HISTORIA PEWNEJ IKONY
Teresa Winek
Był ciepły marcowy poranek 1945 roku. Jak w każdą środę, tak i tego dnia pani Janina (przywiązana do drugiego imienia i patrona, świętego Kazimierza), wraz z furmanem Głuszkiem, udała się do Buska, by na tamtejszym targu zaopatrzyć w żywność spory dom – rodzinę i pracujących w majątku robotników. To ona od pewnego czasu była głównie odpowiedzialna za rodzinę. A także stawy z rybami i młyn. Mąż, jedyny w okolicy wojskowy z fachowym wykształceniem, włączony w akcje Armii Krajowej, szkolił młodych żołnierzy, ukrywał się.
Do Buska jeździła przede wszystkim po chleb – by wystarczyło na cały tydzień. Pani Królowa, właścicielka piekarni, gromadziła też suche pieczywo, którym karmiono ryby. I tym razem bryczka była wypełniona wiktuałami i ułomkami suchego chleba. W pewnej chwili na drodze od Pińczowa, na wysokości Góry Kwiatkowej, pojawiła się kawalkada radzieckich czołgów. Brudni, wymizerowani żołnierze otoczyli bryczkę i przerażonych jeźdźców. Nie minęła chwila… i zniknął wszystek chleb, także ten suchy.
Jeden z czołgistów wrzucił do bryczki bury, konopny worek – spory pakunek. Nie było czasu na sprawdzanie jego zawartości. Pani Janina, szczęśliwa, że wyszła z tego spotkania cało, choć pozbawiona wiktuałów, wróciła do domu. I dopiero tam zobaczyła, co otrzymała. W worku były trzy deski, które ułożyły się w ikonę: na złotym tle postać Maryi na obłoku, z błogosławiącym oburącz Jezusem. Poniżej para ludzi, Anioł udzielający Komunii świętej starcowi, dziecko.
To była chyba najbardziej nieprawdopodobna „zdobycz” wojenna. Pani Janina przechowywała ją w domu przez ponad pięćdziesiąt lat, w 1998 roku przekazała swemu synowi, kapłanowi. Maryja z tajemniczej ikony osiedliła się na służewskiej plebani, a jej spadkobierca modlił się, by rozeznać, co zrobić z takim darem. Trwało to prawie dziesięć lat, do 2007 roku.
Mijało wtedy tysiąc siedemset lat od śmierci świętej Katarzyny Aleksandryjskiej, dziewicy i męczennicy. Mnisi z klasztoru św. Katarzyny, położonego na Synaju, u podnóża góry o tej samej nazwie, przywieźli do warszawskiego kościoła relikwie świętej patronki. Na uroczystość, tajemniczym zrządzeniem Opatrzności, przybyli też zakonnicy z prawosławnego klasztoru koło Petersburga. Ksiądz prałat Józef Roman Maj pokazał im „wojenną” ikonę. Ku zaskoczeniu obecnych, jeden z mnichów, archimandryta Łukian Kucenko, ukląkł przed obrazem, ucałował go… i powiedział, że teraz wie, po co przyjechał do Warszawy. Nie wyjedzie bez ikony, przedstawia ona bowiem Bogarodzicę Maryję, Radość Wszystkich Strapionych, a on buduje pod takim wezwaniem świątynię w dalekiej Karelii.
Według historyków sztuki, ikona „Radość Wszystkich Strapionych” należy do stosunkowo często spotykanych, bo powszechnie czczonych w Kościele prawosławnym wizerunków Bogarodzicy. Jej pierwowzór znajdował się od 1643 roku w moskiewskiej cerkwi Przemienienia, gdzie dokonywały się liczne uzdrowienia, święto Maryi z tego obrazu obchodzono 24 października. Otrzymana przez panią Janinę kopia powstała na przełomie XVII i XVIII wieku. Namalowana została złotem i temperą na desce, barwami ugru, czerwieni i bieli oraz zieleni. Cyrylicka inskrypcja opisuje temat ikony. Obraz dowodzi dużej sprawności warsztatowej malującego, odznacza się bowiem wysokimi walorami estetycznymi i kompozycyjnymi.
Gdy minął rok i załatwiono wszelkie urzędowe formalności, Maryja znów wybrała się w drogę, tym razem na Północ, gdzie będzie siać radość w sercach przytłoczonych trudami codzienności, ale i zatroskanych o przyszłość świata, któremu chciano odebrać Boga. Będzie budować ducha jedności między prawosławnymi i katolickimi wyznawcami Jej Syna. Pozostanie znakiem sensu i ładu w pozornie chaotycznym wirze ludzkich działań.
***
– Tajemniczym zrządzeniem Opatrzności, zadaniem naszej rodziny, było przechowanie tej ikony przez ponad sześćdziesiąt lat – mówi ks. prałat Józef Roman Maj – Zawsze jednak uważałem, że jej miejsce jest w świątyni, że powinna być przedmiotem kultu, bo on stanowi o jej wielkości. Kult obrazów jest mocno rozwinięty w prawosławiu, one pobudzają do życia duchowego. Ikona przechowywana w muzeum nie ma tej wartości. Ten obraz jest wyjątkowo piękny, wypracowany artystycznie, szczególnie postać Maryi z Jezusem i tło. Artysta malował ją przez lata, techniką niezwykle pracochłonną. Inną ręką namalowano Anioła i postaci ludzkie.
– Jakie znaczenie ma fakt przekazania ikony do cerkwi?
– Uroczystości, jakie odbyły się w klasztorze Świętej Trójcy Aleksandra Swirskiego miały podniosły charakter. Duchowni i lud przyjęli ikonę (oraz relikwie św. Eustachego) bardzo serdecznie. Będzie ona przechowywana w nowej, budowanej dopiero świątyni we wsi Konduszi. Na odrzwiach znajdzie się tablica informująca, że obraz jest darem katolickiego księdza. Zaistniały fakt ma więc znaczenie ekumeniczne. Ikona została omodlona przez wiernych w kościele Św. Katarzyny na Służewie, a teraz będą się przed nią modlić wyznawcy prawosławia, będzie więc budowana szczególna więź modlitewna wiernych obu Kościołów.
Moje serce powędruje daleko...
Moje serce powędruje daleko...
Anna T. Pietraszek
Ten cichy moment, gdy wreszcie zaopatrzę wszystkich chorych, gdy ukochane samotne osoby już będą miały swoje ozdobione choinki, ugotowane galarety z karpi, złożone na siankach opłatki, przyjdę zziębnięta do mieszkania, tu będzie cicho, pusto, bez specjalnych zapachów świątecznych.
Ustawię na stole malutką sztuczną choinkę, zapalę świeczkę. Zza ścian będą dobiegały hałasy, wrzenie przygotowań do świętowania. A u mnie – cisza… Zbolałe nogi od dreptania dla innych, odpoczną. Moje serce w modlitwie powędruje daleko…
Najpierw do Afryki, tam, w Kongo, polskie cztery siostry, w kraju opuszczonym przez wszystkich, przez cały świat, przez wielu misjonarzy, te siostry – na pewno jak co noc będą podłączały kroplówki czy rurki do nosa niemowlaków opuchniętych z choroby głodowej, popłyną życiodajne odżywki, do rana kilkadziesiąt matek zachowa swoje dzieci przy życiu, odzyska te dzieciątka uratowane od śmierci z głodu, za …10 groszy – tę malutką sumkę odliczaną co roku z każdej wigilijnej świecy, sprzedanej w polskich kościołach na fundusze pomocowe Caritas. Moja mała Neema, afrykańska córka, adoptowana w adopcji serc, gdzieś tam jest – odzyskana do życia, za te 10 groszy dziennie. Jest, jej serduszko bije, jest trochę moje, choć zapewne nigdy więcej się nie zobaczymy. Tej wigilii – będę modlić się przy swoim samotnym stole, przy tej najmniejszej świeczce wigilijnej, o bezpieczeństwo dla Neemy, gdy w Kongo tyle dzieci ginie w obłąkańczych mordach ludobójczych. Da Bóg, Neema tam ocaleje – da Bóg, ludzie oprzytomnieją i powstrzymają się od nienawiści. Da Bóg, polskie siostry będą mogły posługiwać bezpiecznie.
Potem – moje serce w modlitwie odwiedzi szpitalik w kolonii trędowatych na misji w Puri, u Ojca Mariana Żelazka. Ojciec już drugi rok nie żyje, a ja mam uczucie takie, jakby był jeszcze bliżej nas. Chroni swoich najbiedniejszych z biednych tam, w Puri, przed zamachami, przed ludobójczymi napadami na chrześcijan. Tam, w Puri, jakoś wszyscy przeżyli ten rok. I córcia mego brata, mała hinduska, uczennica szkoły założonej przez Ojca Mariana, dla dzieci z rodzin trędowatych… I córcia mojej 90-letniej mamy i jej siostry – przysposobiona z ich małych polskich emerytur, na czas nauki w szkole, objęta opieką „adopcją serc“, jako votum dziękczynne za ocalenie ojca rodziny z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen… I mój brat i moje Panie, przyjęli te dwie dziewczynki pod stałą opiekę za 21 euro miesięcznie, zamiast kwiatów na grób ojca… W szkole w Puri jest 500 dzieci. Gdy zaczęły się zabójstwa chrześcijan w Indiach, nagle odpłynęli sponsorzy szkoły. I wtedy, jeden apel w polskim dzienniku, apele w kościołach – spowodowały, że niemal wszystkie potrzebujące tam dzieci zostały objęte tą opieką serc.
Dalej, moje serce powędruje w myślach do pewnej rodziny, która mnie nie chciała. Nie pasowałam, nie mam tak wielu rzeczy, eleganckiego samochodu, foteli skórzanych, włoskich ciuchów ani stosownych makijaży. Nie ma o czym ze mną porozmawiać. I moja wiara jest zbyt wymagająca, taka jakaś staroświecka. Tak orzekli. Jesienią urodziła się tam pierwsza wnuczka, ma piękne imię Joanna. Wiem, że nie będzie mi dane zobaczyć tego dzieciątka, być może nigdy. Tej wigilii zapewne zostanie ochrzczona. Moje serce powędruje w modlitwie do stołu tam, w tamtym domu, jak kundelek bezpański, wciśnie łebek do nóg państwa… poczuje zapach opłatka, ciast, rodzinnego ciepła. Niech Joasia będzie tylko zdrowa, na całe swoje nowe życie, niech będzie bezpieczna!
Dalej, moje serce powędruje do rodzinnego domu, tam, dawno, gdy babcia i rodzice i bracia i ciocie… przy choince wielkiej aż do sufitu… gdy pies drzemał pilnując czekających prezentów… gdy kot bawił się bombkami… to obraz zamglony, daleki… cichy, spokojny jak ukołysany sen dziecka. To dziecko bardzo ciężko oddycha, ma astmę, patrzy na zgromadzonych przy stole, ono siedzi w łóżeczku, po ciężkim ataku astmy, wyłania się z mgły niebytu, bólu plecków, wpatrzone w migotanie świeczek, przywrócone na nowo do życia. Babcia gładzi dłonią napięte mięśnie dziecięcych umęczonych atakiem plecków. Ten dotyk mogę przywołać w pamięci i dziś, jakby ukochana babcia wchodziła na nowo do mego mieszkania, gdzie nie ma już nikogo i nic, tylko ryngraf od niej wisi nadal nad moim łóżkiem. Matka Boża z Ostrej Bramy.
Wiele dziwnych miejsc na świecie, gdzie spędzałam święta. Indie, góry Hindukuszu, Tatry czy Pasterki na Żoliborzu, w kościele u ks. Jerzego Popiełuszki. Tyle pięknych miejsc, w bezpiecznym świecie.
Najważniejsze miejsce na kuli ziemskiej to jednak to, we własnym domu, gdzie własny stół, gdzie choć pusto jakoś, gdzie coraz mniej bliskich… ale gdzie płomyk świecy i opłatek. Postawię jak co roku, drugi talerz, ułożę na nim ten specjalny kawałek opłatka, może jednak, tego roku przyjdzie ta osoba, na której wyciągnięcie ręki tak czekam, od paru lat? Może to będzie już w tę wigilię? Może zadzwoni telefon i jednak… radosny głos młodej mamy zapyta, czy mogłaby mi pokazać swoją malutką Joasię…? Może to będzie już tego roku…?
Zbolałe nogi po dniach krzątaniny u moich bliskich chorych ułożę na wygodnej kanapie, i poślę jeszcze moje serce w modlitwie do szpitala w Międzylesiu, tam pewnie będzie pustawo w te święta, ale jak pamiętam, czysta pościel, pachnący obiad, serdeczne uśmiechy pielęgniarek… tam może nie ma takiej tęsknoty, gdy słychać chociaż kroki salowej na korytarzu…? Zoperowana w międzyleskim szpitalu noga już jest zupełnie sprawna, tyle mogę, dzięki „zwykłym“ lekarzom! Wróciłam do pracy, do spacerów w lesie, do życia. Gdy mrużę oczy, pojawia się ten pierwszy widok po operacji – z łóżka szpitalnego – to polskie niebo, białe baranki chmur przeganiane wiatrem. Bezpieczne miejsce. Szpitalne łóżko. Dziś wypełnia mnie wdzięczność za przywrócone zdrowie. A serce znów wędruje do afrykańskiej dżungli, z nadzieją, że moja Neema spokojnie śpi… że moje dziewczynki w Puri wędrują na Pasterkę do misyjnego kościółka. I nic i nikt im nie zagraża. O, gdyby tu mogły być przy mnie!
Warszawa, na 24 grudnia 2008 r.
Ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę
Ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę
Ks. Mirosław Jasiński
„Ziemia dotknięta” ma swój niezapomniany zapach. Nasze markowe perfumy, wody po goleniu i dezodoranty, nawet jeśli w mgnieniu oka nie wyparują w słońcu, nie mają żadnych szans z aromatami Orientu. Żeby się o tym przekonać wystarczy wejść na arabski suk (uliczne targowisko). Pospolity nos bez najmniejszego trudu wyczuje tu wonne przyprawy i zioła: kardamon, szafran, bazylię, oregano, goździki, kminek, drzewo jodłowe, cynamon, czy wonną trzcinę. Na suku spotkać też można bardzo drogie piżmo i ambrę – cenione naturalne wzmacniacze wykorzystywane w produkcji perfum oraz wonne olejki, balsamy, żywice i maści. Niektóre z nich znane i używane są od wieków! Już Judasz mały flakonik nardu wycenił na ponad 300 denarów, co było równowartością zapłaty za cały rok pracy. W cenie jest również żywica niektórych gatunków drzew, niegdyś importowana do Izraela z Arabii, Somalii i Abisynii. Dziś, prócz importowanej, jest również rodzima, zbierana z drzew, głównie przez zubożałych Palestyńczyków. Żywica ta stanowi przede wszystkim doskonały materiał na kadzidło. Obok bdelium i galbanu, z których powstający podczas spalania dym skutecznie odstrasza insekty i gady, znaleźć można oczywiście mirrę. Sproszkowana, służyła mężczyznom do perfumowania ubrań i łóżek. Mirrą w płynie zraszano wąsy i brodę, zaś zmieszaną z aloesem stosowano do balsamowania zwłok. Nie dziwi więc, że w tym świecie pełnym aromatów, zarówno woń, jak i samo jej odczuwanie stały się znakiem realności istnienia i życia, w którym nawet Bóg Izraela miał swój „ulubiony zapach”; w odróżnieniu od bożków pogańskich, które „mają nozdrza, ale nie czują zapachu” (Ps 115,6).
Niewidzialny i niematerialny zapach jest dla nas ważnym nośnikiem informacji. Nie tylko mówi nam o czyimś uspokojeniu, nastroju, czy temperamencie, ale też potrafi przenieść w przeszłość, przypomnieć bliską nam osobę, jakieś wydarzenie, wręcz uobecnić nieobecnego. Kto nie ma dobrze rozwiniętego zmysłu powonienia albo stracił wrażliwość na woń, jest w pewnym stopniu upośledzony. A pachnidło, gdy zwietrzeje, udowadnia tym samym swoją bylejakość i staje się nieprzydatne, nawet niebezpieczne dla środowiska.
Święty Paweł w drugim Liście do Koryntian napisał, że jako chrześcijanie jesteśmy „przyjemną Bogu wonnością Chrystusa” (2,15). Oto ulubiony zapach Boga: chrześcijanin prowadzący życie zgodne z tym, co wyznaje i w co wierzy! Kiedy zaczyna wierzyć, tak jak żyje – staje się nieznośnym fetorem, podobnym do smrodu rozkładającej się ryby. Może dlatego pod koniec filmu „Jasminom”, świętym – wbrew wcześniejszej przepowiedni – nie okazuje się żaden z „pachnących braci” (Czeremcha, Śliwa, Czereśnia), którzy zaczęli tracić wrażliwość na zapach, bo się do nich przyzwyczaili, lecz pokornie służący wspólnocie brat Zdrówko, który pomimo wielu zajęć, zawsze znajdował czas dla małej Eugenii…
Dom na gryfickim wzgórzu
Bogdan Nowak
Nasze Pogotowie Rodzinne jest gotowe na przyjęcie każdego niechcianego dziecka, przeważnie porzuconego w szpitalu przez matki – wyjaśnia istotę swej służby Cecylia Woś, która w Gryfinie (archidiecezja szczecińsko-kamieńska) zajmuje się już od blisko sześciu lat pozostawionymi na pastwę losu maluchami. – W naszym domu znajdują troskliwą opiekę noworodki, które odbieram osobiście ze szpitala, a także te przywożone przez policję lub pozostawione anonimowo przez młode matki. Ja nikogo nie potępiam, a sąd nad zdesperowanymi często kobietami pozostawiam samemu Bogu. Najważniejsze jest to, że one donosiły ciążę, dały dziecku nowe życie, nie zabiły go. Z różnych powodów nie chciały lub nie mogły swoich dzieci wychowywać i dlatego porzuciły je. Na szczęście, na te porzucone dzieci czekają małżeństwa, które nie mogą doczekać się własnego potomstwa. Dla nich istnienie Pogotowia Rodzinnego jest błogosławieństwem Bożym, pozwalającym im przeżyć cud bycia rodziną.
Sześć lat temu Marek Woś, mąż Cecylii, przeczytał w lokalnej prasie ogłoszenie, że poszukiwane są rodziny pragnące zaopiekować się porzuconymi noworodkami. Pani Cecylia zdecydowała się odpowiedzieć na to wezwanie. Być może chciała wraz z mężem podziękować w ten sposób wszystkim, którzy niegdyś pomogli w skutecznej rehabilitacji ich niepełnosprawnego dziecka. Ukończyła półroczny kurs i postanowiła w swoim obszernym, bardzo gościnnym i promieniującym ciepłem domu, położonym na gryfińskim wzgórzu, utworzyć Pogotowie Rodzinne.
Podjęła się trudu niebywałego, bowiem przyszło jej matkować noworodkom, często z patologicznych związków. W tym zadaniu wspiera ją cała rodziną: mąż i sześcioro dzieci (jedna córka i pięciu synów), a także matka Cecylii – pani Janina. Nie tylko jednak wdzięczność wobec tych, którzy pomogli jej dziecku zdecydowała o podjęciu tej służby. Najważniejszą była miłość do dzieci, zwłaszcza tych słabych i bezsilnych, pozostawionych gdzieś w poczekalniach dworcowych, bramach domów, jak zbędne przedmioty. One są moje, choć przeze mnie nie urodzone – mówi. – Jestem z nimi dzień i noc, troszczę się o ich potrzeby.
Na ścianie dużego salonu, wśród licznych obrazów, dostrzegam oprawione w ramki błogosławieństwo Ojca Świętego Benedykta XVI dla „Cecylii i Marka Wosiów i ich Dzieci”. To uznanie ze strony największego autorytetu w Kościele na pewno umacnia małżonków w słuszności podjętej misji. Państwo Wosiowie mają pod swoją opieką każdego malucha przynajmniej rok, aż wyjaśni się i unormuje sytuacja prawna dziecka. Potem kierowane jest ono do adopcji, przez bezdzietne małżeństwa, które latami czekają na ten najradośniejszy dla nich dzień, kiedy Boskim zrządzeniem staną się pełną rodziną. Jeśli ta procedura prawna przedłuża się, dziecko dalej przebywa pod opieką pani Cecylii.
Jacek, u którego lekarze stwierdzili małogłowie, został przywieziony do domu Wosiów w drugim dniu jego życia. Nikt jednak tej diagnozy lekarskiej nie przyjmował do wiadomości; chłopczyk był traktowany jak zdrowy. – W ciągu dwuipółrocznego pobytu u nas był po prostu nasz – wspomina pani Cecylia. – Myśmy go kochali, uczyli raczkować, chodzić i wymawiać pierwsze słówka. Gdy potem zabrała go pewna rodzina z USA, okazało się, że był on zupełnie zdrowym dzieckiem.
Jacek ma dziś cztery lata, jest radością nie tylko tej rodziny, która go adoptowała, ale także pani Cecylii, która pielęgnowała go i otaczała troską w pierwszych dniach życia. – Choćby dla uratowania i uzdrowienia tego jednego chłopczyka warto było założyć Pogotowie Rodzinne – stwierdza – a przecież w naszej „rodzinie” znalazło bezpieczne schronienie i opiekę trzydzieścioro dzieci. I dzięki temu, ponad dwadzieścia małżeństw poprzez adopcję naszych wychowanków, stało się rodzicami. A bezdzietnych małżeństw oczekujących na adopcję dziecka jest coraz więcej.
Przyszli rodzice adopcyjni do Pogotowia Rodzinnego kierowani są przez szczecińskie ośrodki adopcyjno-opiekuńcze. Tutaj dokonują wyboru upragnionego dziecka, a właściwie to osierocone dziecko samo wybiera swoich nowych rodziców. Zdarzało się, że małżonkowie spotkali się z chłopczykiem czy dziewczynką, ale to dziecko ich nie zaakceptowało i trzeba było zrezygnować z tego wyboru. Dziecko intuicyjnie dokonuje wyboru przyjaźnie uśmiechając się i przytulając do przyszłych rodziców. Ono musi przyzwyczaić się do ich widoku, głosu, uśmiechu, a nawet zapachu.
Tutaj też przyszli rodzice pod fachową opieką pani Cecylii uczą się pielęgnacji, karmienia i postępowania z przyszłym synkiem lub córką.
Rodziny adopcyjne nie zapominają o gryfińskim domu państwa Wosiów, gdzie rozpoczęło się ich nowe życie. Są w kontakcie telefonicznym, listownym i osobistym, szczególnie z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Radzą się i dzielą radością bycia rodziną. Najstarsze dziecko przyjęte niegdyś przez Wosiów ukończyło już sześć lat, chodzi do „zerówki” i wychowuje się w szczęśliwej rodzinie.
– Gdy zasiadamy do wigilijnej wieczerzy duchowo łączymy się ze wszystkimi rodzinami, które obdarzyliśmy przygarniętymi przez nas dziećmi – opowiada pani Woś. – Cieszymy się, że nasza rodzina ma swój udział w ratowaniu urodzonych, ale porzuconych przez biologiczne matki, sierot. Dzięki harmonijnej trosce, w autentycznej miłości, te dzieci nigdy nie były i nie są traktowane jak „dodatkowy mebel”, ale jako bezcenny dar Boży, dający radość tym, którzy nie mogli być rodzicami.
Pogotowiu Rodzinnemu pomocy materialnej i prawnej udziela Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Gryfinie, a także liczni przyjaciele tej opiekuńczej rodziny, która uratowała wiele niechcianych dzieci i umożliwiła innym zaznać radości rodzicielstwa.
Cecylia nie szuka ani publicznego uznania, ani tym bardziej reklamy dla swego poświęcenia się najmłodszym sierotom, które być może nigdy nie poznają twarzy swoich biologicznych rodziców. Jej wrażliwość i doświadczenie wyniesione z własnego macierzyństwa, zdecydowały o sukcesie w prowadzeniu Pogotowia Rodzinnego.
W domu państwa Wosiów znajduje się też azyl dla poranionych leśnych zwierząt, które w tym przydomowym schronisku są karmione, leczone, a potem wypuszczane do lasu. Można więc powiedzieć, że ten dom to prawdziwa przystań przyrody, do której należy człowiek, fauna i flora.
Hrabianka z Kresów, czyli Matka Elżbieta Czacka
Hrabianka z Kresów, czyli Matka Elżbieta Czacka
Dopiero na sądzie Bożym zobaczymy jasno, jakimi to drogami Bóg Matkę prowadził, że z hrabianki Róży Czackiej, która mogła sobie żyć wygodnie i niezależnie, stała się Służebnicą Krzyża, służebnicą niewidomych.
ks. Władysław Korniłowicz
Sielskie dzieciństwo
Róża Czacka urodziła się 22.10.1876 roku w Białej Cerkwi na Ukrainie, jako szóste dziecko hrabiego Feliksa Czackiego i Zofii z Ledóchowskich, w rodzinie od lat wiernej polskim tradycjom kulturalnym i patriotycznym. Pradziadkiem Róży był Tadeusz Czacki, działacz Komisji Edukacji Narodowej i założyciel Liceum Krzemienieckiego, a stryjem – Włodzimierz Czacki, sekretarz osobisty papieża Piusa IX i doradca Leona XIII.
W 1882 roku rodzice Róży zamieszkali na stałe w Warszawie, w pałacu Krasińskich i dopiero po 10 latach przeprowadzili się do własnego pałacyku przy ul. Nowozielnej. Róża dorastała w szczęśliwym domu, wśród kochających się ludzi, którzy zadbali o to, by otrzymała bardzo dobre, choć zdobyte w warunkach domowych, wykształcenie. Na życie duchowe dziewczyny duży wpływ miała jej babka – Pelagia z Sapiehów Czacka. I to zapewne ona podsunęła sześcioletniej Róży francuskie tłumaczenie „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa”, która to lektura będzie jej towarzyszyć przez całe życie.
Lato Róża spędzała najczęściej w rodzinnym majątku na Wołyniu. Uwielbiała jeździć konno i prawdopodobnie właśnie upadek z konia sprawił, że w 1894 roku radykalnie pogorszył się jej wzrok, który ostatecznie straciła. „Nikt nie może wiedzieć, co przechodziła dusza Matki w tej chwili, gdy się to działo. Wiemy jedno, że ten krzyż jej nie złamał, ale stał się początkiem pełniejszego życia” – mówił ks. Korniłowicz. Dr Bolesław Gepner, który uznał, że dalsze leczenie nie ma sensu, gdyż nie przyniesie polepszenia stanu zdrowia, dał Róży do zrozumienia, że powinna zająć się losem niewidomych w Polsce, bardzo często pozostawionych bez żadnej opieki. I być może pod jego wpływem właśnie zrozumiała, że jest to jej droga.
Kolejne 10 lat życia Róży są nikle udokumentowane. Na pewno uczyła się brajla (alfabetu dla niewidomych) i starała się żyć w sposób jak najmniej absorbujący innych. W najprostszych czynnościach chciała być samodzielna. Pomimo swego kalectwa podróżowała. I to podczas jednego z wyjazdów zagranicznych zapoznała się z najnowszymi metodami rehabilitacji niewidomych.
A w jakich latach przyszło Matce żyć i działać?
