysi Niżyńskiej „Zakurzonej” przypomniały w liście do niej powstańczy wiersz o matce:

 

Jesteś daleko, lecz Twych rąk modlitwa

Od kul zasłoni, od śmierci ocali.

Ty nauczyłaś słowa „wytrwać”

I ono wspiera mnie z oddali.

 

I zakończyły swój list słowami: „Pożegnałaś się z Matką, byłaś jej jasną nadzieją, walczyłaś, widziałaś wiele śmierci. Byłaś zwykłą szesnastoletnią dziewczyną jak my i pragnęłaś – jak wielu Twoich rówieśników – budować Polskę miłości. Chciałaś pojednać wszystkich ludzi, a oni – zabili Cię! Poszłaś walczyć za wolną Ojczyznę – Matkę, a Matkę rodzoną zostawiłaś. Ona czeka na Ciebie, Krysiu. Ona też walczyła. O Polskę. Wolną i Niepodległą! Wywalczyłyście ją obie, a my walczyć będziemy, by być tej niepodległości godne”.

Konfitury słodzone miłością

Konfitury słodzone miłością

Jolanta Wachowicz

 

Czas był wiosenny, a nastrój dokładnie taki jak w przedwojennej piosence „Kiedy znów zakwitną białe bzy...”. Młodziutka, dwudziestokilkuletnia Halina jechała przez Aleje Ujazdowskie dorożką. Dorożka zatrzymała się przy wejściu do Łazienek. Zanim Halina zdążyła z dorożki wysiąść, doskoczył wysoki i bardzo przystojny młody człowiek podając jej z galanteria rękę, aby ułatwić zejście ze stopni pojazdu.

W tamtych latach zawieranie przypadkowych znajomości – nawet z przystojnymi i szarmanckimi panami – nie uchodziło.Halina nie skorzystała więc z pomocy, dziękując za nią uprzejmie acz chłodno. Wówczas młody człowiek powiedział: „A ja i tak się z panią ożenię”.Halina roześmiała się, bo tego rodzaju obietnica złożona w tego rodzaju sytuacji zabrzmiała całkiem niedorzecznie.

Ale nie była niedorzeczna.

Tyle, że na jej realizację trzeba było czekać aż piętnaście lat.

Drugie spotkanie młodych nastąpiło w kilka miesięcy później, już po tragicznej kampanii wrześniowej. Marian i Halina zetknęli się ze sobą na jednym z zebrań konspiracyjnych. Młody człowiek zobaczywszy wchodzącą dziewczynę powtórzył swoja wiosenną zapowiedź: Oto moja przyszła żona. Wtedy także potraktowała to jako miły żart.

Przez pięć lat okupacji on ją nieustannie adorował, a ona przyjmowała dowody adoracji z rosnącą przyjemnością.

Podczas Powstania Warszawskiego walczyli w tym samym zgrupowaniu. Ona była sanitariuszką, on awansował do stopnia podporucznika. Kiedy został ranny opiekowała się nim z całą ofiarnością. Z narażeniem życia i z największym trudem pomagała w przetransportowaniu go kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Towarzyszyła mu podczas transportu jeńców, dopomogła w ucieczce z Pruszkowa. Zdołała też doprowadzić go do rodzinnego domu i oddać w troskliwe i czułe ręce matki.

Marian wyzdrowiał, ale zanim odzyskał pełnię sił, został aresztowany przez UB i osadzony w więzieniu.

Pierwszy wyrok – kara śmierci. Matka Mariana opłaciła go paraliżem. Dostała wylewu na sali rozpraw. Halina – na migi – przekazała bezsilnemu i zrozpaczonemu Marianowi  obietnicę: Zaopiekuję się nią. Trzymaj się!

I dotrzymała słowa. Przez siedem lat pielęgnowała obcą sobie kobietę, pełną nieustannej obawy o los ukochanego jedynaka, poruszającą się na wózku inwalidzkim, pozbawioną nie tylko władzy w członkach, ale i wszelkich środków do życia.

Halina odwiedzała Mariana w więzieniu. Pukała do wszystkich możliwych sądowych drzwi, składając prośby i petycje o zmianę wyroku.

Ulitowano się – nad nim? nad jego matką? nad tak niezłomną narzeczoną? – zmieniając karę śmierci na wieloletnie więzienie.

Moi Rodzice utrzymywali z Haliną bliskie i serdeczne kontakty towarzyskie. Tata pomagał w jej „bojowaniu” o uwolnienie Mariana. Dopomagał jej także w wielu codziennych kłopotach, które często przerastały siły i możliwości młodej, samotnej kobiety. Dla mnie była „od zawsze” po prostu ciocią Halinką, bardzo kochaną i bardzo kochającą. Przynosiła mi drobne upominki, łakocie i zachwycała się wszystkim, co robiłam. Już w tamtych dziecinnych latach kojarzyłam ją z uwielbianym przeze mnie smakiem kandyzowanych jabłek, gruszek oraz słodko-kwaśnych marynat, które przygotowywała po mistrzowsku. Na Wielkanoc zaś przynosiła kilka (czasem kilkanaście) mazurków, każdy o innym smaku i każdy własnej roboty.

Po amnestii 1956 roku, Halina przyprowadziła do nas pewnego dnia – Mariana. Patrzyłam spłoszona na wymizerowanego młodego człowieka z siwiejącymi włosami, nie mającego ani jednego zęba. Prawie się nie odzywał, jadł łapczywie i w sposób, jaki uważałam za nader prostacki. I o niczym nie wiedział, na niczym się nie znał. Dla mnie – wówczas pewnej siebie trzynastolatki – był niczym człowiek z buszu.

Halina wyszła za niego za mąż i pod jej staranną, systematyczną, spokojna opieką Marian stosunkowo szybko odzyskał siły fizyczne i wiarę w siebie. Ukończył studia na politechnice, rozpoczął pracę. Bóg dał im kilkanaście szczęśliwych lat, podczas których realizowali największą wspólną pasję – turystykę. Czasy nie sprzyjały wyjazdom zagranicznym, ale zwiedzali Polskę i tzw. demoludy. Z każdej wyprawy przywozili drobne pamiątki i nigdy nie zapominali o przesyłaniu pocztówek, które wówczas pracowicie kolekcjonowałam.

Kiedy zmarła matka Mariana, a granice na Zachód nieco szerzej się uchyliły, wydawało się, że teraz będą mogli swobodnie zwiedzić cały świat.

Nie zwiedzili.

Marian, może na skutek więziennych przeżyć, doznał ciężkiego wylewu i podobnie jak jego matka został przykuty na wiele lat do wózka inwalidzkiego. Halina podtrzymywała męża na duchu, nigdy się nie uskarżała na zły los, i pozostała niezmiennie kobietą pogodną, pełną energii i zawsze skorą do pomagania innym.

Kiedy Marian zmarł, mój ojciec, u którego rozpoczynała się już śmiertelna choroba, i moja mama otoczyli Halinę serdecznym wsparciem. Ale już wkrótce role się odwróciły i to Halinka stała się naszym domowym dobrym duchem. Bez niej, bez jej odwagi, cierpliwości, obecności ani moja mama, ani ja nie przetrwałybyśmy koszmaru półrocznej niemal agonii taty.

A potem, po jego śmierci… Potem przez dziesięć lat smutnego wdowieńswa mojej sędziwej i schorowanej mamy, to ciocia Halina, zawsze niezawodna, „dyspozycyjna”, zawsze gotowa wysłuchać i pocieszyć, była jej i moją najsilniejsza podporą. Ona, która nigdy nie zawracała nikomu głowy swoimi sprawami, nie „zawróciła nam głowy” nawet własną śmiercią, choć wiedziała, jak się później okazało, że jest nieuleczalnie chora. Na tydzień przed końcem poprosiła tylko, abym zabrała z piwnicy przygotowane dla nas konfitury i moje ukochane „kandyzy” oraz marynowane gruszki.

Umarła w listopadzie. W grudniu, na Święta Bożego Narodzenia otworzyłam słoiki z tymi przysmakami. Wydawały się smaczniejsze niż kiedykolwiek. To wtedy moja mama powiedziała, że Halina słodziła przetwory – miłością.

W swoim długim życiu poznałam wiele jej imion. Miłość Haliny była jednak najprawdziwsza, taka która niczego dla siebie nie żąda, nie zazdrości, nie oczekuje.Po prostu – jest.

We wszystkim i zawsze.

Polacy spod znaku Rodła

W 70. rocznicę Zjazdu Związku Polaków w Niemczech

 

Polacy spod znaku Rodła

Maria Żmigrodzka

 

Decyzją traktatu wersalskiego, po I wojnie światowej liczne ziemie, zamieszkane od wielu pokoleń przez ponad półtora miliona Polaków, zostały włączone do Niemiec. Pozbawieni na nowo ojczyzny nasi rodacy byli zmuszeni bronić swoich praw, narodowych tradycji i wiary. W 1922 r. utworzyli

Związek Polaków w Niemczech, który miał siedzibę w Berlinie. Uznany przez władze Republiki Weimarskiej, potem III Rzeszy oraz przez Ligę Narodów Związek liczył ok. 60 tys. członków, choć liczba ta ulegała zmianom wskutek rosnących prześladowań ze strony hitlerowców. Działalność Polaków była imponująca i bardzo wszechstronna. Wydawano m. in. czasopisma „Polak w Niemczech”, „Młody Polak w Niemczech”, „Mały Polak w Niemczech”, „Dziennik Berliński”, „Informator Harcerstwa Polskiego w Niemczech”, „Przyjaciel Pieśni,” „Głos Pogranicza i Kaszub”, „Słowo Śląskie”, „Nowiny”, „Naród”, „Mazur”, „Katolik”, „Głos Pracy”, „Poradnik Nauczycielski”, „Gazetę Olsztyńską”, „Głos Polski z Berlina”. Na terenach zamieszkałych przez Polaków działało 55 szkół powszechnych i 2 gimnazja – w Kwidzynie i Bytomiu.

Kiedy władze niemieckie zakazały używania znaku Orła Białego w 1932 r. – Janina Kłopocka (1904-1982) – artystka, plastyk, działaczka polska w Niemczech i jej najbliżsi współpracownicy związkowi – dr Jan Kaczmarek, Edmund Osmańczyk i Stefan Murek – aby nie być zmuszonym do akceptacji swastyki obmyślili nowe godło: biały, na czerwonym tle, stylizowany symbol biegu Wisły, z zaznaczonym Krakowem. Znak ten nazwano „Rodłem”. Brzmiący dla niektórych archaicznie wyraz był neologizmem, wcześniej nikomu nieznanym. Powstał z połączenia słów: „rodnica” i „godło” – które wskazywały na ich narodową wymowę; nie chciano używać słowa „herb” – kojarzącego się z klasą szlachecką, ani słowa „godło” – mającego związek z emblematami państwowymi.

Znak Rodła zdobił polskie biało-czerwone flagi, sztandary, czasopisma, wydawnictwa oraz harcerską lilijkę ZHP (który działał w Niemczech intensywnie od 1912 r.) – był symbolem łączności z Polską – Warszawą, Gdańskiem, Krakowem i Wisłą. „Rodłacy” nie uznawali różnic pokoleniowych czy społecznych. Pielęgnowali w sobie poczucie godności narodowej, prawdziwym kultem otaczali język ojczysty, historię, obyczaje i tradycje, a za honor uważali przynależność do wielkiej wspólnoty Polactwa Walczącego. Wyraz „Polactwo” – obecnie prawie już nikomu nieznany, używany nawet czasem w znaczeniu pejoratywnym – występujący w naszej literaturze od XVII w. oraz w mowie polskiego ludu do roku 1939 – oznaczał jedność myśli i uczuć wszystkich Polaków walczących o narodową tożsamość. Jak podaje „Leksykon Polactwa w Niemczech” – słowo to „ostało się tam, gdzie walka toczyła się przez wieki o codzienny chleb narodowy, mowę, obyczaj i modlitwę polską”.

Patronką Związku Polaków w Niemczech i całej zamieszkałej tam mniejszości obrano Matkę Bożą Radosną –przez co podkreślano, że przynależność do narodu polskiego jest dla każdego członka tej społeczności podstawą radości i dumy.

Niestrudzonym opiekunem oraz duchowym przywódcą Polaków w Niemczech okresu międzywojennego był ks. dr Bolesław Domański (1872-1939) – proboszcz polskiej parafii w Zakrzewie k. Złotowa, z którego uczynił ośrodek życia polskiego w III Rzeszy. Rozbudował on kościół, wznosząc kaplicę maryjną z wystrojem religijno-narodowym, Założył ośrodek zdrowia, przedszkole, polski bank i spółdzielnię „Rolnik”. Dom Polski, w którym każda patriotyczna impreza zaczynała się hymnem Polaków w Niemczech –„I nie ustaniem w walce,/Siłę słuszności mamy,/ I mocą tej słuszności /Wytrwamy i wygramy!” – miał własną orkiestrę i chór. Gorliwy duszpasterz zachęcał wiernych do częstego korzystania z sakramentów świętych, wprowadził też wczesną I Komunię św. dla dzieci, organizował pielgrzymki do Ostrej Bramy, na Jasną Górę oraz do Rzymu. Licząca 1200 mieszkańców parafia wydała 20 kapłanów. Niemcy z niechęcią nazywali to miejsce „Klein Warschau” – małą Warszawą albo „Hochburg des Polentums” – twierdzą polskości.

6 marca 1938 r. zebrani na Kongresie w Berlinie Polacy, wobec siedmiu tysięcy delegatów wszystkich swoich wspólnot, ogłosili uroczyste credo: Pięć Prawd Polaków w Niemczech

Prawda pierwsza: Jesteśmy Polakami!

Prawda druga: Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci.

Prawda trzecia: Polak Polakowi bratem.

Prawda czwarta: Co dzień Polak Narodowi służy.

Prawda piąta: Polska naszą Matką, o Matce nie wolno mówić źle.

Manifest Młodych głosił między innymi: „Najpiękniejsze słowo polskie – Matka; najważniejsze – Naród, najświętsze – Bóg. Należymy do Narodu Polskiego. Obowiązek budowania Ojczyzny na każdym Polaku spoczywa. Wielkość w zdobywaniu jest.(…) To nasz manifest młodych,

uśmiechniętych ufnie do Matki Boskiej Radosnej! To my, młodzi Polacy w Niemczech. Polactwo Walczące!”.

Za swą patriotyczną postawę wielu Polaków z tych ziem zapłaciło niebawem więzieniem albo śmiercią. Przesłanie ich nigdy nie przestało być aktualne. Pomimo trudności Dom Polski nadal działa, a tradycje przedwojennych rodłaków podtrzymuje i rozwija Rodzina Rodła we Wrocławiu oraz inni duchowi spadkobiercy tych narodowych i religijnych idei.

Słoneczna dziewczyna

Należała do ludzi, o których mówimy, że wnoszą pozytywną energię. Miała w sobie jakieś światełko, zawsze skierowane na innych: dar opromieniania życia w każdych warunkach oraz wydobywania tego, co w człowieku najlepsze.

 

Słoneczna dziewczyna

O Klementynie Sołonowicz-Olbrychskiej

 

Ewa Bagłaj

 

 

„Nie ma większej winy, jak zabrać człowiekowi światło” – przekonuje w swojej powieści Cierpki owoc tarniny Klementyna Sołonowicz-Olbrychska. Matka znanego aktora, Daniela, poświęciła szeroko rozumianej oświacie całe swoje życie zawodowe. Stworzyła kilkadziesiąt książek, spektakli radiowych i telewizyjnych dla dzieci i młodzieży. Jako dziennikarka chętnie recenzowała literaturę dla najmłodszych. Będąc nauczycielką, społecznie prowadziła teatr szkolny, w którym debiutował przyszły Kmicic i Azja Tuhajbejowicz z Trylogii. We wszystkim, co robiła, kładła nacisk na misję wychowawczą. Twierdziła, że „to właśnie siła charakteru, siła moralna, jest największym bogactwem człowieka i czyni szczęśliwym jego życie, a także życie innych”.

Należała do ludzi, o których mówimy, że wnoszą pozytywną energię. Miała w sobie jakieś światełko, zawsze skierowane na innych: dar opromieniania życia w każdych warunkach oraz wydobywania tego, co w człowieku najlepsze. Starała się znajdować w swojej zabieganej i często biednej codzienności coś, czym można podzielić się z innymi. Choćby dobre słowo, autentyczne zainteresowanie sprawami drugiego człowieka, wyrozumiałość dla słabości – ale nie dla złej woli. Taką widzieli ją bliscy i wychowankowie.

– Była w pani Klementynie sama świetlistość – wspomina zaprzyjaźniona z nią Barbara Wachowicz, matka chrzestna jej wnuka, Rafała Olbrychskiego. „Czarującą dziewczyną z Drohiczyna” nazwał Klimę poeta Czesław Miłosz, kolega i… wielbiciel z okresu równoległych studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

Urodziła się 16 września 1909 w Drohiczynie nad Bugiem. To niewielkie miasteczko na wschodzie Polski, urodziwe i z przeszłością grodu koronacyjnego, pozostało dla niej na zawsze ukochanym miejscem na świecie. Akcję swoich utworów (poza kilkoma, w tym najpopularniejszą powieścią Zielona dziewczyna) umieściła w rodzinnych stronach. „Mimo długich lat przeżytych w Warszawie, duchem przebywała nad ciekiem wielkiej rzeki z jej urwistym brzegiem, wierzbami pochylonymi ku nurtowi… – pisała o niej Ewa Nowacka, krytyk literacki i autorka książek dla młodzieży.

Klementyna Sołonowicz była drugim dzieckiem Kazimierza i Zofii z domu Śmiałowskiej. Mieli oni trzy córki: Irenę, Klementynę i Krystynę Marię. Wywodzili się ze zubożałej szlachty. Obie rodziny, od kilku pokoleń mieszkające w Drohiczynie i okolicach, łączyły silne tradycje patriotyczne i zasługi w walce o niepodległość kraju. Różniły – zdolności i upodobania. Klima po ojcu odziedziczyła sumienność, pracowitość, rzetelność w pracy. Po matce: skłonności artystyczne, pisarskie.

Jej dziadek ze strony ojca, Adam Sołonowicz, był powstańcem styczniowym w oddziale ks. Stanisława Brzóski. Pradziadek ze strony matki, Antoni Śmiałowski uciekł spod Kobrynia przed represjami władz rosyjskich za pomaganie powstańcom 1863 r. Wiele lat później jego wnuk, a wuj Klementyny, Teodor Śmiałowski „Szumny”, komendant placówki AK „Wisłoka” w Drohiczynie, po wycofaniu się Niemców w 1944 r. nie złożył broni i został zamordowany przez NKWD. Świadkiem jego bohaterskiej śmierci był łącznik oddziału, ksiądz Jan Mazur – po wojnie wieloletni biskup diecezji siedleckiej.

Rodzice Klementyny starali się wychować córki w duchu tolerancji i wrażliwości na świat, czemu sprzyjało zamiłowanie obojga małżonków do książek.

– Matkę i jej siostry uczono, że liczy się to, kto jest kim jako człowiek, a nie jego pochodzenie czy przekonania religijne, polityczne czy stan majątkowy – mówi Daniel Olbrychski.

Po ślubie w kościele drohiczyńskim Sołonowiczowie wyjechali do pobliskiego Korczewa hrabiów Ostrowskich, gdzie Kazimierz pracował jeszcze jako kawaler w księgowości. Pałac należał niegdyś do słynnej marszałkowej Joanny Kuczyńskiej, adresatki listów i wiersza Do Pani na Korczewie,autorstwa Cypriana Kamila Norwida.

Klima miała trzy lata, kiedy rodzina przeniosła się do Podzamcza, w powiecie Garwolin, 3 km od historycznych Maciejowic, do dóbr hr. Andrzeja Zamoyskiego. „Zawsze tak czy inaczej czczono Kościuszkę. Tu była taka ziemia” – napisze Sołonowicz-Olbrychska w powieści O poranku, opartej na wątkach autobiograficznych. Osobowość przyszłej pisarki, tak wrażliwej na piękno przyrody, kształtowała się w pełnym uroku otoczeniu. Park w Podzamczu opisał Stefan Żeromski w swoich Dziennikach jako najpiękniejszy, jaki widział, przewyższający urodą nawet parki w Wilanowie i Opinogórze.  Zaraz po pierwszej wojnie światowej Sołonowiczowie opuścili jednak to miejsce, bo Kazimierz awansował i objął stanowisko zarządcy jednego z folwarków w dobrach Zamoyskich. Był to Podłęż, położony niedaleko Kazimierza nad Wisłą, czyli – po Drohiczynie – drugie dla Klementyny miejsce najszczęśliwsze na ziemi.

Kiedy okazało się, że prywatne lekcje nie dają dziewczynkom tyle, ile nauka w szkole, ich ojciec bez wahania zdecydował o przeprowadzce do Białegostoku. Dostały się do Państwowego Gimnazjum Żeńskiego, im. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Nieprzyzwyczajone do rygoru, z jakiego słynęła ta szkoła, Klima i Krysia na własną prośbę przeniosły się do Gimnazjum im. Kraszewskiego w Drohiczynie i tam zdały maturę.

 

Dwie pasje Klementyny

Studia polonistyczne w Wilnie były ważnym etapem w życiu Klementyny Sołonowiczówny. Urzeczona dziewiątą muzą od dzieciństwa, tu zetknęła się z legendarnym już wówczas teatrem „Reduta” Juliusza Osterwy. Później, w Warszawie chodziła na zajęcia jako wolny słuchacz i grywała u mistrza role epizodyczne. Chociaż z własnego wyboru, po świetnie zdanym egzaminie do szkoły teatralnej (poza nią komisja wyróżniła wtedy Irenę Kwiatkowską), nie została profesjonalną aktorką, potrafiła szczerze i z miłością do ludzi wypełnić każdą z ról, w jakich postawiło ją długie i ciekawe, choć trudne życie.

Swego przyszłego męża, Franciszka Olbrychskiego, znanego stołecznego publicystę, spotkała w redakcji „Czasu”, kiedy po rezygnacji z aktorstwa zajęła się swoją drugą wielką pasją: pisaniem, i zaczęła pracować jako dziennikarka. Pobrali się tuż przed wojną i wkrótce urodził się pierwszy syn, Krzysztof. Całą okupację i powstanie warszawskie rodzina przetrwała w stolicy. W mieszkaniu przy Nowogrodzkiej, w samym Śródmieściu, przechowała Rafała Pragę, wybitnego dziennikarza pochodzenia żydowskiego, który po wojnie stał się autorem spektakularnego sukcesu dziennika „Express Wieczorny”.

 

Trudne czasy

Kiedy 1 sierpnia 1944 wybuchło powstanie, Klementyna była w pierwszych miesiącach ciąży z drugim synem, Danielem. Urodził się w lutym, po ewakuacji mieszkańców z Warszawy, w drodze do Łowicza. Do stycznia 1946 nie było po co wracać, a po wojnie okazało się, że w dawnym mieszkaniu mogą zająć tylko jeden pokój, do tego przechodni. Klementyna zamieszkała więc z dziećmi u rodziców w Drohiczynie. Mąż został w stolicy, przyjeżdżał tylko w odwiedziny, miał kłopoty z pracą. Aby utrzymać siebie i dzieci, wzięła w szkole dwa etaty: uczyła polskiego i francuskiego. Pojawiły się kłopoty zdrowotne. Błędnie zdiagnozowana choroba serca spowodowała wiele cierpienia, wreszcie konieczność rozstania się na zawsze z ukochanym zawodem nauczycielki… Co pozostało niezrozumiałe dla wielu, nie zaskarżyła do sądu lekarza, którego pomyłka skazywała ją na wyrok najwyżej kilku lat życia.

Małżeństwo na odległość również nie przetrwało, choć dla jego ratowania wróciła na stałe do Warszawy.

 

Oddana pracy

Klementyna Zaczęła współpracować z Polskim Radiem oraz telewizyjnym Teatrem Młodego Widza. Wtedy na poważnie zajęła się literaturą, do czego jeszcze w czasach dziennikarskich namawiała ją Zofia Nałkowska. Za swoją twórczość otrzymała kilkanaście nagród literackich, między innymi Nagrodę Prezesa Rady Ministrów oraz Nagrodę Harcerską.

Z zainteresowaniami teatralnymi nie rozstała się nigdy. O „Reducie” dużo opowiadała swoim uczniom. Doświadczenia te spisała w Teatrze radości – podręczniku dla nauczycieli zajmujących się organizowaniem i prowadzeniem szkolnych grup teatralnych; są tam m.in. takie słowa: „Podczas pracy z uczniami korzystałam z każdej okazji, by mówić o teatrze Osterwy i o teatrze Stanisławskiego”.

Mówiła o tym również obu synom. Przestała wierzyć, że Krzysztof zostanie w przyszłości aktorem, kiedy prowadzony do teatru, żeby nauczył się go kochać, odwracał się plecami do sceny i liczył krzesła. I nie pomyliła się. Został fizykiem. Całą nadzieję na spełnienie marzeń o drodze aktorskiej synów pokładała więc w młodszym.

– Nie wiem, jak odnosił się Daniel do matki, bo nie widziałam ich nigdy razem, ale wiem, jaki był stosunek matki do Daniela: ona była nim zauroczona – wspomina Ewa Nowacka, redaktor sekcji literackiej Polskiego Radia w czasie, gdy Sołonowicz-Olbrychska prezentowała tam swoje utwory. – Po castingu do filmu przynosiła fotosy. Jeżeli Daniela odrzucano, strasznie to przeżywała. Pokazywała i mówiła: Jak można nie poznać się? Jak można tego nie widzieć? To był najważniejszy człowiek w jej życiu.

 

Ostatnie lata

Jakże byłaby dumna i wzruszona, gdyby mogła wiedzieć, że w 2007 światowej sławy aktor Daniel Olbrychski otrzyma prestiżową nagrodę imienia Stanisławskiego!...

Nie doczekała tego, ale cieszyła się jego filmowymi sukcesami. Przeżyła wszystkich swoich lekarzy szpitalnych z lat pięćdziesiątych. Zdążyła jeszcze pojechać z Danielem w podróż marzeń do ukochanej Francji, a po powrocie zwierzyć się synowi: „Raptem zdarzyło mi się coś niezwykłego, czego nie przeżyłam wcześniej… Więc w każdym wieku może się coś podobnego zdarzyć. Nie boję się już starości”.  Doczekała się wnuków. Otoczona rodziną, zmarła w Warszawie 4 lutego 1995 r. w wieku 86 lat. Jest pochowana na Wojskowym Cmentarzu Powązkowskim. Mszę żałobną odprawił ksiądz Kazimierz Orzechowski, który porzucił niegdyś karierę aktorską na rzecz kapłaństwa. Obok rodziny swoją panią profesor tłumnie żegnali uczniowie.

Cztery lata później biblioteka w Drohiczynie otrzymała imię Klementyny Sołonowicz-Olbrychskiej. Tworzy się tam kącik jej pamięci. A ja, stając na Górze Zamkowej, skąd najpiękniej widać urodę okolicy z wijącym się w dole Bugiem, z wdzięcznością wspominam za Barbarą Wachowicz tę „kruchą, uroczą kobietę o włosach z pobłyskiem złota, która mnie tu przywiodła”.

Duże rodziny bogactwem Polski

Duże rodziny bogactwem Polski

Z Joanną Krupską – prezesem Związku Dużych Rodzin Trzy Plus rozmawia Iwona Krawczyk

 

Może zaczniemy od celów stowarzyszenia: po co ono powstało i czy chodzi tylko o sprawy finansowe...

– Nasz związek jest bardzo młodym stowarzyszeniem, został zarejestrowany 11 maja b.r., na razie ma więc miesiąc. A powstał z grupy nieformalnej Pro Rodzina, która działa od półtora roku (m.in. organizowała konferencję w sejmie). Naszym celem jest działanie na rzecz interesów społecznych i ekonomicznych interesów rodzin wychowujących dzieci, zwłaszcza dużych rodzin. Przede wszystkim dostrzegliśmy, że w polityce rodzinnej Polska jest w zupełnym ogonie Europy i rodziny nie są traktowane jako podmiot prawa, nie są traktowane sprawiedliwie. Można powiedzieć, że polskie prawodawstwo, ustawodawstwo, system podatkowy, działają niezgodnie z konstytucją, która zapewnia, że będzie realizowała politykę sprawiedliwą wobec wszystkich obywateli i zapewnia ochronę rodziny– zwłaszcza rodziny wielodzietnej (art. 71). Dostrzegliśmy więc, że istnieje wiele mechanizmów, w gospodarce,

w ustawodawstwie polskim, które szkodzą rodzinie i są po prostu niesprawiedliwe.

I dlatego powinniśmy się zorganizować, zgromadzić i uświadamiać rodzinom i politykom, że wychowanie dzieci to jest działanie na rzecz społeczeństwa. Dzieci to przecież także  dobro wspólne, a nie tylko dobro prywatne poszczególnych obywateli.

 

To bardzo dobrze, że taka inicjatywa oddolna się pojawiła. Mimo że dużo słyszy się ostatnio o polityce prorodzinnej, to jednak nie jest to w pełni realizowane.

–  Trzeba dać tutaj taką krótką notę historyczną. Bo myśl o polityce prorodzinnej w Europie rodziła się w początkach wieku XX. W okresie międzywojennym już w niektórych państwach była realizowana,  w latach 40, była realizowana intensywnie, a wiodącym państwem była Francja (ale to dotyczy całej Europy). W latach dwudziestych XX wieku miały miejsce konferencje międzynarodowe, których przedmiotem była refleksja nad tym, co zrobić, żeby zaradzić problemowi pauperyzacji rodzin z większą liczbą dzieci. Wtedy zaczynano myśleć o mechanizmach ekonomicznych, które mogłyby wyrównywać szanse osób posiadających dzieci i tych, które dzieci nie posiadają. Natomiast w Polsce mieliśmy przede wszystkim pół wieku komunizmu, który z założenia jest nieufny wobec rodziny, żeby nie powiedzieć – wrogi (warto poczytać sobie książkę Engelsa „O pochodzeniu rodziny, własności prywatnej i państwa” – to bardzo interesująca lektura, która znakomicie przedstawia myśl komunistyczną na temat rodziny, traktowanej jako narzędzie wyzysku). Niestety od 89 roku w zakresie polityki rodzinnej niewiele się zmieniło. Owszem, mieliśmy dwa rządowe projekty polityki rodzinnej z 97 i 99 roku, ale one utknęły w sejmie – nie przedostały się do społecznej świadomości. Natomiast jeszcze niedawno, rząd postkomunistyczny Millera w latach 2001-2004 zdołał wprowadzić szereg uregulowań antyrodzinnych, takich jak skrócenie urlopów macierzyńskich, podniesienie stawki VAT na towary dziecięce z 7 na 22% oraz takie uregulowania prawne, które spowodowały, że opłacalne stały się rozwody. Osoby samotnie wychowujące dzieci mogą się rozliczać wspólnie z dziećmi (a mam ich siedmioro) z podatku dochodowego W związku z tym, gdybym na przykład się rozwiodła i mogła rozliczać z dziećmi, to skorzystałabym na tym 6,5 tys. zł rocznie. Rodziny tracą na tym, że są pełne, co oczywiście ma odzwierciedlenie w statystykach: lawinowo zwiększyła się liczba separacji, nie opłaca się zawierać małżeństwa...

 

Proszę powiedzieć, w jaki sposób to stowarzyszenie, które skupia rodziny wielodzietne – bo w zarządzie jest wiele osób, które mają więcej niż troje dzieci prawda?

– Prawda, w zarządzie jest nas dziewięcioro i mamy w sumie 58 dzieci...

 

 Imponująca liczba! W jaki sposób więc to stowarzyszenie chciałoby zmienić społeczny odbiór rodzin wielodzietnych, bo ciągle, zdaje się, społeczeństwo odsuwa je na margines? Poza tym w jaki sposób chciałoby zmienić ich sytuację ekonomiczną i czy w ogóle jest to możliwe?

– Na pewno obraz rodziny wielodzietnej jest w sumie bardzo negatywny, w dużej mierze kreowany przez media: rodzina wielodzietna przeważnie przedstawiana jest jako rodzina patologiczna. Chcielibyśmy oczywiście działać na rzecz zmiany tego obrazu, tworzyć nowy, bardziej obiektywny. Chcemy w ogóle działać na rzecz zrozumienia rodzin wielodzietnych, które nie będąc patologiczne, są w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Trzeba domagać się tworzenia takich mechanizmów, które będą zapobiegały tak gwałtownej pauperyzacji tych rodzin, jak to ma miejsce w Polsce. Ponieważ ubożenie rodzin, zwłaszcza wielodzietnych, nadal następuje.

 

Trzeba przede wszystkim mówić o dochodach, które rozkładają się na większą liczbę osób...

–  Trzeba również mówić o takiej sprawie, jak podatek VAT, który składa się na 2/3 budżetu Polski, a rodziny wielodzietne płacą go w znacznie większym stopniu, ponieważ muszą kupić np. 5 par butów (jeśli mają np. pięcioro dzieci); kupują więcej towarów, zużywają więcej wody, więcej prądu. Na wszystkie towary jest nałożony podatek VAT, wobec tego rodziny te odprowadzają do kasy państwa więcej pieniędzy, niż te, które mają jedno dziecko lub nie mają ich wcale. Rodziny wielodzietne są więc dodatkowo obciążone.

 

Dochody takich rodzin są też mniejsze z tego powodu, że zazwyczaj jedna tylko osoba pracuje, najczęściej mąż, natomiast żona pracuje w domu zajmując się dziećmi.

–  Tak. To jest dodatkowy ważny problem  kobiet, które pozostają w domu. Trudno jest sobie wyobrazić, żeby przy bardzo dużej liczbie dzieci i kobieta, i mężczyzna pracowali. To oczywiście jest związane z pewną dyskryminacją kobiety pozostającej w domu. Jeśli nie pracuje zawodowo przez wiele lat, to albo nie będzie miała emerytury, albo tracąc na rynku pracy – będzie miała tę emeryturę dużo niższą. Tymczasem ona wychowuje dzieci, które w następnym pokoleniu będą wypracowywały emerytury dla całego społeczeństwa. Czyli, można powiedzieć, że w jakimś sensie kobieta pracująca w domu i wychowująca większą ilość dzieci zarabia na rzecz przyszłych emerytów. Można powiedzieć, że robi to społecznie, nic w zamian w sensie materialnym, nie otrzymując. Drugi aspekt problemu kobiet pracujących w domu, wiąże się z tym, że państwo ( to znaczy my) dopłaca do każdego dziecka w przedszkolu czy żłobku miesięcznie (w zależności od gminy) między 500 a 1500 zł. Inaczej mówiąc, państwo wspiera finansowo wybór tej kobiety, która zdecydowała się pracować zawodowo, natomiast nie wspiera wyboru kobiety, która postanowiła osobiście zająć się swoim dzieckiem. To nie jest wolny wybór. Jest to presja ekonomiczna na kobietę, żeby poszła do pracy. My domagamy się, żeby wybór był wolny w tym zakresie,. Jeśli ktoś chce wychowywać dzieci w domu – niech ma wybór. Jeśli ktoś chce iść do pracy i oddawać dziecko do przedszkola czy żłobka – to również niech ma wybór.

 

W jaki sposób stowarzyszenie chce przeciwdziałać tej niesprawiedliwości?