Niespokojne czasy
Wiek XIX to czas trudny ze względu na narastające niezadowolenie społeczne, pogłębiające się różnice w poziomie życia. Koniec wieku przynosi więc poważną dyskusję na temat problemu ubóstwa i konieczności zmiany postawy wobec osób biednych. Pojawiły się głosy, że należy osobom będącym na marginesie życia społecznego stwarzać możliwość samodzielnego bytowania i wzięcia odpowiedzialności za swój los. Zaczęto postrzegać osoby niemogące w pełni uczestniczyć w życiu społecznym (biedaków, dzieci, osoby kalekie), jako te, które w świetle Ewangelii są grupą wybranych, uprzywilejowanych, wyróżnionych. W kręgach Kościoła coraz częściej zaczęło się mówić, że radykalizm Ewangelii jest jedyną drogą rozwiązywania problemów tak politycznych, jak i społecznych, należy więc go konsekwentnie i z zaangażowaniem wcielać w życie. Miłość niesiona z prostotą tam, gdzie rodzą się spory, jest właściwym sposobem na przemianę świata. Choć wizja taka zapewne wydawała się wielu ludziom utopijna, to przecież była realizowana przez Brata Alberta, Karola de Foucauld… W takiej atmosferze społecznej i intelektualnej dojrzewała do swej misji Róża Czacka (filarami jej życia była codzienna Msza święta i Komunia św.). Nie jest więc przypadkiem, że wśród ważnych jej lektur znalazła się w tamtych latach encyklika społeczna Leona XIII z 1891 roku „Rerum Novarum”.
Początki dzieła
19 listopada 1908 roku odbyło się pierwsze spotkanie osób, które z zaangażowaniem brały udział w powołaniu do życia Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi (statut TOnO zatwierdziły władze rosyjskie 11 maja 1911 roku). Co ważne, znalazł się tam zapis o nauczaniu dzieci niewidomych alfabetem brajla w języku polskim. Pierwsze schronisko dla niewidomych dziewcząt przy ul. Dzielnej Róża Czacka otworzyła w 1911 roku, a działało ono pod opieką sióstr Miłosierdzia, sama uczyła brajla w schronisku i po domach. Dzięki jej staraniom otwarto zakład koszykarski dla niewidomych mężczyzn i Biura Przepisywania Książek, co z kolei stanowiło fundament pod bibliotekę brajlowską. Dużą rolę przywiązywała do podnoszenia poziomu intelektualnego i kulturalnego osób niewidomych. A wśród lektur założycieli dzieła w Laskach znajdują się m. in.: „Przeświadczenia wiary” Johna Henry’ego Newmana, „Sam na sam z Bogiem. Modlitwy dla tych, którzy się nie modlą” Janusza Korczaka, który zresztą w latach trzydziestych odwiedzał ośrodek w Laskach.
Praca społeczna nie odciągnęła Róży Czackiej od obowiązków rodzinnych, opiekowała się chorym na raka ojcem, a następnie umierającą, również na nowotwór, matką.
Bardzo ważnym momentem była jej podróż do Francji w 1910 roku, ponieważ nawiązała tam kontakt ze Zgromadzeniem Sióstr Niewidomych św. Pawła, dzięki którym poznała Maurice de la Sizeranne’a, jednego z twórców nowoczesnej tyflologii*. Poprzez współpracę z nim, dzieło w Laskach będzie po wojnie dysponowało najnowocześniejszymi osiągnięciami z tej dziedziny.
W życie założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i jej dzieła wtargnęła pierwsza wojna światowa, nie przerwała jednak działalności ośrodka. Front zaczął przesuwać się na wschód i rodzina Czackich dotarła do Żytomierza, następnie przeniosła się do majątku Borszcze pod Odessą, Róża natomiast została w Żytomierzu. Tam poznała księdza Władysława Krawieckiego, który został jej opiekunem duchowym.
Siostra Elżbieta od Krzyża
W wieku 40 lat (jesienią 1916 roku) Róża rozpoczęła nowicjat w III Zakonie św. Franciszka, w marcu 1917 roku złożyła pierwsze śluby tercjarskie, a 15 sierpnia 1917 roku – śluby wieczyste. Msza święta, która odbyła się w pałacu biskupim, zakończyła się przyjęciem z rąk ks. Krawieckiego habitu i imienia zakonnego: siostra Elżbieta od Krzyża. Wspominała potem ten moment: „W Żytomierzu Miłosierdzie może wielkie. W Żytomierzu odrzuciłam powoli wszystko”.
W maju 1918 roku rodzina Czackich wraca do Warszawy, niedługo potem przyjeżdża ksiądz Krawiecki, który będzie zajmował się opieką duszpasterską nowopowstałego zgromadzenia. Siostra Elżbieta od Krzyża przenosi się z rodzinnej rezydencji do zakładu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi na ul. Polną (wcześniej mieściły się tam koszary). W tym czasie często odwiedza w kurii biskupa Kakowskiego, u którego stara się o zezwolenie na założenie zgromadzenia, tam spotyka księdza Korniłowicza. W listopadzie 1918 roku otrzymuje zgodę hierarchy na przyjmowanie kandydatek do nowego zgromadzenia.
Datę 1 grudnia 1918 roku uznaje się oficjalnie za datę powstania Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, które w formule zawiera opiekę nad ociemniałymi i nawiązuje do tradycji św. Franciszka. W piśmie do władz kościelnych s. Elżbieta Czacka tak formułuje założenia zgromadzenia: „Głównym celem naszym jest wynagradzanie Panu Jezusowi za duchową ślepotę ludzi”. Na istotę tej misji wskaże po latach Antoni Marylski: „Matka ani na chwilę nie wykrzywi swego stosunku do ślepoty, którą pojmuje jako krzyż dany od Boga, aby tak jak u niewidomego w Ewangelii sprawy Boże się w niewidomym objawiały. Te sprawy Boże, to jest najwyższy szczyt i ukryty cel dobrze przyjętego cierpienia, jakby nadprzyrodzone powołanie niewidomych, którzy przez pogłębienie życia wewnętrznego służą innym ludziom. Cierpienie dla Boga przyjęte jest przezwyciężalne, jest płodne i dać może radość i pokój, którego wszyscy pragną, a którego źródła nie widzą. Toteż Matka przyjmuje dla swego zgromadzenia motto »Pokój i radość w Krzyżu«.” I dba o to, by osoby niewidome nie skupiały się na przeżywaniu swojej choroby jako nieszczęścia, a odczytywały ją w kontekście Ewangelii i wyciągały z niej dobro.
Dzieło Lasek
Matka Czacka dostrzegała, że często ludzie pogrążeni są w duchowej ślepocie, choć ich stan fizyczny jest bardzo dobry, z kolei osoby dotknięte utratą wzroku mogą „widzieć” więcej poprzez wiarę i przyjęcie krzyża. Świat, w którym nie dostrzegamy łaski Bożej jest znacznie poważniejszym rodzajem ślepoty. Takie myślenie leżało u podstaw dzieła Lasek.
W książce „Triuno” (na cześć Trójcy Przenajświętszej) pisała: „Dążeniem naszego wychowania niewidomego jest stworzenie nie tylko dzieła charytatywnego, ale osiągnięcie charakteru apostolskiego w możliwie najwyższym stopniu, przy czym rozumiemy tutaj nie apostolstwo głoszenia Prawdy Bożej, do którego ani niewidomi, ani ich wychowawcy nie roszczą sobie praw, ale apostolstwo dawania świadectwa tej Prawdzie poprzez wprowadzanie jej w życie”.
Po śmierci księdza Władysława Krawieckiego w 1920 roku, spowiednikiem sióstr i jednym z najważniejszych współpracowników został ksiądz Władysław Korniłowicz (nazywany przez siostrę Czacką „współtwórcą Dzieła Lasek”). W 1921 roku s. Elżbieta otrzymuje 5 morgów nieużytków w Laskach. Zostanie tam wybudowany ośrodek dla niewidomych i Dom Macierzysty Zgromadzenia.
Działalność założycielki dzieła w Laskach odbywała się przez lata na wielu poziomach: organizacyjnym, formacyjnym, wychowawczym, a także naukowym (opracowywała dostosowanie do polskiego systemu ortograficznego skrótów brajlowskich).
W latach 1921-1922 Matka Czacka przechodzi 2 operacje nowotworowe, i ofiarowuje się Bogu (w akcie złożonym na ręce ks. Korniłowicza) jako ofiara całopalna. Kolejne załamania zdrowia i problemy organizacyjne oraz materialne zgromadzenia nie zmniejszyły aktywności s. Czackiej. W 1923 roku podczas pierwszej Kapituły Zgromadzenia, której przewodniczył biskup Stanisław Gall, została Przełożoną Generalną Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Dwa lata później przeniosła się na stałe do Zakładu dla Niewidomych w Laskach.
Do bliskiego otoczenia Matki Czackiej należą członkowie „Kółka” skupiającego młodą inteligencję katolicką, której przewodził ksiądz Korniłowicz (Należeli do kółka m.in.: s. Katarzyna Zofia Sokołowska, s. Teresa Zofia Landy). Z ośrodkiem związane są również wybitne postaci katolicyzmu nie tylko polskiego, ale i europejskiego:Maritainowie, Charles Journet i inni. Ośrodek poprzez swoją działalność formacyjną i kulturalną stał się miejscem odnowy katolicyzmu w Polsce, centrum myśli chrześcijańskiej. Na plecenie ks. Korniłowicza zaczęła Matka Elżbieta w latach 1927-1934 spisywać swoje refleksje dotyczące dzieła, zgromadzenia, a także osobiste przemyślenia.
Bardzo ważne dla działalności ośrodka było włącznie do niego Biblioteki Wiedzy Religijnej i wydawnictwa „Verbum” (pod tym samym tytułem wydawano również kwartalnik o problematyce religijnej, społecznej i filozoficznej). W 1933 roku na terenie zakładu wybudowano Dom Rekolekcyjny, do którego przyjeżdżali i przyjeżdżają ludzie należący do elit intelektualnych Polski. W trakcie tworzenia dzieła Lasek spotykało Matkę Czacką wiele trudności, także ze strony niektórych przedstawili Kościoła. Wiele osób z nieufnością odnosiło się do działalności, która dalece wykraczała poza utarte schematy myślenia. Jednak w 1937 roku papież Pius XI przyjął Matkę Czacką na prywatnej audiencji i pobłogosławił jej pracy.
We wrześniu 1939 roku Matka Czacka została ciężko ranna podczas bombardowania Warszawy, poddano ją operacji bez znieczulenia, usunięto zmiażdżoną gałkę oczną, złożono złamane ramię. W czasie działań wojennych zniszczeniu uległo 75% budynków, działalność zakładu została zawieszona, siostry włączyły się w pracę konspiracyjną, w Domu Rekolekcyjnym znajdował się szpital powstańczy w 1944 r. Zaraz po wojnie rozpoczęto odbudowę zakładu, co przy niechęci ze strony nowych władz nie było zadaniem łatwym. Znacznie ograniczano bowiem działalność instytucji kościelnych we wszystkich wymiarach.
W 1948 roku Matka Czacka miała wylew krwi do mózgu, którego skutkiem był częściowy paraliż, 2 lata później podjęła decyzję o rezygnacji z pełnienia funkcji przełożonej.
Rok 1951 przynosi kolejne załamania stanu zdrowia i założycielka dzieła w Laskach kolejne 10 lat spędza w pokoju, który przylega do kaplicy; jest wyłączona z czynnego udziału w życiu placówki. Całkowicie poświęca się modlitwie. W kwietniu 1961 roku następuje kolejny wylew.
Matka Czacka umiera 15 maja 1961 roku w Laskach, tam też zostaje pochowana na miejscowym cmentarzu. W grudniu 1987 r. kardynał Józef Glemp otworzył proces beatyfikacyjny Sługi Bożej Matki Elżbiety Czackiej, której dzieło trwa i wciąż się rozwija.
________
* Tyfrologia – dziedzina działalności zajmująca się życiem i problemem niewidomych
Oprac. Katarzyna Kwiecień na podstawie artykułu Marii Prusak zamieszczonego w „Biuletynie Centrum Promocji i Kariery Zawodowej Osób z Dysfunkcją Wzroku”
W klimacie dwudziestolecia
Alicja Szubert-Olszewska
Obecnie coraz więcej galerii i muzeów, tworząc ekspozycje tematyczne, wciela ideę reprezentowania świata poprzez przedmioty – przedmioty zwykłe, najpopularniejsze, najbardziej charakterystyczne. Podobnie postąpili twórcy wystawy „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności”. Widzimy tam przedwojenne zabawki, meble, maszyny do pisania, drewniane śmigło samolotowe, żurnale, plakaty, reklamy, zfotografowany nocą jeden z pierwszych polskich neonów reklamujący mydło Schichta, drewniane narty, skórzane buty narciarskie i piłki, i przepiękne, kunsztownie skrojone, rzadkiej elegancji suknie z kolekcji Ossolineum z Wrocławia, wśród nich kreację projektu Wandy Telakowskiej skomponowaną na Bal Polskiego Jedwabiu (chodzi o nasz „milanówek”) zorganizowanego pod patronatem prezydentowej Mościckiej. Każdy z tych przedmiotów, z tak bardzo przetrzebionej, materialnej spuścizny dwudziestolecia, zasługuje na ekspozycję w salach muzealnych. Obecnie żyjemy w świecie, w którym podział na sztukę elitarną i niską jest coraz mniej ostry. Bywa, że niejeden obraz współczesny czy instalacja są mniej wartościowe artystycznie niż przedmiot użytkowy, zaprojektowany przez dobrego designera, czy profesjonalnego rzemieślnika. Więcej taki wyrób mówi o epoce, w której powstał, o jej systemie wartości niż niejedna, tzw. „prowokacja artystyczna”. Wiele zmieniło się w pojmowaniu przedmiotu kultury, i dlatego muzea coraz częściej poszerzają swoją ofertę o artefakty, które dawniej nie były kwalifikowane na pokazy. Współczesny widz dostrzega w pospolitym z pozoru wyrobie użytkowym nie tylko wartości poznawcze i estetyczne. Stary przedmiot potrafi go głęboko wzruszyć. Przydarzyło się to także i mnie, kiedy na wystawie „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności” w dziale poświęconym dzieciom zauważyłam w gablocie czerwoną okładkę książki „Literki zaczarowane - otwórz książkę wstaną same”. Taką samą dostałam w prezencie pod koniec wojny, dzięki niej nauczyłam się czytać.
Wystawa „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności” obejmuje najrozmaitsze obszary rzeczywistości, od historii, polityki, przemysłu po sport, sztukę, modę i rozrywkę; jest próbą ogarnięcia wielkiego materiału, skomplikowanej mozaiki, jaką była wówczas odrodzona po 123 latach niewoli Polska, wielonarodowa, wielowyznaniowa, wielokulturowa. Pojemność takiego medium, jak wystawa jest z konieczności ograniczona. Tak złożony fenomen jak narodziny i budowa państwa, jego instytucji trudno zamknąć w formie ekspozycji. Niemniej każda próba stworzenia syntezy, rekonstrukcji tego czasu, jego ducha jest potrzebna. Twórcom ekspozycji „Dwudziestolecie. Oblicza nowoczesności”, zaprezentowanej na Zamku Królewskim w Warszawie udało się przedstawić przestrzeń wprowadzającą współczesnego widza w klimat dwudziestolecia międzywojennego, potrafili pokazać żywiołowość i dynamikę tych lat, nie niszcząc ich legendy, mitu. W tym wielowątkowym eseju opisującym dwudziestolecie chciałabym wyróżnić jeden wątek: ikonosferę tej epoki, jej stronę wizualną, reprezentowaną przez sztukę wysoką i przez przedmioty codziennego użytku, wytwory ówczesnego rzemiosła i przemysłu. Międzywojenna sztuka wyrażała się w dialogu. Ponadnarodowy styl geometryczno-techniczny, reprezentowany na wystawie przez prace Henryka Stażewskiego i Mieczysława Szczuki, pozostawał w sporze ze stylem odwołującym się do tradycji narodowej i ludowej, zilustrowanej dziełami Łukaszowców, Władysława Skoczylasa oraz triumfatorów Wystawy Paryskiej w 1925 r.: Zofii i Karola Stryjeńskich, Wojciecha Jastrzębowskiego, Józefa Czajkowskiego Jana Szczepkowskiego. Ci ostatni głosili i praktykowali zmniejszenie dystansu sztuki od życia, przystosowanie jej do potrzeb formującego się wówczas nowoczesnego, demokratycznego społeczeństwa II Rzeczypospolitej. Polskie wzornictwo lat dwudziestych i trzydziestych, nasze art déco zawierało wiele aluzji do zakopiańskiej snycerki, kurpiowskiej wycinanki, huculskich kilimów, odwoływało się do starych, wypróbowanych przez wiele pokoleń technik ludowych. Polscy artyści-wzornicy proponowali odbiorcy sprzęty proste, solidne. W miejsce tandetnego, drobnomieszczańskiego kiczu chcieli zbudować otoczenie człowieka na nowo, tworząc je z logicznych form i szlachetnych materiałów, łącząc modernizm z tradycją. Ich wielostronne działania w widoczny sposób zmieniły publiczną przestrzeń wizualną dwudziestolecia, ich dorobek przedwojenny umożliwił i ułatwił kontynuację, przerwanego przez stalinizm, modernistycznego eksperymentu. Nie byłoby polskiej szkoły plakatu bez Gronowskiego, sukcesu współczesnej polskiej tkaniny bez Eleonory Plutyńskiej, Cepelii bez Telakowskiej, bez twórców „Rytmu” i „Ładu”. Dzięki formalnej konsekwencji, wrażliwości na walory materiału, wierności zasadom funkcjonalizmu – twórczość artystów międzywojennych zachowała atrakcyjność do dziś. Można nawet mówić o renesansie zainteresowania tą epoką.
Drogi do jedności
Hasło tegorocznego Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan „Abyśmy byli jedno w Twoim ręku”(Ez 37,17,19) zaproponowali koreańscy chrześcijanie z grupy ekumenicznej, żyjący w podzielonym kraju, jak niegdyś naród żydowski ( Ez 37,15-23). To właśnie w takim podzielonym narodzie żydowskim żył w latach 594-571 przed Chrystusem Ezechiel – prorok i kapłan, dodając otuchy ludowi w sytuacji rozłamu i szerzącego się bałwochwalstwa. Jedna z wizji proroka Ezechiela mówi o połączeniu w Bożych dłoniach dwóch kawałków drewna, które symbolizują rozdzielone królestwa (Ez 37,15-23).W wizji tej możemy dostrzec aluzję do krzyża, na którym Chrystus dokonał pojednania człowieka z Bogiem i ludzi między sobą. Ze starotestamentalnego słowa proroka Ezechiela odczytujemy więc nadzieję na pojednanie chrześcijan należących dziś do różnych Kościołów. Pojednanie to jest „w ręku Boga”, ale wszyscy chrześcijanie winni tego pragnąć, poznawać się wzajemnie i prowadzić między sobą dialog w duchu miłości.
O tych sprawach rozmawia ze znanym ekumenistą ks. Romanem Indrzejczykiem – kapelanem prezydenta RP i rektorem kaplic prezydenckich, poetą – Bożena Rytel.
Zapytam najpierw od jak dawna interesuje się Ksiądz problemem ekumenii?
– Z przedstawicielami innych wyznań spotkałem się bardzo wcześnie jako świeżo upieczony ksiądz. Mój proboszcz, Antoni Kwieciński, rektor seminarium, archeolog, profesor, przyjaźnił się z prawosławnym profesorem Jerzym Klingerem oraz z ks. Zygmuntem Michelisem z Kościoła luterańskiego. Zapraszano mnie, młodego wówczas księdza, na te spotkania. Bardzo to sobie ceniłem, przysłuchiwałem się rozmowom i dyskusjom. Były to pierwsze moje kontakty z chrześcijanami innych wyznań, które uwrażliwiły mnie na problemy ekumeniczne. Potem były inne wspólne spotkania, modlitwy, ceremonie pogrzebów, ślubów, na które byłem zapraszany na życzenie rodziny, np. luterańskiego pastora. I tak to się zaczęło.
Wciąż zbyt małą mamy wiedzę o wierze naszych braci z innych Kościołów chrześcijańskich, czy nie jest to wynik braku naszej otwartości na podzielony Kościół i podzielonych wyznawców jedynego Boga?
– Nie tylko za mało wiemy o naszych współbraciach, ale często boimy się, że w kontaktach z chrześcijanami z innych Kościołów stracimy swoją tożsamość. Człowiek, który potrafi słuchać i rozmawiać, potrafi również uszanować i zaakceptować inny sposób widzenia. Czy staram się mieć taką postawę? Każdy może sobie zadać takie właśnie pytanie.
Myślę, że złe kontakty polskich katolików z braćmi z innych Kościołów są wynikiem obciążeń historycznych. Na przykład przez lata protestantyzm traktowaliśmy jako wiarę Niemców, więc na nią przeniosło się uprzedzenie wynikające z polityki germanizacyjnej, stosowanej przez pruskiego zaborcę wobec Polaków. Podobnie zjawisko rusyfikacji i prześladowania Kościoła katolickiego na terenie zaboru rosyjskiego spowodowało postrzeganie prawosławia przez wiele osób jako religii ruskiej. Poza tym sporo ludzi uważa, iż kontakt z innymi chrześcijanami może ich osłabić, zgodnie z powiedzeniem „kto z kim przestaje, takim się staje”. Wiąże się to z niewiarą w siłę swoich przekonań, a tym samym z brakiem dojrzałości chrześcijańskiej.
Sądzę, że obawa przed dialogiem z chrześcijaninem innego wyznania jest właściwie postawą pogańską?
– Lęk przed podjęciem dialogu można tłumaczyć słabością człowieka, ale i problemami wiążącymi się z rozłamem, który niegdyś nastąpił. Dostrzegana obecnie tendencja otwierania się na chrześcijan innych wyznań prowadzi do spotkań łączących ludzi z Panem Bogiem. Przecież wszyscy wierzymy w tego samego Boga. Wyznawcy innych Kościołów chrześcijańskich są naszymi braćmi i siostrami w Chrystusie. Mówimy, że Kościół Jezusa Chrystusa jest podzielony, ale to jest jeden Kościół, mimo że idący różnymi drogami. Podziały wynikają poniekąd z ludzkiego egoizmu i wzajemnego niezrozumienia. Ludzie podzielili się na wiernych i niewiernych, odsądzając się od czci i wiary, ale wszyscy wiernie pragną służyć Panu Bogu. Być może gdyby nasi ojcowie mieli więcej wrażliwości i zrozumienia dla siebie nawzajem, może nie byłoby dziś podziałów.
Co więc należy robić, aby przestały one istnieć?
– W tym celu przy różnych okazjach odbywają się wspólne modlitwy, a także podejmowane są różnorodne inicjatywy cykliczne, jak choćby Nabożeństwa o Jedność Chrześcijan czy Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan na całym świecie. Istnieje wiele inicjatyw posoborowych, np. ekumeniczne grupy modlitewne, Stowarzyszenie Pokoju i Pojednania „Effatha”… Skutkiem wspólnych spotkań są m.in. zawierane przyjaźnie wśród osób z różnych Kościołów chrześcijańskich, budowanie silnych więzi międzyludzkich; wzrasta w ten sposób szacunek do drugiego człowieka o odmiennych poglądach i tradycjach. Co nie znaczy wcale, że rezygnuje się z własnych przekonań.
Razem z naszymi braćmi z innych Kościołów chrześcijańskich uczestniczymy w rozmaitych wydarzeniach publicznych i ceremoniach, np. przy zawieraniu małżeństw, przy pogrzebach. Często modlitwy są prowadzone wówczas przez przedstawicieli różnych wyznań. Nie ranimy w ten sposób swoich przekonać, lecz pokornie uznajemy swoją inność.
Hasło tegorocznego Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan „Aby byli jedno w Twoim ręku” niesie nadzieję na pojednanie wyznawców Chrystusa.
– Bardzo pragnę, aby każdy człowiek tę konieczność pojednania zrozumiał i do niej dążył... A jaki ten pojednany Kościół przyszłości będzie, tego nie wie nikt. Wiadomo natomiast, że musi zachować wierność Ewangelii, pozytywną chrześcijańską tradycję i bogactwo, które wnoszą inne Kościoły.
Miłość, zgoda, pokój to wartości możliwe do osiągnięcia. Trzeba będzie wypracować jednak jakiś sposób życia w Kościele przy tak bogatej różnorodności. Na dobrą sprawę, nie wiemy, kiedy i w jaki sposób urzeczywistni się owa jedność, do której dążymy. Aby ją przybliżyć potrzebna jest postawa nieustannej otwartości na drugiego człowieka, postawa pokory i wybaczenia wzajemnych uraz, budowanie wspólnej przyszłości w duchu Bożego Pokoju, czego wszystkim i sobie życzę.
Dziękuje serdecznie za rozmowę, życząc wszelkiego błogosławieństwa w podejmowanej przez Księdza misji.
22 stycznia 2009 roku w kaplicy Zwiastowania NMP w pałacu prezydenckim przedstawiciele podzielonych Kościołów chrześcijańskich spotkali się z Panem Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim na wspólnej modlitwie o jedność chrześcijan. Oprócz czytań Słowa Bożego, przeznaczonych na tę okazję ( Iz 58,6-12, Ps 103, Ga 3, 26-29, Łk 18, 9-14), modlono się tekstem, który napisał ks. Roman Indrzejczyk.
Inicjatywa warta upowszechnienia
Inicjatywa warta upowszechnienia
Maria J. Wilczek
Nie tak dawno, miłe Panie, opowiedziałam wam o jakże cennej inicjatywie pani Wiesławy Piontek – stworzenia w Parznie, nieopodal Łodzi –Muzeum Modlitewnika Polskiego. Dzielna założycielka, która umiała, jak pamiętamy, zarazić swym zapałem i księdza proboszcza Leszka Druha, swego męża muzyka i wiele innych osób, doprowadziła do tego, że zbiory muzeum, mieszczącego się w maleńkim dworku, w którym niegdyś mieszkała Sługa Boża Wanda Malczewska, liczą dziś – przeszło tysiąc czterysta egzemplarzy (w tym także wiele starych śpiewników). A dziś chcę wam opowiedzieć o kolejnej inicjatywie, zrodzonej pod tym samym dachem lutomierskiego domu państwa Piontek, ale tym razem wysunął ją i zrealizował mąż pani Wiesławy – pan Antoni, utalentowany skrzypek, wieloletni pedagog, dzielący się swymi umiejętnościami z wieloma młodymi ludźmi. Jego inicjatywa nie dotyczyła jednak spraw związanych z muzyką, choć problem umuzykalnienia młodego pokolenia zawsze leży mu na sercu, ale – dramatycznie podupadającego dziś w Polsce czytelnictwa. A że, jak przypominał śp. ks. Janusz Pasierb przejawem patriotyzmu jest dostrzeganie potrzeb małej ojczyzny, społecznikowską swoją inicjatywę pan Piontek zaczął rozwijać w Lutomiersku, i tutaj udało mu się osiągnąć to, że przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia otwarta została zorganizowana przez niego –
Parafialna Czytelnia Prasy Katolickiej
A gdzie się ona mieści? W starej plebanii kościoła pw. Matki Boskiej Szkaplerznej, bo tam salę udostępnił na ten zbożny cel – ks. proboszcz Marek Kowalski, rozumiejący dobrze znaczenie takiej placówki dla intelektualnego rozwoju nie tylko jego parafian.