– Próbujemy o tym przede wszystkim mówić, chcemy, żeby jak najwięcej rodzin uświadamiało sobie swoją sytuację i  prawa jakie powinniśmy we własnym kraju mieć. Nasz ruch jest ruchem obywatelskim, więc liczy na działania społeczne. Próbujemy zaistnieć w mediach, pracujemy nad programem telewizyjnym.

 

W maju odbyła się też konferencja pt. „Ekonomiczne uwarunkowania polityki rodzinnej”.

– Tak, to była konferencja związana z inauguracją działalności Związku Dużych Rodzin Trzy Plus. Odbyła się w Sejmie pod patronatem marszałka Ludwika Dorna. Wcześniej zorganizowaliśmy dużą konferencję też na terenie Sejmu RP, jeszcze pod patronatem Marszałka Marka Jurka, pt. „Rodziny duże bogactwem i nadzieją dla Polski”. 30. XI 2007 r. wspólnie z burmistrzem Grodziska Mazowieckiego i starostą powiatu Grodziskiego zorganizowaliśmy konferencję na temat polityki rodzinnej na szczeblu samorządowym. Bierzemy także udział w konferencjach organizowanych przez inne stowarzyszenia, zabieramy głos w dyskusji publicznej na temat polityki rządu. Rozmawiamy z politykami w Sejmie i przedstawiamy interesy rodzin wielodzietnych, tak, żeby były dobrze zrozumiane. Staramy się wywierać nacisk na działania rządowe.

 

Bo przede wszystkim podstawową przeszkodą do zrealizowania tych sprawiedliwych celów jest ustawodawstwo, nieprawidłowe, krzywdzące rodziny wielodzietne.

– W ogóle rodziny. Ustawodawstwo w tej postaci (przede wszystkim system podatkowy, ale też inne uregulowania) jest niekorzystne również dla rodzin, które mają jedno dziecko.

 

Zmniejszenie podatku na towary dziecięce, wprowadzenie kwoty wolnej od podatku, czy zwiększenie zasiłków z pomocy społecznej, które są w Polsce śmiesznie niskie – to wszystko jest bardzo istotne. Ale to są sprawy ekonomiczne i polityczne. A jak wygląda praca w waszym środowisku, niezależnie od polityki, rządu, ustawodawstwa?

– Jesteśmy rodzajem związku zawodowego. Naszym głównym zadaniem jest walka o prawa rodzin, w szczególności rodzin dużych. Ale działamy na rzecz obrazu rodziny w mediach, solidarności rodzin między sobą. Jesteśmy w kontakcie z wieloma organizacjami pozarządowymi, dołączają się do nas inne stowarzyszenia wielodzietnych (różne grupy wsparcia), również stowarzyszenia rodzin zastępczych, które walczą o godne warunki życia dzieci, stowarzyszenia kobiece. Wypracowaliśmy wspólną opinię dotyczącą projektu rządowego polityki prorodzinnej. Działamy na rzecz jedności porozumień pozarządowych. Dołączamy się również do europejskich stowarzyszeń, widzimy bowiem potrzebę współdziałania z innymi państwami. Jesteśmy w kontakcie z Europejską Federacją Stowarzyszeń Rodzin Dużych, której siedziba znajduje się w Hiszpanii, prawdopodobnie będziemy piętnastym państwem Europy, które do tej organizacji się dołączy.

 

Czy rodziny, które przeczytają naszą rozmowę, a być może mają jakieś problemy, mogą do Was zwrócić się o pomoc?

– Myślimy o jakiejś sekcji, która miałaby charakter interwencyjnego telefonu zaufania. Zresztą, już w tej chwili poprzez stronę internetową przychodzą do nas alarmujące listy o tragicznych sytuacjach różnych rodzin, którym sami, z taką garstką ludzi jaką dysponujemy w chwili obecnej, nie jesteśmy w stanie pomóc. Mamy nadzieję, że znajdą się ludzie chętni do pomocy, chociażby w takiej „komórce” interwencyjnej. Ale to jest zadanie przed nami.

 

Mówimy o zadaniach i zamierzeniach. Czy myśli Pani, że uda się zmienić tę sytuację przez realizowanie zadań wyznaczonych przez Związek Dużych Rodzin, a także przez współpracę stowarzyszeń na rzecz rodzin?

– Ja myślę, że na pewno tak, chociaż nie jest to praca na krótki termin, jest to praca, która musi być obliczona na wiele lat działań wytrwałych, bo – tak jak mówiłam – zapóźnienia Polski w tej dziedzinie są naprawdę duże. Jest co robić, także w całej Europie, nie tylko w Polsce.

Za nasz związkowy sukces uważamy wprowadzenie ulgi podatkowej na każde dziecko w rodzinie. Przeprowadzaliśmy na ten temat wiele rozmów w środowisku rządowym, w tym również z poprzednim premierem Jarosławem Kaczyńskim, przekonując do tego właśnie rozwiązania, które uważamy za korzystne dla rodzin.

 

Życzę powodzenia w zrealizowaniu zamierzeń i serdecznie dziękuję za rozmowę.

Harcerka na koniu

Harcerka na koniu
Ewa Polak-Pałkiewicz
    
     „Jeśli francuski, to tylko u Madame Sophie”, tak mawia się dziś w kręgach znawców o 91-letniej nauczycielce języka francuskiego, Zofii Schuch-Nikiel. To nie są zwykłe lekcje. Pani Zofia nie jest nauczycielką taką jak inni. Z dziećmi prowadzi zajęcia przypominające gry i zabawy harcerskie. Dorosłych prowadzi swoimi ścieżkami, omijając utarte koleiny. Do każdego z uczniów ma swój własny klucz. Zachwyca pomysłowością i poczuciem humoru. Zaskakuje.
    Zapytana niedawno o swoje życie z prostotą opowiada o nieprawdopodobnych wydarzeniach, zdradzając przy okazji swoje nieoczekiwane – tak jak jej autorska metoda nauki języka – pasje.

Wyciągała kiedyś z jakiegoś urzędu dawne dokumenty i któraś z urzędniczek powiedziała (nie wiedząc, że nosi właśnie to nazwisko): „Ciekawe, czy ktoś jeszcze żyje z tej spolszczonej niemieckiej rodziny...”. I w ten sposób, dowiedziała się, że – po dwustu latach! – są „spolszczoną rodziną niemiecką”. „Muszę powiedzieć, że wszyscyśmy się w domu strasznie obruszali, kiedy mnie i mojego brata Tadeusza, członka konspiracji AK-owskiej nazywano »spolszczonymi Niemcami«”.
Najsłynniejszy z Schuchów, Jan Chrystian, architekt, ogrodnik i planista, pochodził z Saksonii. Malarstwo i architekturę cywilną studiował w Akademii Drezdeńskiej, w Holandii uczył się ogrodnictwa i botaniki. Podróżował po Anglii, Włoszech, Francji i Austrii, gdzie poznawał sztukę ogrodów. Edukację zaczął na tyle wcześnie, że gdy przyjechał do Polski w 1775 roku, miał zaledwie 23 lata i był już dojrzałym projektantem. Stanisław August zaproponował mu zmianę Łazienek Królewskich z parku w stylu francuskim na ogród w stylu angielskim; Jan Chrystian zabrał się do tego jak malarz – wizjoner i nadal dziełu interdyscyplinarny rozmach. Projektował i budował także łazienkowski teatr, pomarańczarnię... Obdarowany przez króla piękną posiadłością niedaleko Łazienek, mógł wybudować pierwszy dom rodzinny Schuchów na polskiej ziemi – niewielki klasycystyczny dworek dla swej żony, Ludwiki z Wolskich i pięciorga dzieci. Ziemię wraz z dworkiem utracił jego syn, za udział w Powstaniu Listopadowym. Aleja Schucha właśnie jemu zawdzięcza swoją nazwę.
Wszystkich Schuchów łączyło posiadanie jakiejś pasji; byli twórczy, zaangażowani, nie było tu ludzi przeciętnych. Począwszy od Jana Chrystiana w każdym pokoleniu dominowali inżynierowie. „Związek Inżynierów zgłosił się kiedyś do mnie”, mówi pani Zofia, „z prośbą o wyjaśnienie tej tajemnicy, bo zorientowali się, że jest to głębokie rodzinne zainteresowanie, kontynuowane przez dwa stulecia. Mój brat, Tadeusz, jeszcze w młodości postanowił, że będzie budował metro w Warszawie i szybką kolej. A bratanek został w Paryżu profesorem architektury i dyrektorem rozbudowy północnej strony stolicy”.

Śmierć Komendanta Schucha
„Najbardziej dramatycznie ułożyły się losy mojego ojca, Jana Schucha, w latach 1937-39 Komendanta Szkoły Policyjnej pod Lwowem. Tuż po wybuchu wojny, zamiast wyjechać z kraju wraz z rządem, postanowił zostać i ratować uczniów swojej szkoły – zamierzał mianowicie przemianować ją na wojskową”. Odłączył się od konwoju ewakuacyjnego we Lwowie. Niestety, na takich jak on, wyższych rangą policjantów polowali Sowieci. Osadzony w twierdzy w Dniepropietrowsku, ciężko chory, zmarł po kilku miesiącach, odsiadując areszt w celi wykutej w skale, wiele pięter pod ziemią. Najbliżsi odnaleźli jego nazwisko na liście ostaszkowskiej, nadesłanej konspiracyjnymi kanałami z Londynu…
„Ojciec był policjantem bardzo ideowym. Jego główną ideą było kształtowanie służb policyjnych wolnych od jakichkolwiek nacisków politycznych, chroniących wszystkich obywateli, bez względu na zapatrywania, wyznanie czy narodowość”. We wspomnieniach spokrewnionych ze sobą rodów Schuchów, Wernerów, Norblinów, Malczów, Fukierów i Meisnerów, pt. „Korzenie”, pani Zofia zamieściła kilka obrazków z życia ojca. „Na Woli trwa obława na groźnego bandytę. Udało się go osaczyć w jakimś mieszkaniu. Bandyta krzyczy zza drzwi, ze będzie strzelał do każdego, kto je otworzy. Komendant Schuch kieruje akcją. Nie można bandyty »brać głodem«, trzymać całą obławę przez wiele dni. Kamizelek kuloodpornych jeszcze nie znano. Obok żyło miasto. Trzeba było sprawę szybko kończyć. Zaatakowanie bandyty padło na młodego policjanta, który brał udział w obławie. Gdy już się szykował, Jan Schuch zastąpił go, mówiąc: »Odsuń się. Ty masz małe dzieci na utrzymaniu. Moje już podrosły«. Odbezpieczył rewolwer i śmiało wkroczył do mieszkania z okrzykiem: »Ręce do góry!« Bandyta był tak zaskoczony odwagą policjanta, ze posłusznie wzniósł ręce i dal się rozbroić. Czy można było nie kochać takiego komendanta?” I obrazek drugi: „Komendant Schuch jedzie z żoną samochodem przez Warszawę. Na skrzyżowaniu widzi policjanta kierującego ruchem. Zatrzymuje się, podchodzi do niego. Posterunkowy służbiście mu się melduje. A komendant: »Dlaczego posterunkowy jest na służbie bez rękawiczek?« Zmieszany podwładny próbuje się tłumaczyć; »Ja przepraszam, panie Komendancie, ale nie miałemza co kupić. Po następnej pensji kupię na pewno«. Komendant zdjął z dłoni rękawiczki i podaje podwładnemu: »Tymczasem włóżcie te. Wracajcie do pracy«. Gdy komendant wrócił do samochodu, żona mówi z uśmiechem: »To już szósta para w tym miesiącu«”.
Jako młody chłopak, jeszcze przed studiami, Jan Schuch odbył podróż naokoło świata, zaciągając się na statek handlowy. Zrobił karierę od chłopca okrętowego, po głównego tłumacza; miał ogromny talent do języków i znal ich kilka. Na statku bardzo zaprzyjaźnił się z marynarzami. Był też zapalonym narciarzem i miłośnikiem gór. Jego pasja do ćwiczeń gimnastycznych przetrwała w wielu warszawskich anegdotach. Na ulicy Solec często widywano młodego chłopaka przechadzającego się na rękach po balustradzie balkonu.    
„Ojciec był także zamiłowanym piechurem. Szczerze mówiąc, nie uznawał komunikacji kolejowej. Żeby pociągiem gdzieś jechać, jedyne 20 kilometrów? Nigdy. Kiedy w czasie wakacji byliśmy przez dłuższy czas z mamą w Brwinowie, a on z racji swych obowiązków pozostawał w Warszawie, zawsze przychodził do nas piechotą i piechotą wracał. Na zwiedzanie Wilanowa musieliśmy wszyscy także iść piechotą”.
Po wojnie pani Zofia, nękana przez UB, uniknęła usunięcia z pracy dzięki pomocy swojego partyjnego kierownika. Poprosiła go kiedyś, żeby wyjawił czemu zawdzięcza to poparcie. „»Jak pani da mi harcerskie słowo, że nikomu pani tego nie powie, to wyjaśnię to pani«, odpowiedział. Nie mogłam zrozumieć, skąd wie, że jestem harcerką. »Wszyscy to wiedzą«, odparł”. Okazało się, że jako przedwojenny działacz komunistyczny, niejednokrotnie zatrzymywany przez policję warszawską, cenił sobie „ludzki” sposób traktowania go. I wiedział, komu konkretnie winien jest swoją wdzięczność.
„Z moim bratem odziedziczyliśmy sportowe zamiłowania ojca. Kiedy brat był bardzo młodym chłopcem wspólnie żeglowaliśmy po Wiśle. Jego wielką pasją – podobnie jak moją – było harcerstwo.
Ojciec nie widział żadnych problemów, żebym jazdę konną ćwiczyła codziennie przed pójściem do szkoły – miałam powiedziane, że muszę się tak zorganizować, żeby zdążyć – i zdążałam. Jeździłam na Colombinie – siwej półarabce. Cudownie skakała”.

Mama
„Mama – Janina z domu Iwicka – też była niespokojnym duchem. Pochodziła z rodziny litewskiej i tak jak ojciec należała do »Sokoła«. Jako młoda dziewczyna wędrowała ze swoim ojcem po Tatrach. Dziadek miał lęk wysokości. Często wysoko w górach zamykał oczy i mama go prowadziła. Właśnie w takiej sytuacji poznała mojego ojca. Żeby mu dziewczyny ktoś nie porwał, dał mamę bratu stryjecznemu, Adolfowi, zwanemu Dolkiem – synowi Stanislawa Schucha, znanego hippologa – pod opiekę. I on rzeczywiście pilnował mamy z dużym poświęceniem. Jeździli na łyżwach, chodzili wszędzie razem. Zaprzyjaźnili się. Mama tańczyła z nim na balu, na lodowisku na Szopena. Mama kończyła pensję pani Sikorskiej – tej, która po odzyskaniu niepodległości oddala swoją szkołę państwu i powstało pierwsze państwowe Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Ojciec w policji nie zarabiał zbyt dużo, a myśmy z bratem – z uwagi na sporty, które zobowiązani byliśmy uprawiać – wymagali nieco więcej zasobów. Stąd praca mamy, kolejno, w angielskim biurze handlowym, szwedzkim Alfa – lawal, w rachubie na Wyścigach. Ale mimo to mama miała dla nas dużo czasu i prowadziła wspaniały, ciepły, otwarty dom.    Lubiana przez naszych rówieśników także z powodu ogromnego poczucia humoru. Ja miałam ponadto moje harcerstwo. Nasza drużynowa, Hala Werner, późniejsza Więckowska, zwana Wroną, organizowała fantastyczne gry. Wyjeżdżało się rano i wracało późnym wieczorem. Były też gry nocne. Mama prowadziła dla naszej drużyny, XIV– ki, kursy sprawnościowe – można było zdobyć sprawność szwaczki, sprzątaczki, wszystko u nas w domu”.

Studia
Pani Zofia studiowała w Antwerpii i w Liege. Tam nawiązała kontakt z polską Komendą Harcerską i zaczęła prowadzić polskie drużyny harcerskie dla dzieci rodzin górniczych, przybyłych z Niemiec. Uczyła ich, że są Polakami i muszą mówić po polsku. Organizowała zabawy i gry, o których dziś powiedziano by, że były „wyjątkowo atrakcyjne”, a wówczas były codziennością wspaniałego harcerskiego życia, pełnego swobody, radości, humoru, szalonych pomysłów. To był ten skautowski „haczyk”, by z bardzo młodych ludzi mogli się wykluć w przyszłości mężni i dobrzy rodzice i Polacy – odpowiedzialni za siebie, swoje rodziny i Ojczyznę. A przy tym ludzie, którzy zawsze działają poza utartymi schematami.
 „Miałam dwie gromady zuchowe i dwie drużyny harcerskie. Musiałam wpoić im podstawowe zasady dobrego wychowania; wymyślałam pod tym katem zabawy i gry. Robiliśmy wspaniałe wycieczki. Bardzo chętnie przychodziły na zbiórki, doskonale się bawiły, ubóstwiały śpiewać i ogromnie szybko łapały polski język. Było nam ze sobą bardzo dobrze…”.
Pani Zofia przyjeżdżała na spotkania do swoich harcerzy na własnym, kupionym w Antwerpii, motocyklu. Podróżowała w tych latach wiele po Europie. W Niemczech namiętnie oddawała się autostopowi (... „zawsze po drodze wymyślałam najróżniejsze historie o sobie, żeby rozmowa była ciekawsza”) i wędrowała po górach. Ze szlaków i schronisk pozostali jej w pamięci smutni młodzi ludzie, którzy widząc krzyż harcerski przypięty do jej sportowej bluzy, nierzadko zatrzymywali się, prosili dyskretnie na bok i w poufnej rozmowie zwierzali się, że także byli skautami – wcześniej, zanim zmuszono ich do wstąpienia do Hitlerjugend.
„Moje przyjaźnie zawiązane w harcerstwie w Liege trwają do dziś. Cała »góra« belgijskiego harcerstwa w czasie wojny znalazła się we Francji; zdążyli wywieść wszystkie dokumenty, tak że nie zostały żadne ślady polskiej działalności organizacyjnej. Było wśród tych ludzi wielu prawdziwych patriotów”.
Przed samą wojną był jeszcze krótki epizod na Wyspach Brytyjskich, gdzie przywiodło panią Zofię pragnienie „podciągnięcia” angielskiego. Rodziny angielskie przyjmowały skautki z całej Europy i w jednym z domów pod Londynem pani Zofia poznała parę typowych, nieco wyniosłych Anglików, gotowych jednak, z największym oddaniem i godną podziwu wyobraźnią, pomagać młodym dziewczętom z całej Europy w nauce języka.

Wojna
„Bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć z Anglii do Warszawy przed wybuchem wojny. Jechałam motocyklem z Gdyni, gdzie dopłynęłam ostatnim statkiem, jaki przed 1 września 1939 roku przepłynął przez Kanał Kiloński”. Wróciła w ostatniej chwili – był 27 sierpnia 1939.
Dzięki przytomności umysłu i wytrwałemu krążeniu po ulicach Warszawy, w poszukiwaniu kogoś, komu mogłaby się przydać młoda sanitariuszka przybyła prosto z Belgii, pani Zofia zdołała „zaliczyć” prawie całą Kampanię Wrześniową. Została sanitariuszką i kierowcą małego oddziału, zorganizowanego na prędce, z różnych rozbitych formacji.
„Harcerki były wyjątkowo dobrze przygotowane do pracy w warunkach okupacji. Jeszcze w 1938 roku Organizacja Harcerska, w przewidywaniu wojny, postarała się o odpowiednie ich przeszkolenie. Musiałyśmy zdobyć przynajmniej dwie sprawności z czterech: sanitariuszki, łączniczki, opieki nad żołnierzem i opieki nad dzieckiem. Była też zawczasu przygotowywana organizacyjna sieć wojenna. Mianowicie, oficjalna władza harcerska miała pewnego dnia zapaść się po ziemię i pojawić się miała sieć nazwisk nikomu nie znanych. Jednym z ważnych punktów było przygotowanie do samodzielnego działania harcerek, poprzedzonego rozeznaniem sytuacji, bez czekania na rozkazy. Przy organizacji Sanitariatu Harcerskiego pracowałyśmy z Murką, Marią Kann, późniejszą znaną pisarką. Murka nigdy nie kapitulowała. Cudownie się z nią pracowało, choć jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z realnego niebezpieczeństwa. Najspokojniej na świecie oznajmiała mi na przykład: »Wiesz, jutro będziemy mieć troje dzieci żydowskich, trzeba je będzie przerzucić do sióstr«.
W 1942 roku władze AK zarządziły, że będziemy włączone do Wojskowej Służby Kobiet WSK AK. Murka wtedy odeszła do pracy w Biuletynie Informacyjnym – i nadal pracowała w Żegocie. W lutym 1942 roku zostałam jej zastępczynią jako Kierowniczka Sanitariatu Harcerskiego”.
Wkrótce los zetknął panią Zofię z inną niezwykłą kobietą okupacyjnej Warszawy. Została zastępczynią szefowej Służby Sanitarnej WSK AK, obdarzonej charyzmą i wielka klasą Marii Jasiukowicz, „Haliny”, żony Stanisława Jasiukowicza).
Powstanie Warszawskie pani Zofia przeżyła „w biegu”. Jako kierowniczka Patroli Sanitarnych dzielnicy Śródmieście, przydzielona do szefa Sanitarnego, płk. Lenka, „Bakcyla”, wraz z kilkunastoma koleżankami, pełniła służbę wszędzie, gdzie trzeba było zorganizować doraźną pomoc dla żołnierzy Powstania i cywilów. Pomiędzy magazynami z materiałami sanitarnymi, barykadami, wejściem do kanałów, przy których czatowały na wychodzących rannych, szpitalami powstańczymi. Dzięki przytomności umysłu i nieprawdopodobnie szybkiej organizacji pani Zofia uratowała życie swojemu bratu, porucznikowi AK, dowodzącemu obroną barykady przy Długiej, który ranny zszedł do kanału – jako ostatni żołnierz ze Starówki, do końca broniący powierzonego sobie odcinka – przed niechybnym zakażeniem tężcem.
Pani Zofia opuściła Warszawę z ostatnim ewakuowanym szpitalem, grubo po kapitulacji Powstania. Żeby nie zostawiać swoich harcerek, które wciąż czuwały przy rannych, uprosiła u szefostwa wciągnięcie jej na listę PCK. I dzięki temu mogła być – objęta nieugiętym patronatem hrabiny Tarnowskiej – do końca ze swoimi harcerkami, którym dodawała otuchy wtedy, gdy mogły się czuć najbardziej samotne. W opustoszałej, pełnej zgliszcz i grobów Warszawie, po której krążyły watahy Niemców i własowców.

Wędrowniczki po zachodnim stoku
„Po wojnie postanowiłyśmy w gronie przedwojennych instruktorek Harcerstwa w jakiś sposób chronić młodzież – kto czuje się na siłach. Wiadomo było, że Organizacje Harcerską będą przejmować komuniści. My natomiast mogłyśmy zatrudniać się w PCK, organizacjach turystycznych. Oczywiście, kierownictwo tych organizacji było na usługach komunistów, odbierało zalecenia, jak skutecznie inwigilować młodzież. Ale i tam można było zbierać doświadczenia po to, by spełniać rolę »parasola« wobec młodych ludzi”.
Druga Konspiracja rozpoczęła się od tajnego przekazania funkcji Naczelniczki znanej później polonistce, dr Zofii Florczak, koleżance pani Zofii. Pełniła tę funkcję do śmierci w 1996 roku; dopiero w latach 90. ujawniono Drugą Konspirację. Zofia Florczak działała przez te wszystkie lata z dużym oddaniem. Urządzała najpierw spotkania towarzyskie, ale, wiadomo, że kiedy spotykają się instruktorki, to nie jest spotkanie towarzyskie. Hanna Piotrowska wymyśliła dla zespołu nazwę: Wędrowniczki po zachodnim stoku. Dziś kieruje nim pani Zofia, wciąż czynna w służbie harcerskiej.
Na spotkania, organizowane po Mszach św. W kościele przy Piwnej przybywało nawet i ponad sto osób - organizowane były pod różnymi szyldami, harcerki miały zawsze fantazję. (W latach 80. jedno ze spotkań, już wspólne ze Związkiem Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju odbyło się na Zamku Królewski). ZChP p.g.k. ściśle współpracował z kręgiem, który obecnie prowadzi pani Zofia.     
Pani Zofia, pomimo zaawansowanego komunizmu, nie zamierzała kapitulować także wobec własnych dzieci, jeśli idzie o przekazanie im ideałów harcerskich. Razem z dwiema przyjaciółkami zorganizowała kilkanaście prywatnych obozów harcerskich. Większość z nich to były obozy narciarskie. „Ja zostałam Białą Foką, Marysia Werener –Delfinem, Wanda Wojtachny – Serwalem”. Był początek lat 60.
„Nasz gazda, u którego mieszkaliśmy, poza tym, że był instruktorem narciarskim i ratownikiem, miał tylko szkołę podstawową. Ale jednocześnie posiadał ogromną wrodzoną kulturę, był taktowny, delikatny i fantastycznie rozumiał dzieci. Pracował również na obozach dla dzieci niewidzących i niesłyszących. »Muszę im pokazać prawdziwe góry«, powiedział kiedyś, gdy opiekował się grupą dzieci ociemniałych. Kiedy wracali do Bukowiny, już z daleka słyszałyśmy krzyk dzieci: »Proszę pani, jakie myśmy w i d z i a ł y góry!«. Kiedyś przyjechał na nasz obóz ośmioletni chłopiec, absolutnie wyobcowany. Czuł się całkowicie poza grupą. Mówię do gazdy: »Niech gazda zwróci uwagę na Łosia, nie bierze udziału w ‘kominkach’, nie śpiewa«... Idziemy na ćwiczenia. Gazda mówi do dzieci: »Pokażę wam teraz nowy skręt« – i wola Łosia: »Michałku, ty pokażesz jak to się robi«. I chłopak, przy dyskretnych zachętach i pochwałach gazdy, poczuł się jednym z nas. Odjeżdżał szczęśliwy”.
Pingwiny do dziś utrzymują ze sobą kontakt i odwiedzają 91-letnią Białą Fokę. A ona nie ogranicza się bynajmniej do przyjmowania wizyt i snucia wspomnień. Wytrwała w harcerskim pokonywaniu własnych słabości jest oparciem dla wielu ludzi. Niestrudzona w nadawaniu więzi harcerskiej rangi przyjaźni na dobre i złe. Przyjaźni, której nie był w stanie naruszyć „najlepszy z ustrojów” i którą można czynić świeżą i młodzieńczą będąc w każdym wieku. (Do dziś ma także podopiecznych). Organizuje coroczne rekolekcje dla Wędrowniczek. Czuwa. Harcerski duch – przekazany dzięki naturalnemu darowi przyjaźni i bezinteresownej ofiarności – poza oficjalnymi strukturami, w najbardziej niesprzyjających warunkach zewnętrznych, okazał się silniejszy niż wszystko, co dzisiaj ludzi dzieli.   

Pokorny na śladach Boga

Pokorny na śladach Boga
Maria Wilczek

Uniwersytet Jagielloński, Collegium Maximum w Krakowie. Przeszło sześćset osób wypełniło po brzegi amfiteatralną salę. Ludzie młodzi, starsi i starzy, reprezentujący różne zawody i różne środowiska słuchali w klimacie szczególnego poruszenia tego, co mówił Ksiądz Profesor Michał Heller. I tam, i na spotkaniu z dziennikarzami w Warszawie, padły słowa znamienne: „Cała rzeczywistość jest wielkim śladem Boga”. Ksiądz Profesor, który jeszcze raz okazał się, utalentowanym popularyzator spraw najtrudniejszych mówił, że Boga trzeba szukać nie w lukach wiedzy, które prędzej czy później nauka wyeliminuje, ale w prawach, w kodzie genetycznym wszechświata. Cytował słowa wielkiego filozofa Leibniza: „Gdy Bóg liczy i zamyśla, świat się staje”. Rozszerzając ten wątek podkreślał ks. Heller istnienie nieustannej relacji pomiędzy światem i Bogiem.
Dla wszystkich przyznanie księdzu prof. Michałowi Hellerowi – wybitnemu kosmologowi i teologowi – nagrody Templetona, tzw. „teologicznego Nobla”, było nie tylko powodem do dumy, że prestiżowa nagroda przyznawana za budowanie pomostów pomiędzy nauką i religią, przypadła polskiemu uczonemu i kapłanowi, ale i szczególnym światłem na drodze ich religijnej refleksji. To było wielkie wydarzenie, poruszające nie tylko świat nauki, polskie duchowieństwo, ale i rzesze zwykłych ludzi, którym nie obce jest tropienie zawiłych meandrów istnienia świata. (A wieść o tym wyróżnieniu, szczególnym i zasłużonym upominku od Losu, dotarła do ks. Profesora 12 marca w dniu jego 72 urodzin).

Jeszcze przed uroczystością wręczenia Mu w pałacu Buckingham w Londynie nagrody przez księcia Edynburga Filipa, małżonka królowej Elżbiety, zorganizowano szereg spotkań z uczonym Laureatem, między innymi to w Collegim Maximum.
Dla Michała Hellera świat jawi się jako w pełni zależny od Boga, przez Niego nieustannie stwarzany i podtrzymywany w istnieniu. Stworzenie nie było aktem jednorazowym, ale jest procesem trwającym nieprzerwanie. „(…) dla Boga zamierzyć znaczy osiągnąć zamiar – przypomniał ks. Heller – a osiągnąć zamiar – sprawić, aby zaistniał. Einstein nie był zbyt odległy od idei Leibniza, gdy mawiał, że jedynym celem nauki jest odcyfrowanie zamysłu Boga, zawartego w strukturze wszechświata”.
Podkreślona została też mocno prawda, że nauka i religia nie są w opozycji. „Nauka daje nam Wiedzę – mówił Ksiądz Heller – a religia daje nam Sens. I Wiedza i Sens są niezbędnymi warunkami godnego życia”. Nie do przeceniania jest fakt przedstawienia takich poglądów przez światowej sławy autorytet naukowy i moralny. Nie do przeceniania w czasach nabrzmiewającego, choć nie zawsze ujawnionego wprost, konfliktu pomiędzy ludźmi, którzy w imię źle pojmowanego racjonalizmu kwestionują wartość wiary, sytuując ją na niskich piętrach poznania, lub bardziej w sferze nieprzystawalnych do życia mitów, a ludźmi, dla których jest ona istotnym bogactwem życia. Dla samego Laureata obie wspomniane domeny – i nauka i religia są, i od lat były, fascynacjami, szczególnie uporczywymi i opornymi, jak to określił, na działanie czasu. Zgłębianie obu było dla Niego drogą do „podglądania wszechświata”, odczytywania „zamysłu Boga ze znaków zapytania, z jakich utkany jest wszechświat i my sami”. W audycji w Radiu Watykańskim (12 marca b.r.) przestrzega jednak: „Wiedza bez poczucia sensu może być groźna, fatalna, a religia bez pomocy nauki może przerodzić się w niebezpieczny fundamentalizm”.
Swoją wiedzą, swymi przemyśleniami dzielił się ks. Heller od lat ze studentami, jako profesor Papieskiej Akademii Teologicznej, wykładając także na Katolickim Uniwersytecie w Louvain, w Instytucie Teologicznym w Tarnowie, a także na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Przekazywał i przekazuje swą wiedzę uczestnicząc w wielu naukowych gremiach, polskich i zagranicznych (na zaproszenie Jana Pawła II, który darzył go przyjaźnią, został ks. Heller członkiem Obserwatorium Watykańskiego). Bibliografia prac Profesora obejmuje przeszło sześćset pozycji, wśród których jest wiele naukowych i popularnonaukowych książek. I tu zasłyszana anegdota… Stolarz kończąc wykonywanie w mieszkaniu ks. Hellera solidnej półki, na której stanął długi rząd książek, zapytał zdziwiony: – Czy możliwe, żeby ksiądz kiedyś te książki przeczytał?
– Większe zmartwienie – odpowiedział z uśmiechem ksiądz profesor – ja je wszystkie napisałem.

Nagroda Templetona to wielki splendor, ale i znacząca kwota 820 tys. funtów. W całości, szczodrym gestem ks. Heller przeznaczył ją na potrzeby Centrum Mikołaja Kopernika. Dla jednej rodziny byłaby to kwota zawrotna, dla instytucji, jak podkreślił, jest to kwota, którą trzeba bardzo rozsądnie gospodarować, by wystarczyła na dynamiczny rozwój Centrum.
Dzięki Nagrodzie Templetona sława ks. prof. Michała Hellera nagle rozbłysła, trwać będzie z pewnością lata, co, jak się wydaje, nie zmieni trybu życia i bycia wielkiego uczonego i kapłana. Dalej będzie pewnie wierny Tarnowowi, miastu dzieciństwa, gdzie się urodził, gdzie wzrastał, do którego powrócił niegdyś wraz z rodzicami i siostrami z syberyjskiej zsyłki, do którego wraca z wielu swoich krajowych i zagranicznych podróży. Myślę o tym, jak wiele zawdzięcza ks. Michał Heller Bogu i ludziom, ale i opiece, dobrej radzie – Matki Bożej Dobrej Rady. Bo właśnie w Jej dniu, 26 kwietnia 1959 roku, przyjął święcenia kapłańskie.
Hasło Fundacji J. Templetona brzmiące – „Pokorne podejście do rzeczywistości” wydaje się określać i podstawową zasadę życia Laureata. Formułuje ją jednoznacznie, i w zakończeniu swojego wystąpienia „Rzeczy najważniejsze”: „Prawdziwa pokora nie polega na udawaniu, że jest się słabym i nieudolny; przeciwnie, polega ona na odważnym uznaniu, że się jest istotną częścią tej Największej Tajemnicy – splecenia ludzkich zamysłów z Zamysłem Boga”.

Felieton niewakacyjny

Felieton niewakacyjny

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Tak, wiem, są wakacje, lato, pora urlopów. Chcielibyśmy przez moment zapomnieć o codziennych kłopotach i problemach. Ale licho nie śpi, jak mówi stare powiedzenie. Wojna o legalizację aborcji trwa. Co zadziwiające, zwolennicy „wolnego wyboru” próbują zrealizować identyczny scenariusz, który doprowadził do legalizacji zabijania nienarodzonych w USA. Próby są powtarzane w różnych miejscach i czasie. Z ponurą determinacją, że może w końcu się uda?

„Odmówili aborcji zgwałconej 14-latce”, „Wojna o ciążę 14-latki”, „Obława na ciężarną nastolatkę” – pod takimi tytułami ukazywały się informacje o dziewczynce z Lubelszczyzny, która chciała dokonać aborcji. Chciała, ale nie mogła – przeciwstawili się temu obrońcy życia i pokrzyżowali tak piękne plany! Ponieważ w Lublinie dwa szpitale odmówiły wykonania „zabiegu”, matka dziewczynki zwróciła się o pomoc do Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Federacja znalazła szpital w stolicy, ale po przyjeździe do Warszawy dziewczynkę odszukał ksiądz i kobiety z organizacji pro-life, które były już wcześniej z nią w kontakcie i, jak podała jedna z gazet „rozpętało się piekło”. – To był koszmar – opowiada pracownica. Oni ją zaszczuli. Prócz księdza pojawili się dziennikarze albo z Radia Maryja, albo z Telewizji Trwam. Gdybyśmy zrobili ten zabieg, moherowe berety by nas zjadły. Nowy szef SLD, Grzegorz Napieralski uznał to wydarzenie za jaskrawy dowód, że Kościół ingeruje w sprawy państwa i zapowiedział zerwanie konkordatu... Zapowiadała się wielka burza, kolejna fala wielkiego sporu, który rozdziera od dziesięcioleci naszą cywilizację, a w Polsce od dawna jest faktem.

A potem było jak w dowcipie o Radiu Jerewań. Otóż zapytano tę zacną stację, czy to prawda, że w Petersburgu na Newskim Prospekcie rozdają samochody? – Prawda – odpowiedziało radio. – Tylko że nie w Petersburgu, a w Moskwie i nie na Newskim Prospekcie, a na Placu Czerwonym. I nie rozdają, tylko kradną.

Przez kolejne dni opinia publiczna dowiadywała się, że owszem, było, ale zupełnie inaczej. Dziewczynka nie została zgwałcona, a jej ciąża była wynikiem współżycia z rówieśnikiem, o czym wiedzieli na przykład jej koledzy z klasy. I nie chciała też dokonać aborcji – do tego zmuszała ją matka. Ostatecznie nastolatka została umieszczona w Ośrodku Opiekuńczym, w którym ma przebywać do rozwiązania, zaś Sąd Rodzinny ma podjąć decyzję o pozbawieniu władzy rodzicielskiej jej rodziców – nakłanianie do aborcji jest przestępstwem.

Przy okazji część mediów napiętnowała obrońców życia, oskarżając ich o zaszczucie i osaczenie nastolatki. – Dziewczyna dostaje SMS-y od obrońców życia, że powinna urodzić. Robią jej pranie mózgu. Jak ma podjąć świadomą decyzję – skarżyła się Wanda Nowicka, znana bojowniczka o wolność zabijania nienarodzonych.

Piszę te słowa w chwili, gdy historia jeszcze się toczy. Nie wiadomo, co postanowi Sąd Rodzinny, nie wiemy, jakie będą losy młodej matki i jej dziecka. Ksiądz, który rozmawiał z dziewczyną, zapewnia, że Fundusz Obrony Życia Archidiecezji Lubelskiej, który prowadzi Dom Samotnej Matki, otoczy nastolatkę opieką (Pan Grzegorz Napieralski też obiecał pomoc...). Jakkolwiek to się zakończy (oby zwyciężyło życie!) jedno jest pewne – była to kolejna odsłona walki o wprowadzenie aborcji na życzenie. I co zaskakujące – jest to próba powtórzenia scenariusza, który zrealizowano w Stanach Zjednoczonych ponad trzydzieści lat temu. W latach 70. zgwałcona kobieta domagała się wykonania aborcji, a gdy jej odmówiono, podała do sądu stan Teksas. Odbyła się słynna rozprawa Roe (to pseudonim, pod którym ukryła się owa kobieta) kontra Wade (to z kolei nazwisko sędziego). Nagłośniona maksymalnie przez amerykańskie media rozprawa zakończyła się „zwycięstwem” zwolenników „wolnego wyboru”. Na początku 1973 roku Sąd Najwyższy USA uznał, że zakaz aborcji jest ingerowaniem w sprawy prywatne obywateli i stwierdził, że „prawo” do zabijania jest legalne. Co więcej, w miarę upływu lat lewicowe media uczyniły z „prawa do aborcji” sztandarowe „prawo człowieka” i podstawowy probierz postępu, cywilizacji, wolności.

A potem było jak w dowcipie o radio Jeriewań. Po latach okazało się, że nie było gwałtu, że wszystko było oparte na kłamstwie i „fundamenty wolności i postępu” mają swoje zatrute źródło w potężnej, ponurej manipulacji.

Jedna sprawa, związana z nastolatką z Lubelszczyzny została bezsprzecznie wyjaśniona – to nie był gwałt. Cokolwiek wydarzy się później, nie będą to działania, oparte na kłamstwie. Tym razem się nie udało, ale jest także pewne – będą kolejne próby. Dobrze jest o tym pamiętać nawet na wakacjach. Licho nie śpi. Dlatego warto, nawet wśród największej kanikuły ciągle modlić się o przyszły kształt świata.

Jadwiga Klichowska – sanitariuszka Powstania Warszawskiego

Jadwiga Klichowska – sanitariuszka Powstania Warszawskiego
Wanda Kulikowska

O istnieniu pani Jadwigi Klichowskiej dowiedziałam się, gdy jako nauczycielka języka polskiego w LVIII LO im. K.K. Baczyńskiego przygotowywałam sesję poświęconą patronowi szkoły. Ten poeta był mi zawsze bliski, jego wiersze mówiły o pokoleniu lat wojny, którego los zespolił się z historią narodu. Gdy dowiedziałam się, że żyje jeszcze sanitariuszka, która 4 sierpnia 1944 roku przenosiła rannego Krzysztofa w pałacu Blanka do punktu opatrunkowego, wiedziałam, że muszę ją poznać.
Szłam na to spotkanie pełna niepokoju. Wiedziałam, że jest samotna, ciężko chora, że niewiele się porusza, ale opiekuje się opuszczonym przez rodziców młodym człowiekiem, dokarmi też bezpańskie koty. Spodziewałam się spotkać osobę smutną, nieporadną i rozgoryczoną. Ku memu zdziwieniu zobaczyłam, unieruchomioną wprawdzie w fotelu panią promiennym, życzliwym uśmiechu. Obok biegały jej ukochane koty. Była bardzo zdumiona, że ktoś pragnie ją poznać. Ucieszyła się, że chcę przyprowadzić młodzież.
Pani Jadwiga urodziła się w 1928 r. w majątku Grochowiska (pow. Koło, woj. poznańskie), gdzie ojciec administrował posiadłością ziemską, a matka zajmowała się domem. Miała dwoje rodzeństwa: siostrę Alicję, nauczycielkę i brata Jakuba, wychowanka szkoły oficerskiej, żołnierza AK i jak mówi, mistrza swojej wojennej młodości. To dzięki niemu znalazła się w Szarych Szeregach, w Wojskowej Służbie Kobiet, nie zagubiła się w gąszczu różnorodnych organizacji. Dzięki niemu stanęła po właściwej stronie.
Dom rodzinny wspomina ciepło, szczególnie ojca, w którego oczach zobaczyła łzy tylko raz – po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. Pani  Jadwiga przyznaje, że tata ją jako najmłodszą trochę rozpieszczał, choć wobec brata był bardzo wymagający, a nawet surowy. Matkę pamięta jako kobietę o złotych rękach, która potrafiła zrobić wszystko prócz jednego... nie umiała dziesięcioletniej córki pogodzić z odejściem ukochanego ojca, który umarł na nowotwór.
Jego śmierć przeżyła jako wielką tragedię, która położyła się cieniem na całe jej życie. Stała się nawet przyczyną dramatycznych sporów z Bogiem, który nie wysłuchał żarliwej dziecięcej modlitwy o ocalenie ojca. Pani Jadwiga przyznaje, że wiele lat po wojnie, już jako dorosła i doświadczona osoba, zrozumiała, że ta modlitwa jednak została wysłuchana. Bóg zabierając jej ukochanego ojca, wybawił go od wojennej gehenny.
Atmosfera domu była patriotyczna. Rodzice należeli do pokolenia, które przeżyło czasy rozbiorów i radosny moment odzyskania niepodległości. Doceniali wartość wolności. – Dla nich i dla nas, dzieci – Polska była świętością. I tak już pozostało. Wielu myśli o zagranicznej karierze, o tym, jak się dobrze ustawić w życiu, a p. Jadwiga o Polsce co z nią będzie?…  i o swoich kotach, kto się nimi zajmie, gdy ona odejdzie.
Niezwykle ciepło wspomina moja rozmówczyni szkołę, najpierw tę w Pińsku im. marszałka Józefa Piłsudskiego, później gimnazjum Sióstr Urszulanek w Warszawie (w czasie wojny), we Wrocławiu po wojnie – tam doświadczyła wiele dobra, tam dojrzewała jej duchowość. Gdy od sióstr urszulanek z ul. Przejazd 5 szła jako 16-letnia dziewczyna do powstania, matka przełożona nie chciała się zgodzić, zapytała „Czy gdyby mama tu była pozwoliłaby?” Rezolutna Jadzia bez wahania odpowiedziała: „Gdybym mocno prosiła – pozwoliłaby”. „To idź w Imię Boże” – odpowiedziała matka przełożona i nakreśliła znak krzyża na jej czole. Jako najdroższą pamiątkę przechowuje pani Jadwiga zeszyt, w którym zachowały się wpisywane przez koleżanki i siostry urszulanki wiersze różnych autorów. Najbliższy jej sercu do dzisiaj pozostał tekst matki Teresy Ledóchowskiej (prawdopodobnie siostrzenicy błogosławionej Urszuli Ledóchowskiej) „Białe fregaty” z pięknymi, niosącymi w tych wojennych dniach nadzieję, słowami:


I nic to, że świat się rozpada.
I nic to, że serce pęka.
Zaleczy wszystkie rany
Czyjaś litosna ręka (…)
      I nie jest ważne wcale,
      Że moje biedne oczy
      Widzą tylko noc dnia dzisiejszego,
      Widzą tylko krew, która broczy.
A to jest ważne jedynie,
Że Bóg w swej dobroci świętej
Po swoich ścieżkach prowadzi
Nadziei białe fregaty.


Była najmłodszą sanitariuszką, która pełniła służbę w pałacu Blanka, gdzie mieścił się punkt sanitarny i chyba jedyną już dziś pamiętającą śmierć K.K. Baczyńskiego. A wspomina to tak:
„4 sierpnia, godziny nie pamiętam, zostałyśmy wezwane do pałacu Blanka, drogę wskazywał nieznany mi powstaniec. Pobiegłyśmy cztery. Była na pewno Krysia Sypniewska i chyba Marysia Selwańska lub Wisia Kałęcka. Czwartej, choć należałyśmy do tej samej sekcji, bliżej nie znałam. Była od nas zdecydowanie starsza. (…) Wbiegłyśmy w pałacu Blanka na I piętro i zatrzymałyśmy się w drzwiach narożnego pokoju. Na podłodze czerwony, ciężki chodnik, na ścianie wielkie lustro w złoconych ramach. Pod oknem, przez które wpadały kule, leżał ranny. Żeby dotrzeć do niego musiałyśmy się czołgać, ze względu na silny ostrzał. Potem z trudem ułożyłyśmy go na noszach. Żył jeszcze, miał postrzał w głowę, ale rana nie była krwawiąca, twarz nieuszkodzona, lecz śmiertelnie blada. Wycofujemy się, ciągnąc nosze po chodniku, które ciągle zaczepiają się o materiał, utrudniając transport. Nasze siły były wątłe. Miałyśmy 16-18 lat. Brakowało też umiejętności. Towarzyszył lęk o rannego, który miał torsje i był bardzo zmieniony. Wtedy właśnie przy silniejszym pociągnięciu Baczyński spadł nam z noszy i musiałyśmy go wkładać na nie powtórnie. Byłam przeświadczona, że jeszcze żyje. Stąd też nasze starania, żeby go jak najszybciej zanieść do punktu opatrunkowego. Była to jednak już agonia, z czego wtenczas nie zdawałam sobie sprawy. (…) Dotarłyśmy do naszego lekarza. Wyszłam natychmiast z gabinetu, robiło mi się niedobrze, bałam się, że będę wymiotować. W kwaterze spojrzały na mnie czujne oczy komendantki, a jej dobre ręce podały krople. Siedziałam w bolesnej zadumie, przeżywając pierwszą w tak dramatycznej scenerii śmierć.
W kilka dni później z polecenia komendantki porządkowałam razem z koleżanką depozyty poległych, na jednej z kart rozpoznawczych poznałam „mego” śmiertelnie rannego powstańca z pałacu Blanka. (...) Nie wiedziałam wówczas, że jego spuścizna literacka będzie własnością i dumą walczącej Warszawy i przejdzie do historii literatury polskiej. Po raz drugi, bodaj w 1946 r. zobaczyłam jego zdjęcia w Tygodniku Powszechnym. Był to Baczyński.”
We wspomnieniach powstańczych p. Jadwiga rzadko mówi o sobie. Pojawiają się najczęściej inni: przyjaciele, znajomi, np. komendantka Iza: „Kobieta o głębokim, gorącym sercu, chłodnej rozwadze i trosce o nas. Jej czujny wzrok żegnał z troską, gdy biegłyśmy po rannych i witał z radosną ulgą, gdy wracałyśmy wszystkie po wypełnieniu zadania. Humanitarna dla rannych wrogów, ofiarna bez reszty dla swoich”.
Wspomina też bohaterską sekcyjną „Elżbietę”, która nie posłuchała ostrzeżeń komendantki, gdy zawyły ostrzegawcze syreny, bo zbliżały się niemieckie samoloty, bo tam na Bielańskiej w Banku Polskim była jej grupa. Jej słowa – „Muszę być razem z nimi”, a w chwilę potem obraz jej ciała i ciał innych sanitariuszek, do których spieszyła wbrew logice, p. Jadwiga zapamięta do końca życia a komentuje to tak:
 – Ci, co polegli, byli często najlepsi, najofiarniejsi. Tacy, co wbrew logice biegli na posterunek wśród wycia syren, bo tam wzywał obowiązek i ofiarna służba, a że naprzeciw wychodziła śmierć, taki był los powstańczego pokolenia, pokolenia wojny – powtarzała zawsze swoim uczniom,, mówiąc o Powstaniu Warszawskim: Tam szedł kwiat naszej młodzieży.
Walczyła w batalionie „Dzik”, który był częścią zgrupowania „Róg”. Ten oddział mało znany z powstańczych opracowań monograficznych w istocie rzeczy wsławił się w walkach o Krakowskie Przedmieście, o barykady przy ulicy Boleści, Rybaków, Kościelnej. Jak pisze Juliusz Kulesza w przedmowie do pracy Tadeusza Okolskiego „Batalion »Dzik« w Powstaniu Warszawskim”, jego dowódca, żołnierze i sanitariuszki, swą postawą podczas trudnych dni powstania, zasłużyli w pełni na wyjście z cienia”.
Wyjście z Warszawy po upadku powstania nie było zakończeniem gehenny, Jadwiga przeżyła czterogodzinne oczekiwanie na egzekucję z rąk własowców w ruinach getta, obóz w Pruszkowie, obóz w Nadrenii, ciężką pracę i wielki głód. Były też chwile rzadkiej radości to: możliwość położenia się w kukurydzy, poruszanie jej łodygami, żeby oszukać Niemca, że się piele lub zmiana obowiązkowego „guten morgen” na „butem w mordę” tak, żeby Niemiec nie zrozumiał, bo w przeciwnym razie można było nieźle oberwać.
Potem powrót do kraju, matura we Wrocławiu, studia na wydziale pedagogicznym w systemie zaocznym, bo trzeba było pracować, żeby się utrzymać. P. Jadwiga z bólem wspomina aresztowanie brata, uwięzienie go w Wałczu, bo się nie ujawnił. Rodzina wtedy sprzedała wszystko, żeby go ratować. Udało się, dzięki podpowiedzi lekarza, żeby zrobić z niego niepoczytalnego. Były też przesłuchania przez SB w związku z przynależnością do Sodalicji Mariańskiej.
Po ukończeniu studiów p. Jadwiga pracowała w domach dziecka, później w ośrodku wychowawczym. Poświęciła się całkowicie dzieciom samotnym, odrzuconym często przez najbliższych. Ratowała również chore, pozostawione bez opieki koty. One są teraz jej wielką miłością i radością, choć przysparzają też wielu trosk.
Na początku naszej znajomości próbowałam przekonać p. Jadwigę, że dobrze byłoby stadko zmniejszyć, oddać kilka do schroniska, p. Jadwiga spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała: – pani Wando, ma pani czworo dzieci, które by pani oddała do domu dziecka? Więcej do tego tematu nie wróciłam.
Pewnie w sąsiedzkim środowisku p. Jadwiga jest postrzegana jako kłopotliwa „kociara”, ale dla mnie jest osobą niezwykłą, nie tylko ze względu na swoją powstańczą przeszłość. Żyje w warunkach, delikatnie mówiąc, bardzo, bardzo trudnych. Jest niesłychanie skromna, niczego nie żąda dla siebie. Cały czas myśli o Polsce. Gdy namawiałam ją, by wystąpiła o rentę wojenną, która jej przysługuje, ponieważ w czasie powstania została trafiona odłamkiem w oko i nie widzi na nie, miała wiele skrupułów.
Mówiła: – w Polsce jest tyle nędzy, czy ja powinnam? Są inni bardziej potrzebujący. Myślałam wtedy o tych, którzy kiedyś takich ludzi przesłuchiwali, często bili i katowali, a teraz odbierają tzw. „dobrze zasłużone emerytury”. Jestem szczęśliwa, że udało mi się p. Jadwigę przekonać i sprawę załatwić.
Spotkania p. Jadwigi z grupą młodzieży, która ją odwiedzała, a także zrobiony przez nią film na konkurs Arsenał-Warszawa to piękne lekcje historii, patriotyzmu i życia w prawdzie.
Jadwiga Klichowska należy do pokolenia Kolumbów, o którym tak pięknie pisał K.K. Baczyński w wierszu „Pokolenie”:


Nie wiedząc, czy my to karty Iliady
rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie?
Czy nam postawią z litości, chociaż nad grobem krzyż?...


Powojenna historia w dramatyczny sposób potwierdziła niepokoje poety - żołnierza, ale też umocniła powszechne przekonanie, że to pokolenie zapisało piękne karty polskiej historii. Pani Jadwiga Klichowska jest najlepszym przykładem, że zapisuje je swoim życiem do końca.

Nauczyciel i świadek

W Tarsie między 6 a 10 r. po nar. Chrystusa urodził się św. Paweł    


Nauczyciel i świadek
Hubert Jerzy Kaczmarski

Rok świętego Pawła ogłoszony przez papieża Benedykta XVI ma trwać od 29 czerwca 2008 r. do 29 czerwca 2009. „Ufajmy, że pomoże on wszystkim modlić się i działać, tak abyśmy mogli za Apostołem Narodów powtórzyć: Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus (Ga 2, 20) – powiedział włoski kardynał Andrea Cordero Lanza di Montezemolo – archiprezbiter rzymskiej bazyliki św. Pawła za Murami i inicjator Roku Pawłowego. Papież postawił katolikom za cel  w tym właśnie roku  odkrycie na nowo postaci Apostoła Narodów, zapoznanie się z  jego pismami i pogłębienie znajomości nauczania świętego. Niezwykle ważne będzie też przypomnienie pierwszych wieków Kościoła oraz modlitwy w intencji jedności wszystkich chrześcijan.
Z wydarzeniem tym, mającym ważne znaczenie dla życia Kościoła nie tylko w Rzymie, ale i na całym świecie, związane są liczne inicjatywy i formy działalności. Przede wszystkim należy tu wymienić duszpasterstwo, gdzie organizowane będą celebracje liturgiczne i spotkania modlitewne. Trzeba będzie zwrócić uwagę na znaczenie sakramentu pokuty. Druga płaszczyzna to pole religijno-kulturalne: lectio Pauli i katechezy na temat tekstów św. Pawła, konferencje, medytacje, a także koncerty, pielgrzymki (do bazyliki św. Pawła za Murami oraz jedenastu innych miejsc związanych z Apostołem Narodów w Wiecznym Mieście, jak również do Ziemi Świętej, Turcji i na Maltę). Planuje się organizowanie wystaw, wydanie pamiątkowych medalów, znaczków pocztowych), wydawnicze (nowa edycja Dziejów Apostolskich i Listów św. Pawła, przewodnik po rzymskiej bazylice oraz portal internetowy www.annopaolino.org, który na bieżąco informować będzie o wszystkich wydarzeniach). Podjęte zostaną prace remontowo-konserwacyjne w bazylice i jej najbliższym otoczeniu i ekumeniczne – otwarcie kaplicy ekumenicznej w miejscu dawnego baptysterium.
Można się zastanowić, dlaczego Benedykt XVI podjął zaprezentowaną mu ideę ogłoszenia w Rzymie i w całym Kościele Roku św. Pawła. Niewątpliwie chodzi nie tylko o zwrócenie większej uwagi na tego wielkiego Apostoła, ale i pogłębienie jego nauki o Jezusie Chrystusie, która mimo upływu tylu stuleci, jest wiecznie młoda. Zadaniem dla wszystkich wiernych będzie też przyjrzenie się życiu św. Pawła, a nade wszystko jego bogatemu duchowemu wnętrzu widocznemu na kartach listów pisanych do członków rodzącego się wówczas Kościoła i do współpracowników.
Imiennik Apostoła Narodów, zasiadający na Stolicy Piotrowej w latach 1963-1678, papież Paweł VI u zarania swego pontyfikatu sformułował niezwykle trafną diagnozę współczesności, pisząc, że dzisiaj światu potrzeba bardziej świadków niż nauczycieli.
Św. Paweł z Tarsu jest bez wątpienia jednym z pierwszych Nauczycieli, ale dla nas jest też Świadkiem.
Watykańska Penitencjaria Apostolska, w której kompetencji leżą wszystkie kwestie związane z odpustami ogłosiła 10 maja 2008 dekret ustanawiający odpust zupełny, który będzie obowiązywał do 29 czerwca przyszłego roku. W rzymskiej bazylice św. Pawła za Murami, wzniesionej nad grobem Apostoła Narodów, będzie można go uzyskać codziennie przez cały Rok Pawłowy. Natomiast w kościołach lokalnych uzyskuje się go, uczestnicząc w publicznym nabożeństwie ku czci św. Pawła w pierwszym i ostatnim dniu roku jubileuszowego we wszystkich miejscach kultu, a w określone przez biskupa miejscowego dni – także w miejscach pod wezwaniem tego świętego lub innych, wyznaczonych przez ordynariusza.
Sięgajmy po zbiór pism Pawłowych, odnajdźmy Pierwszy List do Koryntian, a w nim trzynasty rozdział. I czytajmy go po wielokroć. W znajdującym się tam Hymnie o Miłości znajdziemy odpowiedź na wiele nurtujących nas pytań. Czytajmy Hymn z osobistym nastawieniem wstawiając w miejsce słowa „miłość” słowo „ja”:

 
Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;

nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;

nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.

Ja mam być cierpliwy,
łaskawy mam być.
Ja mam nie zazdrościć,
nie szukać poklasku,
nie unosić się pychą;

Ja mam nie dopuszczać się bezwstydu,
nie szukać swego,
nie unosić się gniewem,
nie pamiętać złego;

nie cieszyć się z niesprawiedliwości,
lecz współweselić się z prawdą.

Wszystko znosić,
wszystkiemu wierzyć,
we wszystkim pokładać nadzieję,
wszystko przetrzymać.

 

Przez ten najbliższy rok odkryjmy na nowo św. Pawła urodzonego przed dwoma tysiącami lat w Tarsie. Niech będzie dla nas głosicielem Ewangelii Chrystusa Pana i Jego świadkiem, w Miłości...

Jak w ziemiańskim domu dzieci chowano

Jak w ziemiańskim domu dzieci chowano

Z inż. Stanisławem Wielowieyskim – jednym z założycieli Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, I wiceprzewodniczącym Zarządu Głównego PTZ w l. 1990-2005 – rozmawiam Ewa Polak-Pałkiewicz

Dzieje Pana rodziny – wywodzącej się ze starego polskiego rodu, który zasłużył się wielce w naszej historii działając na rzecz niepodległości w czasach zaborów, a także odcisnął swój ślad w polskiej polityce i gospodarce, a terytorialnie zaznaczył swe istnienie na obszarze Polski centralnej, pomiędzy Kielcami a Częstochową – mają swój specjalny koloryt ...

– Istotnie, historia naszego rodu jest dość oryginalna. Przez 200 lat, do roku 1830 byliśmy rodziną kalwińską. Jeżeli prześledzi się dzieje większych rodów szlacheckich, które chciały się w jakiś sposób „wybić”, to okaże się, że rodzin kalwińskich znajdziemy więcej. Było to zjawisko charakterystyczne w epoce, która kończyła się wraz ze schyłkiem panowania króla Stanisława Leszczyńskiego – którego ojciec także był kalwinem, ale pod koniec życia przeszedł na katolicyzm. Podobnie zresztą działo się w rodzinie mojej matki, u Kurnatowskich, którzy pozostawali kalwinami do końca XIX wieku.
Wielowieyscy z tego okresu kalwińskiego wynieśli pokoleniowy nawyk, swoisty reżim codziennego dnia, dyscyplinę życia, wynikającą z poważnego traktowania swych obowiązków.

Jak przejawiało się to w realiach codziennego dnia? Jak wyglądało Pana wychowanie w domu o tak różnorodnych tradycjach religijnych?

– Mój ojciec był jednym z zamożniejszych ludzi, powiedzmy w skali województwa – ale na co dzień jadało się w naszym domu ciemny razowy chleb lub chleb żytni pytlowy. W domu była służba, ale wiele rzeczy – ja i moje rodzeństwo – musieliśmy, jako dzieci, robić samodzielnie. Byliśmy zobowiązani sami słać łóżka, ubierać się, czyścić sobie buty – nie zawsze, ale często. Musieliśmy także zdobyć różne praktyczne umiejętności, na przykład umieć szyć, (także chłopcy!) – nawet wyszywać serwetki – mimo, że dom zatrudniał specjalnych ludzi do tych zajęć. Obowiązkowo robiliśmy zabawki na choinkę. Mój brat bardzo tego nie lubił. Niezależnie od tego ćwiczono nas w spostrzegawczości i umiejętności zachowania się w trudnych sytuacjach i podejmowania niełatwych decyzji. Po przyjściu ze spaceru lub przechadzki po ulicy musieliśmy, na przykład opowiedzieć ojcu, co widzieliśmy. Chodziło o dokładne opisanie naszych obserwacji. A jeśli idzie o kształcenie umiejętności podejmowania decyzji, ojciec sam dawał nam różne przykłady, opisując wnikliwie pewne szczegóły, a następnie wymagał, by każde z nas przedstawiło swoje zachowanie w takich konkretnych sytuacjach. Oceniał wypowiedzi i podpowiadał nam wybór najlepszego wariantu zachowania. To było bardzo pouczające. Doceniam dziś mądrość tego wychowania, gdy widzę wielu ludzi na wysokich stanowiskach, którzy nie rozumieją i nie czują tego, co się wokół nich dzieje – właśnie dlatego, że nie zdołano w odpowiednim czasie w nich zaszczepić, iż sami muszą wypraktykować to, czego wymagają od innych. Myślę też, że zmysł spostrzegawczości, którą tak ćwiczono w naszym domu, mógłby się dziś przydać niejednemu z nich.

Dopiero, gdy samemu pozna się pracę można ją właściwie ocenić?

– Właśnie, ale nie tylko chodzi o ocenę, czy to jest dobrze zrobione, ważna jest też sprawa wydajności. Nie sposób stwierdzić, czy ktoś pracuje wydajnie, jeśli samemu się nie zna tego zajęcia... Oczywiście w naszym życiu dziecięcym były też sporty, graliśmy w piłkę, zaczynaliśmy życie harcerskie… Do naszych głównych obowiązków należała nauka języków. Musieliśmy poznać gruntownie co najmniej trzy języki obce. Jednym słowem byliśmy wychowywani w ostrym reżimie. W domach ziemiańskich z reguły od dzieci wymagano tzw. kindersztuby, i to był tradycyjny rys wychowania w naszym środowisku, od wielu pokoleń. Dziś młodzież najczęściej nie ma pojęcia, ile wysiłku wkładało się niegdyś w codzienne czynności, i że można było, bez żadnego dramatyzowania, wyrzekać się wielu drobnych i większych przyjemności, po to, by sprostać obowiązkowi, który człowiek przyjmuje, by osiągnąć określone cele. I to nie takie na krótką metę, ale na całe życie. W mojej rodzinie panowało generalne przekonanie, że zdolności, talenty są czymś drugorzędnym w stosunku do bycia wewnętrznie zdyscyplinowanym, dobrze zorganizowanym i wymagającym od siebie.

W wielu rodzinach ziemiańskich traktowanie swojego życia jako wypełnianie zobowiązań wynikających z pochodzenia, w połączeniu z wdzięcznością dla Boga za dar życia, i ze skromnością – było typową postawą ludzi tego środowiska. A jak wyglądały w Pana rodzinnym domu relacje między dziećmi i służbą? Czy były to stosunki familiarne, czy raczej z dystansem?

– Dziękuję, że chciała pani tę sprawę poruszyć. Na ten temat jest w naszej rodzinie ogromnie dużo wspomnień. Pamiętam ze swojego dzieciństwa rodzinę Sochów – znaną dziś, bo ktoś z tej rodziny jest dyrektorem Wytwórni Papierów Wartościowych i pracuje na Giełdzie. Otóż Sochowie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Tam mieszkali i od pokoleń pracowali, jako oficjaliści. Co roku, 11 listopada odbywały się nasze zjazdy rodzinne właśnie w Lubczy (spotykaliśmy się też na Jadwigi, 15 października, w dniu imienin babci, drugiej żony dziadka, a mojej chrzestnej matki). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, ojcem Stefana, brał udział w powstaniu styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Gdy przychodziliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – to witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i takie reguły. Nie było od tego odwołania.

Czy był on na utrzymaniu Pana rodziny?

– Tak. Miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu pomagał. Był, można powiedzieć, honorowym mieszkańcem majątku, całkowicie na utrzymaniu Lubczy. Jego wnukowie pracowali w naszych dworach jako kucharze. Jeden z Sochów był też kierownikiem dużej cegielni Stąporków, którą wybudował mój dziadek w czasie wojny. Inny przykład takich familiarnych związków dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył razem z ojcem, który dowodził oddziałem w bitwie z bolszewikami pod Naczą. Kaniowie byli także od lat związani z naszą rodziną – przez siostrę ojca, Ewę Siemieńską. U Siemieńskich byli gajowymi. Gdy Marcin wrócił z wojny razem z moim ojcem, został zatrudniony w naszym majątku, w Chełmie jako kamerdyner ojca. Mieszkali razem z żoną, która była klucznicą i szefem kuchni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa była rówieśnicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne. Jeśli idzie o mojego ojca, to specyficzny styl odnoszenia się do służby miał związek z jego wychowaniem wojskowym i wieloletnią służbą w wojsku. Ojciec – zanim trafił do szkoły wojskowo-prawnej w Carskim Siole pod Petersburgiem (uczył się tam też starszy od ojca o dwa lata Władysław Anders) – chodził do gimnazjum w Kielcach. Do tego samego, w którym uczył się mój dziadek – a także Stefan Żeromski (opis gimnazjum znalazł się w „Syzyfowych pracach”). Żeromski był o rok czy dwa młodszy od mojego dziadka, Stefana Wielowieyskiego i dziadek robił mu pierwsze korekty jego artykułów. Pisarz wspomina o tym w swoich pamiętnikach. Wracając zaś do stosunków ze służbą, w pełni identyfikuję się z tym, co napisał w swoich wspomnieniach na ten temat Eustachy Sapieha. Takie relacje, pełne szacunku wobec służących, oraz wychowywanie dzieci, tak, by szanowały ich jako ludzi, a do starszych sług odnosili się ze specjalną atencją, nie był wcale rzadkością w polskich domach.

Rodzina Pana była znana na swoim terenie z działalności społecznej i pomocy potrzebującym.

– Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowieyska, założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organizację „Młode Polki”. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanowskiego, naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istniały w wielu majątkach, opiekowano się tam nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowania dzieci do życia katolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wybrano, była ona członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono u nas w powiązaniu z ochronką. Moja matka otaczała też opieką medyczną wiejską społeczność. Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny; człowiek ogromnej klasy, ściśle współpracujący z AK). Do tego czasu matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach. (Oczywiście bez żadnej gratyfikacji). Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku, jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, osłaniali matkę, próbowali nawet jakoś ją ratować przed tym – oczywistym w ich przekonaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak bardzo serdecznie odnosili się do nas. Wielu z tych ludzi było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK-owskiej.

Czy domowi nauczyciele uczestniczyli w życiu rodziny?

– Z reguły nauczyciel miał swój pokój, w którym przebywał poza lekcjami. Przestrzenią wspólną, gdzie spotykali się wszyscy był pokój jadalny. Tak jak w wielu dworach, godzinę posiłków oznajmiał gong. Nasze nauczycielki czy nauczyciele jadali z nami przy głównym stole. W czasie wigilii ustawiano w jadalni dwa stoły, obok siebie, czasem trzeci – w hallu – tak, żeby mogli się pomieścić wszyscy domownicy łącznie ze służbą.

Na co rodzice Pana kładli największy nacisk w nauczaniu domowym?

– Zasadniczą sprawą była dobra znajomość literatury i historii oraz dwóch, trzech języków obcych. Dziś często spotykam się z pytaniem, po co się uczyć tylu języków, czy nie wystarczy angielski? W naszym domu nie było wątpliwości – języki służyły poznawaniu kultury, ludzi, świata. Dziadek i ojciec mówili trzema językami, co miało niebagatelne znaczenie w czasie wojny. Potrafili się znaleźć w każdej sytuacji, mieli możliwość dogadania się ze wszystkimi. Nauka języków nie przedstawiała jakiejś szczególnej trudności, bo nasz dom, tak jak wiele domów ziemiańskich, zatrudniał nauczycieli obcokrajowców. U Sapiehów przez dwa pokolenia była w domu Angielka. U nas Francuzka, madame Meliere, dość już wiekowa dama, która jeszcze przed I wojną światową znalazła się w carskiej Rosji, gdzie uczyła dzieci ziemian z dużych majątków. Po rewolucji przeniosła się do Polski – u nas spędziła pięć lat – dopiero na starość wróciła do swojej ojczyzny. Rozmawiała z nami tylko po francusku. Na jej miejsce przyszła córka polskiej rodziny z Francji, pani Dolatka, absolwentka Sacré Coeur w Paryżu. Spędzała z nami cały dzień, nie miałem pojęcia, że w ogóle zna język polski. Uczyliśmy się także angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. We wszystkich domach ziemiańskich mówiło się po francusku. Natomiast prawie nikt nie znał rosyjskiego. Nieznajomość tego języka wśród kobiet była w czasie zaborów wręcz „obowiązkowa”. Było też wtedy przyjęte, że oficerowie polscy z rosyjskimi porozumiewają się po francusku... Ojciec jednak uważał, że trzeba znać język sąsiada. Ojciec przez całą II wojnę był poza domem, bo internowano go na Węgrzech, a potem, w 1943 roku zesłany został do oflagu pod Berlin. W listach nakazywał nam, byśmy pilnie uczyli się rosyjskiego, co czyniliśmy w czasie wojny. Uczył nas tego języka ukrywający się u nas inżynier, absolwent studiów w Rosji carskiej. Niemieckiego uczyło nas dwóch nauczycieli, a gdy wybuchła wojna i domowych nauczycieli sensu stricto już nie mieliśmy, także i z tym językiem nie było większych problemów – stacjonowali u nas oficerowie niemieccy i musiałem się z nimi porozumiewać.