Choć głównym motorem całego zamierzenia był oczywiście pan Piontek, to, jak sam podkreśla, pomagała mu dzielnie nie tylko jego małżonka, jakby rewanżując się za niegdyś udzielaną jej pomoc w czasie powstawania muzeum, ale i wiele innych osób, a wśród nich nieoceniona pani Jadwiga Krzywania pełniąca dziś dyżury w nowopowstałej placówce. A pracy przy powstawaniu było sporo, najpierw z odnowieniem i wyposażaniem wnętrza. Na razie jest ono jeszcze urządzone skromnie i oszczędnie. Wykorzystano ławki, krzesła i stoliki niepotrzebne już jednej ze szkół, na ścianie zawisł – krzyż, jest zieleń i półki na pierwsze czytelnicze zbiory. Są jednak widoki, że samorząd postara się o bardziej wygodne i nowocześniejsze wyposażenie wnętrza czytelni. Znalazły się w niej wszystkie ważniejsze czasopisma katolickie, i to w kilku egzemplarzach, by była też możliwość wypożyczenia, choć na krótko, egzemplarza dodatkowego do domu. Obok „Niedzieli”, „Gościa niedzielnego”, „Źródła”, „Różańca”, „Arki” i „Idziemy”, na jednym z pierwszych miejsc, co może nas cieszyć, znajduje się – „List do Pani”. Jest też wiele pism dla dzieci, takich jak „Jaś”, „Dominik”, „Mały Rycerz Niepokalanej”, „Anioł Stróż”, a także, „Gazetka Parafialna”, którą zaczęto od niedawna wydawać.
A co ponadto?
Z inicjatywy pana Piontka, którego ważnym doradcą jest ks. Kazimierz Kurek, zaczęto też realizować nietypowy pomysł przygotowywania paczek aktualnych czasopism do ofiarowania chorym parafianom, odwiedzanym przez księdza proboszcza w każdy pierwszy piątek. A jest ich w mieście i okolicy przeszło 90.
Ostatnio grono współdziałające z panem Piontkiem, a wywodzące się głównie ze stworzonego niedawno Parafialnego Stowarzyszenia Rodzin Katolickich, postanowiło rozszerzyć czytelnicze zbiory o zestaw wartościowych pozycji książkowych. Trwa więc zbiórka książek, a ofiarna pani Wiesława, uzupełnia cierpliwie założony katalog.
Do czytelni zaczyna przychodzić coraz więcej osób, także z dziećmi, i to nie tylko przed, czy po niedzielnej Mszy świętej, ale i w tygodniu. Przybywają także na nietypowe, a jakże warte powtórzenia w innych środowiskach,spotkania – na wspólne odmawianie brewiarza. Po popołudniowej Mszy św., w piątek, brzmią słowa nieszporów, o 10 w niedzielę – słowa jutrzni. Przybywają też członkowie założonego przez pana Piontka parafialnego chóru, a więc sławi się więc Najwyższego także śpiewem.
Jak się dowiaduję w rozmowie z panem Antonim, to dopiero początek działań tej zdawałoby się maleńkiej placówki, bo opracowany program jest znacznie szerszy. Na razie wolał jednak go nie ujawniać, by, jak uważa, czyny wyprzedziły słowa. A ja myślę z nadzieją, że może ta inicjatywa – zakładania przyparafialnych czytelni prasy katolickiej, będzie mogła stać się znacznie powszechniejsza. Także, a może przede wszystkim, dzięki aktywnemu laikatowi, który współdziałać będzie ze swym proboszczem.
A chodzi tu o niebagatelna sprawę, nie tylko o dbałość o podniesienie poziomu czytelnictwa w parafii, ale także o zachętę do pogłębiania, i w ten sposób, formacji religijnej.
Ucieczka z feministycznego raju
Ucieczka z feministycznego raju
Alina Petrowa-Wasielwicz
Eva Herman jest znaną niemiecką dziennikarką. Jej życie może być wzorem dla młodych ambitnych kobiet – prowadziła programy radiowe i telewizyjne, jest autorką wielu książek, jest osobą rozpoznawalną. Osiągnęła sukces, ma pieniądze i wpływy, może sobie pozwolić na wiele luksusowych rzeczy i spędzanie urlopów za granicą. A jednak pewnego dnia powiedziała: Nie. Zakwestionowała wszelkie reguły, jakich dotychczas przestrzegała i nie zawahała się głośno powiedzieć, jakie wnioski wyciągnęła ze swoich przemyśleń: Feminizm jest pomyłką. Ślepą uliczką. Kobiety płacą niewyobrażalnie wysoki koszt za odejście od tradycyjnego modelu rodziny. A jeśli chcą być szczęśliwe, powinny czym prędzej odzyskać swoją kobiecą specyfikę, rolę, zaaprobować przeznaczenie.
Swoje refleksje opublikowała w 2006 r. w czasopiśmie „Cycero”. Zadała w nim pytanie: Czy stoi przed nami groźba ostatecznej zagłady, ponieważ kobiety zapomniały, jakie to szczęście i satysfakcja mieć dzieci?”
Artykuł wywołał ożywioną dyskusję, a jego autorka zdecydowała się rozwinąć szerzej poruszone w nim wątki. Powstała książka „Świat według Ewy. Życie na nowych zasadach”, która niedawno ukazała się w Polsce.
Nieraz najtrudniej jest zadać najprostsze pytania. Eva Herman je zadała. Dlaczego kobiety w Niemczech nie chcą mieć dzieci? Odpowiedzi jest kilka, ale najważniejsza nasuwa się bardzo szybko: dlatego, że uległy presji, pewnej pedagogice społecznej, że muszą się zrealizować. Co to znaczy? – Jest to brama do raju, na który składa się dobrobyt, prestiż społeczny, niezależność. I który świadczy o wartości kobiety, o tym, że idzie z duchem czasu.
Dziś autorka, która sama bardzo chciała się samozrealizować kosztem męża (jej pierwsze małżeństwo się rozpadło) i dzieci (ma tylko jedno dziecko i nad tym ubolewa) zwraca uwagę, że ten podsunięty kobietom ideał ma służyć gospodarce. W NRD sprawa była bezdyskusyjna – matka wracała do pracy kilka tygodni po porodzie, dzieci oddawano do żłobka. W demokratycznych Niemczech natomiast mit samorealizacji dziwnie współgrał z cudem gospodarczym – potrzeba było rąk do pracy. W obu wypadkach dla dzieci oznaczało to przymusową rozłąkę z matką, dramat i rozpacz maluchów, w ostateczności ukształtowanie pokolenia, które cechuje chłód emocjonalny, trudność w nawiązywaniu kontaktów, agresja, zamknięcie w sobie. Temu procesowi towarzyszyło też deprecjonowanie macierzyństwa i szczególne napiętnowanie kobiet pracujących w domu i wychowujących dzieci. Nie po to przecież studiowały, żeby teraz gotować zupki swoim pociechom.
Z iście niemiecką precyzją autorka dociera do faktów historycznych. Pierwszy sztuczny pokarm dla niemowląt wyprodukowała firma Nestlé w 1866 roku. To też wiązało się z produkcją, konkretnie z rewolucją przemysłową, która potrzebowała kobiecych rąk do pracy. Niezależnie od powodów – ekonomicznych czy ideologicznych – macierzyństwo w pewnym momencie zaczęło niektórym narodom przeszkadzać, zaczęto postrzegać je jako przeszkodę, przestało być „trendy”. Zamiast tego zaproponowano kobietom morderczą pracę po 14 godzin na dobę i złudne szczęście samotnych wieczorów.
Autorka pisze także o zgubnym działaniu antykoncepcji, która ma uchronić kobietę od katastrofy, jaką jest macierzyństwo. Bezpłodny, pozbawiony uczuć seks i tak nie jest w stanie oszukać natury, która nadal podpowiada człowiekowi, że tylko wówczas ma on sens, gdy w efekcie rodzi się nowy człowiek.
Bardzo ciężkie zarzuty padają też pod adresem feministek, które przedstawiają mężczyzn jako ciemięzców, pragnących poprzez macierzyństwo uczynić z kobiet niewolnice. Efekt jest taki, że wiele kobiet unika małżeństwa, a w ponad 80-milionowych Niemczech jest 40 mln gospodarstw domowych, zaś na jedno gospodarstwo przypada niewiele ponad dwie osoby.
Samotność, zerwane więzy rodzinne i społeczne, chłód emocjonalny i agresja – to efekt „nowego porządku”. Utrata rodziny, dzieci, serdeczności, postrzeganie życia jako wiecznej walki o swoje. Czy warto tak żyć? Autorka nie jest gołosłowna. Opowiada o losach konkretnych kobiet, które dały się zwieść mirażom. Wieczorami samotnie jedzą pizzę w swoich schludnych, dostatnich domach.
Eva mówi więc „Nie”. I nawołuje do buntu, swoistej kobiecej kontrrewolucji. „Wybrnięcie z tego ślepego zaułka zależy od nas, kobiet. Zgódźmy się znowu na kobiecość, na uczucie wstydu i intymności oraz naturalny instynkt macierzyński”.
Dziś Eva Herman przyznaje, że gdyby mogła jeszcze raz wybierać, nie stawiałaby na karierę. Wyszłaby za mąż i urodziła pięcioro dzieci. Dla niej jest już za późno. Ale nie jest za późno dla kobiet, które jeszcze mają możliwość wydobyć się z oparów absurdu. I ucieczki z feministycznego raju, który doszczętnie niszczy kobiecość.
Pisanki mojej koleżanki
Ewa Babuchowska
Anielka jest moją koleżanką z ławy szkolnej. Nie ma tu żadnej przenośni. To znaczy… przeniesiona zostałam ja, do ławki z Anielą. Za chichotanie na lekcji. Przy Anielce miałam się poprawić. Tak zdecydował nasz profesor, geograf. Było to w drugiej klasie licealnej (wtedy mówiło się „klasa IX”). Aniela nosiła biały kołnierzyk i orzechowy warkocz. Była powściągliwa, patrzyła poważnie zielonymi oczami. Wkrótce okazało się, że obie lubimy rysować. Aniela, poproszona przez koleżanki, cienko zaostrzonym ołówkiem rysowała w dziewczęcych pamiętnikach delikatne i misterne bukiety kwiatów.
W ubiegłym roku spotkałyśmy się – na fali modnych zjazdów „naszej klasy” – po raz pierwszy od matury, czyli od ponad czterdziestu lat. W chwili wspomnień każdy miał czas na opowieść o sobie. Ktoś spytał Anielkę, czy jeszcze rysuje. – Tak – roześmiała się – robię pisanki.
Okazało się potem, że jest też zamiłowaną podróżniczką.
Jak Aniela została twórczynią ludową…
Jawornik Polski, gdzie Aniela urodziła się i mieszka nadal, jest malowniczą wsią podkarpacką, na Pogórzu Dynowskim, położoną wśród wzgórz i lasów, gdzie jeszcze dzisiaj rosną jawory. Latem można tam dojechać wąskotorową turystyczną kolejką relacji Przeworsk-Dynów lub zawędrować niebieskim szlakiem z Dynowa. Jawornik Polski to dawne średniowieczne miasteczko w pobliżu starego traktu handlowego; należał do Kmitów-Szereniawitów i Stadnickich. Prawa miejskie stracił pod koniec XIX wieku. Słynął z syconych miodów. Jeszcze teraz mieszka tam wielu pszczelarzy.
Kiedy Aniela (z domu Kądziołka, po mężu Warchoł) skończyła edukację, osiadła w „dobrach rodzinnych” w Jaworniku. Jako nauczycielka zajęć praktycznych i wychowania plastycznego uczyła w swojej dawnej szkole. Przed Wielkanocą pokazywała trójce swoich dzieci i uczniom, jak się robi tradycyjne pisanki. Koleżankom w pracy podobały się bardzo.
– Namówiły mnie w końcu – opowiada – żeby wziąć udział w kiermaszu przedświątecznym w Przemyślu. Nasz babski zespół ludowy dostał zaproszenie. Miałam tylko trzydzieści pisanek, ot takich sobie… Byli tam młodzi artyści ze szkoły plastycznej w Jarosławiu, mieli piękne pisanki: malowaną na strusich jajach Mękę Pańską. Przywieziono pisanki ukraińskie i słowackie, a nawet huculskie. Moje – były ekologiczne, bo używałam barwników naturalnych. Koleżanki wystrojone w stroje ludowe śpiewały, a ja skrobałam moje pisanki skalpelem chirurgicznym. Dzieci mnie otoczyły, przyglądały się, pytały. To wszystko spodobało się redaktorowi „Życia Podkarpackiego” i napisał o mnie artykuł.
Na koniec kiermaszu Aniela dostała wyróżnienie, a zespół ludowy pochwałę, że ma takiego „ludowego twórcę”.
Niezamierzona pierwsza prezentacja
– Pisanki towarzyszyły mi od dzieciństwa – wspomina moja koleżanka. Moja babcia i ciocia skrobały pisanki we wzorki roślinne. Podglądałam ich pracę i też próbowałam. U nas było tak, że święconkę (kiełbasę, chleb, biały ser, masło, jaja gotowane, sól i chrzan)przynosiły w koszu gospodynie. Chłopcy nieśli na rękach pieczonego z ciasta baranka, takiego dużego. Mnie babcia z ciocią włożyły do koszyczka pisanki, przykryły białą serwetką ozdobioną zieloną gałązką i poszłam pierwszy raz święcić. Byłam mała, a próg w kościele wysoki. Potknęłam się i pisanki poturlały się po kościele. To była pierwsza, niezamierzona prezentacja moich pisanek… Wracałam z płaczem, bo pisanki były potłuczone, a ciocia zagniewana.
W centralnej części Jawornika, gdzie mieszka Aniela, na tzw. Dolnym Końcu czy Pasterniku pisanki barwiono w wywarze z łupin cebuli, żyta, kory dębu. Cebula daje odcienie od złotego ugru po sienę, żyto – zielenie, kora dębu – czerń. Kolor czerwony można uzyskać z buraka ćwikłowego, fioletowy z fiołków, w praktyce jednak pomagano sobie namoczoną kolorową bibułą. Na ubarwionych jajkach wyskrobywano wiosenne kwiaty lub figurki zwierząt.
– W przysiółku Jawornika, zwanym Bazary, skąd pochodził mój tato – mówi artystka – wzory pisano pszczelim woskiem. Miały kształt kolisty, w środku kropkę, a dokoła, jak w sztucznych ogniach, dwa, trzy rzędy przecinków prostych albo takich zakręconych. Mogły być czarno-białe, bywały też trzy- i czterokolorowe. Malowano je nieraz na końcu czarnym tuszem. Powierzchnia jajek nie była dzielona na części. Umieszczano tyle „wiatraczków”, ile się zmieściło.
Różnorodność technik może mieć związek z wielością grup etnicznych tego pogranicznego obszaru. W Jaworniku stoi kościół rzymskokatolicki, a w sąsiednich Hadlach już cerkiew. Tu niegdyś Ruś Halicka graniczyła z Rusią Czerwoną. Na tych terenach pozostał cały ciąg pięknych miejscowości leżących w pobliżu starych szlaków, z fascynującą historią.
Kto pierwszy podróżował?
Najpierw zaczęła się przygoda krajoznawcza Anieli, potem dopiero w świat wyruszyły jej pisanki. Zdarzyło się bowiem, że pewnego dnia do szkoły w Jaworniku przybył jako inspektor wspomniany wcześniej licealny nauczyciel geografii. Rozpoznał w Anieli swoją grzeczną i pilną uczennicę i namówił ją, by zaczęła studiować. Finałem studiów na Uniwersytecie im. M.Curie-Skłodowskiej w Lublinie była praca magisterska „Zarys fizjograficzny gminy Jawornik Polski”. Dodatkowym skutkiem – podróże. Z klubem geografów Aniela zwiedziła kawał Polski oraz sąsiednie kraje. Rozsmakowała się w turystyce, więc prywatnie zwiedziła część krajów śródziemnomorskich.
Co do wyprawy w Andy to już historia familijna, wzruszająca. Ciocia Anieli, przedwojenna emigrantka w Argentynie, zapragnęła mieć na swojej mogile garstkę ziemi z rodzinnego Jawornika. To życzenie spełniła jej córka. Kuzynka Marianna po przyjeździe do matczynej ojczyzny zatrzymała się w jawornickim domu Anieli i Franciszka. Potem przyszedł czas na rewizytę, a wraz z nią wyprawy do Argentyny (wtedy „pokonywały” Andy), Brazylii i Paragwaju. Nic dziwnego, że pisanki Anieli znalazły się potem na drugiej półkuli.
Podróże pisanek do Niemiec i Francji były rezultatem pewnego zjazdu rodzinnego. Organizujący to spotkanie znajomy pan (kiedy był w szpitalu, obdarowała go Aniela pisankami), zamówił u niej siedemdziesiąt miniaturowych rękodzieł. Powędrowały one potem z członkami jego rodziny za granicę. Wnet przyszły dalsze zamówienia.
Od tego czasu Anielka robi pisanki z wydmuszek.
– Dlaczego? – pytam.
– Nie z oszczędności, ale ze względów praktycznych – odpowiada. – Jajka białe, odpowiednie do malowania, mają cienką skorupkę i skalpel czasem ją przecina. Tak było, kiedy robiłam siedemdziesiąt sztuk. Trwało to trzy miesiące. Wtedy część gotowych pisanek musiałam wyrzucić, bo było je czuć. Wydmuszki, choć delikatne, są pod tym względem bezpieczne.
Co dalej z pisankami…
Kruche cudeńka Anielki trafiły także do Norwegii. Tam pracuje Piotr, jeden z synów. Podczas odwiedzin Aniela poznała Norwegię.
Drugi syn, Grzegorz i córka Marta wraz z rodzinami mieszkają w pobliżu. Podobnie Barbara, żona Piotra, z trójką wnuków. Córka Anieli również uczy w szkole, w Jaworniku Polskim. Robi z młodzieżą tradycyjne pisanki ( pisane woskiem), ale stosuje także inne techniki, takie jak oklejanie koralikami, liśćmi, suszonymi roślinami itp.
Aniela urozmaica swoje sposoby barwienia. Przydaje nieraz kolorów swoim skrobanym pisankom przez podmalowywanie flamastrem. Niektóre jajka maluje plakatówkami; przed rozmazywaniem chroni kolor bezbarwnym lakierem do paznokci. Ma już kłopoty ze wzrokiem. Wśród ośmiorga wnucząt Anieli i Franciszka są tylko dwie dziewczynki. Czy zwyczaj pisania i skrobania jajek wielkanocnych zostanie zapomniany? Miejmy nadzieję, że tradycja nie zaginie!
Rodzina, ach rodzina ...
Jolanta Makowska
W czasie przedświątecznych porządków znalazłam list sprzed lat czterdziestu, pisany przez wówczas siedemdziesięciopięcioletnią nestorkę rodziny do jej bratanicy. Ciocia Kasia obchodziła swoje imieniny i opisywała w liście do nieobecnej na uroczystości kuzynki jak było.
Ten list to nie tylko miła rodzinna pamiątka. I coś więcej niż przykład zanikającej już sztuki (i potrzeby!) epistolarnej. Dla socjologa to cenny dokument obrazujący nie tak odległą, a przecież tak radykalnie odmienioną obyczajowość.
Chodzi mi – między innymi – o zmianę pojmowania pojęcia „rodzina” oraz pojęcia „gościnność”.
Solenizantka, czyli ciocia Kasia, urodziła się i wychowała w kresowym dworku. Ale jej późniejsze życie było jak najdalsze od sielankowej wizji nakreślonej w „Nad Niemnem” Orzeszkowej czy w „Szczenięcych latach” Wańkowicza. Tragiczne doświadczenia związane z rewolucyjną sowiecką „pożogą”, trudne lata adaptacji do życia w bliskiej sercu, ale odległej geograficznie Polsce centralnej, dramat okupacyjnego zesłania do Kazachstanu i próba odbudowywania życia w zrujnowanym kraju – mogły zachwiać lub zniszczyć cały system i hierarchię wartości wyniesione z domu. Mogły całkowicie zerwać i zniszczyć dotychczasowe więzi. Mogły skłonić czy zmusić do przyjęcia całkiem nowego stylu i sposobu życia.
Ale nie ciocię Kasię. Czytając ten list, napisany w listopadzie 1968 roku, odnajduję odrodzoną w całkiem nowej rzeczywistości atmosferę miejsca, po którym nie pozostał żaden materialny ślad. Nawet na mapie. Ciocia Kasia nadal otoczona jest rodziną w tym najszerszym, dawnym rozumieniu tego słowa. Dom cioci Kasi jest nadal tym „przybytkiem” owej prawdziwej gościnności, która tak zdumiewała i zachwycała cudzoziemców przez wszystkie minione wieki.
Imieniny trwały mniej więcej tydzień. W tym czasie przewinęło się przez dom cioci Kasi, lekko licząc, 50, a prawdopodobnie – jeszcze o dwie dziesiątki więcej gości. Niektórzy z nich nocowali Helenka z córką nocowały u mnie, bo bały się drogi. Straszna ślizgawica. Wszyscy zostali napojeni herbatą, i nakarmieni „żeby w brzuchach nie burczało”. Ale przede wszystkim zostali przez gospodynię uważnie i z wielkim zainteresowaniem wysłuchani.
List cioci Kasi uświadamia, jak odmienne od tamtych dawnych przyjęć są nasze, współczesne. Jak bardzo wiele ludzie chcieli, potrzebowali, umieli sobie opowiedzieć i jak pięknie umieli słuchać. Jak bardzo starali się zrozumieć jeden drugiego. Jak bardzo gotowi byli do tego, co naukowo nazywamy empatią, a oni nazywali – sympatią i życzliwością.
Nie każdy potrafi sobie wyobrazić przyjęcie urządzone w dwóch pokojach z używalnością kuchni i łazienki, w którym uczestniczy kilkadziesiąt osób. Ma się wrażenie, że w ogólnym ścisku i gwarze można zamienić z niektórymi kilka – najczęściej zdawkowych – zdań. Z innymi co najwyżej „hallo”, uśmiech, uścisk ręki. Z większością po prostu się minąć.
Jak to zrobiła ciocia Kasia, że w tym zamieszaniu i tłoku, pomimo fizycznego i psychicznego znużenia nie przeoczyła nikogo i niczego, co było dla niego ważne. Z listu dowiaduję się, że mnie – świeżo poślubionej żony stryjecznego wnuka – nie było na niedzielnym obiedzie, ponieważ Jola poszła na zebranie w swoim ośrodku adopcyjnym. Że bratanek cioci przyszedł dopiero we wtorek, bo miał spotkanie koleżeńskie w dawnej szkole. Że wnukowie ciocinego brata są zgryzotą jej bratowej: Jeden ma same piątki, a drugi same dwóje. Czarna z nim rozpacz. Ciocia śledzi także ze zdumiewającym u starszej pani zainteresowaniem i znawstwem motoryzacyjne plany swoich kuzynów: Witek chce sprzedać fiata i kupić wartburga. Ale Romuś coś kręci nosem: droga eksploatacja, specjalna mieszanka i niskie b. podwozie. Wie, kiedy i gdzie odbędą się msze święte w intencji bliskich zmarłych: Za Jasia w niedzielę u „Zbawiciela”, a za Leosia 12.II, w Bydgoszczy, oczywiście. Raduje się, że jej stryjeczny wnuk zeszczuplał szczególnie wokół twarzy, i cera zdrowsza, a świeżo owdowiała bratowa wraca do siebie i już nie mówi o chorobach. Troszczy się, że jej bardzo daleka powinowata w tej ich ciasnocie nie ma dla siebie miejsca, bo Hania uczy się do matury, więc ona albo w kuchni, albo u synowej – telewizor ogląda.
W dzisiejszych czasach zebranie pięćdziesięciu osób z rodziny nazywa się szumnie „zjazdem” i jest organizowane z długim i wielkim nakładem starań i pracy. Najczęściej w jakimś lokalu. Dla cioci pół setki krewnych i powinowatych – to zaledwie „ułomek” tych, których uważa za swoją rodzinę.
Przepisując ten list na komputerze dla „późnych wnuków”, aby pokazać im, jak to dawniej bywało, musiałam dodać kilkadziesiąt przypisów, aby wyjaśnić kto jest kim, czyli – po dzisiejszemu – who is who. I choć od ponad czterdziestu lat jestem członkiem tej rodziny musiałam kilka razy korzystać z pomocy kuzynek, aby dokładnie wyjaśnić koligacyjne zawiłości. Dla cioci Kasi rodziną byli zarówno jej bracia i jej siostry z rodzinami, jak i rodziny jej bratowych. Przez imieninowy tydzień mieszkała z nią i pomagała siostra jednej z bratowych, czyli – zdaniem cioci Kasi najbliższa rodzina. Odrobinę tylko dalszą byli natomiast – uwaga – bratanica i bratanek tejże najbliższej rodziny. Wedle dzisiejszych kryteriów to nawet nie „dziesiąta woda po kisielu”, co najwyżej znajomi znajomych.
Teraz dominuje rodzina nuklearna, złożona z małżonków i dzieci. Czasem (coraz rzadziej) powiększona o rodzeństwo i rodziców. A nade wszystko rodzina „patchworkowa”, czyli zlepiona z pierwszych, drugich i dalszych partnerek (partnerów) życiowych, dzieci moich, twoich i naszych, dawnych i nowych teściów. W takich patchworkowych rodzinach na ogół nie ma potrzeby kontaktowania się – poza okazjami wyjątkowymi, jakimi są najczęściej pierwsze komunie i pogrzeby.
Mój wnuczek, uczestniczący w rodzinnym zjeździe, znał – poza rodzicami i dziadkami – zaledwie kilka osób. I to niezbyt dobrze.
Pewnie za kilkanaście lat zrozumie, że ani człowiek, ani nuklearna rodzina nie mogą być samotną wyspą. I tak jak już nie tysiące, nie setki tysięcy, ale miliony młodych ludzi, zwróci się o pomoc do „wszechwiedzącego” i „wszechmogącego” Internetu. Aby odnaleźć bliskich więzami krwi i pochodzenia, ale dalekich w sensie społecznym ludzi. Szkoda, że nie będzie miał cioci Kasi, która tak dobrze rozumiała tę potrzebę i realizowała ją nie tylko w święta, ale i na co dzień.
Wzgórze Czaszki
Ewa Owsiany
Przed wejściem do Wieczernika jakiś Arab rozłożył na kamieniu oliwne lampki. Czeka na chrześcijan: może to kupią? Jeszcze jeden zbędny pakunek, jeszcze jedna rzecz, która utrudnia skupienie. Objuczeni pamiątkami, umajeni czerwonymi gronkami drzewa pieprzowego, które ogołocili jak szarańcza, wlewają się pielgrzymi do„sali na górze”.
Wita ich cisza i smutek opuszczenia. Jakiś liszaj dymu? czy wilgoci? pełznie po ścianie. Milczą kapitele kolumn, gotyckie łuki sklepienia, kolumienki trzech okien powleczonych matowymi szybami. Z półotwartych drzwi smuży się światło, wydobywając z mroku niszę wykutą przez muzułmanów. Mihrab? Meczet? Zaskoczenie. Co innego podpowiadała wyobraźnia.
Ale cóż, wieki przewaliły się nad tym miejscem. Bazylikę, która stała na gruzach domu znanego z Ewangelii, zniszczyli w VII wieku Persowie. Nie ostał się również kościół wzniesiony przez krzyżowców. W XIV wieku Wieczernik odbudowali franciszkanie, lecz po stu latach zostali usunięci przez mahometan, którzy kaplicę Wieczernika zamienili na meczet. I od tej pory już nie odprawiano tutaj Eucharystii.
Dziś gospodarzy tu wspólnota żydowska, przechowująca tradycję o grobie króla Dawida w podziemiach domu. Na parterze otworzono szkołę talmudyczną – jesziwę. I chrześcijanom nadal nie wolno uobecniać w tym miejscu Ostatniej Wieczerzy. No messe, no music.
Muszę tu wspomnieć (nawiasem) o pewnym zaskakującym spotkaniu z żydowską rodziną. Było to na schodach Wieczernika. Dostatnio ubrani rodzice, dwójka dzieci…
– Ale śliczna! – zachwyciłam się malutką dziewczynką, uśmiechając się do niej. W tym momencie jej brat, może dwunastoletni, nagłym ruchem ramienia odepchnął siostrę ode mnie i dłonią zakrył jej twarz. Cóż to był za gest! Jaki manifest nieufności i tło wymowne dla zawirowań wokół Wieczernika!