Jak podkreślają zachodni historycy, polskie ziemiaństwo i arystokracja miały ogromny zapał do podróżowania. Wyróżniało je też – na tle Europy – wielkie zamiłowanie do poznawania kultury i sztuki krajów naszego kręgu cywilizacyjnego. I stąd, między innymi, powszechność edukacji językowej. Sądzę, że na Zachodzie, w tym czasie, nie tak łatwo znalazłby się dom, gdzie uczono by dzieci czterech języków obcych.

– Na pewno wyróżniłbym tu Szwajcarię, gdzie prawie wszyscy mówią trzema językami. A jeśli chodzi o Polskę warto wspomnieć o zainteresowaniach intelektualnych i artystycznych ziemian i arystokracji. Nie brakowało prawdziwych znawców sztuki, choć w istocie hobbystów. Lanckorońscy, Ossolińscy, Sanguszkowie, Łubieńscy, Czetwertyńscy – w tych rodzinach tworzono słynne kolekcje, biblioteki, muzea. Powstawały zbiory o unikalnej wartości – Czartoryskich, Tarnowskich z Dzikowa...

Fragment większej całości. Cała rozmowa ze Stanisławem Wielowieyskim znajdzie się w tomie wspomnień Ewy Polak-Pałkiewicz o wychowaniu i kulturze ziemiańskiej.

Profesjonalizm i serce

Profesjonalizm i serce
O doktor Annie Doboszyńskiej


Maria Wilczek

Kierunek swojej drogi odkryła doktor Anna właściwie już w dzieciństwie, choć może nie w pełni jeszcze świadomie. Mieszkała wówczas wraz z rodzicami, trzema braćmi i babką – Bebiją, Bebi, jak się ją z gruzińska nazywało, w Skierniewicach, w niewielkim mieszkaniu, które ojciec – młody zdolny naukowiec, łąkarz otrzymał od swojego instytutu. I właśnie nieopodal tej miejscowości rozegrał się dramat, który cieniem położył się na losach rodziny, ale niewykluczone, że wywarł też swój wpływ na późniejsze wybory Anny.
Miała wtedy zaledwie 6 lat, kiedy 25 sierpnia, pamięta dokładnie ten dzień, wyruszyła wraz z matką i braćmi na spotkanie z ojcem, oczekującym na nich na małej plaży nad Rawką. Jedyna droga nad wodę wiodła przez most, którym przebiegała podwójna nitka torów. Przepuścili pędzący pociąg z Warszawy, pędzącego równocześnie z przeciwnego kierunku nie dosłyszeli, nie dostrzegli. Jej dziewięcioletni brat Piotruś zginął na miejscu, ją z poturbowaną głową, złamaną nogą wagon zrzucił z wysokiego nasypu w dół. W szpitalu leżała długo, bardzo długo, ale podobało jej się to miejsce. Przy zmianie opatrunków zaciskała piąstki, żeby nie płakać z bólu, ale nie odwracała oczu, jak radzili lekarze – bo to takie ciekawe – mówiła. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętała więc wspólne opłakiwanie brata, swój pobyt w szpitalu, w którym tyle się działo, i pewien niedostatek, bo też nie przelewało się nigdy –

W rodzinnym domu
Dwupokojowe mieszkanie nie zapewniało odpowiedniej przestrzeni sześcioosobowej już wówczas rodzinie, której towarzyszył jeszcze pies Traf. Nikt jednak nie rozpaczał z powodu straconego na wschodzie Polski majątku, choć z rozrzewnieniem wspominano czasem stary dworek w Boryskowiczach, otaczający go ogród, kaplicę wśród rozległych pól… Żyło się tym co tu i teraz, stawiając sobie wysokie wymagania, ale nie tracąc przy tym pogody ducha. Doktor Anna wspomina do dziś serdeczną, choć nie wylewną atmosferę rodzinnego domu. Obowiązywał w nim podział zadań, których wykonywanie egzekwowane było z całą stanowczością, ale było też wspólne świętowanie, rodzinne rozmowy, lektury, wspólne uczenie się angielskiego z radia. Pamięta też do dziś domowe – smaki i przysmaki – proste potrawy przyrządzane przez matkę i babkę: ziemniaczane placki, gołąbki, racuszki, naleśniki, a także ulubiony deser – babkę „pijaczkę” z kaszy mannej, wchłaniającą obficie waniliową śmietankę, której słodycz długo potem czuło się w ustach.
Matka to była pracowitość, hart i surowość, ale i nieosiągalny wzór myślenia o innych, nie tylko o najbliższych. Zawsze wiedziała, jak pomóc, której sąsiadce, czym się podzielić, czym wesprzeć, jak pocieszyć. Ojciec to naukowe pasje, odpowiedzialność, tym samym stawianie córce wysokiej poprzeczki, ale i męska serdeczność. Jej nieustanny nad nim zachwyt trwał przez lata i trwa nadal, chociaż go zabrakło. A babka? Babka to była przyjaciółka (razem dzieliły pokój), osoba do zwierzeń, do rozmów… To babki marzeniem było, by Anna została lekarką. A że powołaniu trzeba czasem wychodzić naprzeciw, pozwalała swej kilkuletniej wówczas wnuczce robić sobie domięśniowe zastrzyki, poprzedzając oczywiście ten zabieg solidną, i jak się okazało, skuteczną instrukcją. A bracia? Zażyłej z nimi przyjaźni nie umniejszył upływający czas. Nadal dzielą, tak jak przed laty, bezkolizyjnie obowiązki, tyle że dotyczą one teraz opieki nad samotną już matką. Jednemu z nich do dziś przypomina jego odważny gest, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec obronił, ją, czteroletnią, bezradną, przerażoną, uciekającą na swych grubych nóżkach przed psem sąsiada. (Co prawda pies „pienił się” spoza płotu, ale ten szczegół nie zawsze bywa przywoływany w rodzinnych opowieściach).

Jej pasją – praca
Babcia doktor Anny – Bebija doczekała spełniania się swych marzeń. Kiedy umierała, jej ukochana wnuczka była już na drugim roku medycyny, przeświadczona o tym, że to jest na pewno jej miejsce w życiu. A Bebija umierała w tym szpitalu, w którym po latach Anna zaczęła pracować jako szefowa stułóżkowego oddziału wewnętrznego.
Ale wcześniej był okres studiów. Trzy lata w Gdańsku (jeszcze dotąd trwają niektóre przyjaźnie z tamtych dni), potem Warszawa, gdzie po trzech kolejnych latach otrzymuje w 1979 r. – dyplom lekarza medycyny. A potem? Potem nadszedł trwający do dziś czas ciężkiej, wielogodzinnej, wytężonej pracy; opieka nad chorymi w klinice przy ul. Banacha w Warszawie i poza kliniką, zdobywanie specjalizacji – z interny, z pulmonologii i alergologii, a także sukcesywnie, po napisaniu doktoratu, a potem pracy habilitacyjnej, kolejnych stanowisk: adiunkta, docenta i profesora medycyny. Zawsze poważnie traktując obowiązki, których się podjęła, nie zważała doktor Anna na to, że tak wydatnie rozszerza się ich zakres. W 1987 roku staje się współzałożycielką Warszawskiego Hospicjum Społecznego, w którym działa nieprzerwanie do dziś, odwiedzając i wspierając tych, przed którymi krótka i najtrudniejsza droga. Bierze udział w wielu naukowych konferencjach w Polsce i za granicą, przygotowuje referaty i artykuły do licznych czasopism naukowych i popularnonaukowych, skrypty i podręczniki dla studentów (i dla chorych), prowadzi wykłady i zajęcia z zakresu leczenia i rehabilitacji pulmonologicznej, opieki paliatywnej, metodologii badań naukowych, także wykłady na kursach dla lekarzy, uczestniczy w pracach wielu stowarzyszeń naukowych i społecznych nie tylko w kraju. Po dwudziestu latach pracy w klinice daje się z kolei poznać jako odpowiedzialny kierownik Zakładu Chorób Wewnętrznych w Centrum Leczniczo-Rehabilitacyjnym „Attis” przy ul. Górczewskiej w Warszawie, a po następnych siedmiu latach – oddziału wewnętrznego i pulmonologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego.

Niedawny sukces
Znaczącym osiągnięciem doktor Anny w ostatnich miesiącach było wcielenie w życie jej idei zorganizowania międzynarodowej konferencji „Astma – Alergia – POChP. Chory – Lekarz – Pielęgniarka. Edukacja chorych”. Wokół tej idei zgromadziła grono młodych, zdolnych podopiecznych, którzy z nią i pod jej kierunkiem opracowali program konferencji i zapewnili właściwy jej przebieg. A celem konferencji, która była wydarzeniem w skali nie tylko Polski, była integracja środowisk: naukowców, lekarzy, pielęgniarek i chorych, wokół zagadnienia najefektywniejszych sposobów leczenia chorób tak bardzo rozprzestrzenionych, jak astma, alergia i POChP.
Choć sama nie szukała nigdy poklasku, doczekała się wielu znaków uznania, m.in. została w 2005 roku odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, w dwa lata później – Medalem Stulecia Towarzystwa Internistów Polskich, otrzymała też nagrody Ministra Zdrowia i Rektora Akademii Medycznej w Warszawie.

Zawsze aktywna
A w przeszłości miała też doktor Anna swój udział w budowaniu nowego porządku w Polsce. To w jej mieszkaniu na Sadach Żoliborskich mieściła się w stanie wojennym, przez dłuższy czas, redakcja nielegalnego wówczas, tygodnika „Solidarność”. Dyskutowano często długo w nocy o koniecznych przemianach polskiej rzeczywistości, o cenie tych przemian, o odpowiedzialności za ich zaistnienie, ale i o konkretnych zadaniach na najbliższy czas… Do dziś ze wzruszeniem wspomina tamte dni, także dreszczyk emocji, z jakim przyjmowała każde bardziej gwałtowne pukanie do drzwi.
A kiedy w końcu nastał upragniony i wywalczony czas wolności, miała świadomość, że jej miejsce jest wśród tych, którzy w cichości a rzetelnie wykonywać będą swoje zawodowe powinności.

Pedagog z powołania
Od trzech lat, jakby za mało miała zawodowych działań, doktor Anna podjęła nowe zadania – kierownika Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej w Warszawie. „Jest to coś, co zawsze chciałam robić – uczyć młodych i to właśnie pielęgniarki, od których kompetencji, czujności i serca tak bardzo zależy los chorych” – mówi. Prowadzi więc wykłady, dogląda prac licencjackich i doktorskich, a znając kilka języków, przedstawia młodym najnowsze zdobycze wiedzy prezentowane w prasie zagranicznej. Ma też cierpliwość do tych, którzy nieco wolniej opanowują zadany materiał, którym trudności domowe nie pozwalają być w czołówce.

Sama, lecz nie samotna
Doktor Anna podąża przez życie sama (pewnie tak toczy się na ogół życie siłaczek), ale nie czuje się samotna. Serdeczna, choć nie wylewna, z uśmiechem czającym się w oczach i kącikach warg, umiejąca wsłuchiwać się w słowa rozmówcy, ale i rozumiejąca go bez słów, łagodna, ale kategoryczna wówczas, gdy chodzi o dobro chorych, zyskała sobie ogromne rzesze oddanych przyjaciół. A są wśród nich – pacjenci, ich rodziny, studenci, koledzy z pracy i studiów i bardzo wielu ludzi z różnych kręgów, spotkanych na kolejnych etapach życia. Odwiedzają ją, zapraszają w gościnę, telefonują, piszą listy, esemesy, e-maile, wierząc, że są na trwale wpisani w jej pamięć i serce. I pewnie się nie mylą. Maleńki telefon komórkowy doktor Anny niczym wielka centrala telefoniczna dźwięczy z niewielkimi tylko przerwami. Bo przecież telefonują i chorzy, którym trzeba pomóc natychmiast, a pomocy nie odmawia nigdy. Często nawet późnym wieczorem puka do drzwi osób oczekujących jej niecierpliwie. Niesie pomoc, otuchę – i zawsze prawdę o tym punkcie drogi, w jakim pacjent się znajduje. „Taki lekarz to lek najważniejszy” – powie o niej wieloletnia pacjentka – znakomity filmowiec – Anna Pietraszek.
Dzień doktor Anny zaczyna się przed 6.00, kończy na ogół po północy. Trudno wiec uwierzyć, że tak bardzo zapracowana osoba znajduje jeszcze czas, by gościć przyjaciół w swoim domu i za każdym razem udowadniać, że zasługuje w pełni także na miano mistrza sztuki kulinarnej.

Skąd te siły?
Szczególnie cennym darem otrzymanym od losu?, od rodziców?, darem bez którego nie mogłaby tak wydajnie pracować, jest jej, na szczęście, żelazne zdrowie. Od dzieciństwa zahartowana, uprawiająca różnorodne sporty, w czasach szkolnych i studenckich uznawana przez trenerów za przyszłość lekkoatletyki, tak znaczące miała sukcesy w pchnięciu kulą, do dziś dba o sprawność fizyczną. Pływa, jeździ całe kilometry na rowerze, nie stroni od pieszych wędrówek… Ale świadoma jest też tego, że pomnażać trzeba i duchowe moce, czerpać siły z innych źródeł. Bożej Opatrzności zawdzięcza bowiem to, że na jednym z ważnych zakrętów życia mogła dostrzec Tego, który jest „Drogą, Prawdą i Życiem”. Odtąd podąża za Nim bez sentymentalizmu, ale konsekwentnie. Spotyka Go w swoich chorych, w odwiedzanych pacjentach hospicjów, na kartach Pisma Świętego, a nade wszystko podczas Mszy świętej. Odwiedza Go w czwartki, późnym wieczorem, w kościele przy ulicy Deotymy w Warszawie, gdzie trwa nieustanna adoracja, poszukuje na szlakach prywatnych pielgrzymek. A było ich wiele. Te najważniejsze – ponawiane kilkakrotnie – do sanktuarium Matki Bożej w La Salette, ukrytego we Francuskich Alpach, i te podejmowane trzykrotnie – do Fatimy, te do Padwy, by pokłonić się św. Antoniemu, który tak skutecznie odnajduje i nas zagubionych, do O. Pio w San Giovanni Rotondo i do położonego nieopodal, na Monte St. Angelo – sanktuarium św. Michała Archanioła… Miała też szczęście pochylić się niegdyś, podczas audiencji do rąk Ojca Świętego. Jana Pawła II, przekazując w imieniu Polskiego Związku Kobiet Katolickich – dar – rzeźbę w postaci kaganka, którego światło ochrania kobieca dłoń.
– To spotkanie to jedno z najważniejszych przeżyć w moim życiu. A wakacyjne pielgrzymki?... podczas nich gromadzę moje duchowe zapasy na zimę – powie z uśmiechem. Ale gromadzi też i zapasy wymierne – zbiory pięknych fotogramów – dokumentację swoich podróży, tego co było podczas nich szczególnie poruszające. Jej fotograficzna pasja trwa już przeszło trzydzieści lat.
– Właściwie, pomimo zmęczenia, które nieustannie mi towarzyszy jestem szczęśliwa – powiedziała kiedyś. – I jestem wdzięczna – dodała pospiesznie – i Bogu, i ludziom za ich szczodrość dla mnie, nie w pełni zasłużoną.

Raz na ludowo…

Raz na ludowo…
Moda od dawna chętnie korzysta z pomysłów wywodzących się z ludowego rzemiosła. Niektóre elementy folkloru, strojów regionalnych, przetworzone przez stylistów i wielkie domy mody spopularyzowały się w skali światowej. Tak się stało z kaszmirowym szalem, japońskim kimonem, szkocką kratą, szetlandzkim czy skandynawskim swetrem, meksykańskim poncho, czy afrykańskim pareo.
Nie udało się wprowadzić na salony światowej mody polskich motywów. Andrzej Banach twierdził, że mieliśmy tego rodzaju sukces w latach 1806-1807, w czasie kampanii napoleońskiej, kiedy wytworne paryżanki masowo zaczęły się okrywać „wilczurami”, futrami ze skór wilczych, święcie przekonane, że to polski strój narodowy. Był to jednak wynalazek tyleż polski co rosyjski, w obu tych krajach popularny ze względu na chłody, chętnie wykorzystywany przez klasy niższe, służbę, woźniców.
Trudności z propagowaniem naszego folkloru dotyczyły nie tylko międzynarodowego rynku mody. Powstawały one także wtedy, kiedy pojawiały się próby wprowadzenia ludowych elementów do polskiej mody popularnej. Po wojnie, przez kilkadziesiąt lat CPLiA stale proponowała wzory i modele oparte na doświadczeniach i technikach polskiej sztuki ludowej. Na tle ówczesnego przemysłu odzieżowego było to naprawdę oryginalne wzornictwo, najlepsze, jakie wówczas w kraju było możliwe, z dobrych materiałów, z wełny, lnu, ze skóry. Niestety odzież cepeliowską doceniały głównie studentki z uczelni artystycznych.
Powojenna wędrówka ludów spowodowała wielki napływ ludności wiejskiej do miast. Nowoprzybyli pod hasłami tzw. „awansu społecznego” postanowili odciąć się od korzeni, ubierać się z miejska, zapomnieć o pięknym przyodziewku z rodzinnych stron, wbić się w ortalion, garnitur lub kostium z lansowanej elany i roztopić się w bezimiennym tłumie.
Ta tendencja do roztopienia się w masie, lęk przed zamanifestowaniem swojej indywidualności pozostają żywe do dziś. Dzisiejsze panie i panny dobrowolnie się umundurowały. Bez względu na wiek, tuszę i okoliczności, od bisneswoman po menelkę, tkwią w wyblakłych, obcisłych dżinsach – a przecież tak być nie musi, jest tyle innych możliwości.
Jedną z nich może być właśnie wykorzystanie w ubiorze ludowych motywów. Daleka jestem od proponowania paniom, żeby paradowały w miejscu pracy w stroju krakowskim czy kurpiowskim, chociaż np. prezydentowa Austrii, towarzysząc mężowi w oficjalnych uroczystościach, zwykle występowała „na ludowo”. W wielu krajach Europy ubiór ludowy uważany jest za bardzo elegancki, świąteczny, nosi się go z dumą. Miejmy nadzieją, że i my za jakiś czas „dojrzejemy” do takiego stosunku do swoich korzeni i obyczaju.
Zacznijmy od małej dawki folkloru w postaci cytatu – niewielkiej aplikacji, wstawki, drobnego detalu, które bez trudu możemy wprowadzić do naszej garderoby.
Wełnianą czy aksamitną „małą czarną” możemy ozdobić wysmakowanymi aplikacjami autentycznego, ludowego haftu, np. kwiatowego – suknia zyska nowy wyraz i blask. Nie należy zapominać, że taka aplikacja to tylko akcent, mała kropla koloru na ciemnym tle. Taka barwna kropla nie może pojawiać się w przypadkowych miejscach. Dobrze będzie wyglądała u góry rękawów sukni, na mankietach, na kieszeniach, na gorsie. Elegancja wymaga, żeby wykorzystać tylko jedno, najwyżej dwa, z proponowanych rozwiązań jednocześnie.
Funkcję kontrowersyjnego „gołego brzucha” znakomicie będą pełnić latem koronkowe wstawki w talii, na dekolcie i na plecach. Będzie i estetycznie, i higienicznie, i przyzwoicie.
Koronkowe kołnierzyki, dzieła ludowych koronkarek, dodają natomiast „odświętności” wełnianym i aksamitnym sukienkom dziecięcym, a także sukniom tych starszych pań, które nie boją się nieco staroświeckiego, ale pełnego uroku stylu retro.
Pięknie wydziergane, koronkowe rękawiczki każdą letnią kreację uczynią wytworną. Takie właśnie rękawiczki wykonywały i wkładały biorące udział w procesjach Bamberki.
Krawiectwo ludowe to nie tylko ozdobność, to także krój, forma wypracowana przez pokolenia – zbiorowe dzieło i mądrość. Warto badać i poznawać te stare techniki i wzory, warto zwrócić uwagę na zasadę komponowania ubioru w pionowych układach prążków, która korzystnie uwysmukla sylwetkę, warto podpatrzeć, jak pięknie są szyte i zdobione rozmaite kobiece spencerki, kaftany, serdaczki, jak są lamowane i szamerowane.
Wprowadzając ludowe akcenty do naszej garderoby, trzeba pamiętać o kilku sprawach.
Po pierwsze: należy zachować umiar w stosowaniu zdobień, aplikacji, wstawek, dodatków, biżuterii, żeby nie wyglądać estradowo. Tylko dyskretny akcent jest efektowny, przesada przeczy elegancji.
Po drugie: do upiększenia naszej garderoby wykorzystywać można wyłącznie autentyczne ludowe wyroby rękodzielnicze.
Po trzecie: barwne i odważne hafty mogą wprowadzać do swoich ubiorów, sukienek, swetrów, bluzek osoby młode, natomiast starsze panie powinny być rozważniejsze i wybierać aplikacje stonowane, spokojniejsze.
Po czwarte: panie, które szczęśliwie odziedziczyły po swoich babkach czy ciotkach jakieś ręcznie wykonane ubiory regionalne: tkaniny, koronki, chusty tureckie i jedwabnice, gorsety, fartuszki, serdaki, haftowane koszule, kabaty, korale, srebrną biżuterię powinny je nosić („od wielkiego dzwonu”) i przechowywać z największym szacunkiem – niedługo będą to obiekty muzealne.

                                                                                                                                                                                   Ada

Zawsze trzymać się prosto! O pani Marii Świeżyńskiej

Zawsze trzymać się prosto!  O pani Marii Świeżyńskiej

Ewa Babuchowska

 

 

Siedzimy w zacisznej kawalerce na siódmym piętrze. Zapada wczesny zmrok. Za oknem rozległy widok na oświetlone katowickie rondo z budynkiem „Spodka”, fontanną i pomnikiem Powstańców Śląskich. Jesteśmy w centrum miasta – a przecież daleko stąd. Namówiłam bowiem panią Marię na podróż „w głąb czasu”, liczoną nie w kilometrach, lecz latach. Będzie ich ponad osiemdziesiąt. Słucham młodego głosu mojej rozmówczyni i jej wybuchów śmiechu, patrzę w jasne oczy, w których często pojawiają się figlarne iskierki. Jak dobrze – myślę sobie – że powiedziała mi o pani Marii Świeżyńskiej jej była studentka.

Opowieść rozwija się; kręci się taśma dyktafonu…

 

Nigdy nie spadłam z konia

Kto by pomyślał, że potulna dziewczynka z fotografii, siedząca z rodzeństwem w 1928 roku na schodach dworku pod Sandomierzem – to żywe srebro? Ledwie odrosła od ziemi, łazi po drzewach, buduje tam domki i drabinki. Z chłopakami z czworaków zjeżdża ze stogów (kontuzja kręgosłupa nabyta przy tej okazji zostaje ukryta przed rodziną). W powozie dzierży lejce, siedząc na koźle obok ukochanego furmana Wawrzka. Lekcje domowe z nauczycielką nie bardzo ją interesują. Woli biegać po ogrodzie i podwórzu, zaglądać do cieląt i koni.

Wokół domu rosną wysokie, stare drzewa. Aleja w połowie jest lipowa, w połowie kasztanowa. Ojciec – Franciszek Świeżyński założył 30 hektarów sadu z wybornymi jabłkami. Dalej ciągnie się pasieka i stawy rybne. To prawdziwy raj dla takiego dziecka jak Marysia.

– Strasznie lubiłam jeździć konno. Wybierano nam konie spokojne. Tata dla mnie kazał zrobić strzemiona wycięte z boku, żeby w razie czego noga na pewno wyskoczyła. Nigdy nie spadłam z konia, ale miałam różne przygody. Kiedyś z takim Stasiem z Wileńszczyzny dojechaliśmy do jaru za sadem, gdzie płynął strumyk. Jego Szpaczka przeskoczyła, a mój Szpaczek ani rusz! Kiedy go zmusiłam, tak się zdenerwował, że popędził na prawie pionową ścianę jaru. Gdyby tam stanął, byłoby po nas… Ale on mnie poniósł! Finał był szczęśliwy – śmieje się pani Maria.

Miała wtedy piętnaście lat.

 

Pseudonim „Magda”

Panna Marysia planowała przyszłość. Najpierw chciała skończyć liceum gospodarcze, a potem szkołę pielęgniarską, żeby podobnie jak matka, Kazimiera z Russockich Świeżyńska, sprawować pieczę nad domem, gospodarstwem i pomagać ludziom ze wsi. Mama założyła w Żurawicy ochronkę i koło gospodyń, organizowała różne kursy dla kobiet wiejskich. Często chodziła opatrywać chorych. Do tych planów Marysia dołożyła jeszcze swoje marzenie o szkole w Danii, gdzie uczono działań społecznych. Tymczasem wybuchła wojna.

– Przed wojną zaliczyłam trzy lata gimnazjum „Sacre Coeur” w Zbylitowskiej Górze. W czasie wojny w domu uczyli mnie różni „mądrzejsi ode mnie” i tak zdałam później zaocznie małą maturę. Również w domu zdołałam przerobić materiał liceum gospodarczego. Potem, w 1942 roku, po śmierci ojca, zaczęłam szkołę pielęgniarską w Warszawie. To była świetna, Rockefellerowska szkoła. W tym czasie, za sprawą dawnych koleżanek z gimnazjum klasztornego, trafiłam do AK, do komórki, gdzie szykowano dwie drużyny sanitarne. Jedną kierowała Teresa Krassowska ( pseud. „Joanna”, zginęła w Powstaniu Warszawskim), drugą  – „Anna”, czyli Helena Brzozowska. Przyjęłam pseudonim „Magda”. Byłyśmy fantastycznie zakonspirowane. Kiedy po latach lekarka Helena Brzozowska pisała książkę o tych drużynach („Nasza dziwna grupa ZWZ AK”, Kraków 1993) miała ogromne trudności, by zdobyć informacje. Inne koleżanki z drużyny pracowały w Szpitalu Maltańskim w Warszawie; tam kolejno odbywałyśmy praktykę. Było też przygotowanie wojskowe. Po powstaniu miałyśmy wyjść z wojskiem w kierunku Prus Wschodnich, by organizować służbę sanitarną na terenie Mazur.

 

Pierwszy patrol powstańczy

Nadszedł warszawski sierpień 1944 roku.

– Było to na punkcie sanitarnym, przy ulicy Elektoralnej – opowiada pani Maria. – Wyszłam na piętro po plecak. Leżał przy łożu małżeńskim, obok okna. Nagle zaczęło się bombardowanie ulicy Mirowskiej. Zobaczyłam w sekundzie, jak wali się ściana domów naprzeciwko. Przytuliłam się do łoża, przerażona. Zdawałam sobie sprawę, że zaraz będę potrzebna do ratowania rannych. Wlepiłam oczy w okno. Nie byłam w stanie się ruszyć! Raptem – przerwa w bombardowaniu. Nawet nie wiem, jak przesadziłam to łoże i znalazłam się na dole…

W punkcie sanitarnym na Elektoralnej nie było chirurga. Ranną w brzuch kobietę trzeba było na operację przenieść do Szpitala Maltańskiego. Patrol z ranną musiał między innymi przejść przez Plac Bankowy pod obstrzałem.

– Jak szłyśmy Elektoralną, wyjechała naprzeciw nas tankietka niemiecka. Otworzyli ogień do naszego patrolu. Szłam z przodu, trzymałam nosze. Poczułam w pewnym momencie silne uderzenia w brzuch. „Co jest? Dlaczego nie padam?”. Wycofałyśmy się do bramy. Ranna za mną dostała dwa trafienia. Ja miałam na grubej spódnicy ślad przerwanych nitek i mocno czerwony punkt na brzuchu. Śmiałam się potem, że odbijam kule brzuchem… To był prawdopodobnie rykoszet. Innym dziewczętom nic się nie stało. Niesamowite. Wszystkie miałyśmy rodziny, które za nas bardzo się modliły…

Z Elektoralnej punkt ewakuował się do gmachu sądów na Ogrodowej. Stamtąd trzeba było wszystkich powstańców przenieść do Szpitala Maltańskiego.

– Miałyśmy zostać już na Starym Mieście, ale potrzebny był ktoś do trzydziestki rannych cywilów, pozostałych w sądach. Poszłyśmy tam z Różą Siemieńską o świcie. W południe miały nas zmienić koleżanki. Nie zdążyły. Otoczyli nas Niemcy… Trzeba było wynieść rannych z gmachu i powędrować do punktu na Woli. Szłyśmy z plecakami i torbami sanitarnymi. W pewnym momencie Niemcy chcieli rozstrzelać Banditen  Schwestern, ale udało nam się czmychnąć w większą grupę ludzi.

Niełatwo było nawiać Niemcom. Kilka razy sanitariuszki trafiały na patrole. Po wielu perypetiach wyszły z Warszawy. Po drodze był Pruszków, Częstochowa, Kielce… Cudowni ludzie przyjmowali, pomagali. Po długiej tułaczce, w styczniu doszły do rodzinnego domu Świeżyńskich w Żurawicy.

– Strasznie ucieszyła się nasza kuchareczka… Ale w domu byli Rosjanie. Zainteresowali się dziewczętami. Kuchareczka stanęła w obronie: „To jest córka chaziajki, nic wam do niej!”. Zobaczyłam, że sad i lasek zostały całe wycięte przez wojsko. Wcześniej stał tam front. Moja rodzina, jak się potem dowiedziałam, przeżyła gehennę, a w końcu została wyrzucona z majątku. Następnego dnia Wawrzek, ten kochany furman, wywiózł nas do Sandomierza, gdzie zatrzymała się moja mama. Dostałam pracę w szpitalu w Busku. Zaliczono mi praktykę na sali operacyjnej. W szpitalu, jako jedyna wykwalifikowana pielęgniarka, przez trzy miesiące miałam całodobowe dyżury. Na dodatek nie było chirurga. Amputacje robił internista, okulista, a najgorzej – pediatra…

 

Musiałam być podzielna

Rozmowa z panią Marią rozpoczęła się z opóźnieniem, bo gospodyni nie mogła oderwać wzroku od ekranu telewizora. Trwała właśnie transmisja meczu siatkówki.

– Wygrał olsztyński AZS! – pani Maria, usatysfakcjonowana, kładzie na stole olbrzymi album. Nazywa go „samochwalstwo”. Wewnątrz znajduje się niezliczona ilość dyplomów za osiągnięcia sportowe w różnych dziedzinach i zdjęcia z zawodów. A więc rozmawiamy o sporcie.

Po wojnie pani Maria, zgodnie z planami, zapisała się na pielęgniarstwo społeczne w Krakowie. Przy okazji usłyszała, że na WSWF studiuje się trzy lata. „Ach, tylko trzy lata? Potem wrócę do pielęgniarstwa!” Nie wróciła.

– Zawsze lubiłam sport i walczyłam bardzo dzielnie. Od dzieciństwa, kiedy Wawrzek podpuszczał mnie podczas jazdy konnej z braćmi: „Przegoń ich, przegoń”… W klasztorze podczas rekreacji grało się piłeczką do pięciu podań. Też mi to wychodziło. I skoki wzwyż. I siatkówka, i dwa ognie…

A potem był krakowski AZS – siatkówka i koszykówka. Do pracy w Studium Wychowania Fizycznego przy Śląskiej Akademii Medycznej w Rokitnicy namówił zdolną sportsmenkę kolega.

Właśnie studenci wciągnęli panią Marię w żeglarstwo. Sukcesy przyszły bardzo szybko. W 1953 roku została mistrzynią Śląska i wicemistrzynią Polski.

– Musiałam być podzielna – mówi. – A to znaczy, że ważne stały się żagle („dingi, finy i olimpijki”) – ale i praca z młodzieżą była wielką radością. Pani Maria nawet w czasie ferii i wakacji organizowała dla nich obozy narciarskie i kajakowe. Wspomnienia studentów świadczą o tym, że hartowały ich ciało i wspierały ducha. Zachował się jeden z listów:

Droga, Kochana Pani Magister, Pani pierwsza nauczyła mnie patrzeć na piękno natury i przeżywać je. (…)Dzięki Pani moje życie stało się bogatsze i pełniejsze – nie tylko w cudowne wspomnienia. Teraz w pięknie przyrody odnajduję spokój, szczęście, łatwiej odnajduję Boga.(…)Pani była największym i najlepszym pedagogiem(…) i ogromnym autorytetem moralnym.

„Pani Magister” zrobiła jeszcze doktorat. Na emeryturę przeszła w roku 1979. Ze sportem oczywiście nie zerwała. Zaczęła też podróżować po świecie. W ubiegłym roku, w zimie nauczyła się marszu z kijkami, żeby trzymać się prosto. Nordic walking wymusza chodzenie z prostym kręgosłupem.

– Może nawet w tym roku będę z kijkami chodziła do kościoła? – zastanawia się.

 

Dla rodziny „Mamiśka”

Niedawno pani Maria z rodziną bratanka odwiedziła grób Franciszka Świeżyńskiego w Żurawicy.

– Dbają o niego dzieci Wawrzka, pomogły nawet w odrestaurowaniu pomnika. Wawrzek i spora grupa pracowników majątku chciała być blisko tatusia pochowana, i tak się stało… To była chyba moja ostatnia wizyta w tamtych stronach – mówi pani Świeżyńska.

Po rodzinnym domu nie ma śladu. Niedawno wycięto ostatnią starą lipę z alei.

– Wszystkie dobre pomysły przychodzą mi podczas różańca – stwierdza pani Maria. Kilka lat temu kupiłam komputer i zaczęłam posługiwać się Internetem, po to, aby korespondować z rodziną rozsypaną po świecie – bo to i szybciej, i taniej. – Myśli też o skypie.

Nie skończyło się na wirtualnych kontaktach. Przed trzema laty, w niedzielę Miłosierdzia Bożego, która wypadła w 80. urodziny pani Marii, odbył się pierwszy zjazd rodzinny w Świętej Katarzynie. Zjechało dziewięćdziesiąt osób! Każda z rodzin otrzymała rozrysowane drzewo genealogiczne. Kolejne pokolenia różnią się w nim kolorami. Wszystko pięknie wydrukowała i oprawiła rodzina krakowska, która zajmuje się poligrafią. Całość opracowała Dorota Dulińska.

„Historię Rodu Świeżyńskich” zdobią na stronie tytułowej dwa herby: Gryf i Korczak. Na początku przeczytać można o protoplaście – Marcinie Świeżyńskim(1582-1650). Vice instygator (prokurator) Wielkiego Księstwa Litewskiego był sekretarzem króla Władysława IV… Dalej mowa o Ładysławie Świeżyńskim w Dwikozach, gdzie w okresie powstania styczniowego Świeżyńscy założyli i prowadzili szpital powstańczy… Tak oto ciekawie toczyły się dzieje, aż do naszych czasów.

Jest i drugi albumik, zatytułowany „Grunt to rodzinka”, ze współczesnymi zdjęciami licznej rodziny pani Marii, fotkami ze zjazdów i dedykacją: „Z całego serca Mamiśce”. Najbliższa na Śląsku rodzina mieszka w dużym domu pod Gliwicami. To z założenia dom wielopokoleniowy. Dla pani Marii jest tam przygotowany pokój, urządzony podobnie, jak ten w Katowicach. Stoi w nim nawet identyczne łóżko (to ważne ze względu na kręgosłup!). Przeprowadzi się tam, kiedy… poczuje się mniej młodo.

Robi się późno. Pani Maria z uśmiechem zgarnia ze stołu wszystkie zdjęcia, dokumenty, albumy. Pamiątki więzi rodzinnej układa pieczołowicie i mówi: – Bo ja bym bardzo chciała, żeby to pozostało w pamięci młodych jak najdłużej…

 

Maryja, gwiazda nadziei

Maryja, gwiazda nadziei

Któż bardziej niż Maryja mógłby być gwiazdą nadziei dla nas – Ona, która przez swoje „tak” otwarła Bogu samemu drzwi naszego świata; Ona, która stała się żyjącą Arką Przymierza, w której Bóg przyjął ciało, stał się jednym z nas, pośród nas „rozbił swój namiot” (por. J 1, 14)? (…)

Dzięki Tobie, przez Twoje „tak”, nadzieja tysiącleci miała stać się rzeczywistością, wejść w ten świat i w jego historię. Pochyliłaś się przed wielkością tego zadania i powiedziałaś „tak”: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego” (Łk 1, 38). Kiedy pełna świętej radości przemierzałaś pośpiesznie góry Judei, aby dotrzeć do Twojej krewnej Elżbiety, stałaś się obrazem przyszłego Kościoła, który niesie w swoim łonie nadzieję dla świata poprzez góry historii. (…)

Święta Maryjo, Matko Boga, Matko nasza, naucz nas wierzyć, żywić nadzieję, kochać wraz z Tobą. Wskaż nam drogę do Jego królestwa! Gwiazdo Morza, świeć nad nami i przewódź nam na naszej drodze!

 

Benedykt XVI, fragm. Encykliki Spe Salvi

 

Miesiąc Królowej

Maria Żmigrodzka

 

Tak określiła maj Zofia Kossak w pełnym urody „Roku polskim”, gdzie przedstawiła w cyklu dwunastu miesięcy najbardziej znane obyczaje i obrzędy, związane z liturgią Kościoła oraz będące wykwitem ludowej religijności.

Na początku podała wyjaśnienie: „Rok Polski” pisałam w latach 1953-1954 w czasie mego pobytu w Kornwalii, na farmie Trossell Cottage. Książka ta jest wyrazem uczuć człowieka oddalonego od swojego kraju”.

Oddalonego, ale mocno z nim związanego. W wymienionym utworze autorka przypomina, że w Polsce, w pewnym momencie historycznym, w nurt starych wierzeń pogańskich na stałe wpisał się nowy ład Chrystusowy, uświęcając przeszłość i wchodząc w życie ochrzczonego ludu. Zwraca uwagę na fakt, że mowa polska zachowała w kalendarzu słowiańską odrębność i nie przyjmując łacińskich nazw miesięcy, utrzymała swoje własne. „Lipiec pachnie miodem” – pisała – „nie dbając o Juliusza Cezara; sierpień dzwoni sierpem, niepomny minionej chwały Oktawiana Augusta; marzec nie przynależy Marsowi, bogu wojny, ale bogini Marzannie”. I tak jest z każdym kolejnym miesiącem naszego polskiego roku.

Jej zdaniem: „Mały był świat naszych pradziadów, ale równocześnie wielki. Mały, gdyż ograniczony najbliższym borem lub rzeką; wielki, gdyż zawierał świadomość jedności wszechświata, współzależności wszystkich zjawisk i dostrzegał ingerencję Bożą w każdej rzeczy”.

Najpiękniejszy miesiąc maj – poświęcony jest Maryi. W miejscowościach dużych i małych, w kościołach i kaplicach odbywa się wieczorem sławiące Ją nabożeństwo. Ale oddajmy glos wielkiej pisarce: „Maj jest najpiękniejszym z miesięcy (…). Miesiąc czaru, poezji, piękna, jeszcze dziewiczego. Zaręczyny ziemi. Legendy mówią, że Bóg stworzył świat w maju. Lub że odblask raju padł na ziemię, gdy Archanioł otworzył wrota, by wygnać Adama i Ewę. Z woli Bożej ten odblask powraca co roku majem, budząc w sercach ludzkich tęsknotę. Kościół uznał ten miesiąc za godny tego, by go ofiarować Królowej wszystkiego piękna (…). W porze majowego zmierzchu, gdy nabrzmiałe wiarą, nadzieją i miłością głosy wychwalają Matkę Niebieskiego Pana, gdy Gwiazdę Zaranną wysławia wszystko, co igra z morza falami, w powietrzu buja skrzydłami; gdy księżyc swe srebrzyste rogi skłania pod Jej święte nogi, gwiazdy wszystkie asystują. Zgodnym chórem hołd oddają cieniste gaiki, doliny zielone, góry i kręte strumyki – wydaje się, iż nie ma takiej nędznej istoty, by Maryja nie wstawiła się za nią skutecznie”.

W tym pachnącym wiosną miesiącu obchodzimy ważne dla Polaków historyczne wydarzenie – rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja (1791). Bardziej doniosłe niż Grunwald, Kircholm, Chocim i Wiedeń. Bo 3 Maja to nie tylko data ogłoszenia ustawy rządowej. Jak mówi Zofia Kossak – „Upamiętnia zwycięstwo klasy rządzącej narodem, odniesione nad samym sobą. Zwycięstwo nad egoizmem i prywatą, wyrzeczenie się dobrowolne przywileju dla korzyści ogółu. W tym leży znaczenie tego dnia. Zwycięstwo nad samym sobą. Wcześniejsze datą, lecz późniejsze historycznie jest Pierwszomajowe Święto Robotnicze, któremu patronuje od niedawna sam święty Józef, pracowity rzemieślnik…”.

Niedługo po tej patriotycznej rocznicy nadchodzi dzień św. Stanisława, biskupa (8V), który oddał życie za wierność zasadom i prawom moralnym, jakich Kościół rzymski – jak żaden inny – żądał także od świeckich i panujących.

W dniu 15 maja uśmiecha się przede wszystkim do ludzi św. Zofia, której imię znaczy „mądrość”. Matka trzech córek: Wiary, Nadziei, Miłości. Wzbogaca swym działaniem kwitnący maryjny miesiąc. „Chodzi skroś zagonów i chucha na źdźbła, żeby rosły, żeby już mogły skryć się w nich i zając, i wrona. Więc pod oddechem Świętej pszenica idzie w kolanka, piórka jęczmienia zwijają się świdrowato, owies ciemnieje, żyto nabiera błękitnej barwy…” –  opowiada autorka –  »Zośka – dobra gospodyni«. Pod jej dłonią kwiecą się ogrody, sady i łąki. Ochrania naturę przed obecnością chłodnych sąsiadów, za których uchodzą »źli Ogrodnicy«, »Bracia Mroźni«, »Zimni Święci« – Pankracy, Serwacy, Bonifacy”.

W bieżącym roku 4 maja – wcześniej niż w innych latach – obchodzimy Wniebowstąpienie Pańskie – gdy Chrystus Pan, błogosławiąc uczniom, został uniesiony do nieba. Również do maja należą Zielone Świątki – Zesłanie Ducha Świętego (11 V). Majowa jest ich zieleń, majowy – nastrój, majowy tatarak. Zofia Kossak ciekawie o nich pisze: „To wielkie święto nie posiada jednak w psychice polskiej oddźwięku równie żywego, jak Narodzenie i Zmartwychwstanie. Nie doceniamy tej Bożej prawdy, że Duch Święty jest dawcą darów. Spośród nich trzy pierwsze są: Mądrość, Rozum, Rada (czyli rozwaga), dary, które uczuciowość polska lekceważy (a dodajmy od siebie, kolejne dary, to: Męstwo, Umiejętność, Pobożność i Bojaźń Boża). Uczuciowość nasza ucieka się serdecznie do Panny Najświętszej (Matko, nie opuszczaj nas), do Miłosierdzia Bożego (Jezu, ufam Tobie!), do świętych Patronów Pośredników, błagając o ratunek, o pomoc. O ileż razy rzadziej zwraca się do Ducha Świętego! Istotnie. Duch Święty nie ingeruje doraźnie. Jego dary – to narzędzia, za pomocą których możemy przekuć sami siebie na obraz i podobieństwo Boże. Dzięki tym siedmiu darom możemy, zgodnie z wezwaniem Kościoła, wyrażonym przy Chrzcie świętym, stać się świątynią Boga żywego. Możemy, posłuszni żądaniu Chrystusa Pana, być doskonali, jak Ojciec nasz w niebiesiech doskonały jest. To nie przenośnia, to prawda. Więc czemuż dary bezcenne nie są wykorzystywane? Wystarczy o dary te poprosić, wystarczy ich pragnąć… Zstąp, Gołębico, twórczy Duchu…”.

Głębokie przeżycia religijne miesiąca Królowej wieńczy uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa – Boże Ciało (22 V). Uczcijmy je czystym sercem, Eucharystią i obecnością na procesjach! Pełni radości, że Zbawiciel, Król Miłosierdzia, idzie pośród nas, drogami ludzkiej codzienności, uświęca ją i błogosławi. Pochylmy też nisko głowy przed Synem Matki Odkupiciela w dniu 30 maja, kiedy Kościół obchodzi uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego, które tak mocno ukochało każdego człowieka.

Pięć milionów singli!

Pięć milionów singli!

Teresa Toczewska

 

 

 

Wśród złych wiadomości o wojnach, konfliktach zbrojnych, klęskach żywiołowych i katastrofach, które od świtu do późnych godzin wieczornych docierają do nas, wreszcie otrzymaliśmy „radosnego” newsa – w Polsce jest pięć milionów singli!

Co za radość! Dziennikarze prześcigali się w komplementach pod adresem rodaków. No wreszcie, wreszcie! Po tylu latach pracy u podstaw możemy spojrzeć w oczy nowoczesnej Europie! Skończyliśmy z przesądami, odrzuciliśmy tradycję, wywołujący u niektórych opresję patriarchat!

„Młode, wykształcone Polki coraz częściej wybierają życie w pojedynkę. Oznacza to, że przestały już się bać ostracyzmu otoczenia za to, że nie wyszły za mąż czy w «odpowiednim» czasie nie urodziły dziecka” – zachłystywała się w ogólnopolskim dzienniku znana dziennikarka. Tytuł felietonu: „Singlowanie kobiet to znak, że Polki wyszły z buszu”. Żeby nie było wątpliwości pani redaktor dodaje: te samotne mają partnerów i, jeśli zechcą, rodzą dzieci. Ale wszystko dzieje się wyłącznie na ich warunkach.

Co do buszu, entuzjastka samotnego życia ma rację – nawet najbardziej prymitywne kultury ustalały normy i prawa, na podstawie których mężczyzna i kobieta łączyli się w pary, by wspólnie pracować, rodzić i wychowywać dzieci. Nawet w buszu tak było, a że dziś jest inaczej...

Ta spowodowana ideologiczną bezmyślnością euforia entuzjastów „nowoczesności” nie powinna dziwić. Już całe pokolenie kobiet zostało wychowane w wolnej Polsce, już prawie dwadzieścia lat jest poddawane nieubłaganej obróbce przez kolorowe pisma i media elektroniczne, w których słowo „samorealizacja” jawi się kluczem do krainy absolutnej szczęśliwości. Jak widać, skutecznie. Znaczna część społeczeństwa żyje w oparach bezmyślności, bezkrytycznie przyjmuje wszystko, co podsuwają medialne autorytety. Na samodzielne myślenie i krytycyzm rzadko jest miejsce. Tak więc zbliżamy się do Edenu, choć są pewne cienie...

Być może nie jest jednak aż tak radośnie i „singlowanie” ma drugą, ciemną stronę medalu?

W komentarzu do informacji o singlach znany psycholog stwierdza, że życie w pojedynkę to efekt niedojrzałości mężczyzn. Kobiety boją się wiązać na stałe z Piotrusiami Panami, gdyż boją się rozczarowania i zranień. Nie chcą cierpieć z powodu nieodpowiedzialnych chłopców, których nikt nie wychował do bycia mężczyzną. Nie chcą obarczać się podwójną odpowiedzialnością – za siebie i „partnera”. Może więc samotne życie nie jest świadomym i radosnym wyborem, a wyborem mniejszego zła, efektem chłodnej kalkulacji, by samotność mniej bolała?

W tym samym numerze dziennika, który zamieścił pean na cześć życia w pojedynkę, znany socjolog prof. Janusz Czapińśki podsumowuje wyniki badań z ostatnich dwóch lat – dzieci, wychowywane przez samotne matki są potencjalnie obarczone dużo większym ryzykiem wykolejenia niż ich rówieśnicy. Podobne są wyniki dziesiątków badań amerykańskich, przeprowadzonych także wśród osób, które popadły w konflikt z prawem; polskie potwierdzają znany już pewnik, skrzętnie ukrywany przez ideologów samorealizacji. 

Także demografowie biją na alarm: społeczeństwa się starzeją, grozi więc załamanie się systemu emerytalnego. W takich, głęboko niepokojących sytuacjach Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem” mawiała: Będę się martwić tym jutro. Jej prawnuczki, choć postępowe, nie są bardziej roztropne. Gdyż „jutro”, w przyszłości, może zostać zniszczona solidarność pokoleń i mogą wybuchnąć niewyobrażalne konflikty społeczne.

Te same kolorowe pisma, które uczą skupienia wyłącznie na swojej urodzie, wyglądzie, sposobie odpoczywania, jedzenia, jeżdżenia po świecie, drukują nieraz przejmujące listy singielek, że coś w ich życiu jest nie tak. Mimo że wyszły już z buszu, nie są w stanie samotnie przeżyć weekendu, a perspektywa świąt je przeraża. A ponieważ w ich „księgach mądrości życiowej” nie ma wskazania, by nie tylko dbać o gładką cerę, ale robić coś dobrego dla innych, coś komuś dać z siebie – popadają w depresję.

Pięć milionów singli... Gdy analizuje się ten „radosny” fakt, z łatwością można dostrzec, że tak naprawdę kryje on w sobie jakże często historie samotności, niedojrzałości, niemożności kochania, kalkulacji i egoizmu, dramaty rzesz niedojrzałych ludzi, którym nikt nie powiedział, jaką wartością jest rodzina, jakim szczęściem jej posiadanie, jakim dobrem kroczenie wspólną, choć nie pozbawioną krzyża drogą. I że warto w imię ratowania tego szczęścia brać go na ramiona – i nieść.

Anna Sowa i jej bank

Anna Sowa i jej bank

Agnieszka Dziarmaga

 

Porusza się na wózku inwalidzkim, ale równie operatywnej i pogodnej osoby nie spotyka się zbyt często. Od 2003 r. Anna Sowa jest pełnomocnikiem prezydenta Kielc ds. osób niepełnosprawnych. Kanapkę zazwyczaj zjada na przystanku autobusowym, bo w pracy nie znajdzie ani minutki... Teraz tematem nr 1 pozostaje Bank Sprzętu Ortopedycznego, z którego korzystają dzieci z całej Polski, dotknięte rozszczepem kręgosłupa.

 

Bank zaprasza

Po raz kolejny do Kielc dotarł z Włoch transport aparatów ortopedycznych niezbędnych dla tych, których dotknęło rozszczepie kręgosłupa. Po ten trudno dostępny sprzęt przyjeżdżają do Kielc chorzy od Bałtyku po Tatry. Każdy aparat trzeba na miejscu przymierzyć i dopasować do figury dziecka.

Anna Sowa, znając potrzeby chorych cierpiących na rozszczepienie kręgosłupa od dawna nosiła się z zamiarem wypożyczalni sprzętu. Z pomocą przyszli znajomi z Włoch, m.in. Adela Kózka, opiekująca się tam niepełnosprawnymi. Dzięki współpracy z ks. Bruno Limą z Rzymu, prowadzącym stowarzyszenie „Człowiek i społeczeństwo”, powstał Bank Sprzętu Ortopedycznego w Kielcach. Ostatnio otrzymano od ks. Limy ok. 50 aparatów dla dzieci i nastolatków z rozszczepem kręgosłupa. Zdaniem Anny Sowy, potrzeby w zakresie dostępu do tego sprzętu są ogromne. NFZ dofinansowuje wykonanie aparatu dla pacjenta w kwocie ok. 3 tys. zł., ale pełny koszt wynosi ok. 20 tys. zł. Resztę rodzic musi dopłacić sam. A dziecko bardzo szybko z takiego aparatu wyrasta i potrzebny jest nowy.

Wiosną br. kielecki Bank otrzymał piąty w ciągu dwóch lat transport darów. W Banku Sprzętu Ortopedycznego można dobrać sprzęt do figury dziecka (są także aparaty dla 14 i 15-latków oraz dla dzieci tęższych). Sprzęt jest wydawany w Urzędzie Miasta w Kielcach przy ul. Szymanowskiego 6, w pokoju 23. Bank jest czynny w poniedziałki w godz. 13. 30. – 17.00 oraz we wtorki, środy, czwartki i piątki w godz. 12.00. – 15.30. Osoby zainteresowane mogą kontaktować się z Anną Sową pod nr. tel.: (041) 36 7 65 28; 0607 455 574.

Rozszczep kręgosłupa (inaczej tarń dwudzielna) to wada wrodzona, powstała w życiu płodowym wskutek upośledzenia rozwoju kręgu lub kilku kręgów, na skutek niezamknięcia się kanału kręgowego. Rozszczepowi kręgosłupa towarzyszą często nieprawidłowości w rozwoju rdzenia kręgowego, mózgu i móżdżku, deformacje stawów kończyn dolnych, guzy wrodzone, różnego rodzaju przepukliny oraz porażenia dolnej części ciała. Szczególnie niebezpieczne są rozszczepy górnych partii kręgosłupa – w ok. 80% przypadków przyczyniają się do powstawania wodogłowia, które w ok. 95% jest śmiertelną chorobą wśród dzieci. Leczenie ortopedyczne zależy od stopnia komplikacji – w lekkich przypadkach tylko w niewielkim stopniu choroba przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, ale w cięższych, związanych z rozszczepem górnych partii kręgosłupa, powoduje groźne choroby ze skutkiem śmiertelnym.

 

Małe – wielkie dzieła

Dla nas, zdrowych to niekiedy niezauważalne usprawnienia, dla nich, ludzi na wózkach, dotkniętych różnymi chorobami – nieoceniona pomoc w codziennym poruszaniu się. Dlatego pani Anna walczy o modernizację dróg, podjazdy, poręcze, windy. Z jej inicjatywy uruchomiono ostatnio nową linię autobusową prowadzącą do Świętokrzyskiego Centrum Onkologicznego, windę dla niepełnosprawnych w Wojewódzkim Domu Kultury, a wkrótce będzie ona – w Muzeum Narodowym w Kielcach. Szpitale Kielc i Kielecczyzny sukcesywnie otrzymują sprzęt ortopedycznych z darów, m.in. z Niemiec. Na kieleckim osiedlu „Ślichowice” powstał basen na prawdziwie europejskim poziomie, dostosowany do potrzeb niepełnosprawnych.

Anna Sowa współpracuje ze wszystkimi, którzy chcą pomagać niepełnosprawnym: z MOPR-em, PERON-em, różnymi organizacjami pozarządowymi. – Jestem otwarta na wszystkich – mówi – którzy chcą i mogą poprawić warunki życia osób niepełnosprawnych. Czasami tylko żałuję, że nie mam czarodziejskiej różdżki, która dorzuci nieco pieniędzy…

Jedyna kobieta – ofiara Zbrodni Katyńskiej

Jedyna kobieta – ofiara Zbrodni Katyńskiej

JANINA z DOWBORÓW-MUŚNICKICH LEWANDOWSKA

 

Janina Kulesza-Kurowska

 

„Według relacji ocalonych jeńców Kozielska, w tym obozie oficerskim zamknięta była jedyna kobieta. Była to lotniczka – podporucznik, występująca pod nazwiskiem Lewandowska. Istniały jednak wersje, że nazywała się naprawdę inaczej. Nosiła rzekomo nazwisko jednego z wybitnych generałów polskich, szczególnie znienawidzonych przez bolszewików, i dlatego je ukrywała”.

(„Zbrodnia Katyńska z świetle dokumentów”, Londyn 1948.)

 

Kozielsk – ongiś siedziba polskich rodów magnackich: Ogińskich i Puzynów, położona około 250 km na południe od Smoleńska, w listopadzie 1939 r. została zamieniona na jeden z obozów internowania dla około 4.500 polskich oficerów. Znalazło się wśród nich około 200 lotników, a między nimi jedyna w obozie kobieta: por. pilot Janina Antonina z Dowborów-Muśnickich Lewandowska. Jej ojcem był rzeczywiście generał Józef Dowbór-Muśnicki, w latach 1917-1919 dowódca I Korpusu Polskiego w Rosji, a następnie w latach 1919-1920 – powstania wielkopolskiego, dzięki któremu wyznaczono przedwojenną granicę zachodnią Polski. Nazwisko Lewandowska przybrała po poślubieniu w czerwcu 1939 r. Mieczysława Lewandowskiego, instruktora lotniczego.

Urodziła się w kwietniu 1908 roku w Charkowie Jej ojciec, którego autorzy dokumentów, wydanych w Londynie, określają jako szczególnie przez bolszewików znienawidzonego, był wybitnym oficerem armii carskiej, utalentowanym wychowankiem rosyjskich szkół wojskowych, awansowanym na coraz wyższe stanowiska, mimo że był Polakiem. W roku 1915 został mianowany nawet generałem. W sierpniu 1917 roku, w okresie przygotowań do wybuchu rewolucji rosyjskiej, zgromadził i zorganizował w bojowe szyki żołnierzy – Polaków (wcielonych do armii rosyjskiej podczas I wojny światowej), którzy pragnęli wrócić do kraju rodzinnego, walcząc pod polskim dowództwem.

Najstarsza córka generała Janina Antonina była nie tylko kobietą piękną ale i wszechstronnie utalentowaną. Gimnazjum skończyła w Poznaniu i tam wstąpiła do konserwatorium muzycznego. Okazało się jednak, że bardziej fascynowało ją lotnictwo, toteż przerwała studia, rozpoczęła pracę urzędniczki i z całym zapałem podjęła naukę latania. Wkrótce zdobyła uprawnienia pilota szybowcowego i skoczka spadochronowego. Jej celem stało się podjęcie służby pilota zawodowego w lotnictwie wojskowym. Będąc już członkinią Aeroklubu Poznańskiego ukończyła kurs pilotażu i otrzymała dyplom pilota samolotowego. W następnym roku 3 Pułk Lotniczy w Poznaniu skierował ją na kurs radiotelegraficzny we Lwowie oraz na kurs obserwatorów lotniczych w Warszawie. Udało się jej więc zrealizować swe marzenia, gdyż mogła już jako pełnoprawna pilotka służyć w polskiej armii w razie wybuchu wojny. I tak się stało.

W czerwcu 1939 roku spełniło się jej inne marzenie: wyszła za mąż za Mieczysława Lewandowskiego, również zamiłowanego aeronautę, instruktora lotniczego. Szczęście małżeńskie trwało jednak bardzo krótko – zaledwie parę tygodni. Janina musiała wrócić do Poznania. Nie wiedziała, że już nigdy nie zobaczy męża. W Poznaniu zastał ją wybuch wojny. 23 sierpnia 1939 roku otrzymała kartę mobilizacyjną, wzywającą ją do stawienia się w 3 Pułku Lotnictwa w Poznaniu. Mianowana na stopień porucznika pilota pojechała przez Lublin na wschód do 3. Bazy Lotniczej. Tu otoczyły ich wkraczające wojska sowieckie. Oficerowie – dowódca bazy kpt. Józef Sidor i por. Janina Lewandowska – zostali odseparowani od żołnierzy i wywiezieni do Kozielska.

Mieczysław Lewandowski przedostał się wkrótce do Anglii. Tam służył jako chorąży pilot RAF i tam pozostał po wojnie.

Oto jeszcze jeden cytat z relacji ocalałych więźniów Kozielska, opublikowanych w zbiorze „Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów”, Londyn 1948.:

„JEDYNA KOBIETA W OBOZIE KOZIELSKIM” (str. 30): „W Kozielsku – pisze kpt. lekarz dr Wacław Mucho – zetknąłem się z p. Lewandowską. Tak się złożyło, że przychodziła dość często do domu nr 17, gdzie i ja kwaterowałem na pryczy I. piętra, by widzieć się z dwoma swymi znajomymi, m.in. ppor. Kulikowskim Michałem, lekarzem pułku lotniczego z Wileńskiego, młodym człowiekiem około lat 28-29. Przychodziła do naszego bloku, gdyż po pierwsze znała powyższych ludzi, a z drugiej strony czuła się tutaj bezpieczna, gdyż mieszkańcy stanowili „swoją wiarę”. Chodziły słuchy, że jest ona krewną, czy córką generała N.N. i że pochodzi z Poznania. Ubrana była w polski mundur lotniczy męski, lecz moim zdaniem wypożyczony, gdyż nie był dopasowany do jej figury. Wzrost raczej wysoki, jak na kobietę, szatynka, włosy ucięte. (...) Odnośnie warunków i trybu jej życia w obozie kozielskim, posiadała ona osobne pomieszczenie, oraz brała udział w konspiracyjnym życiu religijnym obozu, uczestnicząc w tajnych nabożeństwach i wypiekając opłatki Hostii Św., z powodu czego miała ze strony władz obozowych przykrości, ulegając kilkakrotnym rewizjom. (...). Pozostało poza tym wśród jeńców kozielskich wspomnienie o jej następnie daremnych próbach – kiedy przyszło do rozładowania obozu. – przyłączenia się do transportu, którym wywożono ludzi jej najbliższych. Wyjechała jednak kilka dni później, ale – jak się okazało – z tym samym, co i oni, przeznaczeniem”.

Podczas prac ekshumacyjnych, prowadzonych w 1943 roku Niemcy sprowadzili do Katynia grupę dziennikarzy zagranicznych, akredytowanych w Berlinie. Byli wśród nich dziennikarze szwedzcy, szwajcarscy i hiszpańscy. Pokazano im, że wśród zwłok polskich oficerów znaleziono ciało jednej kobiety. Był to fakt niezwykle ważny dla ustalenia, jaką grupę polskich oficerów zamordowano w Katyniu, a mianowicie tych z Kozielska. W Kozielsku bowiem była więziona jedna kobieta por. pilot Janina z Dowborów-Muśnickich Lewandowska, która podzieliła los kolegów. W ten sposób stała się świadkiem w ustaleniu szczegółów o mordzie katyńskim.

Najważniejsze jest świadectwo życia

Najważniejsze jest świadectwo życia

 

Z prof. Jadwigą Puzyniną– kierownikiem Pracowni Języka Norwida na Wydziale Polonistyki UW, autorką wielu publikacji naukowych i popularnonaukowych, cenionym przez młodzież pedagogiem, wykładowcą na konferencjach naukowych w Polsce i za granicą, która w pierwszych dniach marca obchodziła swoje osiemdziesiąte urodziny – rozmawia Maria Wilczek.

 

Już na początku naszego spotkania dziękuję, że chcesz, droga Jubilatko, porozmawiać na łamach naszego pisma o sprawach, które są ci bliskie. Pozwól, że w czasie powszechnej dyskusji o autorytetach zacznę naszą rozmowę od pytania – dlaczego są one nam, jako jednostkom i jako społeczeństwu niezbędnie potrzebne?

 – Rzeczywistość jest skomplikowana, pełna tajemnic, nie jest więc łatwo, zwłaszcza ludziom młodym, wybierać drogi, którymi chcą iść przez życie. Większość z nas cechuje przy tym skłonność do naśladownictwa, przy czym, zwłaszcza w młodości, naśladujemy często ludzi, zachowania i postawy tego niegodne, ulegamy jakimś zewnętrznym urokom „idoli”, nie autorytetów. Różnica między idolem a autorytetem polega na tym, że ludzie wielbią „idoli” i naśladują, bo podoba się im ich wygląd zewnętrzny, zachowanie, śpiew, aktorstwo itp. – autorytety natomiast szanujemy za różne cechy – dobrze, jeżeli są to: wiedza, mądrość, także wysoki stopień jakichś umiejętności, ale przede wszystkim przejawiający się w praktyce wysoki poziom moralności. Niestety nie zawsze potrafimy naśladować w pełni na co dzień, tych, których uważamy za tego rodzaju wzory. I tak np. dla ogromnej większości Polaków Jan Paweł II jest niewątpliwie autorytetem, niewielu jednak potrafi żyć według jego wskazań, przejmować styl jego życia. Jednakże autorytet pozostaje kompasem dla tych, którzy go uznają, i niejednokrotnie pobudza do refleksji, chroni przed złymi decyzjami, błędnymi wyborami, uleganiem słabościom.

 

Proces wychowania wymaga nie tylko właściwych, celnych słów, którymi wprowadzamy młodych w świat wartości, ale może głównie przykładu, świadectwa życia wychowawców, spójności postępowania z głoszonymi zasadami. A więc jest to poniekąd – dla matek, ojców, nauczycieli wyzwanie, by starali się stawać dla młodych – autorytetami. Czy mogłabyś, wiem, że to temat na wykład, nie na krótką rozmowę, wskazać te wartości, to bogactwo, w które powinien być wyposażony wewnętrznie wychowawca, by temu zadaniu sprostać?

– Myślę, że najważniejsze jest to, co powiedziałaś: świadectwo życia samego wychowawcy. A równie ważny jest stosunek do dziecka czy też młodego człowieka, umiejętność słuchania, rozumienia, nawiązywania dialogu, a nie narzucania poglądów. To nie oznacza rezygnacji ze zdecydowanych wymagań, ale dziecko, a zwłaszcza nastolatek powinien (dzięki mądremu dialogowi) rozumieć i uznawać ich potrzebę – czy to w domu, czy w szkole. Ważnym elementem wspomagającym pracę wychowawczą jest poczucie humoru, umiejętność stwarzania sytuacji wspólnej zabawy, to ociepla atmosferę, wnosi tak bardzo pożądany uśmiech w relacje między wychowankiem i wychowawcą.

 

Pozwól, że zapytam teraz o sprawy, które szczególnie leżą ci na sercu, jako twórcy kultury. Polacy w międzynarodowym rankingu znaleźli się na jednym z ostatnich miejsc pod względem rozumienia tekstów. Czy w tym chociażby kontekście wyczuwasz konieczność zorganizowania narodowej kampanii na rzecz obrony języka, i jak miałaby ona przebiegać na tym najmniejszym forum, jakim jest rodzina.

– Nie lubię słowa kampania, zwłaszcza gdy się je stosuje do spraw wchodzących w zakres istotnych wartości. Natomiast myślę, że troska o język jest częścią składową troski o całość kultury i tak powinna być zawsze traktowana. Jakie społeczeństwo – taki język, jaki człowiek – taki jego język. Im w człowieku i w społeczeństwie więcej zrozumienia dla wartości estetycznych i moralnych, im więcej zainteresowań poznawczych, im silniejsze zakorzenienie w kulturze własnego narodu – tym większe są szanse na to, że człowiek sam będzie dbał o jakość swego języka i o zasady posługiwania się nim. Za niezwykle istotne uważam wdrażanie wszystkich użytkowników języka, a przede wszystkim młodzieży, w stałą refleksję nad znaczeniami słów i wyrażeń, a poprzez to – treści zawartych w naszych – a także słyszanych i czytanych – wypowiedziach. Potrzebne jest zdawanie sobie sprawy z wieloznaczności wyrazów, z nieostrości znaczeń i z ich zależności od punktu widzenia mówiącego, od kontekstu i sytuacji, w jakich posługujemy się danym słowem. Powierzchowność w posługiwaniu się językiem stanowi jedno z bardzo poważnych zagrożeń dla kultury społeczeństwa, w sposób istotny utrudnia także rodzinny dialog, wychodzenie z konfliktów.

 

A czy można by wymienić jakiś podstawowy zestaw pojęć, wartości, których znaczenie, nieomal obligatoryjnie, powinno być poddawane analizie po to, by dotrzeć do ich istoty, skoro wokół nich i na nich miałoby być budowane nasze życie?

– Wybór nie jest prosty. Po pierwsze inny jest i język, i obraz świata młodzieży, inny osób dorosłych. Są też w tym zakresie duże różnice w języku między ludźmi należącymi do różnych warstw społecznych [różnych światopoglądów]. Spróbuję jednak wymienić kilka słów-pojęć szczególnie moim zdaniem ważnych, takich, które powinny być przedmiotem uwagi i refleksji już w szkole, a także w dorosłym życiu każdego człowieka. Sądzę, że słowem najważniejszym jest miłość, a także – refleksja nad tym, na czym ona polega i kto ma być jej obiektem. Z miłością łączy się dobroć – człowiek kochający bliźnich – jest dobry, to najcenniejsza cecha ludzka. Kolejne podstawowe słowo to prawda w dwóch znaczeniach: zgodności naszych myśli i wypowiedzi z rzeczywistością – oraz prawdomówności – a więc przeciwstawności kłamstwa (to jest z kolei jedno z bardzo ważnych słów określających wartości negatywne). Następna para nazw istotnych dla życia społecznego wartości - pozytywnej i negatywnej - to uczciwość i nieuczciwość . Warty głębszego namysłu jest zakres spraw wymagających uczciwości oraz zachowań i postępków nieuczciwych.

I wreszcie para słów ważnych, na które trzeba uwrażliwiać zwłaszcza młode pokolenie – to odpowiedzialność i nieodpowiedzialność. Czyjaś odpowiedzialność oznacza poczucie obowiązku, czynnego troszczenia się o coś lub o dobro kogoś i możliwość polegania na słowności owej osoby w danym zakresie. Brak odpowiedzialności – nieodpowiedzialność ludzka – jest przyczyną licznych komplikacji w życiu społecznym, rodzinnym, także w życiu samych osób nieodpowiedzialnych.

 Tych słów ważnych jest wiele, zdaję sobie sprawę, że wyliczyłam tylko drobną ich część, wybraną zgodnie z moim subiektywnym odczuciem ich szczególnej wartości.

 

A trud, cierpienie…

– Wartość trudu i cierpienia niewątpliwie zależy od nas samych, od tego, czy traktujemy je tylko jako przedmioty naszych utyskiwań, czy też jako to, co pomaga nam samym lepiej rozumieć innych, uczyć się cierpliwości, dzielności, postawy walki, dla chrześcijanina walki o lepszy świat. Warto tu przytoczyć słowa Norwida: „Cierpieć – nie jest to gnuśnieć, ale w znanym kierunku ze świadomością rzeczy walczyć.” A także: Nie z krzyżem Zbawiciela za sobą, ale za Zbawicielem z krzyżem swoim: ta jest zasada wszechharmonii w chrześcijaństwie.

 

A teraz, zmieniając nieco temat naszej rozmowy, chciałabym, w kontekście tego radosnego dla ciebie, ale i dla szerokiego grona twoich przyjaciół, wydarzenia, jakim był twój jubileusz, zadać dość przekorne pytanie, jak to się stało, że osiągając tak ewidentny sukces nie zgubiłaś pokory, skromności…?

–Wolałabym, żeby nie pojawiało się w powiązaniu z moją osobą słowo sukces, nie lubię tego pojęcia. Poza tym po prostu dobrze wiem, ile jestem warta i ile są warte moje dokonania i w związku z tym nie mam poczucia swojej szczególnej wartości. Jestem jaka jestem. Część ludzi w swojej dobroci przecenia mnie, część widzi obiektywnie, niektórzy całkiem negatywnie, tak jak to zwykle bywa.