Mniejsza z tym; przecież zaraz potem, w jednym z jerozolimskich zaułków zupełnie mnie rozbroił inny brat innej Żydóweczki. Cały dumny wziął ją na ręce, by machając mi rączką na pożegnanie jak najpiękniej wypadła na zdjęciu w tych swoich czarnych trzewiczkach, czarnym chałacie i czarnym wzorzystym czepeczku. Zupełna odwrotność tamtej sceny.
Ale wróćmy do Wieczernika, gdzie niezbędny jest ład serca.
Jestem w „sali na górze”, dotykam szorstkich ścian i ze wszystkich sił pragnę pokonać odległość dwu tysięcy lat. Kim był nieznany przyjaciel Jezusa, właściciel tamtego domu? I tajemniczy człowiek niosący dzban wody? To, co się działo wieczorem przed Jezusową Męką, promieniuje z powietrza i ziemi na tę izbę, która ani usłana jest, ani gotowa do wieczerzy paschalnej. A jednak siłą tamtego przeżycia, które ponawia w nas każda Eucharystia, pytamy: może Jezus, tak przeraźliwie wśród uczniów samotny, łamał Chleb tu, gdzie dziś łuk niszy w ścianie? Może przy tej kolumnie pochylił się z miednicą nad stopami zdumionego Piotra?
A po tych schodach opuszczał Wieczernik. „Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami. Będziecie mnie szukać…”.
Schodził w stronę potoku Cedron. Widziały Go te same mury Syjonu, które po wiekach podziurawiła kulami wojna izraelsko-arabska 1967 roku. Minął pałac Kajfasza, gwarny, rozświetlony na święto. Do tego pałacu jeszcze tej samej nocy przywloką Go słudzy świątyni.
Szedł spiesznie, za Nim uczniowie. Niewiele pojmujący z tego, co się dzieje, nieczuli na grozę sytuacji. Po kamieniach bielejących na dnie potoku przekraczają Cedron i wspinają się na zbocze Góry Oliwnej.
Dopadają miejsca, które łudzi pozorem bezpieczeństwa. To ogród Getsemani, wschodnia posiadłość z grotą, gdzie znajdowała się tłocznia oliwy.
Tu zasypiają. Przebywać z kimś, kto pogrążony w udręce? To zbyt trudne. Niby chcieli strzec modlitwy Mistrza, ale sen ich zmorzył. Wiekowa oliwka tego nie pamięta. O jej konary, sękate, poskręcane jak sploty ośmiornicy ociera się teraz wygłodzony kot, a szare liście szeleszczą z trwogi, jak osika. Przez wieki robiono na nich interes sprzedając pątnikom ogród po listku. Ale kilka drzew ocalało. I Skała Agonii.
Otaczamy ją półkolem, jak ołtarz. Lita, rozległa, chroniona żelazną balustradą przechowuje w sobie pamięć krwawego potu Człowieka, idącego w śmierć. Najgorszą z najgorszych. Solidarną z miliardami ludzkich śmierci.
Chłodną powierzchnię kamienia wygładził dotyk niezliczonych dłoni. Skała bieli się pod czaszą Bazyliki Narodów, wybudowanej w 1924 roku staraniem wielu nacji. Upamiętniają to godła dwunastu państw, umieszczone w kopule świątyni i mozaiki w prezbiterium. I tak „Konanie w Ogrojcu” jest darem Węgrów, do „Zdrady Judasza” przyczyniły się dary Irlandczyków, a polscy żołnierze ufundowali w roku 1944 „Pojmanie”. Wszystko zaś otula fioletowy mrok na znak, że w owej chwili, dwa tysiące lat temu, nastała noc i moc ciemności.
Ujęto więc Więźnia, który nie stawiał oporu i gnano Go z powrotem ku miastu. Dziś prowadzi tamtędy ruchliwa szosa. Ponaglano, by biegł. Pochodnie skakały w mroku. Przyglądała się temu wyniośle Brama Piękna, zwana też Złotą. Ta sama, przez którą niedawno wjeżdżał do Jerozolimy na osiołku, a ludzie słali płaszcze na drodze. Milczała, a z nią ukryta za murem Świątynia i gmach Sanhedrynu.
Dziś także milczy zamurowana na głucho. Pilnuje grobów w Dolinie Jozafata, gdzie koszt jednego miejsca sięga tysięcy dolarów. Dopiero w Dniu Ostatecznym, gdy zmarli powstaną, brama otworzy się dla Sędziego.Więc gdy pewien izraelski generał koniecznie chciał przez nią przejechać na znak zwycięstwa nad Arabami, wytłumaczono mu, że jeszcze nie raz może odzyskać i stracić swą Jeruszalaim, ale świata po zagładzie – już nie.
Słudzy świątyni skręcili na ścieżkę biegnącą wzdłuż Cedronu. Przebyli strumień, dopadli Bramy Źródlanej, wpychając w nią Więźnia. Mijali Ofel, liczący sobie już wtedy trzy tysiące lat, i dolinę Tyropeonu. Wciąż biegli pod górę, teraz już po kamiennych schodach. Oto one. Wyłuskane z ziemi łopatą archeologa. Autentyczne, z czasów Jezusa. Znaczone dotknięciem Jego sandałów. Wyścielają wzgórze, na którego szczycie stał pałac Kajfasza. Dziś podziemia zbudowanego w tym miejscu kościoła Galicantu (tam, gdzie piał kogut) upamiętniają kapturowy sąd nad Synem Człowieczym i dramat pierwszego z apostołów, który zaparł się Mistrza.
Już nigdy nie wyobrażę sobie tej sceny inaczej, odkąd w Watykanie widziałam obraz Caravaggia. I teraz staje mi w oczach prostacki profil służącej arcykapłana, jej świdrujące oko, gest dłoni rozwartych, twarz z wyrazem satysfakcji i niezbitej pewności oficera śledczego. Oto najwyższy kapłan z uczonymi w Piśmie przesłuchują pojmanego, a tu, pod samym okiem Wysokiego Sądu grzeje się przy ognisku ktoś, kto był razem z Nim! Rozpoznała, chce donieść. Piotr broni się, zaklina, przysięga, ledwie zarysowany pełganiem ognia:
– Kobieto, nie rozumiem, co mówisz!
Teraz powinien zapiać kogut.
Ale jest cisza.
Schodzimy aż do dna, w chłodną wilgoć skalnej cysterny. Przewodnik gasi światło, abyśmy poznali smak absolutnej ciemności. Niewykluczone, że w tym właśnie więzieniu Chrystus spędził ostatnią noc przed Męką.
Taki sam wiatr spada w dolinę czaszek, Taki sam upał mży popiołem. Nad miastem przewala się godzina szczytu: ulicami spieszą chasydzi w lisich czapach, handlują Arabowie, – Abba! – wołają chłopcy w jarmułkach, czepiając się ręki ojca. Jak wtedy. I jak wtedy żebrak odsłania nogę pokrytą aż po kolano krwawo-ropną miazgą trądu.
Mijamy go, odwracając oczy. Jaki wstyd – dokucza sumienie – przecież Mistrz nie przeszedłby obok tak obojętnie! Własnemu losowi musimy też zostawić wielbłąda z kolejnym turystą na grzbiecie. Pysk otwarty w męce, rozdęte chrapy, właściciel bije go po nogach, by po tysiąc razy dziennie klękał i wstawał. Ach, jeszcze i pies, który uciekł pod auto przed bandą kopiących go wyrostków. Śmieją się, a on wzywa pomocy cienkim histerycznym szczekiem. Jakbym słyszała psią straż pod murami Antonii.
Stały w tym miejscu. Otaczały twierdzę, która swe imię zawdzięczała chwilowej przyjaźni Heroda Wielkiego z Markiem Antoniuszem. Była symbolem potężnej władzy Rzymu. Górowała nawet nad jerozolimską świątynią, którą trzymała w ryzach. „Od strony, gdzie sąsiadowała z portykami świątyni, twierdza posiadała schody, po których schodziły straże, ponieważ przebywała tam stale kohorta rzymska i uzbrojeni żołnierze ustawiali się w czasie świąt, czuwając, by lud nie spiskował ” – opowiada rzymski historyk Józef Flawiusz.
Czas rozsypał Antonię w proch, ale do dzisiaj w podziemiach klasztoru Panien Syjońskich można oglądać bazaltowe płyty, pochodzące z dziedzińca twierdzy. Ktoś wyrył na nich tajemnicze znaki kół i kwadratów. Służyły załodze garnizonu do gry „w króla”, gdy nudą wiało w koszarach . Można sobie wyobrazić, o ile większej rozrywki dostarczył żołnierzom wyrok Piłata. Pozwolono im do woli pastwić się nad Skazańcem. To gdzieś tutaj, na bruku Antonii ubiczowali Go. A potem urządzili farsę koronacji cierniem. Witaj Królu żydowski! I pluli na Niego.
Jerozolimska Droga krzyżowa sprawia zawód pielgrzymom. Zwykle spodziewają się odkrytej przestrzeni, ostro wznoszącej się ku szczytowi Golgoty. Po drodze niechby stały kaplice pełne wymownych obrazów. Byle tylko iść w nabożnej ciszy. Jak w Kalwarii Zebrzydowskiej, kiedy nie ma tłumów.
Tymczasem nic z tego. Tylko dwie niezbyt strome uliczki przecięte trzecią, od Bramy Damasceńskiej. To wszystko. Jeszcze gdzieniegdzie krzyżyk na murze wśród arabskich bazgrołów sprejem, czasem kłódka jak pięść na drzwiach zapuszczonej kaplicy. W górze - mieszkania, firanki w oknach. No i te spojrzenia straganiarzy – czasem czujne, czasem drwiące, ale najczęściej obojętne. Do tego klaksony, które co chwilę spychają pod mur.
Prędko, prędko, w ścisku i wrzawie bazaru, pod niebem, które ledwie widać w szparach między płóciennymi dachami rozpostartymi w uliczce wąskiej jak tunel. Prędko wśród gór bananów, pomarańczowych piramid, między stosami portmonetek, torebek i pasków, alabastrowych flakoników i widokówek. W zgiełku i obawie, bez krzty skupienia kojącego napięcie; i trudno, i nic dziwnego, bo wtedy było tak samo. Zupełnie tak samo. Tylko zamiast policjanta rzymski setnik pilnował gawiedzi.
I nagle nie wiadomo skąd przypływa prościutki wiersz Władysława Broniewskiego z czasów, gdy jako żołnierz generała Andersa trafił na Bliski Wschód:
Błogosławieństwa
Błogosławieństwa
Maria Braun-Gałkowska
Ośmiu błogosławieństw (Mt 5,3-10) słuchamy każdego roku w dniu Wszystkich Świętych. Na ogół jednak nie bierzemy ich do siebie, trochę dlatego, że odnoszą się do świętych, a my przecież świeci nie jesteśmy, a trochę – może nawet bardziej – dlatego, że nie bardzo chcemy, by się do nas odnosiły. Cisi, cierpiący, płaczący – już lepiej niech to nie będzie o nas, a choć w drugiej części każdego błogosławieństwa zapowiedziany jest hapy end, to jednak wydaje się on bardzo odległy. Błogosławieństwa nie są więc tekstem najczęściej cytowanym i mało kto umie je wymienić z pamięci.
Każde z błogosławieństw kończy się, choć zapisaną w różnych słowach, ale zawsze tą sama obietnicą – obietnicą królestwa niebieskiego, czyli nieba. Nieba zupełnie nie potrafimy sobie wyobrazić, nie jest podobne do niczego co znamy, to zresztą oczywiste, bo przekracza wszelkie wyobrażenia ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdoła pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy go miłują (1 Kor 2,9). Już bardziej pobudza wyobraźnię piekło, bo jest podobne do tego co znamy z własnego doświadczenia, co przeżywa każdy z nas osobiście: choroby i ból fizyczny, cierpienia psychiczne własne i osób bliskich, tęsknota, żałoba, poczucie utraty, a także to co wystarczy przywołać na pamięć: obozy koncentracyjne i gułagi, maltretowane dzieci i katastrofy.
Także na obrazach znanych malarzy piekło jest wprawdzie przerażające, ale różnorodne i barwne. Natomiast postacie w niebie są bierne i blade, stoją nieruchomo golutkie, lub w długich białych koszulach i kojarzą się raczej z nudą niż z radością. Także modlitwy o wieczny odpoczynek dla zmarłych wydawać się mogą mało zachęcające, bo jak długo da się odpoczywać?
Można jednak słowo „odpocząć” rozumieć nie jako nic nierobienie, ale przeciwnie jako nowy początek działania. Przedrostek „od” mówi o rozpoczęciu czegoś na nowo, np. od-zyskać, czyli znowu posiadać coś co się miało i utraciło, od-czytać, czyli przeczytać coś wcześniej nieznanego. Od-począć znaczyć więc może: począć na nowo, zacząć poznawanie czegoś niewiadomego, tworzenie czegoś nowego, a wieczny od-poczynek to ciągłe, zawsze, w nieskończoność działanie nowe i wspaniałe.
Można więc próbować myśleć o życiu po śmierci jako o ciągłym i doskonałym zaczynaniu od początku poznawania, radości, przyjaźni z ludźmi i z samym Bogiem, przywołując skojarzenia z widokiem górskim, dalekimi gwiazdami, muzyką wielkich mistrzów, tańcem, zachwytem, ekstazą, lotem ptaków i statków kosmicznych, zapachem kwiatów, ruchem, barwą, przyjaźnią, miłością. Przecież wszystko co piękne i dobre znajdziemy w Bogu. Może kiedyś znajdzie się malarz, który przedstawi zbawionych pełnych radości, barwnych i dynamicznych?
W innym (bardziej dokładnym) tłumaczeniu Pisma świętego czytamy nie błogosławieni, ale szczęśliwi. Więc może warto myśleć o ośmiu błogosławieństwach, odnosząc je do siebie, skoro skierowane są do wszystkich. W miłosierdziu Bożym jest zawarta również sprawiedliwość, ale nie jest ona ostatnim słowem Bożej ekonomii w dziejach świata, a zwłaszcza w dziejach człowieka (...) Bóg chce aby wszyscy ludzie byli zbawieni (Jan Paweł II).
Matka Boża z Genazzano
Maria Wilczek
Zobaczyłam Jej wizerunek dzięki księdzu Orzechowskiemu. Kiedy przypadkiem spotkaliśmy się w Rzymie, powiedział: „Skoro tu jesteś, Mario, musisz koniecznie pojechać do Genazzano. To raptem 47 kilometrów stąd. W starej bazylice augustiańskiej zobaczysz jedyny obraz swojej patronki – Matki Boskiej Dobrej Rady.
Miałam wracać do Polski za trzy dni; były jeszcze muzea, rzymskie kościoły, ale rada brzmiała kategorycznie – „Musisz zobaczyć Ją”. Nazajutrz rankiem autobus wiezie nas serpentynami na wschód od Wiecznego Miasta. Małe Genazzano, liczące 5000 mieszkańców, położone na wzgórzach poprzecinanych wąwozami wśród żyznych pól i winnic, których wzrostowi sprzyja łagodny klimat, wyłania się zza jednego z zakrętów na tle górzystego masywu.
Nad nim potężna sylweta bazyliki Matki Boskiej Dobrej Rady. Zaglądam do przewodnika. Ten wygląd zyskał kościół w siedemnastym wieku, ale znacznie wcześniej wzniesiono w tym miejscu mały kościółek błogosławionej Petrucci, którego wątki odkryto po kolejnych przebudowach. W czternastym wieku pan Genazano – Pietro di Giordano Colona przekazuje kościół Augustianom, którzy opiekują się nim do dziś. To za ich już czasów wydarza się ten cud szczególny, o którym piszą kronikarze i o którym wiedzą nie tylko mieszkańcy małego Genazzano. 25 kwietnia 1467 roku na ścianie kościoła pojawia się w cudowny sposób, „spływając z wysokości” – obraz Madonny z Dzieciątkiem. Od tamtych czasów słynie on wieloma cudami. Tradycja przypisuje obraz Albanii. Albańczycy do dziś nazywają Madonnę – Nasza Pani ze Scutari, uważając, że freski same przyfrunęły z leżącego nad Bojaną i Driną maleńkiego Scutari, zaatakowanego wówczas przez Turków. Na płaskorzeźbie, nad wejściem do bazyliki, widać scenę, jak anioły przenoszą Madonnę z Dzieciątkiem ponad chmurami.
Wchodzimy do wnętrza, do bocznej nawy, bo tu właśnie mieści się ołtarz Matki Boskiej . Alabaster, bazalt, marmur, miedź, chrom, srebro, złocenia – bogata obudowa i w środku ten niewielki – 40 na 45 cm, chciałoby się powiedzieć skromny fresk o niewyobrażalnym pięknie i sile wyrazu. Niektórzy rozpatrują to dzieło jako przykład sztuki rzymskiej XIII w., inni wiążą je ze sztuką późnobizantyjską, z wpływami sztuki weneckiej. Powszechnie jednak to dzieło nieznanego malarza uważane jest za najpiękniejszy wizerunek Maryi, przyciągający pielgrzymki z wielu krajów. Matka Boska przedstawiona w ugrach, zieleniach, błękitach trzyma Dzieciątko w czerwonej tunice z czerwoną aureolą, której barwa nawiązuje do wątku przyszłej męki. Te kolory zmieniają się podobno w różnych porach roku, ale nie to stanowi o niezwykłości obrazu, lecz wrażenie żywej obecności Matki Dobrej Rady. Właśnie ksiądz Orzechowski wychodzi z Mszą św. Przyklękam na środku nawy i widzę, wyraźnie widzę, podobnie jak inni klękający w tym miejscu, Jej spojrzenie i uśmiech.
Nie mogę oczu oderwać, trwam tak, nie wiem – czy jedną, czy dwie godziny…
W końcu trzeba jednak wyjść z ciemnej bazyliki na ostro oświetlony słońcem południa placyk. A teraz – mówi mój przewodnik – do klasztoru Augustianów. Znam tam wszystkich ojców, będzie na pewno dobry obiad i spacer w winnicy. Na chwilę znika poprzedni nastrój, nagle przypomina mi się, że tego dnia nie nie mieliśmy w ustach. Wspinamy się więc wąskimi uliczkami, przekraczając mosteczki ponad wąwozami, wśród domków w zieleni aż do klasztornej bramy. Dzwonimy – raz, potem drugi, trzeci… długa chwila ciszy, a potem ociężałe człapania. W uchylonej bramie – strażnik. „O nie, nikogo nie ma, wszyscy ojcowie na wakacjach, ale proszę, wejdźcie do winnicy, wystarczy dla wszystkich”. Jak okiem sięgnąć winne krzewy i kiście winogron, dużych, soczystych, dojrzałych…
Siadamy, każdy w swoim kącie, zajęty – milczeniem, które wypełnia zachwyt i – wdzięczność Bogu za wszystko.
Pod wieczór tą samą drogą w dół. „Ale pożegnamy się jeszcze z Madonną?” – pytam. Tym razem widzimy kaplicę o zmierzchu, przygasały ostre światłocienie, ale twarz Maryi ma tę samą słodycz i tak jak poprzednio patrzy mi prosto w oczy. I znów widzę przyszłość bez lęku. „Ja tu jeszcze wrócę”, mówię Jej, jakby to ode mnie tylko zależało.
Do odjazdu zostaje niewiele czasu. Jeszcze tylko w nawie głównej rzut oka na balustradę Berniniego, na której barokowe putta dźwigają tym razem zszarzałą zmierzchem marmurową „tkaninę”. Wychodzimy, ale nie dane nam jest uchronić ciszę. W drzwiach bazyliki jakaś stara Włoszka w czerni rzuca się księdzu Kaziowi na szyję. „Padre Casimiro, padre Casimiro”, wykrzykuje radośnie. Z potoku nieznanych słów tylko to jedno udaje mi się zrozumieć. Okazuje się, że stara dama przejęta spotkaniem zaprasza na domową kolację. Nie ma czasu, żeby przyjąć zaproszenie. Autobus za kilka minut. Signora Silvana wbiega więc do pobliskiego sklepu i roztrącając kupujących wypada po chwili z torbami pełnymi specjałów. „Padre Casimiro questo e per voi”. Ksiądz Kazio przyjmuje dary, a po chwili słyszę, jak mruczy pod nosem, wsiadając do autobusu – „No proszę, i nawet nas pożywiła”. Znając go wiem, że nie starą Włoszkę ma na myśli.
Odjeżdżamy. Coraz bardziej maleje małe Genazzano. Nachylam się z nie zadanym dotychczas pytaniem – Kaziu, skąd ta nazwa? Skąd ta nazwa „Matka Boska Dobrej Rady? – Pamiętasz scenę ewangeliczną z wesela w Kanie Galilejskiej? – odpowiada – To tam Maryja mówi do sług – Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Daje tę radę sługom i daje ją przez wieki każdemu z nas, tę najważniejszą – dobrą radę.
Patronka młodych małżonek i matek
Patronka młodych małżonek i matek
Piotr Stefaniak
Mimo że żyła w epoce dość odległej, w XIII wieku, może stanowić wzór dla wielu współczesnych kobiet. W swojej ojczyźnie, w Czechach, została obrana patronką młodych małżonek i matek. Wiele osób prosi także o jej wstawiennictwo w czasie chorób.
Mowa o nieznanej szerzej w Polsce świętej – Zdzisławie Czeskiej, małżonce i matce czworga dzieci, kobiecie zaangażowanej w życie religijne społeczności, świeckiej tercjarce dominikańskiej (albo jak chcą niektórzy historycy, tylko przyjaciółce tej rodziny zakonnej). Postać tej świętej, choć oddalona o ponad 700 lat staje się bliska współczesnemu człowiekowi szukającemu wartości nieprzemijających i stawiającemu sobie trudne cele.
Przyglądając się biografii św. Zdzisławy, znanej z rękopisu pochodzącego z klasztoru dominikanów w Litomierzycach i publikowanego w 1908 r. w Rzymie w serii wydawniczej Analecta Sacri Ordinis Fratum Praedictorum stajemy w zdumieniu nad fenomenem małżeńskim i rodzinnym tej świętej.
Zdzisława przyszła na świat w Krzyżanowie, na Morawach około roku 1222 w rodzinie bogatego i wpływowego wielmoży Przybysława i jego sycylijskiej żony Sybilli. Od dzieciństwa cicha, o naturze kontemplacyjnej marzyła o życiu pustelnicy. Legenda powiada, że mając siedem lat, potajemnie uciekła z domu, by w samotności, na sposób pustelniczy służyć Jezusowi. Odnaleziona i skarcona zrozumiała, że jej drogą może być wyłącznie wewnętrzna pustynia serca.
Osiągnąwszy 16 lat, Zdzisława chciała podjąć poświęcone Bogu życie w stanie wolnym. Jednak wola rodziców była inna, więc stojąca u progu dorosłości dziewczyna się jej poddała i bez uczucia miłości wyszła za mąż za rycerza z zamku Lemberk (Gabel), Galla (Havla, Pawła) Marquardta (Markvartica). Graf z Lemberka okazał się mężczyzną popędliwym, gniewnym, jego charakter mocno kolidował z usposobieniem małżonki. Często podróżował zapominając o młodej żonie. Bez wątpienia małżeństwo Zdzisławy i Pawła od początku było nieudane i rokowało wyłącznie pasmo rozczarowań i konfliktów. Jednak wbrew tej beznadziejnej rzeczywistości, Zdzisława, jako kobieta mężna i odpowiedzialna, modlitwą i solidną pracą nad związkiem doprowadziła do stworzenia stadła szczęśliwego i otwartego na miłość, owocującą czwórką dzieci. Jej delikatność i łagodność oddziaływały dodatnio na męża, a bezkompromisowa wierność Chrystusowi spowodowały odmianę jego postawy: Paweł z człowieka egoistycznego przeistaczał się powoli w osobę dostrzegającą wokół siebie innych. Widział wszak, że żona roztacza wokół miłość, że na sposób niezwykły stara się zaradzić potrzebom chorych i nędzarzy, którymi – on wielki pan – gardził. To odkrycie, którego tajemnicę pomogła mu zgłębić Zdzisława spowodowało zwrot w jego życiu. Hagiograf powiada, że Paweł Marquardt odtąd zaniechał swej nieumiarkowanej złości i twardości serca.
By osiągnąć wyznaczone sobie cele, młoda Zdzisława prowadziła intensywne życie wewnętrzne, głęboko zakorzenione w Bogu. Pragnęła podobać się tylko Stwórcy, więc przyjąwszy taką postawę zaczęła od formowania własnej osobowości i dążenia do wyeliminowania negatywnych cech charakteru. Walkę z ułomnościami natury oparła na głębokiej i konsekwentnej modlitwie oraz na wyrzeczeniu. Jako kobieta średniowiecza sięgała do zwyczajowych wówczas ostrych praktyk pokutnych, ujarzmiających egoizm. Radykalizm Zdzisławy przybrałby dziś pewnie inną formę, ale cel zawsze pozostaje ten sam: z miłości do Boga pomnażać miłość we własnej rodzinie, i to bez względu na to, co otrzymuje się w zamian. Chodzi bowiem o miłość, która kruszy obojętność i zatwardziałość.
Pobożna natura Zdzisławy nie ograniczała się do kręgu rodzinnego. Wspomagając okoliczną biedę, dostrzegała wartość kaznodziejstwa, które światu nieśli dominikanie. Wspólnie z mężem fundowali w Czechach dwa klasztory dominikańskich: w Jablonnem i Turnowie. Sama Zdzisława nosiła wapno, kamienie, piasek i inny budulec, by swoim znojem przyczynić się do wzniesienia świątyni w Jablonnem. Poznawszy ducha Zakonu Kaznodziejskiego chciała znaleźć się w centrum jego nurtu. To że była mężatką i matką czwórki dzieci nie przeszkodziło jej – jak mówi legenda – przyjąć, za zgodą małżonka, z rąk bł. Czesława (1180-1242), habitu trzeciego zakonu dla świeckich, zakonu św. Dominika od Pokuty. Jako tercjarka mogła więc skupić w sobie, jak w soczewce, dary i charyzmaty dwóch stanów: małżeńskiego i konsekrowanego, czyniąc je filarami wspierającymi ludzkie możliwości osiągnięcia szczęśliwości doczesnej i wiecznej.
ŚwiętegoŻywota Pani Zdzisława zmarła w 1252 r. mając niewiele ponad 30 lat. Została pochowana w ufundowanym przez siebie klasztorze św. Wawrzyńca w Jablonnem. U jej grobu zaczęły się dziać liczne cuda, więc nazwano ją auxiliatrix afflictorum, czyli wspomożenie strapionych oraz salus infirmorum – uzdrowienie chorych. Żywy kult Zdzisławy zatwierdził w 1907 r. św. Pius X, a papież Jan Paweł II ją – opiekunkę rodzin, kanonizował w Ołomuńcu 21 maja 1995 r. podczas wizyty apostolskiej w Czechach.
Osoby zainteresowane Zakonem Dominikańskim dla Świeckich (kobiety i mężczyźni, zarówno pozostający w małżeństwie, jak i wolni) mogą się kontaktować z Fraternią w Poznaniu: Emilia Katarzyna Bąbol, Osiedle Pod Lipami 8/32, 61-634 Poznań.