 

A co kobieta sukcesu, uparcie pozostaję przy tym określeniu, choć ponownie usłyszę twoje protesty, myśli o hierarchii wartości istotnej dla kobiety, o jej miejscu w rodzinie i społeczeństwie?

– Pytanie, które postawiłaś, jest bardzo ogólne, hierarchie wartości różnych ludzi, w tym różnych kobiet różnią się od siebie, zależą w dużym stopniu od ich dróg życiowych, a także ich zainteresowań i usposobień. W moim pojęciu dobrze jest, jeżeli pierwszych miejsc nie zajmują wartości hedonistyczne – skierowanie na siebie i swoje przyjemności. Natomiast czy na pierwszym miejscu człowiek stawia wartości religijne, to zależy od tego, czy i jak głęboko jest wierzący; czy kobieta kieruje się szczególnie miłością do rodziny, czy do szerszej społeczności – to bardzo zależy od tego, czy ma tę rodzinę, czy jest samotna. Często jedne wartości traktujemy jako instrumentalne wobec innych, np. artystka może wysoko cenić sztukę, ale ufać zarazem, że uprawiając ją, służy społeczeństwu – i Panu Bogu. Można uważać za wielką wartość naukę i ją uprawiać, także wierząc, że w ten sposób realizuje się również wartości moralne, a nawet sakralne.

W praktyce kobietom nie jest łatwo łączyć służbę wartościom rodzinnym z jakąkolwiek pracą na rzecz społeczeństwa lub po prostu prozaicznym zarobkowaniem. Wiem to z własnego wieloletniego doświadczenia. Starałam się i staram godzić jedno z drugim, ale  wcale mi to dobrze nie wychodzi. Na szczęście miałam wspaniałego męża i mam wspaniałe dzieci, ale oni, to muszę podkreślić, są tacy dzięki własnej pracy i mądrości, dzięki wielu spotkanym przez  siebie ludziom i środowiskom, które ich kształtowały, a przede wszystkim dzięki Bogu, który ich, a także moje (czasem buntujące się) wnuki, a od niedawna także prawnuki prowadzi i będzie prowadzić – wierzę w to - sobie tylko wiadomymi ścieżkami.

 

Mówi się dziś często o zeświecczeniu społeczeństw. Jak, twoim zdaniem, wbrew wspomnianym tendencjom, pogłębiać wiarę? Jak chronić w życiu własnym i w życiu rodziny – sacrum?

– Tego także nie można traktować w sposób ogólny, jednolity. Dla jednych szczególną wartość ma żywy kontakt z Ewangelią, listami św. Pawła czy też całą Biblią; dla innych - udział we mszy św. lub też ich własna modlitwa, odpowiednie lektury i medytacja. Są też tacy,  którym  szczególnie dużo mówi o Bogu poezja lub też ogólniej – piękno świata: sztuki i natury. Zazwyczaj człowiek łączy ze sobą różne z tych dróg prowadzących do świata sacrum. Oczywiście, jeśli mu na tym świecie zależy...

A wiara jest przede wszystkim sprawą łaski. Na pewno jest źle, jeśli mając ją – nie pogłębia się jej, spycha na dalszy plan. A jeśli się jej nie ma – źle jest, gdy traktuje się ją lekceważąco lub wręcz niechętnie, zamiast zastanowić się nad tym, co ona człowiekowi daje i ewentualnie – jeśli uzna się ją za wartość - co można zrobić, żeby do niej dojść. W moim przypadku mogę tylko wskazać na pewien paradoks: oto chrześcijaństwo jest dla mnie ojczyzną – domem, oparciem, czuję się z nim mocno zrośnięta, a jednocześnie pozostaję człowiekiem skazanym na stałą walkę o wiarę.

W rodzinach bywa natomiast różnie, różne są usposobienia, potrzeby, także środowiska kształtujące jej członków. Jeżeli rodzicom czy dziadkom zależy na tym, by młode pokolenie nie traciło kontaktu z sacrum, muszą wchodzić z młodymi w dialog, niczego nie narzucając, starać się o dobór lektur, kontaktów, całego stylu życia, wspierać ich własną modlitwą. Uważać też, by ich własna religijność nie miała cech rażących młodzież, przede wszystkim nie była dewocją bez pokrycia w sposobie życia. A poza tym – to: „Duch tchnie, kędy chce…”

Dziękuje Ci serdecznie za rozmowę i – Plurimos Annos

Bohaterscy, niezapomniani. O rodzinie Ulmów

Bohaterscy, niezapomniani. O rodzinie Ulmów

Joanna Kuczyńska

 

Markowa

Ta niewielka, malowniczo położona wieś w pobliżu Łańcuta, na Podkarpaciu została założona przez Kazimierza Wielkiego w XIV w. Lokowana na prawie niemieckim wioska wykazywała się prawie od początku wielką gospodarnością. I dziś jest bardzo zadbana, a jej mieszkańcy zorganizowani oraz wyjątkowo zaradni. W drugiej połowie XIX w. działała w Markowej spółdzielnia spożywców i kasa zapomogowo-pożyczkowa oraz spółdzielnia mleczarska. W połowie lat 30. XX w., kiedy polska gospodarka przeżywała kryzys, Markowa świetnie sobie radziła, wyróżniała się postępem i otwartością na świat. W 1935 r. w Markowej powstała pierwsza w Polsce spółdzielnia zdrowia, kwitło też życie kulturalne. Od 1903 r. działał teatr amatorski. Początkowo patronat nad nim sprawowało Towarzystwo Szkoły Ludowej, później w okresie międzywojennym opiekę nad nim przejęło Stowarzyszenie Młodzieży Katolickiej oraz Koła Młodzieży Wiejskiej.

 

Samouk i pasjonat

Józef Ulma przyszedł na świat w Markowej w 1900 roku. Był pierwszym z czwórki dzieci Marcina i Franciszki z Kluzów. Po ukończeniu czteroklasowej szkoły powszechnej wytrwale i z zacięciem kontynuował naukę. W latach 1927-1928 uczęszczał do szkoły rolniczej w Pilźnie, którą ukończył z bardzo dobrym wynikiem. Wiedzę i umiejętności wyniesione ze szkoły z powodzeniem wykorzystuje w praktyce. W Markowej Józef okazał się pionierem w dziedzinie ogrodnictwa. Założył uprawę mało popularnych przed wojną warzyw: sałaty, szpinaku. Na szeroką skalę upowszechnił uprawę warzyw i owoców. Niedzielami, po mszy świętej, do ogrodu przyprowadza młodzież, aby jej pokazać uprawę.

Razem z dyrektorem szkoły powszechnej w Markowej na hektarowym polu zakłożył pierwszą szkółkę drzew owocowych. Bezpłatnie szczepił drzewka w sadach sąsiadów lub zaszczepione drzewka rozdawał za darmo markowianom. Chętnie dzielił się też umiejętnościami nabytymi na kursie ogrodniczym. Bezpłatnie uczył młodzież z VII klasy szczepienia i hodowli drzew owocowych. Z pasją zajmował się także uprawą morwy i hodowlą jedwabników. Jego wyjątkową, nowatorską działalność w tej dziedzinie doceniało Okręgowe Towarzystwo Rolnicze. Jesienią 1933 r. w Przeworsku na Wystawie Rolniczej Józef otrzymał dyplom za „wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia”. Jego hodowlę podziwiał starosta powiatowy, ziemianin Andrzej Lubomirski. Drzewa morwowe rosną w Markowej do dziś.

Drugą pasją Józefa było pszczelarstwo. Za osiągnięcia w tej dziadzinie w 1933otrzymał dyplom „za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji”. Podobnie jak w dziedzinie sadownictwa dzielił się z sąsiadami swą wiedzą i doświadczeniem, bezpłatnie uczył markowian dobrej hodowli pszczół.

Zwracał też uwagę z wrodzonym sobie poczuciem humoru na bezmyślne niszczenie upraw. Kiedy zauważył, że ludzie skracają sobie drogę na Zagumniu, idąc do kościoła przez jego ogród, ustawiał tabliczki ze śmiesznymi tekstami, które niszczącym sugerowały zmianę drogi.

Józef Ulma zaangażował się w działalność KSM-u oraz Związku Młodzieży Wiejskiej Wici. Był bibliotekarzem w związkowej biblioteczce, do której sprowadzał książki, jak również zamawiał literaturę dla siebie, powiększając przy okazji domowy księgozbiór. Józef był samoukiem. Czytał książki, a zdobytą wiedzę wprowadzał w życie. Zbudował elektrownię wiatrową: dynamo przy użyciu wiatraka wytwarzało prąd. Dzięki temu już przed II wojną światową w jego domu była elektryczność. Warto zaznaczyć, że Markowa została zelektryfikowana dopiero w latach pięćdziesiątych.

Kolejną wielką pasją Józefa była fotografia. Oryginalne na owe czasy hobby realizował dzięki własnoręcznie skonstruowanemu aparatowi fotograficznemu. Na fotografiach uwiecznił markowian, którzy robili zdjęcia u niego, zamiast jeździć do odległego zakładu fotograficznego w Rzeszowie.

 

Małżeństwo i rodzina

Do tych wszechstronnych zainteresowań Józefa Ulmy trzeba też dodać jego pasję teatrem. Na jednym z przedstawień amatorskiego teatru Markowej poznał Wiktorię Niemczak, najmłodszą córkę Jana i Franciszki z Homów. Wiktoria pochodziła z głęboko wierzącej rodziny i  podobnie jak on, interesowała się nowinkami, była słuchaczką wykładów w Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym w sąsiedniej wsi Gać Przeworska.

W 1935 r. wzięli ślub. Do tej pory zachowały się zdjęcia przedstawiające Wiktorię, która jedzie świątecznym wozem tzw. wosążkiem i rozwozi zaproszenia na ślub. Istnieją fotografie z przyjęcia weselnego Ulmów. Na zdjęciach są widoczni goście weselni – markowianie w tradycyjnych podkarpackich strojach i rodzina młodej pary.

Tuż przed wojną, bo w 1937 r. Józef i Wiktoria zdecydowali się sprzedać markowski majątek i cały dobytek. Za zgromadzone oszczędności kupili zaś posiadłość i 5 ha czarnej, żyznej ziemi w Wojsławicach k. Sokala na wschodzie. W Markowej rozebrali budynki gospodarcze, a złożony dom, zmierzali przewieźć do Wojsławic. Wybuch II wojny pokrzyżował jednak plany przeprowadzki na Kresy.

Nie mogli przeprowadzić się na do nowej posiadłości, a w rodzinnej miejscowości nic im nie zostało oprócz domku otoczonego ogrodem kwiatowym. Mimo to, Józef i Wiktoria byli bardzo szczęśliwi. Z roku na rok ich kochająca się rodzina powiększała się i w ciągu 8 lat na świat przyszło 6 dzieci: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś i Marysia. Wiele zdjęć, zrobionych przez Józefa przedstawia jego ukochaną żonę i dzieci, liczny „drobiazg”.

 

Żydzi

Niemcy wkroczyli do Markowej 9 września 1939 r. Nad Markową kontrolę zaczął sprawować niemiecki posterunek w Łańcucie, z dowódcą Eliert Dikenem na czele. „W październiku 1941 roku na rozwieszonych afiszach mieszkańcy Markowej odczytali kolejne rozporządzenie gubernatora: Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczone im dzielnice podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę. Podżegacze i pomocnicy podlegają tej samej karze, co sprawca. Czyn usiłowany karany będzie, jak czyn dokonany”.

Dom Ulmów znajdował się na polu, oddalony 200 m od innych zabudowań. Najbliższymi sąsiadami byli Niemczakowie. Lokalizacja domu Ulmów poza wsią stwarzała korzystną sytuację do ukrywania Żydów. Jesienią 1941 r. do Józefa i Wiktorii przyszli Żydzi z prośbą o ukrycie przed Niemcami. Ulmowie ze świadomością konsekwencji przyjęli pod swój dach potrzebujących pomocy i prawie dwa lata ukrywali na strychu Żydów o nazwisku Szall: ojca i 4 synów oraz 2 Żydówki z rodziny Goldman: Genię i Gołdę, i małą dziewczynkę.

W czasie okupacji Ulmom żyło się ciężko. Józef na wszelkie sposoby starał się utrzymać liczną rodzinę, która spodziewała się siódmego dziecka. Własnoręcznie wyrabiał mydło, wyprawiał też skóry, które przynosili ludzie ze wsi, płacąc często za te usługi produktami spożywczymi. Czasami przy wyprawianiu skór przynoszonych przez markowian na podwórko Józefowi pomagali Żydzi. Wiktoria wiedziała, że w swoim rodzinnym domu otrzyma potrzebną pomoc, dlatego codziennie ktoś od Ulmów szedł po mleko do jej wsi.

Mord

Przed świtem 24 marca 1944 r. w przeddzień uroczystości Zwiastowania Pańskiego do gospodarstwa Ulmów przybyła ekspedycja karna. Grupa 4 niemieckich żandarmów i 4 funkcjonariuszy granatowej policji przyjechała z Łańcuta 4 furmankami. Nie wiadomo jak Niemcy dowiedzieli się o ukrywaniu Żydów. Kokott, jeden z hitlerowców, powiedział, że gdyby ktoś nie doniósł, to Niemcy nie dowiedzieliby się o kryjówce.

W domu i na podwórku Ulmów rozegrała się tragedia, rozległy się strzały i w ciągu kilkunastu minut zginęli wszyscy mieszkańcy domu. Jako pierwsi zginęli, jeszcze podczas snu, dwaj bracia Szallowie oraz jedna z sióstr Gołda Goldman. Wtedy Niemcy wezwali furmanów, aby patrzyli, jak dokonują mordu. To miało odstraszyć innych od pomocy Żydom. Wtedy zastrzelili kolejnego z braci Szalów, następnie Genię Goldman wraz z małym dzieckiem, a na końcu pozostałych Szalów. Przed chałupę wyprowadzono też Józefa i Wiktorię i tam zastrzelono. – W czasie rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już nie żyli. Był to wstrząsający widok – zapamiętał Nawojski. Wśród krzyków i płaczu żandarmi zastanawiali się, co zrobić z szóstką dzieci. Po krótkiej naradzie Dieken zdecydował, że je także należy rozstrzelać. Trójkę lub czwórkę własnoręcznie zamordował Kokott.

Słychać było jęki zabijanych, krzyk dzieci, strzały z pistoletów. Niemcy nakazali sołtysowi Teofilowi Kielar pochować zabitych. Po mordzie Niemcy obrabowali z kosztowności zabitych, a następnie na placu mordu urządzili sobie libację.

„Po rozstrzelaniu ojciec – Michał Kluz – z grupą mężczyzn odkopali ciała Ulmów zasypanych w dole. Ojciec zbił 4 skrzynie. Ułożyli ciała zmarłych. Po odkopaniu znaleźli ciało 7 dziecka – urodzonego w dole. W nocy przewieźli ciała Ulmów do mogiły wykopanej na cmentarzu” – opowiada Roman Kluz, siostrzeniec Wiktorii.

Wiadomość o tragicznej śmierci Ulmów i ukrywanych przez nich Żydów obiegła następnego dnia całą wieś. W Markowej Żydów ukrywali również inne rodziny m.in. Cwynarowie, Barowie, Szylarowie, Przybylakowie. Nikt nie odmówił schronienia prześladowanym. Dzięki temu ocalało 17 Żydów, wśród nich Abraham Saghal, który mieszka w okolicach Hajfy i utrzymuje do dziś kontakt telefoniczny z mieszkańcami wsi, w której ocaliła go rodzina Cwynarów.

Przebieg zbrodni jest znany z dokumentów podziemia oraz polskiego procesu sądowego Kokotta. Josef Kokott w 1957 r. został odnaleziony i skazany na karę śmierci, którą później zmieniono na dożywocie. Zmarł w więzieniu.

 

Upamiętnienie

Bohaterskich Ulmów czci się w Markowej za ich heroizm. Na ich grobie ciągle pali się lampka i leżą kwiaty. Dziś do Markowej z Izraela przyjeżdżają autokarami młodzi Żydzi, aby zobaczyć miejscowość, w której Polacy bohatersko bronili przed śmiercią ich rodaków. Warto dodać, że w 1995 r. rodzina Ulmów została pośmiertnie zaliczono do grona „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

„Markowa jest dumna z heroicznej postawy swoich mieszkańców, dających schronienie Żydom w czasie II wojny światowej (…) Ich heroizm został opłacony najwyższą ceną – życiem. Rodzina ta pozostawiła świadectwo wierności ewangelicznemu przesłaniu, iżnikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Jak wskazał ks. abp Józef Michalik: Rodzinę Ulmów trzeba pokazywać jako wzorzec. (…) To okazja do wyciągnięcia pięknej perły ze skarbca naszej historii. Znaczące są też słowa byłego ministra kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierza Michała Ujazdowskiego, który podczas uroczystości przyjęcia przez Szkołę Podstawową oraz Gimnazjum w Markowej imienia Sług Bożych Rodziny Ulmów powiedział: Historia rodziny Ulmów stanowi ważne świadectwo zaangażowania Polaków w pomoc niesioną ludności żydowskiej zagrożonej przez niemieckich okupantów. (…) postawa Józefa i Wiktorii Ulmów pokazuje (…), że w historii naszej Ojczyzny nie zabrakło „zwykłych” ludzi, gotowych w chwilach dramatycznego wyboru, poświęcić własne życie. Na uroczystości obecna była grupa młodzieży z Jerozolimy. Oddali hołd swoim pomordowanym rodakom.

Pomnik upamiętniający bohaterskie czyn Rodziny Ulmów powstał z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Markowej. Monument został odsłonięty i poświęcony 24 marca 2004 r. w 60. rocznicę zbrodni.

Trwa proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów, zainicjowany przez Ks. Prałata Stanisława Leję w 2003 roku.

Przy pisaniu artykułu korzystałam z publikacji Mateusza Szpytmana (bratanek Wiktorii) i Jarosława Szarka „Ofiara sprawiedliwych. Rodzina Ulmów – oddali życie za ratowanie Żydów”, Dom Wydawniczy „Rafael” Kraków 2004 r.

Jubileusz piotrkowickiego Loreto

Jubileusz piotrkowickiego Loreto
Agnieszka Dziarmaga

Piotrkowice leżące między Kielcami a Buskiem słyną w Polsce z sanktuarium MB Loretańskiej. To miejsce, w którym doznano wielu łask wciąż tętni żywą modlitwą i zachwyca swym urokiem... Wrzesień br. to niezwykły czas w sanktuarium – jubileusz półwiecza koronacji figury Matki Bożej Loretańskiej z 1400 roku oraz zakończenie peregrynacji Cudownego Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej po diecezji kieleckiej z udziałem przedstawicieli Episkopatu Polski.

Od Bożej Męki do sanktuarium
Historia osady sięga XII wieku, kiedy istniała tu już parafia i pierwszy kościół drewniany. W miejscu, gdzie obecnie wznosi się sanktuarium stał niegdyś krzyż z wizerunkiem Ukrzyżowanego – tzw. „Boża Męka”. Miejsce słynęło ze swej cudowności, a wśród ludu narastała wiara w objawienia, do której sceptycznie odnosił się miejscowy proboszcz ks. Andrzej Gnoiński. Aby położyć kres zbiegowiskom, polecił zaorać miejsce koło krzyża pod zasiewy. Kiedy rolnik zaczął orać, pług połamał się na części, a wypłoszone woły uwolniły się z jarzma i uciekły do pobliskiego lasu. Prawdopodobnie wówczas światło dzienne ujrzała maleńka figurka Maryi, wyorana ze skiby ziemi. A świadkowie wydarzenia poświadczyli pod przysięgą nadzwyczajne zjawiska. Stanisław Kułaga podtrzymywał, że w miejscu tym widział niezwykłą światłość, natomiast żona miejscowego nauczyciela zeznała, że światłość ta układała się w postać figury Matki Bożej. Proboszcz nie zabraniał już ludziom przychodzić w to miejsce, a wierni modlili się i otrzymywali różne łaski. Sława miejsca rosła. Przybyła również ciężko chora po połogu kasztelanowa Zofia Rokszycka – i została uzdrowiona. Był rok 1627.
W dowód wdzięczności za uzyskaną łaskę zdrowia kasztelanowa ufundowała tutaj drewnianą kaplicę. Pierwszymi zakonnikami sprowadzonymi do opieki nad kaplicą i do posługi duchowej pielgrzymom byli karmelici (trzewiczkowi). Wkrótce zastąpili ich bernardyni; w sanktuarium posługiwali także redemptoryści, księża diecezjalni, wreszcie od 1970 do chwili obecnej – karmelici bosi.
Historię sanktuarium MB Loretańskiej zapoczątkowało przeniesienie czternastowiecznej figury Matki Bożej z dawnego kościoła farnego św. Stanisława (obecnie kaplica cmentarna) do drewnianej kaplicy Zwiastowania NMP, co dokonało się 15 sierpnia 1638 roku. W kaplicy tej umieszczono również maleńką statuetkę MB Niepokalanie Poczętej, którą otoczono należną czcią – była to bowiem figurka wykopana przez rolnika na gruncie plebańskim. Napływ pielgrzymów był coraz większy; zdrowieli chorzy, ślepi i kulawi doznawali łask – a kaplica stawała się za mała. Marcin i Zofia Rokszyccy, kasztelanowie połanieccy, wznieśli więc w Piotrkowicach murowany, istniejący po dziś dzień kościół, którego budowę ukończono w 1652 roku. Do sanktuarium przybyła specjalna komisja, na czele z biskupem krakowskim Marcinem Szyszkowskim, aby zbadać wiarygodność świadectw o otrzymanych łaskach. Hyacynt Pruszcz, historyk z XVII w. podaje, iż wielkiej łaski Pańskiej doznał sam biskup ...

Prośby i podziękowania
Kartki z prośbami i słowami wdzięczności, regularnie zostawiane przez pielgrzymów w piotrkowickim sanktuarium MB Loretańskiej, można by zapewne ułożyć w potężny, sięgający nieba stos. Każdego tygodnia tych kartek przybywa.
Całe ludzkie życie zapisane jest w tych kartkach, z jego smutnym i tragicznym bagażem, z jego marzeniami, z jego ufnością.
Mała Joasia Dudek (obecnie Hołubicka) została uzdrowiona z choroby Heinego – Medina przed 50 laty, w dniu koronacji cudownej figury, 8 IX 1958. Groźna diagnoza – polio, którego dziewczynka nabawiła się latem, postępujący szybko paraliż i szok rodziców: wymodlona córeczka będzie kaleką! „Na Mszy św. odpustowej, którą celebrował J.E. bp Cz. Kaczmarek stawiła się cała nasza rodzina i gorąco modliliśmy się, prosząc Matkę Bożą o uzdrowienie naszej córeczki” – pisze w swym świadectwie Grażyna Dudek, mama dziewczynki. – Jak wielka była nasza radość kiedy Joasia, jako jedno z wielu dzieci przebywających na oddziale zakaźnym wyszła ze szpitala bez śladu porażenia!!! Matka Boża, od której wcześniej podczas powstania warszawskiego doznałyśmy cudownej opieki, wysłuchała naszej modlitwy!!! Do sanktuarium przekazałam wotum wdzięczności w postaci małej nóżki (...). Joasia rosła i rozwijała się prawidłowo. Dziękując Matce Bożej za cudowne uzdrowienie jesteśmy wdzięczni do końca naszych dni. Joasia skończyła studia na KUL-u, jest matką czworga dzieci, wszyscy należą do Ruchu Focolare”.
Takich wdzięcznych serc są setki, tysiące. Szczególnie wzruszające pozostają błagania, odnoszące się do jedności i zdrowia moralnego rodzin. O co najczęściej proszą pielgrzymi? – O dar potomstwa, uzdrowienie z nałogu pijaństwa i narkotyków, łaskę nawrócenia na wiarę synów i córek, o oddalenie groźby rozwodu, dbałość o „pierwsze sakramenty wnuków i powrót do świętej wiary katolickiej”, o „ulgę w cierpieniu po wypadku samochodowym”. A także o dobrego chłopaka, pomyślność egzaminów maturalnych, dobrą spowiedź w rodzinie..., „Aby tatuś tak strasznie nie krzyczał, a mój brat go nie naśladował i nie pił wódki i aby siostrzyczka ich nie denerwowała...”. Ile losów ludzkich, tyle próśb. I tyle ufności.
W każdą sobotę sprawowana jest Msza św. wotywna do Matki Bożej z litanią loretańską, w intencji cotygodniowych próśb.
Pątnicy wciąż przyjeżdżają tutaj nawet z odległych zakątków Polski, aby z wiarą pomodlić się przed Najświętszym Sakramentem i powierzyć swoje sprawy Maryi w Kaplicy Loretańskiej.

Piotrkowice mają swój Domek Loretański
Na osi nawy kościoła od strony zachodniej, wznosi się późnobarokowa ośmioboczna kaplica, a w niej Domek Loretański (9,5 x 4m), przypominający dom nazaretański ze słynnego włoskiego Loreto. Kaplicę ufundowały rodziny hrabiów Krasińskich i Tarnowskich. We wnęce ściany zachodniej została umieszczona łaskami słynąca figura Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus z ok. 1400 r. Dzieciątko trzyma w ręce kulę ziemską, zwieńczoną krzyżykiem, a prawą rączką wspiera się o Matkę trzymającą królewskie berło. W bocznym wykuszu kaplicy odnajdziemy także kilkucentymetrową cenną dla wiernych figurkę Maryi, wyoraną niegdyś z ziemi.
Piękna legenda głosi, że Domek z Ziemi Świętej do Loreto przenieśli aniołowie, historycy zaś trzymają się tezy o przetransportowaniu go przez rycerską rodzinę o nazwisku De Angelis. Święty Domek znajduje się we włoskim Loreto od 1294, a cenna relikwia była i jest celem pielgrzymek. Na wzór Loreto podobne domki wznoszono w wielu krajach, także w Polsce.
Największym wydarzeniem w historii piotrkowickiego sanktuarium była koronacja cudownej figury na prawie papieskim, której 7 września 1958 r. dokonał Czesław Kaczmarek, biskup kielecki, prześladowany i więziony w czasach PRL. W uroczystości wzięli udział: abp Eugeniusz Baziak z Krakowa oraz siedmiu innych biskupów, a także ok. stu tysięcy pielgrzymów. Była to pierwsza koronacja w Polsce po II wojnie światowej.
W dniu koronacji bp Kaczmarek podkreślił, iż wkłada na skronie Madonny Piotrkowickiej dwie korony: cierniową z własnych cierpień, doznanych w komunistycznym więzieniu, i złotą koronę wdzięczności za ocalenie Kościoła w trudnym okresie dziejów w Polsce.
Za tamto historyczne w dziejach Kościoła polskiego wydarzenie oraz za dar peregrynacji Matki Bożej Częstochowskiej, będą dziękowali przedstawiciele Episkopatu, Kościoła kieleckiego, karmelitów bosych – gospodarzy miejsca oraz wierni z diecezji kieleckiej.

Pomnażać dobro

Pomnażać dobro
O Ewie Bednarkiewicz i Towarzystwie Przyjaciół Fundacji JP II


Maria Wilczek

Kiedy pewnej niedzieli za zgodą księdza proboszcza, Zygmunta Malackiego rekomendowałam w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie „List do Pani”, apelując jednocześnie o pomoc dla pisma, nie sądziłam, że przyjdzie ona tak szybko i to za przyczyną eleganckiej niewiasty, która wraz z małżonkiem podeszła do mnie w przedsionku kościoła ze znamiennymi słowami: „Nie uwierzy pani, ale odczułam wewnętrzny imperatyw, że muszę wam jakoś pomóc, że to jest zadanie dla mnie”. To wtedy poznałam Ewę Bednarkiewicz – prezesa Towarzystwa Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II – anglistkę, pedagoga, kobietę w wieku pobalzakowskim, ale wciąż przystojną, którą los obdarzył zarówno wieloma talentami, ujawnianymi nie na drodze oficjalnej kariery zawodowej (tę poświęciła niegdyś dla życia rodzinnego, czego, jak mówi, nigdy nie żałuje), jak i pasją podejmowania, a także inicjowania wielu zbożnych działań, które umie doprowadzić do szczęśliwego końca. I tym razem, dzięki jej energii i dotarciu do szczodrego PBG w Poznaniu, uratowany został „List do Pani”, a nieco wcześniej zdobyła środki finansowe na zrealizowanie pomysłu ks. W. Niewęgłowskiego wykonania w tympanonie frontonu kościoła Duszpasterstwa Środowisk Twórczych w Warszawie, płaskorzeźby wg projektu Gustwa Zemły przedstawiającej gołębicę – symbol Ducha Świętego. Na dole tympanonu widnieją  znamienne słowa Ojca Świętego Jana Pawła II „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi…”, które padły podczas pierwszej papieskiej Mszy, sprawowanej w ojczyźnie 2 czerwca 1979 roku. Jak widać, kiedy pani Ewa uwierzy w celowość jakiegoś działania, odczuje wewnętrzne przynaglenie, by się w nie włączyć, nie ma dla niej sprawy nie do załatwienia. Uruchamia wówczas w sobie niesłychane zasoby inicjatyw, energii i pomysłowości; zaraża nimi ludzi, wydeptuje wiele ścieżek, puka to wielu drzwi, przeprowadza dziesiątki rozmów, aż zbożny cel zostanie osiągnięty. „Trzeba stwarzać ludziom szanse czynienia dobra” – powtarza wielokrotnie. I niewątpliwie tę szansę ludziom stwarza. „Mam świadomość – stwierdził kiedyś jej mąż, znany warszawski adwokat – z jak niezwykłą osobą związał mnie los. Gdyby nie ona z pewnością nie dane by mi było żyć w kręgu piękna, którym nasyciła nasz dom, jak i w kręgu wyjątkowych ludzi, których odszukuje i zaprasza do nas. Także po to, by z tych spotkań wynikało i dla innych nowe dobro”.
I oto siedzimy pewnego letniego popołudnia, na ławeczce w ogrodzie, przed domem pani Ewy. Dawno przekwitły już rododendrony i magnolie, ale krzaki róż ciągle kwitną bujnie, jabłonka pełna żółknących antonówek obiecuje obfite zbiory, a na trawniku przechadza się godnie kotka Frosia. Rozmawiamy, o czymże by, jak nie –

O Towarzystwie Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II
Jest ono nieustannym powodem radości i troski pani Ewy. Ale najpierw słucham opowieści o tym, co poprzedziło jego powstanie.
Otóż w 1993 roku mąż mojej rozmówczyni – mecenas Maciej Bednarkiewicz – otrzymał zaszczytną nominację na przedstawiciela Fundacji Pana Pawła II w Polsce. I od tej pory rozpoczęły się regularne, dwa razy do roku, wizyty państwa Bednarkiewiczów w Watykanie. Sekretarz Jana Pawła II ks. Stanisław Dziwisz, dzisiaj kardynał i metropolita krakowski, z łagodną wyrozumiałością tolerował żonę mecenasa Bednarkiewicz na spotkaniach członków Fundacji w Watykanie. A pani Ewa słuchała pilnie, wiele się uczyła, dziwiąc się nieustannie, dlaczego nie ma w Polsce Towarzystwa Przyjaciół Fundacji, choć na świecie istnieją aż 42 takie Towarzystwa. Czuła też, że powołanie takiej struktury jest to zadanie dla niej, a więc zaczęła działać, aby dać się poznać czcigodnym decydentom jako osoba odpowiedzialna, która poza dobrą wolą posiada jeszcze umiejętności organizacyjne.
Pomógł tu podjęty przez nią wcześniej i zrealizowany projekt zorganizowania wyjazdu do Rzymu dla 150 studentów, stypendystów, mieszkających w lubelskim domu Fundacji, by mogli podziękować Ojcu Świętemu za udzieloną im pomoc. Nie było to zamierzenie łatwe. Trzeba było wszak zebrać na ten wyjazd niebagatelną kwotę pół miliona złotych (część pochłonęły opłaty wizowe). „Ale jakże wzruszony był Ojciec Święty, goszcząc tę młodzież – opowiada z przejęciem pani Ewa – i jakże przejęta była młodzież, dla której to spotkanie było niewątpliwie jednym z najważniejszych w życiu”. Był to też pierwszy wyjazd na Zachód młodych stypendystów zza wschodniej granicy.
W 1995 roku pani Ewa uzyskała upragnioną zgodę na powołanie Towarzystwa. To była wielka radość, ale samo doprowadzenie do powstania nowej struktury wiązało się z ogromnym trudem. Trzeba było znaleźć odpowiednie osoby, które mogłyby wejść w jej skład, załatwić wiele formalności prawnych… I tu istotną pomoc otrzymała od swojego małżonka.
Udało się jednak dzielnej prezesce, bo taką funkcję od chwili powstania Towarzystwa aż do dziś pani Ewa pełni, pokonać wszystkie trudności i na pierwszym zebraniu gościła w swym domu, który stał się siedzibą Towarzystwa, około 20 członków, do dziś wiernie uczestniczących w jego pracach. W 1998 r. Towarzystwo zostało oficjalnie zarejestrowane i od dziesięciu lat działa aktywnie nie bez istotnych zasług samej założycielki, licząc dziś 72 osoby z całej Polski.
„Główną intencją zakładających w świecie Towarzystwa, takie jak nasze – mówi pani prezes – jest realizowanie zadań wynikających ze statutu Fundacji, a opracował go sam Ojciec Święty Jan Paweł II. Nie tylko ważne jest poszukiwanie przez Towarzystwo Przyjaciół Fundacji środków finansowych przeznaczonych m.in. na fundusz stypendialny dla studentów mieszkających w wybudowanym przez Fundację domu dla stypendystów w Lublinie. A został on wzniesiony po to, by umożliwić studia na KUL-u młodym ludziom polskiego pochodzenia z krajów Europy wschodniej. Obecnie w domu mieszka 150 osób z 14 krajów. Co roku Towarzystwo Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II w Polsce organizuje dla młodych pielgrzymkę autokarową szlakiem Ojca Świętego – pielgrzymi dotarli już do Kalwarii Zebrzydowskiej, Częstochowy, Wadowic, Zakopanego, Ludźmierza, Krakowa… Zorganizowaliśmy też dla nich pielgrzymkę do Lourdes oraz dwukrotny wyjazd do Rzymu, jeszcze za życia Jana Pawła II, na spotkanie z nim”.
Zawsze też na Boże Narodzenie członkowie Towarzystwa przygotowują 150 paczek po to, by studenci zawieźli je do najuboższych sąsiadów, którzy mieszkają w okolicy ich domów rodzinnych. „Młodych trzeba wszak uczyć radości dawania. Im się pomaga i oni winni pomagać innym” – mówi pani Ewa. Towarzystwo włącza się też w wiele inicjatyw dotyczących szerzenia kultury chrześcijańskiej, np. organizuje zbiórki książek dla bibliotek, szkół im. Jana Pawła II na prowincji. Opiekuje się też Domem Samotnej Matki pod Rzeszowem, prowadzonym przez siostry sercanki. Dwa razy do roku członkowie Towarzystwa przygotowują paczki dla potrzebujących, pakują i wysyłają je osobiście, a wcześniej kupują z własnych funduszy potrzebne środki czystości, ubranka dla niemowląt… „Wspólna jest nam troska o osoby nieznane, a potrzebujące i wspólna radość, że i w ten sposób, w duchu nauki Jana Pawła II, budujemy wspólnotę” – zaznacza pani Ewa.

Wszystko dla Jana Pawła
Na działalność Towarzystwa potrzebne są znaczne fundusze. W dużej mierze pochodzą one od sponsorów i darczyńców, ale członkowie Towarzystwa ofiarują też własne, nie zawsze wielkie środki. To dzięki pani Ewie wprowadzony został pożyteczny obyczaj, że na imienny bądź podczas świąt członkowie nie obdarowują się kwiatami, bombonierkami, różowymi słonikami na szczęście bądź kolejnym szalem, ale wpłacają przeznaczoną na ten cel kwotę na konto Towarzystwa. „Zawsze jednak uważałam i uważam, i ten pogląd prezentuję w Towarzystwie, pamiętając o przepisach statutu, że naszym obowiązkiem jest nie tylko gromadzenie funduszy na cele charytatywne, ale przede wszystkim upowszechnianie dzieła i postaci Jana Pawła II, jego twórczości, przekazów, które nam zostawił” – mówi pani Ewa. Przekonanie to od lat wciela w czyn – powiela w wielu egzemplarzach fragmenty wystąpień Jana Pawła II, komentarze do nich, i przekazuje szerokiemu gronu osób, organizuje wystawy i koncerty poświęcone Janowi Pawłowi II.
Podkreśla szczególne znacznie dwóch z nich. Pierwszy odbył się z okazji 20-lecia pontyfikatu Jana Pawła II w Operze Warszawskiej, z udziałem wybitnych artystów, takich jak Danuta Michałowska, Maja Komorowska. O reżyserowanie koncertu pani Ewa poprosiła Krzysztofowi Zanussiemu. Był to pierwszy koncert zorganizowany w Polsce na cześć Ojca Świętego, a przybyło nań, aż 112 biskupów z Prymasem Polski na czele oraz cały Rząd Polski z premierem Jerzym Buzkiem i Hanną Suchocką. Drugi koncert, wykonany dla Jana Pawła II odbył się w Watykanie w Aula Nova, 7 grudnia 2001 roku. Wystąpiła wówczas orkiestra Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Kazimierza Korda. A był to wielki dzień współczesnej polskiej kultury chrześcijańskiej. Missa pro pace Wojciecha Killara była entuzjastycznie przyjęta przez 6-tysieczną publiczność i transmitowana w telewizji. Koncert stał się wydarzeniem, które odbiło się szerokim echem w świecie muzycznym Zachodu. Ojciec Święty był bardzo wdzięczny za ten koncert.
Ma także pani Ewa na swoim koncie sukcesy wydawnicze. To ona natchnęła Towarzystwo, by wsparło jej idee wydania tomu poezji dobrego, znanego Ojcu Świętemu zakopiańskiego poety, zmarłego przed 20 laty – Tomasza Gluzińskiego. Promocja wyboru jego poezji w literackiej kawiarni „Czuły barbarzyńca”, była pięknym przeżyciem nie tylko dla rodziny poety. „Myślę – skomentowała to wydarzenie pani Ewa –  że nasz Ojciec Święty, który tak kochał i poezje i góry byłby z nas zadowolony”.
A z pani Ewy, która ma na swym koncie tak wiele pożytecznych dokonań, zadowolone jest wielce Towarzystwo Uniwersyteckie Fides et ratio, do którego została, w uznaniu swych zasług, zaproszona. Po latach prezesowania w Towarzystwie powołano ją także na członka Rady Administracyjnej Fundacji Jana Pawła II w Rzymie.

Miłość, która buduje…
Jak nie trudno zauważyć, przez wiele lat motorem wszystkich działań pani Ewy była i jest nadal – miłość. O tę miłość mąż nie mógł być zazdrosny, chociażby dlatego, że sam ją podzielał i podziela.
Ta miłość – do Ojca Świętego Jana Pawła II – wybuchła w 1980 roku, kiedy po raz pierwszy była na audiencji w gronie polskich adwokatów. Zobaczyła wówczas człowieka pod każdym względem pięknego – Człowieka oddanego Bogu i ludziom – pełnego ciepła, prostoty, tryskającego energią i radością. Podziwiała nie tylko to, co mówił, a każde słowo głęboko zapadało w jej serce, ale i to, jak mówił. Od tamtej pory wiedziała, że chce w pełni zaangażować się w służbę temu wielkiemu i świętemu człowiekowi, choć na razie nie wiedziała, jak by miało to wyglądać. Ale tylko na razie, bo wkrótce życie postawiło przed nią szereg ambitnych wyzwań.
„Poniekąd Ojciec Święty zastąpił mi ojca, z którym czas wojny mnie rozdzielił, i z którym nigdy potem nie zdołałam nawiązać głębszych więzi – mówi pani Ewa. Jan Paweł II ofiarował mi wszystko, co mógł dać najczulszy ojciec: umocnił mnie w wierze zachęcił do działania, wzmocnił moją odwagę, nauczył tego, by wiele od siebie wymagać… Pozwolił mi też dostrzec, że miłość jest ponad śmierć. Każde jego słowo było z Prawdy i było prawdą”. Pamięta wiele słów zwróconych bezpośrednio do niej, a wśród nich te ważne, zawarte w jednym z listów, który doszedł do niej z Watykanu w dramatycznym okresie uwięzienia jej męża w czasie stanu wojennego. Słowa Ojca Świętego przyniosły nadzieję, a właściwie pewność, że jej mąż wnet wróci do domu i do pracy zawodowej. I tak też się stało.
Pomiędzy poszczególnymi wizytami w Watykanie przeczytała nieomal wszystkie książki Jana Pawła II, zna na pamięć wiele jego myśli, fragmenty wierszy… Starała się też nie uronić żadnego ze słów, które padły podczas spotkań. Wspomina też niepowtarzalne poczucie humoru Ojca Świętego. Pamięta na przykład audiencję, na której była wraz ze studentami z Lublina. Zasiedli oni na podłodze u stóp Ojca Świętego, najbliżej siedziało dziewczę z długim warkoczem. Ojciec Święty toczył rozmowę z różnymi osobami, ale ukradkiem, pociągał dziewczynę za warkocz, udając, że czyni to kto inny. I cieszył się ze swojego dowcipu jak dziecko.
Był zawsze tak naturalny i pełen prostoty. Pamięta, jak podczas jednego z obiadów, w którym miała zaszczyt uczestniczyć, spadła z jej kolan serwetka i zanim zdążyła się zorientować Ojciec Święty już ją podniósł. A kiedy speszona zaczęła gwałtownie przepraszać, Ojciec Święty powiedział z uśmiechem: „I cóż się takiego stało? Spadła serwetka to ją podniosłem”.
Wspomina też ze wzruszeniem dzień, kiedy dano jej do przeczytania przy stole papieskim nigdzie wcześniej niepublikowane fragmenty „Tryptyku Rzymskiego”. Jakże błogosławiła wówczas swój ukończony we wczesnej młodości rok szkoły aktorskiej.

Jej piękny dom…
Jego urodą i klimatem pani Ewa dzieli się z innymi. Zaprasza wiele osób na spotkania, podczas których zawsze mówi się o sprawach interesujących, ważnych, aktualnych, ale wysłuchuje też opowieści i wspomnień, w których uśmiech przeplata się z powagą. A uzupełnieniem tych uczt dla ducha bywają rozkosze stołu. Obok tak rzadkich przysmaków, jak tort z pomarańczy, pieczony bez szczypty mąki, pani Ewa serwuje potrawy polskie, znane, ale nie często w domach podawane. Bo ileż trzeba włożyć pracy w wykonanie np. 100 pierogów z wiśniami? („a nie ma pani pojęcia – mówi – jak te pierogi smakowały arcybiskupowi”).
W domu pani Ewy goszczeni są wybitni artyści, politycy, przedstawiciele nauki i Kościoła, ale i zwykli ludzie gorących serc, z którymi łączy ją podejmowanie wspólnego dzieła. A podczas świąt Bożego Narodzenia dom rozbrzmiewa kolędami. Na to wspólne kolędowanie zaprasza parędziesiąt osób, dbając i w ten sposób o kultywowanie polskich tradycji. „Ojciec Święty tak kochał kolędy” – przypomina ze wzruszeniem. Ale są godziny i dni zastrzeżone tylko dla rodziny, kiedy to mąż i syn wracają z pracy lub z podróży. Wówczas dom i ona chcą być tylko dla nich. Wtedy nie umawia się z nikim lub wręcz odwołuje spotkania. Zna wartość takich chwil, budujących rodzinną wspólnotę, w których najbliżsi są tylko dla siebie, w których jest czas na rozmowę, na podzielenie się życiem toczącym się poza domem.
Może właśnie dzięki tak pieczołowitej dbałości o rodzinne więzi potrafiła przez tyle lat utrzymać żywe uczucia męża, przejawiane niekiedy także w staroświeckich może, ale tak uroczych gestach, jak układanie dla niej serca z pierwszych poziomek, czy oświadczanie się jej, z nieodłącznym poczuciem humoru, przed każdą rocznicą ślubu i pytanie każdego kolejnego dnia, z pozornym niepokojem, czy aby zostanie przyjęty. (Okazuje się, że pomysły zakochanych przekraczają granice epok, bo przed laty mój ojciec także każdego roku układał mojej matce serce, tyle, że z pierwszych truskawek.) I pewnie magia rodzinnego domu, kształtowanego delikatną, ale silną damską ręką, powoduje, że i syn – uzdolniony reżyser, wykładowca w Akademii Teatralnej, zasiada chętnie do rozmów z matką, odkładając nieraz niejedno zajęcie, czy towarzyskie spotkanie. I mówi jej – Mami, jakaś ty świetna.
Ale jest także ta najważniejsza siła, która tak jak niegdyś, tak i dziś spaja rodzinną wspólnotę – to wiara. „Nie umiem przeżyć dnia bez Mszy świętej – mówi pani Ewa – w niej moja siła”. Wiele się modli, o wiele prosi, bo tyle spraw ludzkich ma na głowie, ale i za wiele przeprasza. Wie, że bywa impulsywna, niekiedy może zbyt ostra w osądach ludzkich postaw. Ale umie też przepraszać, choć nie wszystkich i nie za wszystko. Potrafi być kategoryczna, gdy trzeba wystąpić w obronie prawdy, wziąć w obronę kogoś słabego, obrażanego czy wytknąć czyjąś niegodziwość. Znane jest w kręgu jej znajomych wydarzenie, kiedy to nie podała ręki jednemu z przedstawicieli warszawskich notabli, który porzucił żonę z dwojgiem nieletnich dzieci, afiszując się z kolejną damą serca. „Tolerancja przyzwoitego człowieka musi mieć też swoje granice – powie, nie bacząc na opinie innych.

Najbliższe plany
A jakie zadania stoją przed panią Ewą teraz? Ma ona pełną świadomość, iż, jak przypomniał ks. Janusz St. Pasierb, „kultura jest przede wszystkim tworzeniem dalszego ciągu”, a więc trzeba wspierać działalność młodych, którzy dzieło Ojca Świętego Jana Pawła II poniosą ku innym. Nie dziwią zatem bliskie kontakty pani Ewy ze wspaniałymi, pełnymi dynamizmu młodymi ludźmi, tworzącymi Centrum Myśli Jana Pawła II. Te kontakty zaowocowały już dwoma wspólnie zorganizowanymi wystawami, a teraz pani Ewa chce pomóc w stworzeniu bliźniaczego Centrum w Lizbonie. W to zamierzenie wkłada wiele starań, choć nie tylko w to. Od dawna pragnęła doprowadzić do szczęśliwego końca dyskurs na temat wzniesienia krzyża na Placu Piłsudzkiego, gdzie odbyła się Msza święta podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II, i gdzie padły niezapomniane, podrywające naród do czynu słowa – „Niech zstąpi duch Twój…”. I doprowadziła do podjęcia przez Radę m. st. Warszawy uchwały o upamiętnieniu tego ważnego wydarzenia właśnie wzniesieniem krzyża. „Ten krzyż musi tam stanąć – mówi pani Ewa z niedającą się ukryć emocją – musi stanąć jako dane nam na wiek wieków przypomnienie tego, co się tu wydarzyło i co trwa w nas i trwać ma przez pokolenia”.
Na kominku, w salonie państwa Bednarkiewiczów stoi oprawiony w ramy, upamiętniający dzień śmierci Jana Pawła II włoski plakat, na którym widnieje napis – non avere paura – nie lękajcie się, a pod spodem umieszczono w dziesięciu językach wyraz – dziękuję. „Te słowa będą mi towarzyszyć do śmierci” – mówi pani Ewa. Przed plakatem zatrzymuje się często, jakby chciała zdać relację temu, na którego wizerunek patrzy, relację z tego, co udało jej się kolejnego dnia zdziałać. Stale jednak ma wrażenie, że mogłoby być tego znacznie więcej.

Dzielić się pięknem

Dzielić się pięknem
Maria Wilczek

Ta wystawa trwała zaledwie jeden dzień – od niedzielnego świtu do późnych godzin wieczornych, a jednak wiele osób zdołało się nią nacieszyć i zachwycić. W bocznej nawie kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie, którego proboszcz ks. Zygmunt Malacki  zawsze otwarty jest na wszystkie dobre inicjatywy, ustawione zostały plansze z bogatą kolekcją – obrazków sakralnych. Pochodzące z różnych epok, wykonane w różnych technikach – jedne przedstawiały postacie Pana Jezusa, Matki Bożej, świętych, sceny z ich życia, inne, nawiązując do symboliki chrześcijańskiej prezentowały krzyż, hostię, na jeszcze innych wątek religijny splatał się z wątkiem patriotycznym. Obok obrazków z czasów powstań i rozbiorów – obrazki z okresu odzyskanej niepodległości, i zgrzebne a wzruszające, tworzone w czasie okupacji… Niektóre obrazki, zamknięte w prostokątnej formie, wyłaniały się z gładkiego, jasnego tła inne, także owalne okolone były misternym, o motywie kwietnym, koronkowym otokiem. Często brakowało w nim jakiegoś fragmentu, bo czas nie zawsze bywał łaskawy dla tych maleńkich przedmiotów kultu i sztuki.
Na wystawienniczych planszach obok, przeważnie kolorowych awersów – rewersy, na których umieszczone były modlitwy bądź wzruszające dedykacje, pozwalające poznać, z jak wielu okazji obrazki sakralne trafiały do rąk obdarowanych. Ale nie byłoby tej wystawy, gdyby nie –

Kolekcjonerska pasja Marii Parzuchowskiej
Jak się okazało była to już 37. wystawa, którą udało jej się, ku pożytkowi wielu środowisk, zorganizować. Pierwszą urządziła w Brwinowie, w swojej rodzinnej miejscowości w organistówce, tuż przy kościele św. Floriana, właśnie w listopadzie, a goszczono wystawę potem w wielu kościołach, w domach parafialnych, ale i w niektórych szkołach, np. u Sióstr Nazaretanek w Warszawie, kiedyś eksponowana była nawet na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Oczywiście obejmowała ona niewielką zaledwie cześć zbiorów pani Marii, liczących około trzy tysiące egzemplarzy. A kiedy się ta jej pasja narodziła? I niedawno i dawno, te pojęcia są jak wiemy względne. Niedawno, bo przed sześciu zaledwie laty, kiedy przeszła już na emeryturę, pani Maria udała się na pielgrzymkę do Wilna. I to tam, w bocznej nawie katedry przyciągnęła jej wzrok przeszklona gablota, a w niej – małe cuda sprzed wielu lat – piękne święte obrazki, które wywołały niemniejszy jej zachwyt niż znajdujące się obok dzieła sztuki malarskiej i rzeźbiarskiej. Od tamtej pory nieustannie towarzyszyła jej myśl, żeby jeszcze bogatszą kolekcję zgromadzić także u nas – w Polsce. Nie dla siebie jej pragnęła, ale żeby kiedyś pokazywać ją innym, dzielić się pięknem, zwrócić uwagę, może przede wszystkim młodzieży, na te maleńkie, zrodzone z uczuć religijnych znaki przypominające o Bogu, historii, o pięknie i o bliskich, znanych bądź nieznanych ludziach, którzy przekazywali je jako dar serca, upamiętniając w ten sposób ważne dla nich, bądź dla obdarowywanych, wydarzenia.

Wspomnienie z lat dziecinnych
A jakie znaczenie dla pobudzenia religijnej i estetycznej wrażliwości najmłodszych może mieć obrazek sakralny? O tym, że wielkie, pani Maria nie miała nigdy wątpliwości, przechowując w pamięci związane właśnie z maleńkim obrazkiem, wspomnienie z lat dziecinnych. I może to wówczas zrodziła się fascynacja,  która przetrwała w ukryciu, aż do tak późnej pory, odradzając się  prawie równocześnie z odnalezioną po latach przyjaźnią.
Maleńki, misternie zdobiony, święty obrazek pokazała kiedyś małej Marii jej szkolna koleżanka,  nie sądząc pewnie, że wzbudzi on w oglądającej aż tak wielki zachwyt. A wzbudził i od tamtej pory Maria wielokrotnie chciała się cieszyć jego widokiem, wdzięczna, że pozwolono jej potrzymać go przez chwilę w rękach, że mogła o nim rozmawiać… Nie przypuszczała jednak, że wyrażona któregoś dnia nieśmiała prośba, by jej go ofiarowano, powodowana nie do ugaszenia pragnieniem posiadania go na zawsze,  będzie wysłuchana.
A tymczasem… Pani Maria zawsze  pamiętać będzie gest wyciągniętej ręki swej koleżanki i jej słowa, które pewnie nie tak łatwo było jej wypowiedzieć – „Proszę, weź go sobie”. I to z tamtego, należy sądzić, wspomnienia zrodziły się zawarte po latach w książeczce pani Marii refleksje: „Obrazek religijny podarowany często w dzieciństwie, towarzyszy nam przez całe życie. W tym na pozór banalnym momencie obdarowania dzieje się wiele dobra. Ten zwykły gest wyciągniętej ręki z maleńkim świętym obrazkiem w przekazującej go dłoni – do podanej ręki z dłonią otwartą – stanowi symbol szczególny. Upamiętnia nie tylko konkretne zdarzenie, konkretną sytuację, lecz również osobę obdarującą. Zdarzenie to w zupełnie przypadkowy sposób może odegrać znaczącą rolę w życiu obdarowującego i obdarowanego”.
W przypadku pani Marii i jej koleżanki tak właśnie się stało.

Mały obrazek łączy ludzi
Mały obrazek – dar ofiarowany, dar przyjęty, zrodził przyjaźń, która przetrwała potem kilkadziesiąt lat rozłąki, nie tracąc, jak się okazało, nic ze swej intensywności. A niejako nitką Ariadny, która pozwoliła pani Marii odnaleźć po latach bliskość ze swą przyjaciółkę, stał się znów – obrazek sakralny, tym razem jako temat, który dzielna kolekcjonerka postanowiła zgłębić, odwiedzając wiele naukowych bibliotek. W jednej z nich spotkała swą przyjaciółkę, która od tej pory stała się jej przewodnikiem. „Prowadziła mnie za rękę – powie pani Maria – po ścieżkach naukowych dociekań na temat losów obrazka sakralnego, jego artystycznych walorów jego znaczenia w życiu poszczególnych ludzi, rodzin, a tym samym kraju. Ona wskazała mi wiele ważnych książek, na które ja, nie parająca się dotąd pracą naukową ekonomistka, rzuciłam się łapczywie, chcąc przeczytać wszystko, co wiązać by się mogło z pasjonującym mnie obecnie tematem”.
Dzięki tym prywatnym, ale z powagą traktowanym, domowym studiom, pani Maria może zwiedzających kompetentnie oprowadzać po swych zbiorach. A jest obecna na wystawie często po kilkanaście godzin, od chwili jej otwarcia, aż do końca dnia. Nie czuje się jednak zmęczona, raczej podniecona i szczęśliwa, że odkrywa dla innych to, co stanowi temat jej fascynacji. Cieszy ją też fakt, że dzięki obrazkom sakralnym może wskazać rodzicom tak prosty sposób komunikowania się z małymi dziećmi na tematy wiary. Wskazywać dobrą drogę wprowadzającą ich w nurt życia religijnego.
Opowiada też, jak obrazek religijny otwiera ludzi na wspomnienia z dawnych lat, jak chcą się nimi dzielić... Opowiada o młodych, których zdawać by się mogło nie będą interesować obrazki religijne, a w kilku szkołach, np. na ul. Bema, czy Ogrodowej podchodzili podczas przerwy, najpierw w pojedynkę, potem grupkami, przysiadali na podłodze, prosząc – „niech Pani opowiada, niech Pani opowiada…”. I pani Maria snuła dla nich swą opowieść, włączając losy sakralnych obrazków w losy ludzi i całych pokoleń Polaków. Zawsze też padało w takich okolicznościach pytanie –

Skąd tak wielkie zbiory
Zaczęły się one od niewielkiej liczby obrazków wyszukanych w domu rodzinnym, otrzymanych niegdyś od rodziców, dziadków, ciotek…A potem było wydeptywanie dziesiątków ścieżek, do znajomych, którzy chcieli ofiarować swoje zbiory, często byli też księża czy zakonnice, i do nieznajomych, którzy odezwali się po jej ogłoszeniu w „Ofercie”, proponując sprzedaż starych  obrazków religijnych. Były też wędrówki po antykwariatach, targach staroci, przerzucanie setek starych książek, czy pomiędzy ich kartkami jakieś obrazki się nie ukryły… Telefony, listy, kartki… prośby, podziękowania, informacje…zawsze związane z poszukiwaniem maleńkich eksponatów. Zaczęły się też rozmowy i pożyteczne kontakty z ludźmi podobnych pasji. Dzięki informacji z Internetu dotarła do Zamościa i uczestniczyła w zorganizowanej w Szkole Marketingu i Zarządzania wystawie obrazków sakralnych ze zbiorów lekarza neurologa dr. Krzysztofa Wróblewskiego. Nawiązała kontakty z panią Krystyną Przepiórką, która od dziesięciu lat zbiera wizerunki maryjne z Polski i świata. A nade wszystko rozmowy o jej pasji w rodzinnym domu, pasji, którą część domowników zaczęła podzielać. „Nie ma pani pojęcia – powie pani Maria – jak ta moja kolekcjonerska pasja zintegrowała moją rodzinę. I córki i syn pomagają mi w organizowaniu wystaw, mój brat wykonuje sztalugi, bratowa przynosi upieczone ciasto na wystawę, mąż jest nieustannie  moim doradcą. Zaczyna to też być temat rozmów z moimi wnuczkami – 3,5-letnią Julcią i 5-letnią Joanką. Zresztą tyle ludzi okazuje mi życzliwość i nie było by tych wystaw, gdyby nie wolontaryjny trud wielu osób i gdyby nie patronowanie z góry, mocno w to wierzę – Jana Pawła II. A ja, cóż, staram się, bardzo się staram dziękować moją pracą Bogu za tak wiele otrzymanych w życiu łask”.

Łączyć w sobie Marię i Martę

Łączyć w sobie Marię i Martę
Z ks. Tomášem Halíkiem rozmawia Ewa Babuchowska

Jest ksiądz teologiem, duszpasterzem i spowiednikiem. Czy moglibyśmy porozmawiać o kobiecych dylematach? Znany nam epizod z Betanii ukazuje: Martę krzątającą się krząta się i Marię która siedzi u stóp Jezusa i słucha. Wiemy, jak Jezus odpowiedział na pretensję Marty. Co, według księdza, jest tą „lepszą cząstką”?

– Przeczytałem kiedyś feministyczny komentarz do tej sceny z Ewangelii, w którym ktoś stwierdza, że główny problem polega na tym, iż Maria, siadając u stóp Mistrza, „zajęła miejsce ucznia”, podczas gdy był to przywilej zarezerwowany dla mężczyzn. Dlatego też Marta uznała, że jej siostra się wygłupiła, bo zachowała się jak mężczyzna. Bycie uczniem to przecież rola mężczyzny, natomiast miejsce kobiety jest w kuchni.
Wedle tej interpretacji nie chodzi o rozróżnienie między życiem aktywnym a życiem kontemplatywnym, ale o fakt, że Martę gorszy zajmowanie przez kobietę miejsca zastrzeżonego dla mężczyzny oraz to, że Jezus daje kobiecie szansę, aby wystąpiła w roli ucznia. Myślę jednak, że harmonię życia chrześcijańskiego tworzą zarówno vita activa, jak i vita contemplativa. Musimy więc w pewnym sensie łączyć w sobie Marię i Martę. Kiedyś miałem nawet takie marzenie, żeby założyć „Zakon Rodzeństwa Betańskiego”. Byłaby to wspólnota, gdzie uzupełnialiby się ludzie, którzy mają charyzmat kontemplacji z tymi, którzy odznaczają się charyzmatem aktywności, zaś trzecią grupę stanowiliby słabi i chorzy, tacy jak brat Marii i Marty – Łazarz. Niestety, życie nie pozwoliło mi spełnić tego marzenia.

Wiele kobiet usiłuje pogodzić w sobie Martę i Marię, to znaczy służyć, karmić (dla kobiety karmienie jest naturalnym gestem miłości, poczynając od matki karmiącej piersią), a jednocześnie rozwijać się intelektualnie i duchowo. Nie jest to łatwe, zwłaszcza w małżeństwie, kiedy są dzieci i kobieta pracuje. Potrzebuje wtedy wsparcia, a często go nie otrzymuje.

– A propos karmienia, przypomniała mi się anegdota o pewnym żeńskim klasztorze, w którym siostry zakonne tak bardzo troszczyły się o karmienie księży – kapelanów, że większość z nich potem z powodu otyłości miała kłopoty zdrowotne. Ale mówiąc poważnie: rola kobiety jest dziś rzeczywiście trudna i zasługuje na szacunek. To wymaga głębokiego przemyślenia na nowo, żeby mężczyźni potrafili jednak przejąć przynajmniej część odpowiedzialności za dom w tym naszym świecie, w którym kobiety też pragną  się kształcić, zdobywać kwalifikacje zawodowe i awansować w pracy. Przede wszystkim ważna jest chęć pomagania i uczestniczenia ze strony mężczyzn w praktycznych sprawach gospodarstwa domowego.

Feminizm, który ma duży wpływ na młodsze pokolenia kobiet, namawia je, by służyły sobie i słuchały własnych potrzeb.

– Myślę, że jednym z najważniejszych problemów współczesności jest tzw. druga  strona emancypacji kobiety. Jest niewątpliwie czymś naturalnym, że kobieta pragnie zrealizować swoje intelektualne czy zawodowe możliwości i aspiracje, ale niestety coraz częściej prowadzi to do rezygnacji z przyjmowania na siebie roli matki. W wielu rozwiniętych krajach widzimy, jak maleje chęć posiadania i wychowywania dzieci, a kraje te de facto wymierają. Obawiam się, że jednym z największych napięć przyszłości nie będą konflikty między narodami, rasami czy religiami, ale konflikty między pokoleniami.
Już dzisiaj coraz mniejsza liczba ludzi aktywnych ekonomicznie musi wyżywić coraz większą liczbę emerytów. W związku z tym starość przestaje być pojmowana jako wartość. W archaicznych społeczeństwach starość traktowano jako coś bardzo cennego, a starzy ludzie cieszyli się zawsze wielkim szacunkiem. Natomiast w świecie zachodnim, gdzieś około roku 1968, nastąpiła tzw. rewolucja młodych, która zwyciężyła, wprawdzie nie politycznie, ale kulturowo, i od tego czasu ideałem kulturowym stał się człowiek młody, człowiek wydajny. I dzisiaj także wielu starszych ludzi usiłuje poddać się tej modzie, starając się, na przykład za pomocą kosmetyków czy odpowiedniego ubioru, upodobnić się do młodych, co niejednokrotnie daje efekty komiczne. Starość zatem traktowana jest jako upośledzenie.
Obawiam się, że takie jej pojmowanie może doprowadzić do tego, że eutanazja może stać  się straszliwą bronią w likwidowaniu ludzi starych. Jest to jeden z bardzo poważnych problemów, mających swój wymiar społeczno-ekonomiczny i oczywiście także moralny.

Wydaje się, że również między płciami toczy się obecnie zimna wojna: coraz więcej jest tzw. singli (samotnych mężczyzn i kobiet), rośnie ilość osób homoseksualnych, w niektórych środowiskach jest to jakby wyraz mody, snobizmu. Czy nie oznacza to, że zanika zdolność kochania i traci znaczenie zasada przyciągania się przeciwieństw, a co za tym idzie, maleje siła tworzenia?

– Sądzę, że przyczyna jest tu nieco inna. Chodzi raczej o niechęć do brania na siebie obowiązku i odpowiedzialności. W obecnej kulturze reklamy i konsumpcji wielu ludzi goni za przyjemnością, dominuje kierowanie się emocjami, uczuciami. Niemałą rolę odegrała tu też psychologia, zwłaszcza klasyczna psychoanaliza, która dążyła do wyemancypowania tłumionej uczuciowości, co było może jakoś uzasadnione, ale z czasem doprowadziło do drugiej skrajności: motywem ludzkiego zachowania stały się emocje. Miłość i nienawiść zaczęły być pojmowane wyłącznie jako sprawa uczuć, a przecież jest to także określona orientacja życiowa, która obejmuje również akty woli i sferę rozumu. Skutkiem takiego podejścia jest między innymi spadek powołań kapłańskich i zakonnych. Człowiek zaczął bać się trwałych zobowiązań, w tym także zobowiązań małżeńskich.
Jeśli chodzi o homoseksualizm, nie sądzę, aby liczba ludzi o tego typu skłonnościach wzrastała. Po prostu dzisiejsza kultura pozwala mówić bardziej otwarcie o sprawach homoseksualnych, wielu ludzi już się z tym nie kryje i musimy liczyć się z tym faktem. Również z duszpasterskiego punktu widzenia nie jest to łatwy problem. Musimy tym ludziom w jakiś sposób towarzyszyć i starać się zharmonizować te indywidualne, często bardzo złożone losy z nauką moralną Kościoła. Trzeba tych ludzi próbować zrozumieć, co wcale nie oznacza akceptowania prawnej legalizacji związków homoseksualnych. Uważam, że w motywacji zmierzającej do uznania tych związków kryje się hipokryzja. Do stworzenia ewentualnych podstaw ekonomiczno-prawnych w tym względzie wcale nie są potrzebne jakieś specjalne przywileje. Można to wszystko uregulować przepisami w ramach już istniejącego prawa. Nie można bowiem zrównywać związku homoseksualnego ze związkiem małżeńskim, który poprzez swoją komplementarność i możliwość obdarowywania świata potomstwem posiada całkowicie inną, nieporównywalną wartość.
Dziękuję księdzu za rozmowę.

Nasz polski dom na Bałkanach

Nasz polski dom na Bałkanach
Alina Petrowa-Wasilewicz   


Nie jestem „tutejsza”. Urodziłam się daleko stąd, na Bałkanach, a konkretnie w Sofii i wraz z rodzicami mieszkałam w skromnym domku na przedmieściach tego miasta. Domek zbudował ojciec mojego ojca, Nikoła, z zawodu nauczyciel, który całe życie uczył wiejskie dzieci w wiejskich szkołach Bułgarii, nawet w końcu dyrektorem został, ale do stolicy przeniósł się ze względu na lepsze wykształcenie dzieci, mojego ojca Czudomira i ciotki Zdrawki. Skromne oszczędności nie wystarczyły na wiele – domek był bardzo mały. Tuż obok mieszkali nasi sąsiedzi, trochę dalej krewni i wraz z nimi na małej ulicy istniał nasz świat, z naszym językiem, zwyczajami i opowieściami.
A jednak ten dom w Sofii był także domem na wskroś polskim, a to dzięki mojej mamie, babci i cioci, które tajemniczym zrządzeniem losu znalazły się tu w czasie wojny. Najpierw za mąż za Bułgara wyszła moja ciocia Zosia, później do Sofii dotarła moja mama. I tak już zostało. Trzy kobiety, trzy Polki i ich świat.
Najpierw był język – wszystkie dzieci w domu, a było nas wraz z kuzynami pięcioro, mówiły po polsku od dziecka. To był język domowy, obowiązkowy. Odezwanie się po bułgarsku groziło upomnieniem babci: Wy zapomnicie mówić po polsku! Pilnowała tego rygorystycznie, słusznie zakładając, że w bułgarskim otoczeniu nie grozi nam zapomnienie języka „pozadomowego”. Potem były książki, czytane wieczorem, a w czasie wakacji nieraz i cały dzień, gdy pogoda była marna lub bohaterowie byli zmęczeni. Gdy mama jeździła do Polski, zawsze przywoziła dla nas książki, znaliśmy więc wiersze Tuwima, Brzechwy i Jachowicza, „Sierotkę Marysię”, ale także elementarz, z którego uczyliśmy się czytać i pisać. Kursy języka polskiego dla dzieci w Polskim Ośrodku, prowadziła moja mama. Były też święta – Boże Narodzenie, Wielkanoc, i wszystko było jak trzeba, biały obrus, choinka, zupa grzybowa i smażona ryba (taka, jaka była do kupienia w sklepie), śpiewanie kolęd i krótkie wizyty świętego Mikołaja. I to, co najcenniejsze, gdyż w Bułgarii nie do dostania – opłatek, który babcia sprowadzała z Polski i strzegła jak oka w głowie.
Ale nade wszystko były opowieści o raju utraconym, jakim była dla mamy, cioci i babci, przedwojenna ojczyzna. Ten świat zaludniali dobrzy, szlachetni ludzie, którzy potrafili dzielić się z biednymi, którzy sobie pomagali, byli życzliwi i dobroduszni. Pradziadek Ksawery w wigilijny wieczór wychodził na ulice i pytał przechodniów, czy mają z kim spożyć wieczerzę, a prababka Zofia była bardzo pobożna i jej modlitwy uratowały chorą na krwawą dyzenterię babcię Stasię.
Pracowali, bawili się i ciągle nawzajem odwiedzali, ale gdy ojczyzna była w potrzebie, walczyli. Dlatego brat mojej babci, Zygmunt gonił bolszewików w 1920, a w czasie okupacji współpracował z prasą podziemną. Dlatego kuzyn Emil oraz wszyscy synowie cioci Olesi walczyli i zginęli w Powstaniu Warszawskim. Ten świat – ciepły, serdeczny, bezpieczny – przestał istnieć pewnego dnia niczym Atlantyda. Dla mnie był światem idealnym, takim jakim powinien być, aby człowiek godnie mógł przeżyć swoje życie. To był świat, w którym ludzie sobie pomagali, potrafili się dla siebie poświęcać, a także ryzykować życiem, aby go bronić, gdy był zagrożony.
Dziś patrzę trochę inaczej na tę rodzinną mitologię, stworzoną przez mamę, ciocię i babcię. Człowiek dorosły wie, że nie wszystko jest idealne i że tęsknota niesłychanie wygładza wszelkie skazy i zadry. Ale też wiem, że bez tego świata, opowieści i towarzyszącego im dobrego, prawego życia, byłabym innym człowiekiem. Trzy kobiety, trzy Polki, rzucone na dalekie Bałkany, potrafiły przekazać mi, że polskość jest wielkim zaszczytem, wyróżnieniem przez Pana Boga, obietnicą etycznej przygody, choć bardzo często jest źródłem cierpienia. Że najważniejsza jest ludzka godność, gdyż człowiek jest dzieckiem Boga, dlatego nie wolno bić go po twarzy, poniżać i niewolić. Właśnie tę prawdę Polacy głosili zaborcom, hitlerowcom, komunistom – i ona w końcu, mimo militarnych potęg – zwyciężała, obalając imperia i totalitarne reżimy. Warto przyjąć polskie cierpienia, gdyż piękno, które się z tym łączy, jest nieporównywalną z czymkolwiek nagrodą.
Ja uwierzyłam mojej mamie, cioci i babci. I chcę podkreślić – w niczym to nie uszczupliło mojej bułgarskiej identyfikacji, poczucia zakorzenienia w bułgarskich opowieściach, historii, radości i cierpieniu, gdyż po pierwsze – nauczono mnie, że wszyscy są przez Pana Boga upragnieni, a ponadto – temperatura polskiego patriotyzmu ogarniała także bułgarską ojczyznę.
Dlatego dziś, gdy słyszę o problemach z identyfikacją Polaków, trudno mi w to uwierzyć. Nie neguję faktów, z pewnością są tacy ludzie, przecież media pełne są ich utyskiwań, ich zawodzenia o konieczności przebudowy mentalności narodowej, powszechnej terapii, i przekuciu obecnej, ciemnej masy, w nowoczesne społeczeństwo (bo słowa „naród” te osoby nie lubią). Trudno zrozumieć, jak mogą nie widzieć tego, co dla trzech najważniejszych kobiet, które moje życie kształtowały, było oczywiste. One nie miały metod, ani systemu, one po prostu były przepojone swoją polskością, uważały ją za piękną, dobrą, umożliwiającą człowiekowi dojrzewanie do prawdziwego człowieczeństwa.
Widzę dzisiejsze załamanie i ludzi, zwłaszcza młodych, którzy od polskości chcieliby jak najdalej uciec i stać się jakimiś trudnymi do określenia „Europejczykami”. Wraz z upływem czasu dzieli nas coraz bardziej różnica wieku. Nie wiem, co mogłoby ich zachwycić, uczą ich przecież, że najważniejsze jest zwycięstwo, a warto zajmować się tylko tym, co przynosi szybkie, wymierne korzyści. Czy w „warunkach rynkowych” polskość ma jakąś wartość? Co człowiek z niej ma?
Odpowiedź nawet na tak prymitywnie postawione pytanie kiedyś zostanie sformułowana. Jej odnalezienie zapewne nie będzie owocem bezinteresownych poszukiwań, a gorączkowym sięgnięciem po ostatnią deskę ratunku. Wiem to na pewno, bo polskość, dlatego że tak przepojona chrześcijaństwem, ratuje przed degradacją człowieka. Wiem to dlatego, bo ukształtowały mnie jako człowieka trzy wspaniałe Polki.