CZARNA CHUSTA
Anna T. Pietraszek
Wszyscy mi radzili, tak z całego serca, abym jednak się przemogła i zaczęła wychodzić na ulicę okryta chustą. Chusta ma być bardzo obszerna i najlepiej w czarnym kolorze. Nie udało mi się kupić takiej „wzorowej” chusty jeszcze w Warszawie, przed wyjazdem do Pakistanu. Choć przyznam, że presja doradzających mi specjalistów od kultury islamu była w tym przypadku tak silna, że niemal się ugięłam. Byłam zdecydowana, że pierwszym zakupem w Pakistanie będzie właśnie czarna chusta.
Tyle razy podróżowałam z kamerą po krajach muzułmańskich, w ostatnich trzech latach odwiedziłam, m.in. zrujnowany wojnami Afganistan. Kilkakrotnie. I też nie nosiłam chusty, ani "burki", plisowanej zasłony na całe ciało, aż do ziemi. Nie mogłabym pracować w takim ubraniu, jak biegać w upale z kamerą, z plecakiem pełnym sprzętu fotograficznego...?
Próbowałam owijać głowę lekką, ale dużą chustką bawełnianą, i co, po pierwszej próbie, gdy wiatr zrzucił chustę na obiektyw kamery, wiedziałam, że nic z tego, albo film albo konwenanse...
Opowiadano, że zostanę zastrzelona, albo przynajmniej będę słyszeć przykre docinki.
I nic takiego się nie zdarzyło, mimo że pracowałam godzinami na ulicach kilku miast i w wioskach Afganistanu – ubrana w polskie robotnicze spodnie ogrodniczki, na szelkach, z zielonego drelichu. Jeżeli jakiś mężczyzna afgański próbował zagadnąć nieproszony, upominałam go ostrym tonem: – Nie pytałeś mojego ojca o zgodę, więc nie masz prawa ze mną rozmawiać, a co dopiero żartować sobie ze mnie!
I już był spokój, a cała okolica natychmiast rozpowiadała o źle wychowanym mieszkańcu wioski, który „bez pozwolenia ojca próbował rozmawiać z kobietą, która w dodatku miała odkrytą twarz”.
W kwietniu tego roku pojechałam sama, z kamerą, do Pakistanu, by nakręcić 2 filmy dla Telewizji Polskiej. Tak przeżywałam problem czarnej chusty, że nie miałam czasu na myślenie o ryzyku, o trudnym klimacie. Upały w Karaczi, tuż po przylocie, ścięły mnie z nóg. Ponad 40 stopni ciepła w cieniu, i to jeszcze przed południem! Wilgotność powietrza niczym pod gorącym prysznicem. Każdy ruch wywoływał strugi potu, a ja miałam tyle do dźwigania, aparaty, statyw, baterie i kamera filmowa! Wpadłam w panikę, jak ja dam radę. Sytuacja bez wyjścia. Na grzbiet – sprana cienka koszula flanelowa mojego taty, dalej – spodnie z bandażowej tkaniny. Buciory na wibramie. Jak tu okrywać się czarną chustą? przekraczało to ludzkie możliwości.
Na ulicach – wszystkie kobiety z okrytymi głowami, chusty spadające aż na ramiona. I jeszcze ozdobne szale okrywające biusty, szale piękne, zwiewne, ale spływające z ramion aż do pięt. Tylko bogatsze damy, gdy wysiadały z limuzyn – a zawsze w obstawie kierowcy, czy mężczyzny z rodziny – mogły pozwolić sobie na swobodniejsze narzucenie szala także na czubek głowy, wtedy bez ciężkiej chusty.
Z bijącym sercem ruszyłam na zdjęcia, czułam się jak obrazoburczy ufoludek, w biały dzień, w centrum wielkiego miasta Karaczi. I – otaczali mnie szczelnym pierścieniem...mężczyźni, pakistańscy policjanci, bez których stałej obstawy nie mogło być mowy o paradowaniu z kamerą, samej... I tak dzień w dzień.
W innym mieście, w Lahore, filmowałam obozy uchodźców afgańskich. I tam moja praca przypominała fizyczną harówkę na dnie piekła. Dno nędzy, robactwo, potworny upał, brak wody, brak kanalizacji. Tu o chustach już nikt nie myślał. Otaczała mnie serdeczna troska najbiedniejszych ludzi. Ktoś podał zieloną herbatę w wyszczerbionej szklance, znalezionej na śmietniku. Ktoś podzielił się resztką podpłomyka. Nie zapomnę nigdy dziecięcej łapki, która przyniosła mi – gdy półprzytomna ze zmęczenia i żaru stałam przy kamerze – roztopiony kawałek cukierka, dziecięcy skarb.
Jednak kupiłam czarną chustę. Klasyczną, nieco ozdobioną czarnymi haftami na brzegach. Sięga ramion i spływa aż do bioder. Skorzystałam z wolnego przedpołudnia, w towarzystwie dwóch eleganckich panów poszłam zwiedzać stary pałac i ogrody szaha – kiedyś turystyczne centrum, teraz, przy ogromnym zagrożeniu terroryzmem, turystów tu nie ma, jedynie rodziny pakistańskie przychodzą na pikniki, w cieniu palm. Przed wyjściem z samochodu okryłam się czarną chustą. Aż na pół twarzy, tylko oczy wolno odsłonić, choć i z tym trzeba uważać, dobrze wychowana kobieta nie patrzy na nikogo, tylko na swoją ścieżkę, aby się nie potknąć.
Kroczyłam dostojnie w swoich buciorach na wibramie, w szarawarach bandażowych. I stało się coś najmniej oczekiwanego: Poczułam niebywałe osamotnienie, nikt na mnie nie patrzył, nie zwracano na mnie najmniejszej uwagi. Mężczyźni dyskretnie odwracali spojrzenia. Niegodni patrzenia nawet. Czułam izolację. Nie było mnie. Chustka – niewidka.
Żar z nieba palił niemiłosiernie. Pot spływał po włosach, karku, plecach. Było mi duszno. Po kilkunastu minutach czułam, że słabnę, że zemdleję.
Jak różne jesteśmy my, Europejki i – muzułmanki. Wystarczy tylko chusta.
W Pakistanie kobiety studiują, prowadzą rozległe interesy, są aktorkami, reżyserami. Ale dom jest ich miejscem, rodzina, grono przyjaciół. Klan.
Pakistańczyków jest 150 milionów. 99 % to muzułmanie. A ten jeden procent? katolicy, powiedzmy – chrześcijanie. Rozmawiałam z wieloma. Uczestniczyłam w obrzędach Wielkiego Tygodnia, w katedrze św. Patryka w Karaczi. Brałam udział w Drodze krzyżowej, ale prowadzona była tylko na terenie katedry. Katedra w pełnej obstawie policji. Uroczystości przebiegały godnie, w spokoju. Żadnych zakłóceń. We uroczystości Wielkiego Piątku uczestniczyło ponad tysiąc wiernych. W niedzielnych mszach w katedrze w Karaczi czy Lahore także biorą udział wszyscy parafianie. Zwykle są dwie msze niedzielne, jedna w języku angielskim, druga w urdu. I wszyscy tu pięknie śpiewają. Radośnie. Panu Bogu z całego serca.
Katolicy w Pakistanie żyją związani wspólnotą, pomagają sobie w codziennych problemach, bardzo cenione są szkoły katolickie, przedszkola. Brakuje w nich miejsc dla wszystkich chętnych, a przyjmowane są także dzieci z muzułmańskich rodzin.
Największe owoce przynosi zaangażowanie katolików wolontariuszy w działania Caritas Pakistańskiej. Biura są w większości dużych miast. Zadania – jak i w Polsce – pomoc najuboższym, chorym, opuszczonym, ludziom w dramatach. Ogromne prace – pomoc i leczenie narkomanów oraz – walka z handlem ludźmi, szczególnie z przymuszoną prostytucją, pomoc najbardziej poszkodowanym kobietom. I szczególne zadanie Caritas Pakistańskiej: pomoc uchodźcom afgańskim, których na terenie Pakistanu mieszka od 25 lat niemal 5 milionów. Od kilku lat Caritas Pakistańska organizuje konwoje repatriacyjne do Afganistanu.
Przed rozpoczęciem pracy – w biurze Caritasu Pakistańskiej – modlitwa, wszyscy pracownicy, katolicy, modlą się razem. „Zdrowaś Maryjo...”, a po arabsku to brzmi mniej więcej tak: „o, salam allejkum, Maria!”
Kobiety w Caritasie nie noszą czarnych chust. Także do kościoła okrywają się kolorowymi szalami, tylko na czubek głowy. Ale nie wolno nam wyciągać żadnych wniosków – nikt nie jest lepszy tylko dlatego, że ma prawo do innego ubioru. Jesteśmy tylko bardzo różni. Modlitwy – są te same.
Dzieciństwo czas ważny
Z prof. Marią Kielar-Turską – kierownikiem Zakładu Psychologii Rozwojowej i Wychowawczej im. Stefana Szumana, Instytutu Psychologii UJ, rozmawia Katarzyna Kwiecień.
Pani profesor, na ogół zbyt mało wiemy o latach dzieciństwa, a jak można sądzić, są one niezwykle istotne dla rozwoju osobowości człowieka. Czy mogłaby pani powiedzieć czytelniczkom jakie etapy można by wyróżnić w okresie dzieciństwa.
– Dzieciństwo to rzeczywiście szczególny okres w życiu każdego człowieka. Jedenaście pierwszych lat to około 1/7 życia człowieka. Wczesne dzieciństwo (zwane też okresem małego dziecka) to trzy pierwsze lata jego życia. Następnie mówi się o średnim dzieciństwie, czyli o wieku przedszkolnym, które obejmuje lata od trzech do siedmiu. Jest jeszcze późne dzieciństwo, albo młodszy wiek szkolny – od 7 do 11 roku życia.
Dzieciństwo to okres bardzo intensywnych zmian rozwojowych, które mają istotny wpływ na kolejne lata już dorosłego życia człowieka. Pozwolę tu sobie przytoczyć opinię znanego polskiego psychiatry, Antoniego Kępińskiego: „Człowiek rozwija się przez całe życie, ale jednak to, co nabył w dzieciństwie, pozostaje zasadniczą wytyczną na dalszy ciąg jego nieraz zmiennej i burzliwej historii”. Niektórzy psychologowie mówią o tym, że pojawienie się kolejnych cnót w rozwoju człowieka zależy od ukształtowania się poprzednich, a więc tych, które rozwijały się w dzieciństwie. To, co zdarza się w dzieciństwie nie tylko stanowi podstawę, na której dokonuje się dalszy rozwój człowieka, ale także rzutuje na kierunek i przebieg tego rozwoju.
Każdy ze wskazanych przez panią profesor etapów charakteryzuje się niepowtarzalnymi zmianami rozwojowymi, określonymi potrzebami dziecka. Czy mogłaby nam pani profesor je przybliżyć?
– Dzieciństwo jest okresem, w którym dokonuje się intensywny rozwój funkcji psychicznych, dzięki którym możemy postrzegać i rozumieć świat, innych ludzi i samego siebie. Dziecko nabywa w tym czasie wielu sprawności niezbędnych w procesie uczenia się. Amerykański psycholog, E. Erikson, jest zdania, że w okresie dzieciństwa powinny kształtować się takie cechy jak: zaufanie do świata, autonomia, inicjatywa, przedsiębiorczość. I co istotne, podkreśla, że jeśli otoczenie nie zapewni dziecku odpowiednich warunków, cechy te nie ukształtują się, a wręcz przeciwnie, na ich miejsce rozwiną się cechy negatywne.
Czy już we wczesnym dzieciństwie można mówić o kształtowaniu się postaw dziecka?
– Ależ oczywiście! Na początku kształtuje się poczucie ufności, zdolność otwarcia się wobec innych ludzi i samego siebie. To poczucie ufności tworzy u dziecka matka, ukazując otoczenie jako przyjazne, a przedmioty jako ciekawe, zachęcając dziecko do wchodzenia w kontakty z innymi osobami i do badania przedmiotów. Małe dziecko spontanicznie dąży do kontaktowania się z różnymi obiektami w otoczeniu; przejawia ogromną aktywność w tym względzie. Matka czy opiekunka powinna dbać o dostarczenie odpowiedniej liczby bodźców: ich nadmiar będzie prowadził wyzwoli odruch obronny, zaś niedostatek zaowocuje biernością i ospałością dziecka.
Na pewno nie bez znaczenia jest atmosfera, która panuje w domu.
– To zrozumiałe. Niestety nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak ważne jest wytworzenie przyjaznej atmosfery, dostarczanie dziecku pozytywnych przeżyć poprzez stałą obecność matki i jej pieszczoty. We wczesnym dzieciństwie przytulanie dziecka zapewnia zaspokajanie jego potrzeby przywiązania, potrzeby emocjonalnego kontaktu. Matka intuicyjnie bierze dziecko na ręce i przytula je po lewej stronie swego ciała, by mogło słyszeć rytmiczne bicie jej serca znane dziecku z okresu życia płodowego. Wówczas dziecko, nawet jeśli było smutne czy kapryśne, uspakaja się i ożywia, staje się gotowe do poznawania otoczenia. Dzięki odpowiednim zachowaniom matki dziecko nabiera zaufania do świata, a także do siebie, do swoich możliwości radzenia sobie w świecie.
A co dzieje się w późniejszym okresem jego życia?
– Okres między drugim a piątym rokiem życia jest czasem doświadczania autonomii. Dziecko uczy się poruszać w świecie samodzielnie, zaznacza własną odrębność, rozgranicza między: ja, moje – ty, twoje. Chce samodzielnie wykonywać różne czynności i osiągać sukces w tym, co robi (np. próbuje samo jeść łyżką; ubiera samodzielnie czapkę). Dorośli winni pozwolić dziecku na podejmowanie samodzielnego działania, okazując w tym względzie cierpliwość oraz wspierać dziecko w podejmowanych przez nie próbach, nagradzając jego sukcesy i okazując mu swoje zadowolenie. Brak takich wspierających działań rodziców zwykle prowadzi do ukształtowania się poczucia bezradności.
Kiedy dziecko ma już 5 lat, zaczyna poznawać świat poprzez zabawę…
– Rzeczywiście, jest to tzw. okres zabaw, dziecko uczy się ustalać własne cele. Przejawia inicjatywę zwłaszcza w sferze wyobraźni, której królestwem jest zabawa. W zabawie dziecko może przyjmować różne role, może rywalizować z innymi, dążyć do osiągania sukcesu. Jest w stanie podążać za osobą, która potrafi w atrakcyjny dla dziecka sposób ukazać cel możliwy do osiągnięcia, np. zbudowanie zamku z klocków, ułożenie obrazkowej historyjki, zapamiętanie wiersza. Tą osobą jest zwykle matka, ale może to być też ktoś spoza rodziny, np. nauczyciel. Podejmując takie działania dziecko przygotowuje swój umysł do wielkich zadań w przyszłości. Brytyjski uczony, J. Bronowski, pisał nawet, że „żadna istota ludzka nie zbuduje niczego, jeśli jako dziecko nie układała klocków”. Brak w otoczeniu dziecka osób dostrzegających jego inicjatywę sprzyja kształtowaniu się u niego poczucia własnej ograniczoności.
Siedmiolatek w domu to już duże wyzwanie dla rodziców, dziecko staje się wtedy przecież bardzo samodzielne…
– Tak, to prawda, powyżej siódmego roku życia kształtuje się w dziecku potrzeba bycia przedsiębiorczym. Dziecko uczy się wykonywania różnych czynności zbliżonych do tych, jakie wykonują dorośli, np. nakrywanie do stołu, wynoszenie śmieci. Dzieci przyjmują obowiązki i wykazują w ich wykonywaniu uwagę i pilność. Ważne jest, aby dorosły uznając dziecko za członka rodziny, widział jego udział w życiu rodziny poprzez ustalenie jego obowiązków. W tym okresie ważną role odgrywa nauczyciel, który jest przewodnikiem dziecka; on docenia jego wysiłki, wzbudza zapał do działania. Nauczyciel stawia zadania na miarę możliwości rozwojowych dziecka, obserwuje i wspomaga jego zmagania oraz dostrzega sukcesy i porażki.
Dziękując pani profesor za te garść ważnych informacji, chciałbym prosić o możliwość kontynuowania naszej rozmowy w następnym numerze „Listu do Pani”.
– Cenię Wasze pismo. Będzie więc to dla mnie prawdziwa radość.
Oby tylko były zdrowe!
Dr n. med. Krystyna Knypl
Gdy czekamy na przyjście dziecka na świat, często na pytanie o jego płeć, mówimy: „nie ważne, czy będzie to chłopiec czy dziewczynka, ważne żeby było zdrowe!”. Istotnie zdrowie dziecka i jego prawidłowy rozwój najbardziej rodzicom leży na sercu.
Na zdrowie dziecka wpływa kilka czynników – oczywiście są wśród nich nasze geny, ale nie mniej ważne jest środowisko oraz poziom ochrony zdrowia. Zdrowie dziecka, jego przyszła kondycja fizyczna i psychiczna, kształtuje się już od poczęcia. To, jak przyszła mama zachowuje się podczas ciąży znacząco wpływa na stan zdrowia malucha. Wiadomo, że dzieci tych nierozsądnych kobiet, które podczas ciąży nie stronią od alkoholu czy papierosów, rodzą się z mniejszą wagą urodzeniową w porównaniu do dzieci nienarażonych na zatruwanie nikotyną lub alkoholem. Tak więc każda przyszła mama, która chce mieć zdrowe dziecko nie może spożywać alkoholu w jakiejkolwiek postaci, ani palić papierosów. Niedawno dowiedziałam się, że w Polsce zaczyna być popularny pogląd, iż „piwo to nie alkohol” – nic bardziej błędnego! Piwo jest alkoholem tak samo szkodliwym, jak wszystkie inne trunki!
Ciekawie przedstawia się sprawa z uczuleniami pokarmowymi – najnowsze badania naukowe dowodzą, że uczulenie na białka mleka krowiego, które często jest schorzeniem dziedzicznym, może pojawić się już podczas ciąży. Na tak wczesną postać uczulenia wskazują badania, potwierdzające podwyższony poziom immunoglobuliny IgE w krwi pochodzącej z żyły pępowinowej dzieci, które w dalszym życiu mają objawy uczulenia.
Po szczęśliwym przyjściu dziecka na świat rozpoczyna się długi okres czuwania nad jego zdrowiem i rozwojem. Bardzo ważnym czynnikiem kształtującym ogólną kondycje zdrowotną malucha są szczepienia ochronne. Wszystkie dzieci w Polsce, a także w innych krajach całego świata, są szczepione wg kalendarza szczepień, zalecanego przez Światową Organizacje Zdrowia. Mamy obowiązkowe szczepienia podstawowe oraz szczepienia zalecane. Obecnie pojawiły się nowoczesne formy szczepionek, dzięki którym podczas jednej wizyty z dzieckiem w poradni możemy zaszczepić dziecko przeciwko pięciu lub sześciu chorobom jednym zastrzykiem i nie narażamy malucha na kilka wkłuć. Szczepionki typu „pięć w jednym” lub „sześć w jednym” nie są refundowane i konieczne jest poniesienie dodatkowych kosztów. Jeżeli zastanawiamy się czasami nad wyborem prezentu dla dziecka – to warto pamiętać, że zamiast typowych prezentów (nie zawsze potrzebnych i pożytecznych!) możemy zadeklarować zakupienie dobrej szczepionki.
Poza szczepieniami na stan zdrowia dziecka wielki wpływ ma tryb życia oraz sposób odżywiania. Wszelkie nawyki kształtują się już od najmłodszych lat i dlatego należy uczyć dzieci dokonywania zdrowych wyborów żywności oraz zdrowego sposobu spędzania wolnego czasu. Małe dziecko uczy się otaczającego świata, naśladując mamę lub tatę. Jeżeli rodzice będą podczas rodzinnego obiadu sięgali często po solniczkę, dziecko, wcale nie potrzebując dosolenia potraw, wykona ruch naśladujący rodziców. Jeżeli mama zamiast przygotowania obiadu będzie zamawiać pizze przez telefon, dziecko po kilku latach będzie chciało jeść na obiad tylko pizzę. Równie niezdrowym odruchem jest kupowanie dziecku wszelkiego rodzaju słodkich batonów. Zawsze lepszym wyborem jest jabłko, sałatka warzywna, jogurt, ser z ciemnym chlebem niż słodycze.
Bardzo ważnym elementem zdrowego żywienia dzieci (a także dorosłych!) jest codzienne spożywanie kilku porcji owoców i warzyw. Jeżeli zwyczaj ten będzie wprowadzony w dzieciństwie, w młodości, to w wieku dojrzałym nie będzie żadnych problemów z przestrzeganiem zasad zdrowego żywienia. Kolejny element zdrowego żywienia to mleko i przetwory mleczne w postaci serów oraz jogurtów.
Każde dziecko powinno otrzymać z domu kanapki na drugie śniadanie. Dawanie dziecku kilku złotych, aby kupiło sobie „coś do jedzenia” w szkolnym sklepiku nie jest dobrym zwyczajem. Bowiem w punktach takich jest zwykle niezdrowa żywność często nazywana „śmieciową żywnością” – chipsy, batony, słodkie napoje gazowane, czekoladki. Jedzenie takich produktów w dużych ilościach wzmaga apetyt na słodycze na zasadzie mechanizmu błędnego koła – po zjedzeniu słodyczy organizm wydziela dużo insuliny, która powoduje obniżenie poziomu cukru oraz wywołuje uczucie głodu i tak powstaje zachęta do sięgnięcia po kolejnego batona.
Innym ważnym zagadnieniem, związanym ze zdrowym żywieniem jest objętość porcji. Dzieci jedzą zbyt obfite posiłki, czego rezultatem jest coraz powszechniejsza już w bardzo młodych grupach wiekowych nadwaga, a nawet otyłość. Wzrasta także ilość dzieci chorujących na cukrzycę.
Wszystkich tych schorzeń można uniknąć, wdrażając zdrowy styl życia już od najmłodszych lat. Poza prawidłowym odżywianiem nie zapominajmy o ruchu na świeżym powietrzu oraz chrońmy dzieci przed groźnymi nałogami.
Budowałam barykadę
Budowałam barykadę
Minęło 65 lat
Wybitna poetka i dramatopisarka, Anna Świrszczyńska (1909-1984), lata niemieckiej okupacji przeżyła w Warszawie, zarabiając na utrzymanie rodziny jako robotnica, kelnerka i salowa. Uczestniczyła też aktywnie w konspiracyjnym ruchu kulturalnym. W roku 1944, w czasie 63 dni walk stolicy dzieliła tragiczne losy mieszkańców. Była sanitariuszką w powstańczym szpitalu. Ocalała, choć z całym personelem przez godzinę stała pod murem, czekając na rozstrzelanie. Po wojnie zamieszkała w Krakowie. Trzydzieści lat po wydarzeniach, jakie dotknęły „miasto nieujarzmione”, wydała liczący ponad sto wierszy poetycki notatnik-kronikę pt. „Budowałam barykadę”, wstrząsające epitafium pamięci bohaterów. Nazwano poetkę Homerem Powstania Warszawskiego. Twórczość Anny Świrszczyńskiej cenił wysoko Czesław Miłosz, tłumacząc wiele z jej liryków na język angielski. Liczne jej utwory dla dzieci i młodzieży ukazały się w przekładach na język niemiecki, rosyjski, czeski i serbski.
Status poety – a więc i własny – autorka tak określała: „Pali się w nim nieustanny ogień, bunt przeciw człowieczemu cierpieniu i człowieczej krzywdzie (…). Nie zgadzając się na dziś, przyśpiesza piękniejsze jutro (…). Jest wrażliwością i sumieniem świata”.
Wypowiedź autorki zbioru „Budowałam barykadę” na temat powstania 1944 r.:
Powstanie Warszawskie w 1944 r. było jednym z najbardziej tragicznych wydarzeń drugiej wojny światowej. Przyniosło ono całkowitą zagładę milionowego miasta. Warszawa zamieniła się w pustynię pełną trupów, ruin i zgliszcz. Całą ludność, która zdołała przeżyć piekło walki, wypędzono, wywieziono do rozmaitego rodzaju obozów. Po kapitulacji żołnierze niemieccy palili i wysadzali w powietrze dom po domu, wszystkie budynki, które ocalały w czasie działań wojennych. Himmler powiedział: „Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony odstraszający przykład dla całej Europy”.
Uległ całkowitej zagładzie bezcenny dorobek kulturalny, gromadzony od wieków w stolicy przez liczne pokolenia Polaków. Wspaniałe pałace, zamek królów polskich, zabytkowe kościoły, bogate zbiory sztuki, muzea, biblioteki zamieniły się w popiół i gruz. Zginął kwiat młodej inteligencji, wychowanej w romantycznym umiłowaniu wolności. Zginęły tysiące bohaterskich dzieci, dwunasto- trzynastoletnich, które z bezprzykładną odwagą rzucały się na czołgi z butelkami benzyny i przenosiły pod gradem kul meldunki. Armia niemiecka walcząca z powstańcami była świetnie uzbrojona, miała bombowce, czołgi, działa pancerne i miotacze ognia. Broń powstańców, której było bardzo mało, ograniczała się przeważnie do pistoletów i granatów. Ci, dla których zabrakło i tej broni, zdobywali ją często gołymi rękami na wrogu. Powstańcy cierpieli głód i chłód, brak było najprostszych lekarstw i bandaży. Mimo to bili się heroicznie, wierząc, że dzięki zapałowi i ofiarności sprostają druzgocącej sile przeciwnika. Życie w walczącej Warszawie było upiorne. Miasto zostało pozbawione wody, światła, gazu, żywności. Kanalizacja przeważnie nie działała, szpitale nie miały lekarstw ani czystej wody. Dzień i noc szalały nad stolicą bombowce, grzebiąc żywych pod gruzami domów. Przed nalotami ludzie kryli się do piwnic, ale i one nie były bezpiecznym schronieniem. W różnych punktach miasta odbywały się masowe egzekucje mężczyzn, kobiet i dzieci. Niemieckie czołgi, jadące ulicami, szerzyły śmierć i zniszczenie.
Ludność i powstańcy w celach obronnych wznosili na ulicach barykady. Pracowali przy tym wszyscy, bez różnicy wieku i płci. Ludzie całymi dniami nie jedli, nie spali, nie myli się. Nikt nie wiedział, czy przeżyje następne pięć minut. Mimo tych potwornych warunków miasto walczyło bohatersko przez 63 dni. Zarówno powstańcy, jak cywile wykazywali niezwykły hart ducha, wreszcie jednak wobec braku żywności, broni i amunicji Warszawa musiała się poddać.
Oprac. Maria Żmigrodzka
Pokolenie szczęściarzy
Jolanta Makowska
Moja przyjaciółka, nauczycielka w pierwszej klasie szkoły podstawowej ma wśród swych dwudziestu uczniów zaledwie sześciu, którzy wychowują się w pełnych rodzinach. Jest nieco większa grupa dzieci, które mieszkają w tzw. rodzinach zrekonstruowanych, czyli takich, gdzie zamiast ojca jest ojczym lub (częściej) partner matki lub macocha (albo konkubina ojca). Pozostałe dzieci także miewają – okresowo – „wujków” lub „ciocie”, z którymi są zwykle po imieniu i do których czasem nie mają nawet czasu się przyzwyczaić. Cała reszta to dzieci samotnych matek. Znaczna część tych matek jest samotna – jak same mówią – z własnego, świadomego wyboru. Ciekawe będzie badanie CBOS-u przeprowadzone za lat 10 wśród tych właśnie dzieci. Jak one postrzegać będą swój dom rodzinny, rodziców i rówieśników. Jakie będą ich wspomnienia o domu, w którym wyrośli oraz marzenia i wyobrażenie o domu, który założą w przyszłości.
W porównaniu z nimi ich o dziesięć lat starsi koledzy znajdują się chyba w najbardziej komfortowej sytuacji w naszych powojennych dziejach. Aż 82% współczesnych osiemnasto- lub dziewiętnastolatków wychowuje się bowiem w rodzinach pełnych, w których jest ojciec, matka, nierzadko rodzeństwo, i w których utrzymywane są kontakty z dziadkami i innymi krewniakami. Pokolenie, które dojrzewało i zakładało rodziny w okresie pontyfikatu Jana Pawła II okazało się wierne jego nauczaniu. W znakomitej większości trwa w stałych związkach, które – w opinii ich dorastających dzieci – są podstawą ich poczucia bezpieczeństwa i wewnętrznej harmonii.
To pokolenie, nazywane Pokoleniem „W”, jako że jest rówieśnikiem III (wolnej) Rzeczpospolitej, otrzymało od losu jeszcze jeden „bonus”. Otóż w okresie, kiedy migracja zarobkowa stała się poważnym problemem społecznym, a wraz z nim – szczególnego rodzaju sieroctwo społeczne, oni tego zjawiska niemal nie odczuli. Według ostatniego badania CBOS-u „Młodzież 2008” – 83% ich rodziców w ciągu ostatniego roku nie pracowało za granicą, a tylko 4% ojców było w tym czasie nieobecnych w domu z powodu emigracji zarobkowej.
W starej piosence śpiewa się, że Osiemnaście mieć lat, to nie grzech. Ale za to w tym wieku bardzo o grzech łatwo. Na przykład grzech nieposzanowania IV przykazania. Dorastający ludzie mają na ogół ogromną pokusę wyzwolenia się spod wpływu rodziców, buntują się przeciwko ich pouczeniom, przynudzaniom, nakazom, zakazom, a nawet – dobrym radom.
Zaskakujące więc wydaje się twierdzenie aż 83% badanych, którzy uważają, że ich stosunki z matką układają się przynajmniej dobrze (dla 57% – bardzo dobrze). W roku 1992 ich rówieśników, którzy pozytywnie oceniali swoje układy z matkami było niemal tyle samo (80%), ale tych, którzy wybrali odpowiedź „bardzo dobrze” zdecydowanie mniej (41%). „Nie najlepiej” żyło się z mamami (niezależnie od roku badania) 2-3 procentom osiemnastolatków.
Gorzej jest z ojcami. Wprawdzie „Młodzież 2008” w 67% ocenia swoje stosunki z ojcami jako dobre lub bardzo dobre, ale żyje z nimi „nie najlepiej” – 8% (w roku 1994 aż 14% badanych miało z ojcami na pieńku).
Można więc powiedzieć, że chociaż nasza dorastająca młodzież w znakomitej większości akceptuje swoich rodziców, ma do nich zaufanie, a także zwyczajnie ich lubi (kocha) i uważa, że są w porządku, to wciąż dominuje w polskich rodzinach model matriarchalny.
Słowo „wciąż” odnosi się nie tylko do XX wiecznej, ale i znacznie dalszej przeszłości. W naszym kraju niemal każde pokolenie było żałobami czarne. Ojcowie albo brali udział w wojnach, albo powstaniach czy partyzantce, odbywali katorgę lub odsiadywali wyroki za swoje niepodległościowe bojowania. To kobiety – z dziejowej konieczności – przejmowały rolę głowy rodziny, zajmując się nie tylko domem i dziećmi, ale także zapewnieniem im materialnego bytu. Tyle tylko, że nieobecni ciałem (żywi, ale także i martwi) ojcowie mieli znaczny wpływ na kształtowanie postaw i system wartości swoich dzieci. Bywali ich ideałami (dziś powiedzielibyśmy „idolami”). Z daleka, czy wręcz z zaświatów, przekazywali swój duchowy testament.
Teraz jest inaczej. Matka – często niezależna finansowo, wyemancypowana pod każdym względem – coraz częściej zastępuje ojca nawet wtedy, kiedy jest on w domu obecny. „Zdecydowanie najważniejszą osobą w domu jest matka – twierdzą autorzy raportu „Młodzież 2008”. To na jej wsparcie przede wszystkim mogą liczyć (dzieci – przyp. JM) w trudnych chwilach (63%), ona jest także autorytetem, na uznaniu którego najbardziej im zależy (54%). Co więcej jest też lepszym partnerem do rozmowy niż koledzy (podkr. J.M)” Matka jest więc dla przeważającej liczby młodych ludzi „autorytetem, pocieszycielem, przyjacielem i doradcą, rola i znaczenie ojca w rodzinie wypada dość blado (...).Ojciec dość rzadko bywa znaczącym partnerem do rozmów (13%), jeszcze rzadziej atrakcyjnym towarzyszem w spędzaniu wolnego czasu (6%)”.
Tak więc jest zarówno powód do radości i optymizmu, jak i do niepokoju. Fakt, że młodzi ludzie (mówię tu nadal o pokoleniu „W”) wyfruwają w dorosłe życie z gniazda, w którym czuli się dobrze i bezpiecznie, w którym szanowano ich potrzeby, a zarazem oni sami uznawali autorytet rodziców (zwłaszcza matki), i w którym „wywianowano” ich w system wartości, umożliwiający samodzielną i zarazem godną egzystencję, jest podstawą nadziei, że młode pokolenie spełni pokładane w nim nasze wspólne nadzieje.
Równocześnie jest też powód do niepokoju, wynikającego ze zmniejszającej się roli ojca w rodzinie, chociaż w przypadku pokolenia „W” wciąż jeszcze jest w niej obecny. Nieubłagane dane statystyczne wskazują jednak, że jego znaczenie, pozycja, autorytet stają się coraz słabsze. A to musi wywierać znaczący wpływ zarówno na córki, jak i (zwłaszcza) synów. W tym nowym świecie, pełnym tak wielu i tak niebezpiecznych ideologicznych i etycznych zawirowań i pułapek, do którego Pokolenie „W” wkracza, potrzebne będzie męstwo, czyli ten zespół cech, które kiedyś przekazywano mężczyznom i których od mężczyzn oczekiwano. Które oni z kolei przekazywali synom. Które jest nie do zastąpienia w życiu codziennym i w momentach przełomowych i sytuacjach ekstremalnych. Którego dziś zaczyna – i to coraz częściej i dotkliwiej – brakować na „rynku wartości”.
Święta Urszula Ledóchowska
S. Małgorzata Krupecka USJK
Szary prosty habit z czarnym paskiem, różaniec, krzyż na metalowym łańcuszku, na głowie czarny czepek. Po tym stroju łatwo rozpoznać św. Urszulę Ledóchowską i jej duchowe córki – szare urszulanki, a właściwie: Urszulanki Serca Jezusa Konającego.
Mijająca w tym roku, 29 maja, siedemdziesiąta rocznica śmierci św. Urszuli Ledóchowskiej (1865-1939) jest okazją, aby po raz kolejny przypomnieć postać tej polskiej świętej, kanonizowanej przez papieża Jana Pawła II w Rzymie 18 maja 2003 roku.
Senat Rzeczypospolitej Polskiej 5 marca podjął specjalną uchwałę „w sprawie uczczenia 70. rocznicy śmierci świętej Urszuli Ledóchowskiej i uznania jej za wzór patriotki”. Senat wyraził „cześć i uznanie” dla osoby świętej „oraz dzieł jej życia, poświęconego Bogu, Ojczyźnie i człowiekowi”. Uchwała Senatu przypomina wszechstronne zaangażowanie św. Urszuli w obronę Polski, jej pomoc Polakom rozproszonym po świecie, a także zasługi w dziedzinie edukacyjno-wychowawczej i dewizę, którą się kierowała: „Moją polityką jest miłość”. Za aktualne wezwanie senatorzy uznali słowa, które Jan Paweł II wypowiedział w czasie jej kanonizacji w 2003 roku: „Wszyscy możemy się uczyć od niej, jak z Chrystusem budować świat bardziej ludzki – świat, w którym coraz pełniej będą realizowane takie wartości, jak: sprawiedliwość, wolność, solidarność, pokój”.
Trochę życiorysu
Jej rodzice: Antoni Ledóchowski, polski emigrant, i Józefina Salis-Zizers, Szwajcarka, w Loosdorf (k. Wiednia) stworzyli rodzinę głęboko chrześcijańską, w której z radością przyjmowane było każde kolejne dziecko. 17 IV 1865 roku przyszła na świat ich druga córka, Julia – późniejsza św. Urszula. W 1883 roku rodzina Ledóchowskich przeniosła się do Lipnicy Murowanej k. Bochni. W tym czasie w Julii dojrzewało powołanie zakonne.
Miała 21 lat, gdy wstąpiła do klasztoru Urszulanek w Krakowie. Jako s. Urszula od Jezusa podjęła pracę nauczycielską i wychowawczą w prowadzonej przez urszulanki szkole z internatem. W 1906 roku zorganizowała przy klasztorze pierwszy w Polsce akademik dla studentek, a następnie – także pierwszą w Polsce – Sodalicję Mariańską Akademiczek.
W lipcu 1907 roku wyjechała do Petersburga i tam – wiodąc życie zakonne w konspiracji – w polskiej parafii św. Katarzyny objęła z kilkoma współsiostrami internat dla dziewcząt, a w 1910 roku rozszerzyła działalność również na Finlandię, gdzie otworzyła prywatne gimnazjum oraz nowicjat dla coraz liczniejszych kandydatek, a wśród okolicznych Finów, luteranów, rozpoczęła pracę, którą dziś nazwalibyśmy ekumeniczną. Jej działalność przyciągała jednak coraz większą uwagę władz carskich, powodowała rewizje i oskarżenia, a w 1914 roku stała się przyczyną wyrzucenia jej z Rosji.
Początki emigracji w Szwecji były bardzo trudne. Zarabiała na życie lekcjami francuskiego, sama uczyła się szwedzkiego. Szybko jednak dostrzegła wokół siebie coraz więcej możliwości apostołowania, zwłaszcza że z Rosji stopniowo dojeżdżały kolejne siostry. Dla skandynawskich dziewcząt siostry założyły koło Sztokholmu szkołę języków obcych wraz z internatem, a w Danii – dom dla sierot po polskich robotnikach sezonowych.
Równocześnie m. Urszula podjęła współpracę z Generalnym Komitetem Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce, założonym w Szwajcarii z inicjatywy H. Sienkiewicza i I. Paderewskiego. W ciągu trzech lat wygłosiła około 80 odczytów w wielu miejscowościach Szwecji, Danii i Norwegii.
W 1918 roku postanowiła wrócić do odrodzonej Ojczyzny. 7 VI 1920 roku uzyskała zgodę Stolicy Apostolskiej na przekształcenie autonomicznego domu urszulanek, którego była przełożoną, w zgromadzenie apostolskie. Stąd dzień ten można uznać za datę narodzin Urszulanek Serca Jezusa Konającego, zwanych również urszulankami szarymi.
W sierpniu tego samego 1920 roku siostry z polskimi dziećmi opuściły Danię i osiedliły się w Pniewach pod Poznaniem. Urszula Ledóchowska zmarła 29 V 1939 roku w Rzymie.
Święta mocno zaangażowana w historię
Najczęściej przypomina się współpracę św. Urszuli z Sienkiewiczowskim komitetem z Vevey w okresie pierwszej wojny światowej. Ale i później, przy różnych okazjach zabierała publicznie głos na aktualne tematy. Tylko w ciągu ostatnich siedemnastu lat życia wygłosiła ponad 30 oficjalnych odczytów, przemówień, wykładów, referatów, konferencji, pogadanek… na zjazdach, kongresach, zebraniach czy kursach, a nawet w radiu. Przemawiała w Polsce i za granicą. Mówiła o działalności swego zgromadzenia, między innymi o pracy na Kresach Wschodnich, o potrzebie starań o powołania kapłańskie, o Krucjacie Eucharystycznej, o wychowaniu dzieci i młodzieży, m.in. o roli Eucharystii w wychowaniu, o ważności czytania i rozważania Ewangelii, o konieczności zintensyfikowania starań o beatyfikację królowej Jadwigi, o problemie pracy, o specyfice nowo powstałych wspólnot zakonnych… Mówiła do dzieci, do młodzieży, do matek, do nauczycielek i wychowawczyń, do ziemian, do Polaków przebywających w Rzymie, do literatów francuskich…
Od arcybiskupa poznańskiego, Walentego Dymka (1888-1956), dowiadujemy się: „Jak pozytywnie oceniano jej wiedzę i jej metody pracy społecznej, świadczy choćby referat Matki, wygłoszony na ogólnopolskim Zjeździe Ziemian Polskich w Częstochowie (…). Umiała powiedzieć wszystkim prawdę i zachęcić do pracy społecznej (...). Referat ten zrobił wielkie wrażenie i opowiadano sobie, że zakonnica potrafiła tak dobrze i tak mądrze ująć problem społeczny”.
Chciała „spalać się miłością”
Tak właśnie napisała w liście do brata, przygotowując się do złożenia ślubów zakonnych.
Mimo że wydarzeń, inicjatyw, ciekawych znajomości, podróży, przedsięwzięć można naliczy się w życiu Urszuli Ledóchowskiej tyle, że starczyłoby na kilka życiorysów, nie uważała się za działaczkę społeczno-polityczną.
Współpracowała z wybitnymi postaciami ze sceny publicznej, patrzyła jednak na nich oczyma Jezusa. O polskim polityku w jednym z listów wyraziła się: „Mnie szkoda Daszyńskiego – chętnie bym go do Boga skierowała”. O głośnym pisarzu szwedzkim: „A mnie tak żal się jego zrobiło! (…) Żeby można mu dać Boga!”. O znanym Duńczyku: „Mnie jego żal. Widać, że to człowiek z sercem, ale bez wiary, i źle mu z tym jest”. Można by mnożyć podobne wyznania.
Pragnienie zdobycia świata dla Chrystusa widoczne jest w jej wielu tekstach pisanych zarówno do sióstr, jak i do wychowanków. To jeden z przykładów: „Pracujmy dla dobra dusz, dając im dobry przykład, przede wszystkim wesołości, uprzejmości. Pracujmy dla dobra dusz, starając się rozjaśnić życie innym swą dobrocią i miłością. Pracujmy dla dobra dusz, modląc się gorąco za tych nieszczęśliwych – a jest ich dużo – którzy żyją z daleka od Boga i Go nie znają”.
Włoszka, rzymska współpracownica Urszuli, tak ją zapamiętała: „Lubiła rozmawiać, myśleć, projektować, przechadzając się wzdłuż długiego korytarza. Trzymała mnie za rękę, jakby chcąc przelać we mnie swój zapał (…) dla tego, co należałoby jeszcze uczynić tutaj dla dobra dusz”.
Nie bała się nowych rozwiązań. „Miała tę zdolność do wielkiej, Bożej przygody, w której człowiek różne rzeczy czasem ryzykuje – powiedział Jan Paweł II w 1980 roku, odwiedziwszy prowadzony przez urszulanki w Rzymie akademik dla dziewcząt. – Ona też ryzykowała, ryzykowała nawet czasem swoją dobrą opinię zakonną”.
Dobroć jako siła
We wspomnieniach ludzi, którzy ją osobiście znali, zapisała się jako osoba ciepła, serdeczna, pogodna, pełna osobistego uroku.
Zarówno siostrom, jak i wychowankom, proponowała dobroć jako „ogromną siłę”, jako styl życia i ewangelizacji. „Potrzeba nam dobroci – przekonywała – by pociągać dusze do Jezusa. My nie wiemy, jaka ukryta siła w niej tkwi, a to dlatego, że dobroć sama przez się jest rzeczą Boską, tą małą iskierką, rozpaloną w człowieku przy ogromnym ognisku Bożej dobroci. Każdy jej objaw w duszy ludzkiej zbliża ją samą, choć bezwiednie, do Boga, jak również i tych, dla których jesteśmy dobrzy. Bądźmy dobre. Do dobroci trzeba się przyzwyczaić, wprawić się w nią”.
Propozycja św. Urszuli, aby budować królestwo Boże na ziemi, „darząc ludzi uśmiechem miłości i dobroci, uśmiechem, który mówi o miłości i dobroci Bożej” – jest prosta, ale i wymagająca, każe bowiem dać się do głębi owładnąć Chrystusowi.
Dlatego jako obowiązek mistrzyni nowicjatu św. Urszula określa formację sióstr o szerokich horyzontach serca i umysłu: „Niech stara się w nich wyrobić serce szerokie, otwarte dla każdej nędzy moralnej i materialnej, palące się do poświęcenia (...). Niech strzeże myśli ich od ciasnoty. Można doskonale połączyć ścisłość w spełnieniu obowiązków, zachowaniu Konstytucji, zwyczajów, (...) z szerokim umysłem, szerokim sercem, które umie życie traktować z tym szerokim rozmachem Bożym, jakiego uczy (...) św. Augustyn: «Kochaj i czyń, co chcesz». Niech kochają Boga z całego serca, a pójdą śmiało naprzód, bez lęku, bo miłość nie grzeszy”.
Święta zwyczajność
Uczyła prostej drogi do świętości poprzez odpowiedzialne wypełnianie codziennych obowiązków, połączone z kontemplacją Serca Jezusa konającego na krzyżu, aby Chrystus mógł przemieniać serce człowieka, napełniać je miłością i paschalną radością. „Każdy niech służy według swej możności i obowiązku, lecz niech służy uprzejmie i wesoło” – radziła. Pojmowała bowiem świętość jako spełnianie „najzwyczajniejszych małych obowiązków z miłością nadzwyczajną”.
Pisała nie tylko teksty o charakterze duchowym. Zainteresowanie św. Urszulą jako utalentowaną wychowawczynią sprowokowało do ponownego przyjrzenia się jej kilku powieściom dla dzieci. Okazuje się, że wytrzymują próbę czasu. W księgarniach możemy znaleźć jedną z nich, zatytułowaną „Z urwisa bohater”.
Sprawdza się też dziś jako wstawienniczka u Boga w trudnych sprawach ludzi. Wydane niedawno „Cuda św. Urszuli” zawierają ponad czterysta świadectw pomocy, uzyskanej dzięki jej pośrednictwu.
Polak Roku w Belgii
Bożena Rytel
Polak Roku 2008 w Belgii – to drugi już w historii prestiżowy konkurs, organizowany przez Ambasadę RP w Belgii. Celem konkursu jest wyróżnienie osób aktywnych w środowisku polonijnym, którzy jednocześnie są dobrze zintegrowani z belgijską rzeczywistością. Żyją tam i pracują, dbając o dobry image Polaków za granicą, a w związku z tym stanowią przykład dla innych emigrantów.
Laury zdobywać można było w pięciu kategoriach; w dziedzinie kultury, medycyny, przedsiębiorczości w biznesie, działalności społecznej. Ostatnią kategorię – młody Polak – zarezerwowano dla osób do lat 30, wyróżniających się aktywnością, zaradnością, inicjatywą i ich konkretnymi efektami na terenie Belgii.
Hanna Drzewiecka zwyciężczyni w dziedzinie kultury
Zwycięski laur Polki Roku 2008 zdobyła w kwietniu 2008 roku Hanna Drzewiecka –skrzypaczka, solistka i kameralistka, koncertująca w najlepszych salach Europy. Współzałożycielka Stowarzyszenia Polish Expad Network Belgium, promującego kulturę polską i polonijną w Belgii.
Pani Hania przyznała, że wiedziała o nominacji do konkursu i to stanowiło dla niej już duże wyróżnienie. W tym konkursie kandydaci sami się nie zgłaszają, tak jak w muzycznych, tylko typuje ich np. instytucja polonijna albo grupa osób, która uważa, że dany nominowany kandydat wybija się zawodowo w określonej dziedzinie. Hannę Drzewiecką typowała Polska Macierz Szkolna, oraz grupa osób prywatnych.
W dziedzinie kultury nominowanych było kilkanaście doświadczonych i interesujących osób; muzycy, działacze kulturalni. Nie sądziła więc, że zostanie laureatką. Mimo to musiała na uroczystą galę przygotować, tak jak zresztą wszyscy nominowani, przemówienie w czterech językach; po francusku, angielsku, flamandzku i po polsku. Kiedy wyczytano jej imię i nazwisko, jako zwyciężczyni w dziedzinie kultury, przez długą chwilę nie mogła otrząsnąć się z wrażenia i paraliżującej ją tremy. Choć ze sceną pani Hania jest oswojona, ale jako skrzypaczka-muzyk. Błyskawicznie uświadomiła sobie, że teraz, podczas gali w pięknej sali College St. Michel, nie będzie grać, tylko mówić.To zupełnie inna opcja, dlatego ogarnęło ją przerażenie. Musiała jednak zdobyć się na odwagę. Przemówiła w czterech językach. Zaznaczyła rolę kwartetu „Kryptos Quartet” w osiągnięciu tego lauru, podkreśliła trud pracy organizatorów gali, no i udało się! Aczkolwiek było takie małe „ale”. Pragnęła po polsku podziękować rodzinie za swoje sukcesy, ale – jej zdaniem – już dłużej mówić nie wypadało. Zakończyła zwykłym „dziękuję”, a mieściły się w nim wszystkie emocje i wdzięczność dla tych, których kocha.
Tego kwietniowego wieczoru
Było uroczyście – kierownik wydziału konsularnego Ambasady RP w Belgii, Piotr Wojtczak, zamykając część oficjalną imprezy powiedział do tłumnie zgromadzonych na gali gości, w tym przedstawicieli środowisk belgijskich, że praca ludzi, którzy przebywając za granicą, dokonują wysiłku integracji, pielęgnując równocześnie swoje korzenie, zostaje uhonorowana. Później uroczystość umilali, zaproszeni specjalnie na tę okazję z Krakowa artyści kabaretu Loch Camelot i Grupa MoCarta.
Pani Hania i jej rodzinne klimaty
Mieszka w Belgii od 15 lat. Nie oczekiwała, że tu zostanie, wyjdzie za mąż, dostanie pracę. Wręcz tego nie chciała. Wychowana w wielodzietnej rodzinie w Bydgoszczy preferowała swojskie rodzinne klimaty. Ciągle przy tym doskonaliła swój warsztat techniczny jako skrzypaczka. Muzyka towarzyszyła jej od dzieciństwa. Tata był muzykiem, trzy siostry również. Wspólne muzykowanie w tej rodzinie nie było więc niczym nadzwyczajnym, nie mówiąc już o świętach Bożego Narodzenia. Tata wcześniej przygotowywał aranżację kolęd, dostosowując ją do poziomu muzycznego córek. Pamięta swoje pierwsze muzykowanie z siostrami, kiedy grała na pustych strunach skrzypiec pierwszym palcem. Już wtedy tata napisał dla niej partię, żeby mogła grać razem z siostrami. Robił to wspaniale, pani Hania myśli o wydaniu tych aranżacji, bo są proste, ale niezwykłe, chociażby ze względu na harmonię...
Teraz wspólne muzykowanie jest prawie niemożliwe, każda z sióstr ma swój dom w innym mieście, taty już nie ma. Została mama, lekarka – pediatra, dzięki której wszystkie siostry otrzymały pełną edukację muzyczną. Tata tak o to nie zabiegał. Ale to co niemożliwe czasami się realizuje. Na początku sezonu muzycznego w przyszłym roku przyjedzie do pani Hani siostra Kasia, wiolonczelistka. Będą grały koncert podwójny Bramsa z orkiestrą w Brukseli. Koncert jest zaplanowany, Ambasada RP, o tym wie. Wkrótce pojawią się afisze.
Lawina „jak z płatka”
Pani Hania przyjechała do Belgii po studiach muzycznych w klasie skrzypiec, które ukończyła w Warszawie. Co roku, zresztą jako studentka, jeździła na rozmaite kursy i warsztaty muzyczne, organizowane albo w Polsce, albo za granicą. Wiedziała, że są one niezbędną strawą dla artysty muzyka. Po studiach – tak los pokierował – powie, znalazła się w Belgii, w Spa na kolejnym kursie muzycznym. Poznała wtedy profesora z Konserwatorium Królewskiego w Brukseli, Thanosa Adamopoulosa, który zainteresował się jej grą i zaproponował, żeby zdawała egzaminy do konserwatorium, tak na rok lub dwa, w celu dalszego szlifowania talentu.
Pani Hania przyzna, że w każdym kraju są inne metody, podejście do techniki grania i to ją właśnie fascynowało jako młodego muzyka. Zdała do Konserwatorium Królewskiego w Brukseli i studiowała tam dwa lata. W tym czasie nie tylko wiele się nauczyła, ale również poznała środowisko muzyczne, chodziła na koncerty, zaczęła grać w orkiestrach i w małych kameralnych zespołach. Wygrała też konkurs „Tenuto” organizowany przez Telewizję Belgijską. Główną nagrodą był koncert z orkiestrą Radia Flamandzkiego.
Po konkursie „Tenuto” zauważono Panią Hanię w środowisku. Zaproponowano jej stałą pracę w orkiestrze kameralnej w Antwerpii, poza tym liczne koncerty. Wyszła za mąż za syna profesora, który na samym początku zwrócił na skrzypaczkę uwagę, i na stałe osiadła w Belgii. W orkiestrze w Antwerpii Pani Hania poznała wiolonczelistę, Anthonego Grugera, który miał polskie korzenie i podobnie jak ona żył muzyką, marząc o założeniu małego zespołu kameralnego. Pomysł i marzenia zaczęły nabierać konkretnych kształtów. Na początku grali w trio: fortepian, skrzypce, wiolonczela, a w 2002 roku założyli kwartet smyczkowy „Kryptos Quartet” (dwoje skrzypiec, altówka, wiolonczela). To właśnie ten belgijski kwartet ciągle się rozwija i zdobywa coraz większą popularność w świecie muzycznym. Współpracuje z innymi znanymi kwartetami, nagrywa dla radia i telewizji. Kryptos Quartet koncertuje nie tylko w Belgii, ale m.in. we Francji, w krajach Beneluksu, w Niemczech. Poniekąd uwieńczeniem dotychczasowej pracy muzyków z Kryptos Quartet było zajęcie II miejsca w 2008 roku na Międzynarodowym Konkursie Kwartetów Smyczkowych, im. Dymitra Szostakowicza w Moskwie. Jako pierwszy belgijski kwartet „Kryptos Quartet” otrzymał na tak prestiżowym konkursie nagrodę. To był sukces, który otwiera kolejne drzwi do kolejnych sal koncertowych. No i między innymi spowodował otrzymanie przez panią Hanię tytułu Polki Roku 2008 w dziedzinie kultury. Tytuł ten otrzymała również za
Promowanie polskiej kultury
Kulturę polską zaczęła promować parę lat temu, kiedy przystąpiła do klubu Polish Expat Network Belgium – organizacji skupiającej Polaków i sympatyków Polski. Nacisk kładziono tam na promowanie kultury polskiej na zewnątrz, w środowisku międzynarodowym belgijskim. Organizowano spotkania, wystawy czy np. koncerty, które były wykonywane przez Polaków żyjących w Belgii. Chodziło o to, aby wizerunek Polaka przedstawić pozytywnie, jako twórcy, aby dowiedziano się, że Polak może ubogacić twórczo kraj, w którym się znalazł. Na bardziej uroczystych spotkaniach prezentowano np. zespół góralski „Czarna Góra” z Limburga, polskie tradycje, polską kuchnię. Ponieważ do Polish Expat Network Belgium należą ludzie z różnych środowisk zawodowych, na tego typu spotkania przyprowadzali Belgów z tych środowisk. W miłej i twórczej atmosferze Belgowie poznawali więc pozytywny wizerunek Polaka. Następowała przy tym integracja kulturowa.