Portret damy

Portret damy    
Ewa Polak-Pałkiewicz

Droga Jadwisiu, ukochane dziecię moje...
„Rady dla córki”


Istnieją w naszym kraju kulturze dwa zasadnicze ośrodki kultury materialnej związanej z arystokracją – dwa bardzo czytelne symbole: Puławy i Kozłówka. Puławy to świątynia sztuki, świadectwo artystycznych i naukowych zainteresowań właścicieli, a zwłaszcza autorskiej inwencji Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej. Księżna Izabela była nie tylko „ozdobą salonów”, z racji urody i talentów towarzyskich, ale prawdziwym „człowiekiem renesansu”, znawczynią historii, architektury i sztuki, botaniki i sztuki urządzania ogrodów, które sama projektowała, koneserką „starożytności”, admiratorką literatury pięknej – sama pisała, w swoim czasie modne, powieści i rozprawki. Ta niezwykła osoba była jednak zarazem swoistym symbolem nazbyt lekkich obyczajów epoki „króla Stasia”; a jej romanse przeszły do historii jako przykład zdrady nie tylko małżeńskiej.
Drugi symbol to Kozłówka w pobliżu Lublina. Park i pałac rodziny Zamoyskich, który do dziś – ze względu na troskliwe utrzymanie zarządzających nim historyków sztuki - wygląda tak, jakby ich właściciele opuścili swą siedzibę tylko na chwilę. Wysokie poczucie godności własnej mieszkańców Kozłówki dyktowało intrygujące, a nawet niezrozumiale z punktu widzenia dzisiejszego człowieka wybory. Ilość arcydzieł – w tym przedmiotów codziennego użytku, z których każdy jest niepowtarzalnym dziełem sztuki – na jednego członka rodziny, przyprawia o zawrót głowy. Rozmach cywilizacyjny Kozłówki zadziwia, jej architektura i położenie urzekają, przepych czyni wrażenie nieco przytłaczające.
A jednak historia nie przestaje nas zaskakiwać. To właśnie z Puławami i z Kozłówką związana jest postać jednej z najbardziej uduchowionych pań epoki zaborów w Polsce, Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej (1780-1837), która z powodzeniem może w naszych dziejach symbolizować świadomą swojej godności i posłannictwa żonę i matkę. Uważana za najpiękniejszą kobietę swojej epoki – spogląda ze ścian pałacu kozłowieckiego z niezliczonych portretów. Jednak pozostałe po niej prawdziwie ponadczasowe dzieło, dedykowany córce Jadwidze, w dniu jej ślubu z Leonem Sapiehą (1825 rok), zbiór rad dotyczących życia małżeńskiego, jest dokumentem niemal całkowicie zapomnianym, nigdy nie cytowanym. („Rady dla córki” zyskały natomiast wysoką ocenę w Kościele, rękopis do dziś przechowują SS. Norbertanki w Ibramowicach).
Co mówią „Rady...” o ich autorce, córce nazbyt uczuciowej księżnej Izabeli i właścicielce bajkowej Kozłówki? Że, mówiąc kolokwialnie, nie dała się zwariować. Że głęboko rozumiała wielkość roli kobiety i sakralny charakter małżeństwa. Że potrafiła miłość do rodziny, delikatność i takt uczynić najpiękniejszą ozdobą swojej kobiecości.  Że wobec swojej pozycji społecznej, i wynikających z niej obowiązków – m.in. prowadzenia intensywnego życia towarzyskiego – zachowywała rozumny dystans. Że była całkowicie pozbawiona próżności. Że potrafiła być powściągliwa i pełna umiaru w sądach o ludziach. Że jej największą dumą był mąż i dzieci. Że wysoki status materialny nakazywał jej raczej służbę innym niż używanie. Że umiała całym sercem kochać. A przecież nie żyła jak zakonnica, uczestniczyła w życiu salonów, była aktywna jako wychowawczyni swoich dziesięciorga dzieci i zarządzała, wraz z mężem ogromnymi dobrami. „Rady dla córki” pokazują osobowość przenikniętą subtelną kulturą, pełną szacunku dla drugiego człowieka, a zarazem - pełną trzeźwości i realizmu. Ujmują to wszystko, co mieści się w pojęciu „zdrowy rozsądek”, ale zarazem wyrażają sensus catholicus – co musiało wynikać z nie byle jakiej formacji religijnej Zofii i z bogatego życia duchowego. Co zadaje kłam uogólnieniom o rzekomym zepsuciu polskiej arystokracji, złych obyczajach rozpowszechnionych w pałacach, o pustce życia tej warstwy społecznej, której główne zajęcia, w dzisiejszym spłaszczonym wizerunku, upowszechnianym w wysoko nakładowych magazynach, symbolizować ma „bal i polowanie”.
Jest jeszcze jedna zastanawiająca cecha pisarstwa Zofii Zamoyskiej, a mianowicie jej bezapelacyjna nowoczesność.

Tylko z Bogiem
„Przede wszystkim” – zwraca się Zofia do swej ukochanej córki, Jadwigi – „będę ci mówiła o Bogu”. Wskazuje na maksymę Św. Augustyna: „Kochaj i rób, co chcesz”. Wszystko, co zrodzone jest z miłości do Boga przynosi prawdziwe i trwałe dobro. Zofia przypomina o konieczności walki ze sobą, codziennej, wytrwałej, polegającej na jak najpilniejszym wykonywaniu swoich obowiązków. O niezaniedbywaniu modlitwy, która jest najpewniejszą przewodniczką życia. „Pierwszą więc czynnością twoją dnia każdego niech będzie modlitwa, niech cię n i g d y nic od tego nie uwalnia”. Autorka „Rad” zaleca, jak najczęstsze uczestnictwo we Mszy św. – także w dzień powszedni. Prosi o troskliwe zadbanie o właściwego przewodnika duchowego. Zwraca uwagę na codzienny, dogłębny rachunek sumienia, który „najwięcej przyczynia się do naszej poprawy i przeciwko sobie samej uzbraja”. Prosi o starannie dobrana lekturę religijną na co dzień, o wystrzeganie się egzaltacji i przesady, unikanie „rozpraw religijnych” i stanowcze zadbanie, by „zależące od ciebie osoby dopełniały obowiązków pobożności i żyły moralnie i przyzwoicie”. Właścicielka jednego z największych w Europie majątków prosi córkę o trzeźwą pamięć o tym że „nasza pielgrzymka na ziemi jest krótka i trzeba zasłużyć na prawdziwe szczęście w życiu wiecznym”.

Przeznaczenie kobiety
Zofia Zamoyska była całkowicie pozbawiona cechy, która tak silnie zaciążyła nad życiem jej matki, pragnienia, by w pełni korzystać ze swej urody i pozycji, być szczęśliwą „tu i teraz”. Niezwykle realistycznie oceniała kondycję i rolę kobiety. Choć przekonywała, że przeznaczenie kobiety, gdy patrzy się na nie ogólnie, „z wysoka”, jest czymś „pięknym, zajmującym i słodkim”, to jednak dodawała, że „składa się ono niezawodnie z rzeczy trudnych i przykrych”. Co nie znaczy, że kobiety mają być nieszczęśliwe. Przeciwnie. Jeżeli takimi się stają, to tylko dlatego, że „nie znają dobrze powinności swoich” i „same psują przeznaczenie swoje, nie umiejąc go ocenić”. Zofia podkreśla, że nic tak nie czyni kobiety nieszczęśliwą, jak złudzenie, że tu na ziemi może osiągnąć pełnię szczęścia, i co za tym idzie, zabieganie o to, by wymknąć się trudnościom, rozczarowaniom, nieustannej walce i cierpieniom. Podkreśla wagę obowiązków domowych, czuwania nad ładem całej organizacji domu, nad jego czystością i porządkiem, a także nad jego wewnętrzną harmonią, co pomoże czerpać satysfakcję z życia rodzinnego także mężowi. Przestrzega przed fatalną w skutkach bezczynnością: „Bądź zawsze pożytecznie zajęta”, prosi, przypominając także o czynieniu ścisłego planu postępowania, by nie popaść w pokusy łatwego życia i schlebianiu swoim zachciankom. Jak najwięcej wymagać od siebie, a być pobłażliwą wobec uchybień innych - bo usprawiedliwia ich np. brak starannego wychowania, wykształcenia i ugruntowanych zasad moralnych – oto jej maksyma. Zofia wyraźnie wskazuje na posłannictwo moralne osób swojej klasy społecznej. Zaskakujące? Tylko dla tych, którzy powierzchownie znają historię. Stefan Kieniewicz, wybitny historyk, podkreśla, że „upadek kraju odrodził moralnie znaczną część arystokracji polskiej. Pokolenie zrodzone około 1800 roku nie przypominało już epoki króla Stasia. Religijność i surowość obyczajów, pielęgnowanie polskiego języka, kult oszczędności i pracy dla kraju – oto były nowe ideały. Wpajała je swoim siedmiu synom i trzem córkom pani Zofia z ks. Czartoryskich, ordynatowa Zamoyska”. ( St. Kieniewicz: ”Adam Sapieha”).

Najlepszy przyjaciel
Zofia ogromną uwagę przykładała do obdarzania męża największym zaufaniem. Ta „ufność bez granic” ma stać się „tarczą twojego szczęścia”. Prosi o łagodność wobec niego („jest to najpiękniejsza i najponętniejsza cnota w kobiecie (...) a panowanie łagodności jest jedynym panowaniem, o które kobiecie ubiegać się wolno, ale jest ono wszechmocne”) i o pokorę. Przestrzega: „żona, która panować pragnie jest winną i śmieszną”, choć wie, „że nie jest łatwo wyrzec się swojej woli zupełnie”. Trzeba się strzec, zwłaszcza stawiania na swoim w drobiazgach, bo „spokój i jedność domowa zasługują na wszystkie ofiary, a czymże są one w porównaniu tego co otrzymywać przez nie będziesz mogła”. Błaga, by Jadwiga nigdy przy mężu nie narzekała i nigdy się na niego nie gniewała: „nigdy się nie rozłącz, nie zaśnij zanim się usprawiedliwisz, zanim nie przebaczycie sobie i nie uściśniecie się nawzajem”. Zachęcie do wspaniałomyślności towarzyszy apel o bezapelacyjną szczerość wobec męża. Jeśli trzeba się na coś poskarżyć to „ t y l k o   j e m u  „. I „niech nigdy nikt trzeci między tobą a nim nie stanie”. Prosi, by córka wystrzegała się także: nadmiernych oczekiwań, że mąż będzie jej nieustannie nadskakiwał, stałego afektu i dąsów pod hasłem: „On mnie już nie kocha”. „Wystrzegaj się bardzo podobnych wymagań, często bowiem psują najszczęśliwsze pożycie. Kochaj ty męża całą duszą, poświęcaj się bez miary, ale nigdy nie bądź wymagająca”.
I jeszcze jedna, zaskakująca u tej światowej damy przestroga: przed nowymi przyjaciółkami i poufnymi zwierzeniami wobec nich. Poza obrębem najbliższej rodziny nikt nie powinien mieć dostępu do sfery prywatnych spraw. A jedynym naprawdę dobrze poinformowanym niech pozostaje mąż: „niech wie o wszystkim, do wszystkiego upoważnia”. Kwestia zaufania jest dla Zofii tak ważna, że nalega, by – zwłaszcza w pierwszych latach małżeństwa - córka jak najmniej osób przyjmowała u siebie, „a w nieobecności męża n i k o g o”. Natomiast starać się powinna podzielać jego upodobania i „nie nudzić się tym, co jego zajmuje i bawi”. „Tak w drobnych, jak i większych zdarzeniach nic nie czyń bez jego porady, twoje projekty, twoje życzenia, twoje nadzieje niech zawsze będą jemu poddane i powierzone”.
Wychowana w atmosferze Puław Zofia prosi, by córka zawsze zabiegała o możliwość spowiadania się razem z mężem i z nim chodziła do kościoła.

Wśród innych
Ważny rozdział „Rad dla córki” stanowią napomnienia odnoszące się do życia towarzyskiego i dbałości o swój rozwój umysłowy. Trzeba uważać, by nie zachłysnąć się zabawami i rozrywkami, a zwłaszcza, by nie odbywały się one kosztem obowiązków domowych i „planu życia”. Ostrożnie podchodzić do pochwał ( „oceń je podług ich prawdziwej wartości, nie upajaj się nimi, bo to jest śmiesznym”). Zdecydowanie wystrzegać się należy zalotności („jej znać nie może kobieta z duszą wzniosłą i umiejąca cenić godność swoją”). Natomiast jak najwięcej czytać i „kształcić swoje talenty”, nawiązując „stosunki z ludźmi utalentowanymi”. ”Korzystaj z każdej sposobności, aby brać dobre lekcje literatury, muzyki, rysunku”. Zofia przestrzega, by nigdy nie być rozrzutną przy robieniu zakupów, nigdy nie zaciągać długu i być pełną wyrozumiałości wobec służby. „Staraj się wpływać na ich moralność, doglądaj w chorobie, nie opuszczaj w starości”. I tu pojawia się zaskakujący passus: „Żądaj tylko tego co sprawiedliwe. Dlaczegóż pragniemy koniecznie doskonałej usługi? Trzeba wymagać dokładności w tym, co się tyczy całego domu, ale nie w tym, co naszej osobistości dotyka, gdy pragniemy co chwila dogadzać tysiącznym wymaganiom, albo kaprysom”. Nie można pozwalać sobie na poufałość wobec służących, ale trzeba ich traktować jak ludzi, nie narzędzia. Niezwykle racjonalnie podchodzi Zofia Zamoyska do sprawy dobroczynności. Nie może być ona czymś nadrzędnym w stosunku do obowiązków wobec rodziny i nie może odbywać się kosztem potrzeb materialnych dzieci. Tu także można „szukać siebie”, a nie prawdziwego dobra innych; dobroczynność może stać się niebezpieczną „namiętnością, z którą walczyć będzie trzeba i pokonać, tym bardziej, że zdaje się nam ona tak piękną i prawą, że mniemamy, iż jej oddać się można bez wahania”.
Zofia wychodzi z założenia, że nigdy za dużo o dobrym wychowaniu i nawet swojej dziewiętnastoletniej córce nie szczędzi przypomnień, by nigdy, pod żadnym pozorem o nikim nie mówiła źle, nigdy z nikogo się nie wyśmiewała, dbała o uprzejmość zwłaszcza wobec „starszych i nudnych” – tym ostatnim nie należy nigdy dać poznać, że nas nudzą, a to z powodu rozumienia i uznania własnej godności.
I jeszcze te pozornie drobne, a tak istotne napomnienia; nigdy nie brać udziału w rozmowie, w której pojawiają się nieskromne żarty, nie ubierać się nazbyt elegancko, tak by zwrócić na siebie uwagę, za modą iść „rozsądnie – bez wymuszenia, unikać starannie plotek, w rozmowie słuchać innych, a unikać mówienia o sobie, nie wypowiadać stanowczych sądów, zwłaszcza w sprawach politycznych, bowiem „zdania tak silne, tak rozstrzygające w polityce lub innych rzeczach szpecą bardzo kobietę młodą”, dbać o strój domowy, zwłaszcza zaś o staranny wygląd w towarzystwie męża, w najmniej oficjalnych sytuacjach.
Zofia Czartoryska, drobna brunetka o ogromnych oczach, kobieta z wyższych sfer, chodzi po ziemi nadzwyczaj twardo. I wie, że drugą ukochaną kobietę, która jest jej córką uchronić od błędów życiowych i niepotrzebnych cierpień może właśnie realizm, spojrzenie w prawdzie na siebie, swoją pozycję wobec Boga i na drugiego człowieka. Musi pojawić się pytanie o źródła jej postawy życiowej, o jej wychowanie. Dom, w którym wyrastała nie należał przecież do najbardziej nobliwych. A jednak kronikarze tamtych czasów podkreślają ogromne przywiązanie Zofii do matki i wyjątkową wrażliwość na wszelki fałsz „światowego życia” oraz niechęć do blichtru młodziutkiej jeszcze księżniczki. Stefan Kieniewicz pisał, że była to „anielska dusza w ciele pełnym uroku, szczersza w surowości swej od własnej matki, ks. Izabeli z Flemmingów”. Inni twierdzili, że była jedną „z tych istot wyjątkowych, które nawet w umysłach wątpiących obudzają wiarę w godność i szlachetność natury ludzkiej’, że „była żyjącym arcydziełem”, kobietą „przed którą klękały na kongresie wiedeńskim króle i cesarze Europy’ (S. Wasylewski: „Portrety pań wytwornych”). A jednak pozostała sobą. Tą, która w całym swoim życiu szczyciła się najbardziej tym, że kocha ją wspaniały człowiek, jej mąż, i że razem z nim i dziesięciorgiem dzieci – jedenaste zmarło przedwcześnie – tworzą kochająca się, lojalną i zgodną rodzinę.
Czy Jadwiga skorzystała z rad matki? Jej małżeństwo z Leonem Sapiehą, uczestnikiem powstania listopadowego i wieloletnim marszałkiem Sejmu Krajowego we Lwowie, było szczęśliwe, choć naznaczone tragedią przedwczesnych śmierci siedmiorga dzieci. Ósmym był Adam Stanislaw, ojciec wielkiego księcia Kościoła krakowskiego, wychowawcy i przyjaciela Karola Wojtyły, ks. Adama kardynała Sapiehy.


Korzystałam z „Rad dla córki” opracowanych i opatrzonych wstępem przez Marię Dębowską. Wydawnictwo Instytut Edukacji Narodowej, Lublin 2002.

Starość, a jednak radość…

Starość, a jednak radość…
Maria Braun-Gałkowska

Dziadkowie
W grupie rodzinnej każdy ma kilka ról do odegrania. Kiedy się jest osobą star¬szą, trzeba być zarazem żoną dla męża, matką dla dzieci, teś¬ciową dla synowej lub zięcia i babcią dla wnuków. Każda z tych relacji jest inna, niepowtarzalna. Z każdej warto wydobyć całą jej wartość i urodę, ale nie trzeba jej mieszać z innymi. Dla syna jest się więc matką i nie trzeba wchodzić w niektóre funkcje żony; dla wnuków babcią – i nie trzeba tego mylić z rolą matki.
Czasami dziadkowie przejmują wychowanie wnuków, ale – poza sytuacjami zupełnie wyjątkowymi - jest to nieko¬rzystne dla wszystkich zainteresowanych osób. Jest niekorzy¬stne dla dziadków, bo mają oni prawo do własnych spraw czy choćby wypoczynku, wypełniwszy zadanie wychowania włas¬nych dzieci. Bywa zresztą, że babcia tak gorliwie zajmuje się wnukami, że jej własny mąż schodzi na dalszy plan, a to ude¬rza w ich wspólnotę małżeńską.
Zbytnie zaangażowanie dziadków w opiekę nad wnukami, choć może być wygodne, jest niekorzystne także dla rodzi¬ców, bo pozbawia ich wspaniałej, twórczej przygody, jaką jest towarzyszenie rozwojowi swoich dzieci. Pozbawia ich też szansy własnego rozwoju, niesionej przez opiekę nad dziećmi, a także bardzo utrudnia nawiązanie kontaktu z dziećmi wte¬dy, gdy będą już chcieli przejąć nad nimi opiekę. Ingerencja dziadków, częściej babci, utrudnia rodzicom nauczenie się podstawowej roli rodzicielskiej, a jeżeli prowadzi do odsu¬nięcia na drugi plan ojca, zagraża wspólnocie małżeńskiej, która przekształca się i dojrzewa we współdziałaniu dla dobra dzie¬cka.
Przejęcie roli rodzicielskiej przez dziadków jest też niedobre dla wnuków, które powinny być wychowywane przez tych, którzy je urodzili – starszych o jedno, a nie dwa poko¬lenia. Przebywanie głównie z osobami starszymi wiekiem po¬zbawia ich niektórych radości dzieciństwa, uczy przesadnej ostrożności i zatroskania o swoje zdrowie. Dziadkowie są zwy-kle mniej sprawni fizycznie niż rodzice, bardziej więc ograni¬czają ruchliwość dzieci, mają tendencję do zbyt bliskiego trzy¬mania ich przy sobie.
Niedobrze jest, gdy dziadkowie zastępują rodziców także i dlatego, że dzieci w pewnym sensie tracą wtedy dziadków. Dziadkowie – jeśli nie we¬szli w rolę rodziców, a pozostali dziadkami – zachowują pewien dystans do spraw codziennych i kontakt z nimi rozszerza i wzbogaca  świat dziecka.
Dziadkowie rozszerzają świat o przeszłość – o sprawy, których rodzice nie pamiętają, bo jeszcze nie było ich na świe¬cie. To oni znali rodziców, gdy jeszcze byli mali i opowia¬danie o tym może być fascynujące; to oni widzieli świat inny, niż jest teraz. Doświadczyli wielu zmian, mogli więc nabrać do wielu spraw dystansu, przez co ich spojrzenie na teraźniej¬szość jest inne. Mogą przekazywać wnukom wartości religijne i patriotyczne, a ucząc różnych zachowań, umożliwiać ciągłość tradycji.
Dziadkowie rozszerzają też czas w przyszłość - w innym sensie niż młodzież, która jest nadzieją świata – ale przez to, że przeżyli znaczną część swego życia, przed nimi jest część krótsza. Umożliwiają więc doświadczenie przemijania czasu, wskazują na koniec życia i potrzebę mądrego gospodarowania upływającymi latami.
Dziadkowie mogą też rozszerzać świat wszerz – poprzez cechy właściwe wiekowi: wyrozumiałość, cierpliwość, łagod¬ność, których bardzo dziś brakuje. W wiecznym pośpiechu i zabieganiu wielką ulgą może być kontakt z dziadkiem, który chodzi powoli. Pewne spowolnienie związane z wiekiem, boleśnie odczuwane przez ludzi starzejących się, dla wiecznie popędzanych dzieci jest niezwykle cenne. Jeśli dziadkowie mniej się już spieszą, mają czas uzupełnić życie wnuków o piękno bajek opowiadanych własnymi słowami, zabawek cho¬inkowych ręcznie robionych, szydełkowych serwetek, kwiatów hodowanych w doniczce, imieninowego ciasta. Babcię, ciepłą i czułą, wspomina się przez całe życie.
Wspomina się też i dziadka, oczywiście jeżeli zechce on wejść w życie wnu¬ka. Może czasem dziadek nie docenia tego, jak bardzo może być ważny i potrzebny. Przy częstej nieobecności ojca w domu, dziadek może się stać modelem mężczyzny silnego i łagodnego zarazem. Rzeczywiście trudno, żeby szył suknie dla la¬lek i wyszywał bluzeczki, ale może na pewno zabierać na wspaniałe wyprawy do muzeum, teatru i innych ciekawych miejsc, jak swój dawny zakład pracy, warsztat przyjaciela itp. Może w zdominowany przez kobiety świat dziecka wprowadzać swo¬je męskie zainteresowania polityką, majsterkowaniem itp. Mo¬że też opowiadać. Dużo ciekawych rzeczy może opowiedzieć dziadek – może działał w konspiracji, może strajkował, może mieszkał w innej miejscowości, znał ciekawych ludzi i na pewno mógłby w te interesujące sprawy wprowadzić wnuka.
Wreszcie, dziadkowie mogą słuchać. Dzieci nieraz bardzo tego potrzebują. Rodzicom brak czasu, nie zawsze można li¬czyć na dyskrecję kolegów, a dziecko czasem bardzo prag¬nie się zwierzyć komuś ze swoich pragnień i kłopotów. Takimi powiernikami mogą być dziadkowie, jeżeli są dyskretni, cierpliwi i godni zaufania. Przyjaźniąc się z wnukiem, dziadkowie dają mu jednocześnie okazję do uczenia się szacunku dla wieku, dostosowania prędkości kroków do tego, z kim się idzie, zrozumienia czyjegoś bólu. Jeśli dziadkowie przyjmują pomoc, dają wnukom okazję do uczenia się obdarzania innych.
Dziadkowie rozszerzają rodzinę, a w sytuacjach trudnych, jak choroba, konieczność wyjazdu itp., stanowią nieocenioną po¬moc. Dają też poczucie oparcia w trudnych obowiązkach, chwi-lowe wytchnienia, gdy robi się ciężko, a oni sami przeżywają wielką radość patrząc na życie wnuków, wspierając ich wzrastanie i ciesząc się ich miłością.

Rola kobiety w rodzinie

Rola kobiety w rodzinie
Joanna Krupska

Oczekiwanie dziecka, jego pojawienie się i zamieszkanie w moim własnym ciele obudziło we mnie zupełnie nowy świat przeżyć, doznań i doświadczeń. Nie da się przekazać uczuć związanych z przeżyciem więzi i jedności z małym człowiekiem zamieszkującym w obrębie własnego ciała. Przez całą ciążę ciało matki staje się miejscem wzrostu i rozwoju człowieka, stanowi dla niego źródło pokarmu, powietrza, a także ochronę przed zagrożeniami. W każdej ciąży czułam się fizycznie źle. Na początku miałam nudności, potem puchły mi nogi, bolał kręgosłup, a pod koniec zawsze ważyłam 20 kg więcej niż normalnie i ledwie się ruszałam. Fizyczne dolegliwości nie przesłoniły mi jednak głębszych przeżyć, jedynego w swoim rodzaju szczęścia – doświadczania wielkiej i szczególnej bliskości małej osoby, jej niewidocznej, lecz przyciągającej uwagę obecności, wzbudzającej miłość. Czułam jej obecność, ruchy, wiedziałam, kiedy się obraca, kiedy ma czkawkę, wiedziałam, że dzielę się z nią swoim pożywieniem, powietrzem, które wdycha, i miałam świadomość, że przekazuję jej swój dobry nastrój albo niepokój. Dziewięć miesięcy wzajemnego towarzystwa bez chwili przerwy, w dzień i w nocy. Jest to doświadczenie przygotowujące do pełnienia nowej roli: roli matki. Dawanie swojego ciała dziecku przygotowuje do dawania mu w przyszłości swojej obecności, uwagi, energii, czasu – miłości.
Przełomową chwilą stał się poród – moment rozdzielenia. Z jednej strony rozłąka, z drugiej spotkanie. A więc przemiana relacji. Przejście z jednego etapu w drugi. Pamiętam, że pod koniec ciąży rodziła się we mnie wielka ciekawość, silne pragnienie zobaczenia wreszcie twarzy tej osóbki, którą już tak dobrze znam, objawienie się jej, odsłonięcie tajemnicy. Jak wygląda, jakie ma oczy, nos, ile waży, czy lekarz nie pomylił się, określając płeć? Pamiętam niepewność, zwłaszcza przed szóstym porodem: czy to będzie szósty chłopiec, czy też nasza pierwsza dziewczynka? I była dziewczynka, a potem po jeszcze druga. Poród to wielkie zadanie, któremu trzeba sprostać, wysiłek, który trzeba podjąć po to, żeby można było wreszcie w nowy sposób spotkać się z tak długo oczekiwanym dzieckiem. To także ważne doświadczenie bólu, który nie sygnalizuje zagrożenia, nie jest destruktywny, bólu, który należy odczytać jako wezwanie do wysiłku, do pracy, bólu, który towarzyszy wyłanianiu się czegoś nowego i przeradza się w radość. To także wielka lekcja koncentracji na dziecku, kiedy to właśnie ono staje się ważniejsze od wszystkiego, kiedy zapomina się o sobie. Sama natura ciała kobiety uczy, jak się zachowywać. Poród to sztuka współpracy z dzieckiem, z własną naturą, ze Stwórcą. Dla mnie szczególnym odkryciem był mój trzeci poród. Dwa pierwsze odbyły się w szpitalu, gdzie położne dokładnie instruowały mnie, jak mam się zachowywać. Mój trzeci syn, Tomek przyszedł na świat nieoczekiwanie, w domu, w czasie kiedy mój mąż pobiegł po taksówkę, żeby zawieźć mnie do szpitala. Okazało się, że sama najlepiej wiem, jak urodzić dziecko i poród był właściwie bezbolesny. Następne dzieci już chciałam rodzić w domu.
Wspaniałym okresem wypełniania roli matki stał się czas karmienia piersią. W inny sposób niż w okresie ciąży, ciało staje się pożywieniem dla dziecka. Może to świętokradztwo, ale karmiąc dziecko, myślałam sobie nieraz, że jestem blisko Jezusa, mówiącego – „Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje”. Matka oddaje wszak dziecku w sposób najbardziej dosłowny część samej siebie. Staje się znakiem bezinteresownego daru, który wpisany jest w jej naturę. Karmienie piersią tworzy wyjątkową więź pomiędzy kobietą a dzieckiem, rozpoczyna szczególnego rodzaju dialog bez słów, w którym uczestniczą wszystkie zmysły – matki i dziecka.
Chcę podkreślić, że doświadczenie ciąży, porodu, karmienia jest dla kobiety właściwym, integralnym doświadczeniem całej jej osoby. Sprowadzanie tego doświadczenia tylko do wymiaru fizycznego jest okaleczaniem i zniekształcaniem go. To doświadczenie całej istoty kobiecej, w wymiarach, których nie należy rozdzielać: fizycznym, psychicznym i duchowym, ma wielkie znaczenie dla pełnionej przez nią roli w rodzinie. Rola matki w rodzinie jest zakorzeniona w tym właśnie niezwykle pięknym okresie bliskiego związku z osobą dziecka wyłaniającą się z całej jej istoty, w okresie przekazywania życia. Doświadczenie to przemieniło także naszą więź małżeńską, wniosło w nią nowy koloryt, nową jakość, nową dojrzałość.
Z biegiem czasu trzeba było oddalić się od tego doświadczenia, zostawiając coraz więcej miejsca dla relacji dziecka z ojcem. Rola matki z rolą ojca powinny spleść się ze sobą jak we wspólnym tańcu. W naszym domu czasem na zmianę z mężem albo z dziadkami, razem z dzieckiem bawiliśmy się klockami, potem samochodami, lalkami, czytaliśmy mu bajki, poprawialiśmy lekcje, woziliśmy na zajęcia dodatkowe, dyskutowaliśmy o poważnych sprawach, doradzaliśmy w życiowych wyborach. Często jednak, zwłaszcza w dużych rodzinach, ojciec przejmuje odpowiedzialność za utrzymanie rodziny. To najczęściej kobieta najbliżej towarzyszy dziecku przez  kolejne etapy jego wzrastania:  niemowlęctwo, okres przedszkolny, szkolny, dojrzewanie, rozpoczynanie własnego życia. Można mówić o jej roli opiekuńczej, edukacyjnej, katechetycznej, wychowawczej, terapeutycznej... Ale faktem jest, że z biegiem czasu rola matki w stosunku do dziecka staje się jakby nieco mniej istotna. I ja musiałam zrozumieć, że to także należy do roli matki – pozostawić miejsce dla innych, zmienić się w przyjaciela, i że niesłychanie ważnym zadaniem kobiety w rodzinie jest łączenie ról. Właśnie ono stanowi o niepowtarzalności każdego rodzinnego układu. Przede wszystkim jest to połączenie roli żony i matki, a nie jest tu łatwo uzyskać zawsze harmonijne współbrzmienie.
W sytuacji urodzin następnego dziecka, drogę towarzyszenia mu podejmowałam od początku, a nieco inaczej. Bo kolejne dziecko było już innym dzieckiem, a ja już nieco inną, może dojrzalszą matką. A wtedy musiałam łączyć kolejne role. W bardzo dużej rodzinie, takiej jak nasza, kobieta towarzyszy w rozwoju jednocześnie kilkorgu dzieciom na różnych etapach ich życia. Wymaga to elastyczności i stałego odpowiadania na potrzeby chwili, kiedy to np. karmienie piersią i dialog z niemowlęciem trzeba połączyć z układaniem puzzli, ćwiczeniem z dzieckiem na skrzypcach, pomocą w zakresie matematyki, powtórką z angielskiego, wysłuchaniem skarg na koleżankę z klasy, z dyskusją o polityce, no i z czasem spędzonym z mężem. Wydaje się to, czy aby niepozornie, niewykonalne? Gdybym teoretycznie chciała poświęcić każdemu z członków mojej rodziny po jednej godzinie, chociażby na wysłuchanie jego problemów, czy refleksji, (a uważam słuchanie za niezmiernie ważny komponent kobiecej roli) upłynęłoby osiem godzin, czyli dzień pracy.
 To niemożliwe do zrealizowania, ale tak jak umiałam starałam się tym zadaniom sprostać. Myślę jednak, że kobieta w rodzinie dużej, częściej niż w małej, spotyka się z doświadczeniem swoich ograniczonych możliwości, swojej niewystarczalności. Jest to doświadczenie, które uczy pokory, cieszenia się tym, co jest, a także otwiera na zawierzenie Bożej Opatrzności.