Refleksje
Rozmawiałam z Pania Hanią w podbrukselskim ogrodzie. Wokół panowała przenikliwa cisza, spotkanie umilały zapachy lata; kwitnąca lawenda, skoszona świeżo trawa, białe naparstnice. Przygrzewało słońce. Po rozmowie spieszyła na próbę. Ćwiczy po kilka godzin dziennie. – To ciężka praca – przekonuje mnie – z właściwym jej uśmiechem, jakbym o tym nie wiedziała. A kiedy już poszła, przypominam sobie, co powiedziała o życiu w środowisku artystycznym. Po prostu – bez wiary nie dałaby rady...
NAPROTECHNOLOGIA NADZIEJĄ DLA BEZPŁODNYCH
NAPROTECHNOLOGIA NADZIEJĄ DLA BEZPŁODNYCH
Irena Grochowska
Instytut Ekologii i Bioetyki
Wydział Filozofii Chrześcijańskiej UKSW
Toczące się dyskusje na temat refundowania zabiegu in vitro w Polsce uruchomiły poszukiwania innych skutecznych sposobów pomocy osobom niepłodnym. Wokół NaProTechnologii, zrobiło się głośno w Polsce, i chociaż metoda ta znana jest w Europie od ponad dziesięciu lat, a w USA od trzydziestu, to dopiero teraz jej sława dynamicznie rośnie i powiększa się grono zwolenników.
Nazywanie jej zbawiennym odkryciem przez jednych i pseudonauką przez drugich sprawia, że wkrada się wiele chaosu i informacyjnego zamętu. Przede wszystkim odnotowuje się atmosferę konkurencji. Trwa licytacja nad skutecznością stosowania NaProTechnologii i zapłodnienia in vitro. Jak jest naprawdę – to pytanie sprawia wielu trudność, ale fakty są zawsze odpowiedzią na niewyjaśnione pytania.
Celem tego krótkiego artykułu jest przybliżenie czym jest NaProTechnologia i uświadomienie czytelnikom, że nie jest tylko alternatywą in vitro dla chrześcijan.
NaProTechnologia jako holistyczna metoda leczenia metoda leczenia (traktująca człowieka jako całość, szukająca przyczyn chorób, tkwiących w organizmie, a nie skupiająca się tylko na jednostkowym przypadku medycznym) bezpłodności według abp. Hosera jest propozycją diagnostyczno-terapeutyczną.
NaProTechnologia [T. W. Hilgers, The medical and surgical practice of NaProTechnology, 2004: 19] (NaProTechnologia) pochodzi od angielskiego „natural procreative technology” i jest nową dyscypliną nauk medycznych w zakresie zdrowia ginekologiczno-prokreacyjnego. Zajmuje się naturalnym wsparciem rozrodczości, rozwiązując problemy natury ginekologiczno-reprodukcyjnej kobiet. Charakteryzuje się określonym sposobem myślenia, z którego wynika postępowanie.
Naprotechnologia współgra z naturalnym cyklem kobiety i pozwala dokładnie określić przyczyny niepłodności, diagnozować je i w końcu leczyć. Trzeba tutaj nadmienić, że NaProTechnologia to nie tylko wspomaganie rozpoznania przyczyn niepłodności, ale również pomoc w leczeniu innych schorzeń układu rozrodczego.
Jest to nauka o fizjologii hormonów, która proponuje leczenie hormonalne zgodne z indywidualnym zapotrzebowaniem pacjentki. Połączenie technologicznego postępu medycyny konwencjonalnej z anatomią, biochemią, fizjologią i psychologią człowieka stwarza taką możliwość. Dzięki takiemu interdyscyplinarnemu ujęciu można wsłuchać się w „mowę organizmu kobiety” i pozwolić jej cieszyć się z możliwości macierzyństwa oraz zdrowia, likwidując wielorakie choroby i przyczyny niepłodności (np. wielokrotne poronienia, ciąże pozamaciczne, endometriozy, nadżerki, policystyczne choroby jajników, zrosty miednicze i zrosty jajowodów, mięśniaki, włókniaki, nowotwory.
Obserwacje zgodne z metodą NaProTechnologii mogą przyczynić się do skutecznej profilaktyki i uchronić przed takimi chorobami jak: chroniczna infekcja wywołana chlamydią oraz problemami związanymi z zatrzymaniem czy nieregularnością miesiączkowego cyklu. Naprotechnologia może nawet ochronić przed osteoporozą oraz niechcianą ciążą bez konieczności sięgania po HTZ (hormonalna terapia zastępcza), której uboczne skutki coraz częściej są ujawniane przez lekarzy i naukowców. Pacjentki mogą również skorzystać z NaProTechnologii w przypadku profilaktyki i leczenia chorób sutka, rezygnując z agresywnych lub nieprzydatnych metod, takich jak np. mammografia.
„Naprotechnologia jest więc pierwszym w swoim rodzaju systemem, ogarniającym planowanie potomstwa, monitorującym reprodukcję oraz niosącym pomoc w rozwiązywaniu problemów natury ginekologicznej. Od innych, tzw. metod naturalnych NaProTechnologię odróżnia to, że oprócz edukacji i współpracy z pacjentami dochodzi jeszcze równoległe korzystanie z osiągnięć technologii medycznych (sprecyzowana analiza hormonów, ultrasonograficzna ekspertyza fachowców, techniki chirurgiczne z zastosowaniem technologii laserowych, mikrochirurgii i metod antywzrostowych)” [http://ecomedium.org/naprotechnologia.html, http://www.naprotechnology.pl/surgical.php]
Podstawą NaProTechnologii jest Model Creithona , który jest obserwacją płodności, opierającą się na wskaźnikach umożliwiających łatwe i obiektywne monitorowanie różnych hormonalnych zdarzeń. Ta metoda pozwala w sposób wyczerpujący zapoznać się z prawidłowym funkcjonowaniem organizmu kobiety z uwzględnieniem wszystkich sfer (psychiczna, duchowa, biologiczna, społeczna).
Jest to połączenie fachowej wiedzy o fizjologii kobiety z praktyką, która staje się służbą drugiemu człowiekowi.
Naprotechnologię można zaliczyć do medycyny ekologicznej, która wymaga dodatkowej wiedzy i wyobraźni i jest formą prewencji. Działanie prewencyjne polega przede wszystkim na umiejętności patrzenia na człowieka i jego choroby z perspektywy biologicznej całości. Lekarza ekologa cechuje szczególna umiejętność indywidualnego podejścia do pacjenta, a co za tym idzie stosowanie odmiennych procedur u każdego chorego.
Tyle przypadków ile osób i tyleż samo metod leczenia. Specjalista – lekarz ekolog opiera się zatem na solidnym i skomplikowanym wywiadzie lekarskim i dlatego medycyna ekologiczna potrafi radzić sobie z wieloma skomplikowanymi chorobami.
Niepłodność jest najczęściej skutkiem wielu zakłóceń organizmu. Wnikliwa obserwacja, współpraca pacjenta, instruktora i lekarza pozwala na profesjonalne i całościowe podejście do każdej leczonej kobiety, co zwiększa skutecznie szansę na poczęcie zdrowego dziecka, nawet po przebytych chorobach i dolegliwościach.
NaProTechnologia jest propozycją nowego stylu życia, nie burzącego harmonii i dającego szansę na pełny rozwój człowieczeństwa, a w przypadkach zdiagnozowanych schorzeń i patologii naukową propozycją ich leczenia.
NaProTechnologia jest dla mnie sposobem przekazywania prawdy dotyczącej życia od poczęcia do naturalnej śmierci oraz skuteczną, bezpieczną i etyczną metodą leczenia niepłodności.
Matka Boża z Gietrzwałdu
Diana Brzozowa
Nasza Orędowniczka, Matka Najświętsza ukazywała się w różnych miejscach świata. Fatima, Lourdes, La Salette, Guadalupe, Kibeho… do dziś przyciągają rzesze pielgrzymów. Często w wielkim utrudzeniu docierają oni do miejsc, w których Maryja nawoływała do nawrócenia, modlitwy i pokuty, w których wskazywała na moc różańca. Proszą Niepokalaną o potrzebne łaski, dziękują za już otrzymane.
Pielgrzymujemy więc i my Polacy w odległe strony, często nieświadomi tego, że i w Polsce jest miejsce, które nawiedziła Najświętsza Pani. To Gietrzwałd – leżący 14 km na zachód od Olsztyna. Tu 19 lat po objawieniach w Lourdes Matka Boska ukazywała się od 27 czerwca do 16 września 1877 roku dwóm wizjonerkom pochodzącym z niezamożnych polskich rodzin: trzynastoletniej Justynie Szafryńskiej i dwunastoletniej Barbarze Samulowskiej. Matka Boża przemówiła do nich „w języku takim, jakim mówią w Polsce”, co podkreślił wybitny teolog ówczesnej Warmii ks. Franciszek Hipler. A fakt ten miał istotne dla Polaków znaczenie.
Objawienia gietrzwałdzkie działy się bowiem w czasach tragicznych dla naszego narodu – w czasach zaborów, wzmożonej polityki germanizacyjnej Ottona Bismarcka, prześladowań wszystkiego, co polskie i z Polską związane, zwłaszcza księży i religii. Słowa Maryi przyniosły więc udręczonym ludziom nadzieję i pocieszenie. Maryja zapowiedziała, bowiem, że „jeśli ludzie gorliwie będą się modlić, wówczas Kościół nie będzie prześladowany, a osierocone parafie otrzymają kapłanów!”. I rzeczywiście, słowa te wypełniły się.
Ujrzały Jasną Panią
Matka Boża objawiła się pierwszy raz Justynie, kiedy ta wraz z matką wracała z Gietrzwałdu do Nowego Młyna, gdzie mieszkały. Dziewczynka była wesoła, bo zdała właśnie egzamin z wiedzy religijnej, konieczny, by przystąpić do Pierwszej Komunii świętej. I nagle zatrzymała się w olśnieniu, widząc niewyobrażalnie Piękną Panią z długimi włosami, siedzącą na żółtym krześle w koronie rozłożystego klonu.
Następnego dnia Jasną Panią olśniewająco piękną, siedzącą na tronie z Dzieciątkiem Jezus, pośród Aniołów – ujrzała w czasie odmawiania różańca – Barbara Samulowska. Wieść o objawieniach dotarła do proboszcza ks. Augustyna Weichsla. 30 czerwca, dzień przed przyjęciem przez Justynę komunii św. proboszcz poprosił ją, by zapytała Jasną Panią, jeśli ta ukaże się ponownie, czego od nich żąda. Justyna posłusznie powtórzyła pytanie księdza, i usłyszała w odpowiedzi: „Życzę sobie, abyście codziennie odmawiali różaniec”. Kolejnego zaś dnia usłyszała: „Jestem Najświętsza Panna Maryja Niepokalanie Poczęta!”. Także w nocnym objawieniu Barbarze Samulowskiej Matka Boska powiedziała: „Jam jest Niepokalane Poczęcie“. Tymi słowami potwierdziła ważność ogłoszonego 8 grudnia 1854 r. przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.
Przesłania Matki Bożej
Głównym przesłaniem ukazującej się w Gietrzwałdzie Matki Bozej były słowa – „Odmawiajcie gorliwie różaniec“. Nakazywała też Maryja wiernym, by byli posłuszni kapłanom, 29 lipca powiedziała wprost: „Wszyscy powinni słuchać kapłanów“, a na pytanie przekazane dzieciom przez osobę bardzo skrupulatną – jak ma pokutować, Maryja poradziła: „Powinna zapytać spowiednika“. Najświętsza Panna podkreśliła też szczególną rolę Mszy świętej w naszym życiu. Gdy jedna z wizjonerek spytała, czy dziewczynki mają przychodzić rano przed Mszą św. na różaniec, usłyszała, że trzeba – „najpierw wysłuchać Mszę św., a potem odmówić różaniec, ponieważ tamta jest ważniejsza od tego“. Maryja podczas objawień przypomniała też o Eucharystii, jako najważniejszej modlitwie Kościoła, której nie można przedkładać nad żadne inne formy pobożnościowe, także maryjne. Wskazała również na Mszy św., jako szczególną pomoc dla dusz czyśćcowych. Jeden z pielgrzymów zapytał za pośrednictwem dziewczynek, jak ma pomóc duszom zmarłych rodziców. „Ma dać na Mszę św.“ – powiedziała Maryja. Zaznaczyła także w swoich przesłaniach, że jest przekazicielką próśb kierowanych do Syna, a modlitwa różańcowa to rozmyślanie zbawczego dzieła Jezusa Chrystusa.
„Będę zawsze przy was…“
Wieść o objawieniach gietrzwałdzkich rozniosła się po okolicy bardzo szybko. 6 lipca wizjonerki na polecenie proboszcza zapytały, czego jeszcze oprócz modlitwy życzy sobie Maryja. Wówczas otrzymały klarowną odpowiedź: „Ma tu być wystawiona Męka Boża i umieszczona figura Niepokalanego Poczęcia. Potem można płótno dla uleczenia chorych kłaść u stóp figury”. Figurkę Matki Bożej zamówiono w Monachium, przystąpiono też do zbierania funduszy na budowę kapliczki. Za tę akcję władze niemieckie nałożyły na proboszcza i parafian sporą karę pieniężną. W miarę upływu czasu represje ze strony władz nasiliły się. Pomimo to kapliczka z cegły (stojąca do dziś), szybko została zbudowana. Ówczesny biskup warmiński Filip Krementz 13 sierpnia 1877 roku, w odpowiedzi na pisemną prośbę księdza proboszcza, zezwolił na poświęcenie krzyża i figurki Matki Bożej Niepokalanie Poczętej.
8 września – dzień Narodzin Najświętszej Maryi Panny miał być ostatnim dniem objawień w Gietrzwałdzie. Dzieci usłyszały wówczas: „Nie smućcie się, bo Ja będę zawsze przy was”. W tym dniu odbyła się procesja do źródełka, które miała pobłogosławić Maryja; miała być też postawiona figura Matki Bożej, ale nie nadesłano jej z Berlina. Dotarła na miejsce dopiero 12 września. Poświęcenie figury odbyło się więc 16 września, do Gietrzwałdu przybyło wówczas ok. 15 tys. wiernych. Po nabożeństwie odmówiono różaniec, podczas którego dziewczynki miały objawienie po raz ostatni. Wtedy też Maryja przemówiła, zostawiając wizjonerkom znów to ważne polecenie: „Odmawiajcie gorliwie różaniec”.
Stanowisko Kościoła
Biskup Filip Krementz dowiedziawszy się o objawieniach, nakazał 2 sierpnia 1877 r. proboszczowi ks. Augustynowi Weichslowi wyjaśnienie sprawy i spisanie szczegółowego sprawozdania z wydarzeń, które nastąpiły w czasie objawień. Potem wydelegował do Gietrzwałdu kanoników kapituły katedralnej, aby uczestniczyli w nabożeństwach różańcowych, obserwowali stan i zachowanie wizjonerek podczas objawień i sporządzili protokóły ich zeznań oraz zgromadzili obserwacje pielgrzymów i duchownych.
Doniesienia delegatów biskupich potwierdziły, że w objawieniach nie może być mowy o oszustwie i kłamstwie, a dziewczęta zachowują się normalnie. Wyróżniały się one, jak napisano, „skromnością, szczerością i prostotą”.
Prawdziwość objawień Matki Bożej w Gietrzwałdzie zatwierdził 11 września 1977 r. biskup warmiński Józef Drzazga; jest to jedyne objawienie Matki Boskiej w Polsce, mające oficjalną, kościelną aprobatę.
Znaczenie objawień
Pod koniec XIX wieku za sprawą objawień Matki Bożej nastąpiło religijne ożywienie, swoista odnowa moralna, mieszkańców Warmii oraz przybywających pielgrzymów. Pięć lata po wydarzeniach w sprawozdaniu z 27 września 1882 roku ks. Augustyn Weichsel pisał: „nie sama tylko moja parafia, ale też cała okolica stała się pobożniejsza po objawieniach. Dowodzi tego wspólne odmawianie różańca świętego po wszystkich domach, wstąpienie do klasztoru bardzo wielu osób, regularne uczęszczanie do kościoła (...) Dobre skutki objawień rozprzestrzeniły się wszędzie, przeniknęły także do Królestwa Kongresowego i Rosji (...) Jawnym skutkiem był zwyczaj codziennego w gromadzie odmawiania różańca. Na południowej Warmii różaniec był odmawiany prawie we wszystkich domach, podobnie też w wielu parafiach diecezji chełmińskiej, poznańskiej i wrocławskiej”.
A jak potoczyły się losy wizjonerek? Obie wstąpiły do zakonu sióstr szarytek. Wyjechały do nowicjatu do Paryża. O życiu Justyny ślad urywa się w roku 1897, a Barbara zmarła w Gwatemali 6 grudnia 1950 roku, do końca życia pełniąc posługę misjonarską.
Objawieniami w Gietrzwałdzie żywo zainteresował się bł. Honorat Koźmiński, który z ich inspiracji założył Zgromadzenie Sióstr Służek Najświętszej Marii Panny Niepokalanej.
Przez lata, które upłynęły od czasu objawień, kult Matki Bożej rozwijał się i promieniował coraz dalej. Co roku, szczególnie 29 czerwca, 15 sierpnia i 8 września do Gietrzwałdu przybywały rzesze polskich pielgrzymów ze wszystkich zaborów. Tu zbiegały się ich drogi, tu szukali pokrzepienia. Pielgrzymowali też Niemcy. Napływ pątników skłaniał kolejnych proboszczów do rozbudowy sanktuarium. Po wojnie jego kustoszami zostali księża kanonicy regularni laterańscy. Już w roku 1970 świątynia gietrzwałdzka została podniesiona przez Pawła VI do rangi bazyliki mniejszej. Od kilku lat jest czynny obszerny dom pielgrzyma, gdzie zamknięte rekolekcje odbywają małżonkowie, oazowicze, członkowie wspólnot religijnych…
Stąd promieniuje dobro
Z Gietrzwałdu blisko już do granicy obwodu kalingradzkiego i miasta Wilna. Gietrzwałdzki dom pielgrzyma jest więc idealnym punktem przystankowym, gościnną przystanią dla pielgrzymów udających się w tamte strony. A warto zatrzymać się w tym szczególnym dla Polaków miejscu, w którym już od 132 lat wierni dostępują licznych łask. Maryja obdziela nimi przybywających pątników, którzy modlą się, m.in. przed obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem i przed figurą Niepokalanej Dziewicy, którzy czerpią wodę z cudownego źródełka, słynącą z licznych, udokumentowanych uzdrowień.
Wielką cześć Matce Boskiej Gietrzwałdzkiej oddawał Prymas Polski Stefan kardynał Wyszyński. Odwiedzał to sanktuarium wiele razy. Po raz pierwszy raz w 1950 roku, następnie podczas każdego przyjazdu na Warmię. Na 90-lecie objawień – 10 września 1967 r. koronował cudowny obraz. Padły wtedy znamienne słowa: „Nakładamy na Twoje skronie, Święta Matko Ziemi Warmińskiej, złote korony, abyś będąc Matką – królowała, klękamy przed Tobą w duchu pełnego oddania się Tobie w macierzyńską niewolę, byleby tylko zabezpieczyć Polsce pokój i ducha jedności. Prosimy Cię, naucz nas poddawać się zawsze władczym mocom Ewangelii, miłości Boga i ludzi, wszystkim wymaganiom miłości spełnionej. Pragniemy przychodzić ku Tobie ufni, że Ty zawsze czuwasz, zawsze przyjmujesz, zawsze wysłuchasz”.
I my starajmy się dotrzeć do Gietrzwałdu, by pokłonić się Matce Bożej, by dziękować i prosić o tak wiele.
Sanktuarium Maryjne w Gietrzwałdzie
Zakon Księży Kanoników Regularnych Laterańskich
11-036 GIETRZWAŁD
tel. (+4889) 512-31-02 fax 512-34-06
www.gietrzwald.3c.pl/
Oprac. na podstawie publikacji ks. Jana Rosłana „Sanktuarium Matki Bożej wGietrzwałdzie”
Śladem warszawskiej Syrenki
Maria Żmigrodzka
Wspomnienie Krystyny Krahelskiej, której sylwetkę i rysy twarzy uwiecznił wzniesiony w stolicy przed wojną pomnik Syreny, powraca corocznie szczególnie mocno w miesiącach, gdy obchodzimy rocznice okupacyjnych i wojennych zmagań Warszawy.
W drugim dniu Powstania Warszawskiego, podczas natarcia na Polu Mokotowskim, sanitariuszka „Danuta” z dywizjonu AK „Jeleń”, padła ugodzona trzema pociskami, kiedy niosła pomoc rannemu koledze. Pomimo operacji, wskutek krwotoku wewnętrznego, zmarła o świcie 2 sierpnia 1944 r. Pochowano ją na terenie jednej z posesji przy ul. Polnej. Pod koniec wojny, 9 kwietnia 1945 r. po ekshumacji i nabożeństwie w kościele Św. Zbawiciela pochowano ją na cmentarzu na Służewie przy ul. Renety.
Kilka lat wcześniej Krystyna Krahelska pozowała Ludwice Nitschowej, pracującej nad pomnikiem Syreny. Pomnik stanął nad Wisłą w sierpniu 1939 r. i wznosi się tam do dnia dzisiejszego. Prezydent Stefan Starzyński, odwiedzając pracownię rzeźbiarki, wykonany z gipsu odlew głowy Krystyny ocenił takimi słowami: „To typowa polska uroda, pełna wdzięku, a jednocześnie słowiańskiego charakteru i siły”.
Wojna oszczędziła ten monument, o czym pisał prof. Kazimierz Wyka: „Kiedy stolica była przyfrontowym zmiażdżonym pustkowiem, z pomników Warszawy ocalał tylko jeden: Syrena na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Było coś symbolicznego w tym fakcie, że z całej chwały i przeszłości Warszawy pozostał nietknięty tylko jej pomnik-herb (…) całe miesiące stała w pierwszej linii frontu i w sposób najbardziej dosłowny była żołnierzem”.
Pochodząca z kresowej rodziny Krystyna Krahelska urodziła się 24 marca 1914 r. w Mazurkach pod Baranowiczami, nad rzeką Szczarą; była córką Janiny z domu Bury – biologa, naukowego pracownika Uniwersytetu Jagiellońskiego, po wojnie – Akademii Medycznej w Gdańsku oraz Jana Krahelskiego –inżyniera, później oficera Wojska Polskiego, starosty i wojewody poleskiego. Po ukończeniu gimnazjum w Brześciu, studiowała geografię, historię i etnografię na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskując dyplom tuż przed wybuchem wojny. Od roku 1928 działała w harcerstwie; wchodziła w skład polskiej delegacji uczestniczącej w Zlocie Skautów Słowiańskich w Pradze ( 1931). Okupację niemiecką spędzała w większości w Warszawie, ale też okresowo na Lubelszczyźnie i w Krakowie, opiekując się „Starymi Ptakami”, jak określała swoich rodziców. Oprócz koniecznej pracy zarobkowej wypełniała poważne konspiracyjne zadania (należała do Związku Walki Zbrojnej, połączonego wkrótce z Armią Krajową), uczestnicząc w kursach sanitarnych i często wspólnie z lekarzami udzielając w lesie pomocy rannym partyzantom lub więźniom zbiegłym z obozów śmierci. Z rozkazu dowódcy swej organizacji odbyła też trudną podróż w Nowogródzkie, odwiedzając przy okazji spustoszone rodzinne Mazurki.
Wiersze i piosenki pisała Krystyna już przed wojną, deklamując je i śpiewając w kameralnych kręgach, bez zamiaru ich publikowania. Wiadomo o jej bardzo udanym występie w 1937 r. na tzw. „Środzie literackiej” w wileńskiej Celi Konrada, mieszczącej się w dawnym bazyliańskim klasztorze, sąsiadującym z kaplicą Matki Bożej Ostrobramskiej. Trwałym śladem pobytu poetki w Wilnie stał się wiersz pt. „Ostra Brama”:
„Modlitw ludzkich macierzanko wonna,
Gorzki cząbrze, woni serc najprostszych ,
Przeciw złu – najhartowniejsze ostrze,
Przeciw wrogom – Wieżo Obronna.
O, Najświętsza Panno Ciemnolica,
Zasłuchana w powszednie modlitwy,
W ich treść prostą, codzienną, pilną
Odgrodzona od ziemi – księżycem,
Gdzie jest napis : Dzięki Ci za Wilno.
Matko…
Matko Polski i Litwy”.
W napisanych przed wojną wierszach autorka mówiła najczęściej o pięknie polskiego krajobrazu, narodowej przeszłości i walce o wolność, której pamiątki kryły bliska jej kresowa ziemia i stare szlacheckie dwory. Wyrazem głębokich uczuć patriotycznych jest wiersz pt. „Polska”, a w nim tak żarliwe słowa:
„(…) Bardzo trudno powiedzieć: Polska,
żeby w słowie powiedzieć wszystko:
Barwę nieba i wody, woń lasu
i żytnie zagony na piasku,
Patos ciszy i warkot motorów,
defilady i słońce na kaskach.
Całą prostą ludzką codzienność
i odświętność. Dalekość i bliskość”.
Okres wojny jeszcze bardziej uwydatnił patriotyczno-religijne akcenty tej ciekawej twórczości, co ujawniło się w piosenkach „Kołysanka o zakopanej broni”, „Tobruk” czy w skomponowanym w 1943 r. dla żołnierzy z kompanii „Baszta”, obecnie powszechnie znanym, pełnym entuzjazmu marszu „ Hej, chłopcy, bagnet na broń”, głoszącym radosną zapowiedź: „ Nowa Polska zwycięska jest w nas i przed nami!”.
Myśląc o walkach polskich żołnierzy w różnych krajach świata (jej narzeczony oraz ukochany brat Bohdan byli pilotami na Zachodzie), pisała w wierszu „…o nas i chłopcach”:
„Wrócą kiedyś… nie wiem kiedy,
Skądś – z tej swojej wędrówki obcej
My musimy być mocne i jasne,
Nam nie wolno płakać i nie wierzyć”.
Krystyna Krahelska wyrażała uczucia wszystkich Polaków, zniewolonych i poddawanych eksterminacji, przeczuwając własną śmierć oraz wielu swych rówieśników. Modliła się dlatego o siłę ducha i odwagę:
„Chryste Panie z przydrożnych
połamanych krzyży,
Krzyżowa nasza droga, droga
do zwycięstwa.
Daj nam siłę wytrwania, daj nam
wolę męstwa.
I daj nam śmierć żołnierską –
Jeśli umrzeć trzeba”.
Na tablicy nagrobnej umieszczono jeden z ostatnich jej wierszy:
„Gdy przyjdzie czas odlotu
do krainy innej,
Chcę odlecieć w porywie szczęścia
i natchnienia.
Jak ptak, co uciekając z ziemi
niegościnnej,
Ziemię na niebo zamienia…”.
MATKA ARCYBISKUPA
Teresa Winek
Ewa Felińska, matka Zygmunta Szczęsnego, arcybiskupa Warszawy, była kobietą niezwykłą; Biblia nazywa taką kobietę mężną. Córka Zygmunta Wendorffa i Zofii z Sągajłłów urodziła się 26 grudnia 1793 roku. W wieku czterech lat straciła ojca, a od siódmego roku życia przebywała w domach bogatszych krewnych, gdzie pobierała nauki dostępne kobietom z ubogiej szlachty; była to sztuka czytania i pisania, konwersacja w języku francuskim, mierna gra na fortepianie i początki rachunkowości. Młoda dziewczyna, tęskniąca w samotności za życiem rodzinnym, miała, na szczęście, chłonny umysł i szeroko otwarte oczy; patrzyła więc na świat i zapamiętywała to, co zaobserwowała, by po latach przekazać tę wiedzę w pasjonujących pamiętnikach.
W 1811 roku została żoną Gerarda Felińskiego, brata Alojzego (popularnego w swoim czasie poety, autora dramatu Barbara Radziwiłłówna i autora słów pieśni Boże, coś Polskę…, napisanej na powitanie wielkiego księcia Konstantego, a uznanej później za hymn religijno-patriotyczny. Lata małżeństwa dla młodej Wendorffówny stały się pasmem nieustających trudów i cierpień. Zmuszana do ciągłego zmieniania miejsc zamieszkania (z powodu wojny 1812 roku, problemów majątkowych Felińskich, nieprzemyślanych decyzji męża), nigdzie nie czuła się u siebie i wciąż na nowo zaczynała budowanie domu; pewnie dlatego tak ceniła życie rodzinne. W początkowym okresie małżeństwa straciła czworo dzieci; cierpiała na poważne dolegliwości fizyczne i załamania nerwowe.
Doświadczenia te ukształtowały jej charakter i wraz z przełomem religijnym, jakiego doznała około 1820 roku, spowodowały, że Ewa Felińska stała się kobietą świadomą celu życia i własnych zadań, zahartowaną na niewygody bytowe i przeciwności losu, a w drugiej połowie życia — prawdziwą bohaterką. Lata dwudzieste przyniosły jej chwile szczęśliwego macierzyństwa, urodziła sześcioro dzieci, m.in. w 1822 roku Zygmunta Szczęsnego.
Po kilkunastu latach pomyślności znów jednak powiały przeciwne wiatry; w 1833 r. umiera Gerard Feliński. Ewa wydzierżawiła więc mężowski majątek Wojutyn, i wraz z dziećmi zamieszkała w Krzemieńcu, gdzie szybko włączyła się w działalność niepodległościową.
W 1838 roku została aresztowana za udział w spisku Szymona Konarskiego i po śledztwie w Wilnie i Kijowie skazana na osiedlenie się na dalekiej Syberii: w Berezowie, dokąd dotarła po kilku miesiącach podróży. We Wspomnieniach z podróży do Syberii i pobytu w Berezowie i Saratowie opisała szczegółowo swe życie w syberyjskiej wiosce, poświęcając sporo miejsca m.in. obyczajom Ostiaków oraz zesłańców.Po dwóch latach uzyskała zgodę na zamieszkanie w Saratowie, gdzie wkrótce spotkała się z córkami: Zofią i Pauliną oraz jej mężem. Podczas wakacji odwiedzali ją też synowie: Zygmunt, nazywany zawsze Szczęsnym i Julian, gimnazjalista. Krótkotrwałe szczęście rodzinne zburzyła śmierć córki, troska o osieroconego wnuka i zięcia.
Trzy lata spędzone nad Wołgą zaowocowały zgromadzeniem nowych wiadomości o życiu ówczesnej Rosji. Uporczywie szukała także śladów Polaków, m.in. zesłanych filomatów, którzy, wzajemnie, troszczyli się o nią podczas jej przejazdu zesłańczym szlakiem.
W Saratowie Ewa Felińska rozpoczęła swą pracę literacką, przyznając po latach, że podjęła się pisania, aby zarobić na wygnańcze utrzymanie. Najwięcej zainteresowania wzbudził debiutancki artykuł opublikowany w 1843 roku „Tygodniku Petersburskim”. Powstałe w następnych latach powieści obyczajowe: Hersylia, Pan deputat, Siestrzenica charakteryzują się wyrazistym przesłaniem moralnym i małą oryginalnością; Są natomiast obrazem rozkładu życia społecznego Polaków w sytuacji niewoli.
Zasadniczą część spuścizny pisarskiej Ewy Felińskiej stanowi siedem tomów wspomnień obejmujących okres od najwcześniejszego dzieciństwa do 1821 roku i czas zesłania. Zwłaszcza relacja z lat 1839-1844 wciąż zasługuje na uwagę, dowodzi bowiem wrażliwości pisarki na świat, w którym się znalazła z konieczności, i w którym potrafiła dostrzec zarówno ludzką nędzę, jak też miłość i godność. W pamiętnikach nieustannie zestawiała bieżące życie polskie ze światem z dzieciństwa i młodości. Nie apoteozowała przeszłości, ale dostrzegała różnice poziomu i stylu życia; niepokoiła się marnotrawstwem zarówno indywidualnej własności, jak i dóbr narodowych.
Kiedy znów znalazła się na Wołyniu, realizowała wcześniejszy model życia: zajmowała się gospodarstwem, wychowywała młodsze dzieci, pisywała do prasy. Zyskała szacunek nie tylko sąsiadów, ale i następnego pokolenia. Piotr Chmielowski napisał, że „Była obywatelką w całym znaczeniu tego wyrazu”. Swe Pamiętniki zadedykowała dzieciom, jako najcenniejszy dar: pamiątkę życia rodzinnego i tradycji narodowej, pisząc we wstępie:
„Jak już nie będę pomiędzy wami, dzieci kochane, niech te wspomnienia zatrzymają mię jeszcze przy boku waszym, niech przez nie odżyję na nowo w pamięci waszej, niech wtenczas, kiedy kamień grobowy przedzieli nas na zawsze, za ich pośrednictwem wejdziemy od czasu do czasu w społeczeństwo ducha. Zapisuję wam myśl moją, życie moje całe, tak jak część jego większa dla was była poświęcona. To mój dar ostatni: więcej wam nic dać nie mogę prócz modlitwy i błogosławieństwa”.
Zmarła w 1859 roku. Nie doczekała dni, kiedy jej syn został metropolitą warszawskim. Nie mogła mu towarzyszyć ani w straszliwej kalwarii warszawskiej, ani w trwającym dwadzieścia lat wygnaniu do Jarosławia nad Wołgą. Niewątpliwie jednak dzieliła z nim przywołane wyżej „społeczeństwo ducha”.
Inicjatywy pani Stefanii
Maria Wilczek
„Dojrzałość zaczyna się wtedy, kiedy ręce otwierają się od siebie, ku innym” – mówił ks. Janusz St. Pasierb. Tę dojrzałość serca próbujemy mozolnie kształtować w sobie, a dary, które ofiarujemy innym różne przybierają formy, często zupełnie nietypowe. I tu przychodzi mi na myśl przykład pani Stefanii Maciągi.
Poznałam ją, trafiając przypadkiem na spotkanie poetyckie, które urządziła w Domu Pielgrzyma „Amicus” usytuowanym przy kościele św. Stanisława Kostki, którego proboszcz ks. Zygmunt Malacki (proboszcz roku 2005) zawsze wspiera słuszne inicjatywy swych parafian. A pani Stefania postanowiła, w czasie poniekąd mało wrażliwym na walory poezji, organizować nie tylko dla swych przyjaciół, ale i dla osób z parafii, właśnie spotkania z poezją. Ocalać od zapomnienia strofy dawnych poetów, nieraz mało znanych i tych, którzy odeszli niedawno. A nieraz, z niejakim zażenowaniem, bo jak mówi przysłowie „skromność ozdobą dziewczęcia” (w każdym wieku) przedstawiać i swoje wiersze, które zaczęła pisać w latach dość późnych choć poezję kochała od młodości i wśród obszernego domowego księgozbioru zawsze poczesne miejsce zajmowały tomy wierszy.
– Mam głębokie przeświadczenie – mówi – że poezja jest nam wszystkim bardzo potrzebna. Ona otwiera przed nami nowe przestrzenie, uwrażliwia na piękno świata, pozwala głębiej odczuwać ludzki los. Potrzebna jest młodym, ale i nam, ludziom starszym, którym nie pozwala zatrzymać się w bezruchu, tkwić w nastroju beznadziei. Wiem to z własnego doświadczenia.
Kiedy pani Stefania mówi o poezji, zawsze z niebywałym napięciem i wzruszeniem, wyczuwa się, jak bardzo jest jej ona bliska. Nie, pani Stefania nie jest krytykiem literackim, ani aktorką, nie jest też profesorem humanistycznego fakultetu. Po studiach prawniczych całe życie związana była z pracą prawno-organizacyjną. Zawsze sumienna, przejęta zadaniami, które miała do wykonania, nie znajdowała wówczas czasu na to, co stało się jej pasją w latach znacznie późniejszych. I dopiero wtedy, kiedy przeszła na emeryturę, która tak wielu wprawia w stan frustracji, postanowiła dopuścić do głosu swoje pasje i dzielić się nimi. W jaki sposób? Najpierw organizowała domowe czytania poezji w małym gronie, u niej, w skromnym mieszkaniu w Ursusie, potem spotkania w większych pomieszczeniach i w większych gronach. Sama wydeptywała ścieżki do księży proboszczów, prosząc o udostępnienie sali, o zamieszczenie w parafialnych gablotach wiadomości o poetyckich spotkaniach. Sama przygotowywała dekorację sali, zapraszała – aktorów, którzy chcieli, w darze dla zaproszonych, czytać wybrane przez nią wiersze i – muzyków, których występy wzbogacały programy poetyckich koncertów (wiele razy na jej zaproszenie odpowiadał tak lubiany aktor, jak Krzysztof Kumor). Sama przygotowywała też skromny poczęstunek po zakończeniu spektaklu, przeznaczając na ten cel swoje oszczędności.
Poetyckich spotkań pani Stefania zorganizowała bardzo wiele, także poza Warszawą. A od kilku lat, każdego roku, zaprasza w maju do Domu Pielgrzyma „Amicus” na wspólne słuchanie wierszy poświęconych matkom i Matce Bożej, w październiku na słuchanie fragmentów poematów Ojca Świętego Jana Pawła II i wierszy jemu poświęconych, w listopadzie czy w maju natomiast zgromadzeni goście słuchają wierszy patriotycznych znanych poetów, takich jak: Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Kazimierz Wierzyński, ks. Jan Twardowski, ks. Janusz St. Pasierb… Brzmią też wzruszające strofy poetów prawie zapomnianych, takie jak Seweryna Goszczyńskiego „Sadźmy, przyjacielu róże”, a czasem przemyka w programie wiersz mało znanego poety, chociażby taki, jak Pawła Ratza: „We Lwowie/ była kiedyś ulica Spartaka,/ secesyjne drzwi z numerem jeden,/ płocczanka Józefa Lipka/ i Polska./ Dzisiaj we Lwowie/ nie ma ulicy Spartaka/ secesyjnych drzwi z numerem jeden/ nie ma Józefy Lipki/ i Polski nie ma”.
Dopiero w ostatnich kilku latach współorganizatorem poetyckich spotkań organizowanych przez panią Stefanię stał się Polski Związek Kobiet Katolickich, przejmując istotną część obowiązków od zapracowanej inicjatorki. Ale najważniejszym od lat pomocnikiem jest jej małżonek Józef – społecznik, całym sercem oddany młodzieży. Jako prezes Ogólnopolskiego Związku Katolickich Klubów Sportowych ma na swym koncie organizowanie, od przeszło dziesięciu lat rowerowych rajdów – pielgrzymek dla młodzieży. Dzięki niemu młodzi wzięli udział w rajdzie ku czci 108 męczenników, ku czci ks. Jerzego Popiełuszki (celem rajdu była tama we Włocławku – miejsce gdzie odnaleziono ciało księdza Jerzego), w rajdzie do Kalisza – do sanktuarium św. Józefa, w rajdzie z Warszawy do Radomia, upamiętniającym postać ks. bp. Jana Chrapka, w sztafecie niepodległości z Zuzeli do Warszawy, i w wielu innych.
Tak więc pod jednych dachem żyje, wspierając się od lat, małżeństwo społeczników, dedykujących każde swoje dokonanie Temu, któremu w pełni zawierzyli.
– I początek moich działań, przed przeszło dwudziestu laty – mówi pani Stefania – zawdzięczam odpowiedzi z Góry na moją żarliwą modlitwę, składaną Bogu w szpitalnej kaplicy, po ciężkiej operacji. Prosiłam wówczas o światło na tej, nie wiedziałam jak długiej, drodze, którą mam jeszcze przed sobą. I być może tam, w tej właśnie kaplicy, wymodliłam i ten szczególny dar, którym był dla mnie wieloletni, przyjazny kontakt z tak znamienitym poetą, jak ks. Jan Twardowski.
Zachwycona jego poezją pani Stefania pokazywała mu nieraz z zażenowaniem i swoje wiersze, a on z wyrozumiałością udzielał swych rad i nigdy ducha w niej nie gasił. Może dzięki temu, najczęściej niezbyt z siebie zadowolona, pisze, mocuje się nieporadnie z trudnym tworzywem, przeżywa wiele chwil autentycznej udręki, wiedząc, jak trudno zamknąć w słowach to, co w duszy gra, jak trudno, o czym przypominał ks. Pasierb, „tak zderzyć ze sobą dwa słowa, żeby wydały jedyny dźwięk”. Ale pisze, pisze strofy proste – o radości istnienia, którą daje miłość i wiara, o spokoju, określanym dojrzałością czasu, o samotności, która bywa przywilejem. Pisze: „Przy stole wolnej Ojczyzny zasiadamy/ my wy oni – wszyscy pokoju spragnieni/ za miejsce przy stole dziękujemy/ Bogu i ojcom naszym”. I modli się skromną strofą: „Ósmy września/ Maryjo Siewna/ Matko polskiego września/ Królowo nadziei/ w Twoje urodziny/ swoje serca/ oddajemy w pokorze”.
I znów jesień. Pani Stefania, podobnie jak każdego roku, przygotowuje koncert poezji patriotyczno-religijnej. Znów zajmą miejsca na Sali „Amicusa” ci, którzy będą chcieli umocnić swą wiarę w to, że ważne, dobre, piękne słowa nadal mają swą moc, że nie wyszły z mody, że słusznie nadal się do nich tęskni.
Modlitwa mojej Matki
Maria Wilczek
Widzę ją każdego dnia jak klęczy, niepomna swych osiemdziesięciu ośmiu lat, schylona przed ołtarzykiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który stał jeszcze w jej rodzinnym domu. Skupiona, nieobecna, oddana całkowicie modlitwie.
– Mamo – spytałam kiedyś – wiem, że modlisz się za nas, za swą rodzinę, ale za co, za kogo jeszcze modlisz się tak długo?
Staruszka spojrzała zdziwiona. – Jak to, wiesz przecież ile jest do uproszenia. Widzisz ile jest złego i głodu, i wojen, ile ludzkich krzywd... A poza tym, moje dziecko, wszyscy moi przyjaciele już po tamtej stronie. Jak się za nich nie modlić? Na przykład za księdza Marchewkę. On dawał mi ślub. Pamiętam, jak dziś: twój tatuś na czarno, taki był wtedy piękny, ja w długiej, atłasowej sukni, wiesz tej, z której miałaś potem przerobioną sukienkę do Pierwszej Komunii. Szliśmy przez jasno oświetloną nawę kieleckiej katedry... Przy składaniu przysięgi płakałam jak nasza Kasia. Tak, za księdza Marchewkę modlę się codziennie. Za mojego katechetę także. Kochałyśmy go bardzo. Chociaż bywał srogi, zawsze wysłuchiwał i pocieszał, jak któraś przyszła z kłopotami. Za panią Kucową również – to moja profesorka od polskiego, miała szczęście, że jej syn został kapłanem. I za prymasa Wyszyńskiego. Co prawda tylu ludzi się za niego modli, ale tak sobie myślę, że będzie wiedział, komu moją modlitwę przekazać, jakby mu było o nią za dużo.
– Mamuśko, a za Jana Pawła II?
– No jakże, moje dziecko, oczywiście, każdego dnia i od razu dziękuję
Bogu, że doczekałam jego wyboru, a i tego, że mamy wolną Polskę. Tak się czuję, jakby moje modlitwy z dawnych lat jakoś się przydały. Pamiętam zresztą, ale tego to ty już nie możesz pamiętać, że o to samo modliliśmy się za czasów mojego dzieciństwa przed osiemnastym rokiem. Babcia Joanna i dziadek Leon zwoływali wszystkich każdego wieczora. Właściwie klękały cztery pokolenia, dzieci na przodzie, żeby się nie wierciły.
– Tak Mamo, tego nie pamiętam, za to wspominam wieczory czasów okupacji, kiedy to ty zwoływałaś nas wszystkich na wieczorną modlitwę, a dom pełen był także osób przygarniętych, i pilnowałaś, by z całą powagą wypowiadane były słowa psalmu:
Kto się w opiekę podda Panu swemu
A całym sercem szczerze ufa Jemu...
Pamiętam też ogromny bukiet róż, który ofiarował ci pan Kazimierz, przekonany, że to ty wymodliłaś mu zwolnienie z gestapo.
– No, nie przesadzaj. Prosił, żebym się modliła, to się modliłam, ale
żeby to aż moja zasługa?
Modlitwa mojej Matki trwała długo. Zamknięta w swoim pokoju, zanosiła do Boga prośby i dziękczynienia, przepraszała też za grzechy, których właściwie nie miała, zawsze jednak przekonana, że jest wielką grzesznicą. I wielbiła Boga prosto a gorliwie. O przyrzeczonych modlitwach, choćby ją proszono o nie przed laty, nie zapominała nigdy, tak więc lista intencji była długa i często było bardzo już późno, a ona jeszcze modliła się w skupieniu.
– Wiesz, nie śmiej się – powiedziała kiedyś – ale ja modlę się także za
Pawła Krężołka.
– Za kogo?
– No, za Pawła. Kiedy byłam małą dziewczynką to był taki niedorozwinięty pastuszek, mieszkający w pobliżu. Wynosiłam mu ciastka po kryjomu, dotąd nie mogę go zapomnieć.
– Mamo, to pewnie i za pannę Klementynę się modlisz?
– A żebyś wiedziała.
O pannie Klementynie słyszałam od wczesnego dzieciństwa. Każdego roku na Wszystkich Świętych zapalałyśmy świeczki na jej grobie, pamiętałyśmy w wypominkach i rozmowie. Zmarła, gdy moja matka miała zaledwie dziewięć lat, ale wcześniej zdążyła opowiedzieć jej wiele pięknych baśni. I to za te baśnie moja matka dziękowała jej modlitwą przez osiemdziesiąt lat.
A w trakcie dnia Mama słała wiele westchnień do świętego Antoniego, bo wszystko jakoś bez przerwy jej ginęło. A to okulary, a to lekarstwa, a to torebka...
– Mamo – zażartowałam kiedyś – czy ty nie za bardzo męczysz tego świętego, nieustannie prosząc, żeby ci pomógł odnajdować twoje zguby?
– Jak się obraża, to już jego sprawa – odpowiedziała zaczepnie.
Ale święty Antoni nigdy się nie obrażał, wiedział pewnie, że go Mama włączyła prawie do rodziny i może dlatego znajdował jej wszystko, także cierpliwość, lepszy nastrój, sen, a nawet mnie, gdy się niepokoiła, że dłużej nie wracam do domu.
Ale najgoręcej moja Matka kochała Matkę Boską. Kult dla niej wyniosła z rodzinnego domu, a przeżycia wojenne jeszcze go pogłębiły.
– To było w Janowie Lubelskim, 8 września 1939 roku, w dzień narodzenia Matki Boskiej, tuż po sumie – opowiadała, jakbym słyszała to po raz pierwszy. Nalot dywanowy. Bomba spadła nieopodal nas. Zasypały nas zwały ziemi. Zdołałam zaledwie krzyknąć: „Matko ratuj!” Usłyszała, uratowała! I jak tu, moje dziecko, nie dziękować, życia nie starczy... A tu trzeba się jeszcze pomodlić, żeby nie było biedy w Polsce, żeby się ludzie lepiej rozumieli... Wiesz, za tych, co rządzą, też się modlę, ale czasem to już do nich siły nie mam, stale się kłócą, już czasem i telewizora nie chce mi się otwierać.
Obok wielkich spraw, sprawy małe, wszystko jej modlitwy ku górze unosiły.
– To mój najważniejszy teraz obowiązek – mówiła.
– Mamo i jeszcze o co, o kogo się modlisz?
Widzę jak zamyśla się przez chwilę, a potem otrząsa niecierpliwie.
– Już mnie nie męcz, przecież widzisz, że jestem zajęta. Mam jeszcze cały różaniec do zmówienia i kilka modlitw z książeczki, a już późno się robi.
Wychodzę więc, cicho zamykając drzwi, spoza których dobiega monotonny szmer zdrowasiek.
A każdego ranka, przebiegając wąską uliczką obok naszego domu, zatrzymywałam się na moment naprzeciwko swego okna. Wówczas rozsuwała się biała firanka, a stojąca w nim drobna postać unosiła w górę rękę i błogosławiła mnie znakiem krzyża. „Mój prywatny papież” – myślałam. Od ilu bied uchroniła mnie każdego dnia jej żarliwa modlitwa?
CZY KRYZYS MOŻE BYĆ ŁASKĄ?
CZY KRYZYS MOŻE BYĆ ŁASKĄ?
Z ks. kanonikiemdr. Andrzejem Suchoniem, duchowym opiekunem wolontariuszy Katolickiego Telefonu Zaufania, proboszczem parafii Mariackiej w Katowicach – rozmawia Ewa Babuchowska
Zewsząd słyszymy, że żyjemy w czasach kryzysu. Mamy kryzys gospodarczy, oznaczający załamanie procesu wzrostu gospodarczego, kryzys którego przebieg i losy nie są do końca oczywiste nawet dla ekonomistów. Wiele osób żyje w poczuciu niepewności i zagrożenia. Zresztą bombardują nas ze wszystkich stron informacje i o innego rodzaju kryzysach. Nasze życie upływa więc niejako w świecie kryzysów! Bo przecież każdy z nas mających swój wewnętrzny świat, przeżywa także własne kryzysy, które dotykają go głęboko.
– Rzeczywiście zdarzają się w naszym życiu sytuacje bardzo dramatyczne. Ważne, aby człowiek, zmagając się z problemem niełatwym do rozwiązania, nie zniszczył samego siebie. Ażeby z tego kryzysu, z tych trudności, w jakich się znalazł, mógł wyjść bez szwanku, żeby sobie umiał z przeciwnościami radzić.
Kryzys zatem jest zjawiskiem dynamicznym. Zmaganiem się, poszukiwaniem rozwiązania, okresem przesilenia…?
– Można tak powiedzieć. Ważne, aby działania, które podejmujemy, szły w dobrym kierunku.
Co to znaczy dla człowieka wierzącego?
–Dobrze przeżyte kryzysy rozwijają nas. Pan Jezus mówi: Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Znaczy to, że jeżeli człowiek nie zmaga się z kryzysem – nie idzie konsekwentnie za Jezusem, nie rozwija się. Kryzysy są w życiu czymś koniecznym. Gdyby człowiek przeżył życie bez nich, prawdopodobnie byłby bardzo niedojrzały. Mądrość życiowa wypływa w znacznej mierze z dobrze przeżytych kryzysów. One dostarczają nam doświadczeń, uczą szukania rozwiązań. One nas hartują.
Słowa „krzyż” i „kryzys” brzmią w języku polskim trochę podobnie, chociaż ich etymologia jest różna. Łączy je cierpienie.
–Doświadczenie wiary uczy nas, że to, co zostało okupione cierpieniem, ma wielką wartość. Zauważmy, że zarówno Stary, jak i Nowy Testament utkany jest z historii ludzi, ich cierpienia i kryzysów. Jest to nie tylko Pismo natchnione przez Boga, ale Boże słowo złączone z ludzkim cierpieniem. Widać to w psalmach czy modlitwie Jeremiasza, a zwłaszcza w Księdze Hioba. Człowiek ma prawo skarżyć się Bogu, wylewać przed Nim swoje żale, mówić o bólu i cierpieniu, a nawet wyrażać pretensje. Takie zwierzanie się Bogu, mówienie Mu o swoich uczuciach – nieraz buntu i gniewu – oczyszcza, i w efekcie umacnia nadzieję.
Czego powinien wystrzegać się człowiek przeżywający kryzys?
– Ulegania pokusie łatwych rozwiązań. Nieraz ludzie, by przerwać cierpienie, wpadają na pomysły, które w normalnej sytuacji byłyby dla nich nie do przyjęcia. Przypomnijmy sobie, jak szatan kusił Pana Jezusa, by kamienie przemienić w chleb. Takim instrumentem pokusy bywa kłamstwo czy pochlebstwo dla korzyści, zamysł wydobywania się z trudnej sytuacji „po trupach”, albo szukanie łatwych pociech, np. sięganie po alkohol, narkotyki, czy seksualne doznania. Ogromnie ważne, by w fazie kryzysu, kiedy cierpienie czy ból zaciemniają nam obraz rzeczywistości, nie podejmować ważnych decyzji życiowych. Kiedy kryzys minie, człowiek widzi często, że popełnił głupstwo.
Czy więc najlepszą radą jest kryzys przeczekać?
– Tak, nieustannie ufając Bogu. Trzeba też pamiętać, że kryzys jest okresem ćwiczenia się w nadziei. Chrześcijańska nadzieja – to czekanie na łaskę. Czasem Pan Bóg sam musi znaleźć drogę wyjścia z kryzysu. Zaakceptować swój kryzys, wpisać go w swój życiorys, pamiętając, że jest związany z ludzką egzystencją, to nie to samo, co trwać w bierności. Zawsze, przeżywając go, warto karmić się słowem Bożym, na przykład modlić się Słowami psalmów.
Pokusą dla człowieka może być też zamknięcie się w sobie, trwanie w bólu i cierpieniu.
– Zaakceptowanie stwarza możliwość zobaczenia swego krzyża w realnych wymiarach. Pozwala dojrzeć także innych cierpiących, i co ważne, poszukać sobie pola do działania, by mieć poczucie wartości własnej i swojego życia. A przejawem prawdziwej dojrzałości emocjonalnej i wiary jest umiejętność wznoszenia się ponad własne smutki.
Przyjrzyjmy się niektórym rodzajom kryzysów.
– Jest ich bardzo wiele. Częsty jest kryzys egzystencjalny, kiedy człowiek traci wiarę w siebie i własną przydatność. Nie bardzo wie, do czego się nadaje, gdzie jest jego miejsce…Czuje się zmęczony życiem…
Ten stan może być, jak sądzę, udziałem bezrobotnych.
– Tak, ale należy odróżnić utratę pracy zarobkowej i pozostanie bez środków do życia od bycia bezrobotnym. Pierwszą sytuację nazwałbym kryzysem materialnym, biedą. Niekoniecznie jednak musi być ona powodem kryzysu egzystencjalnego. Człowiek bowiem swoją wartość odnajduje nie w tym, co robi, ile zarabia, ale – jak bardzo jest potrzebny innym ludziom, jak rozwija swoje talenty. Ważne jest zatem, aby pomimo braku pracy zarobkowej zgodnej z zawodem, nie stał się on rzeczywiście bezrobotnym – przez bezczynność! Zawsze można spełniać się w jakiejś działalności, także wolontaryjnej, wykazując sumienność i talenty świadczące o naszej wartości. Aktywność taka staje się też często drogą do szybszego znalezienia pracy, chroni przed rzeczywistym kryzysem egzystencjalnym. Bez zdobycia się na tę aktywność nie zdołamy się z niego wydobyć. Kiedyś zjawił się u mnie człowiek, prosząc o pomoc materialną, gdyż utracił pracę. Powiedziałem mu, żeby przychodził codziennie, a ja będę chodził z nim do kościoła odmawiać cały różaniec w intencji znalezienia pracy. „To będzie pana codzienne, stałe zajęcie wykonywane dla znalezienia pracy zarobkowej”. Zdziwił się bardzo i – niestety, nie było go na to stać.
Bywa tak w życiu, że ktoś ma jakiś cel, widzi jego sens, posiada wiarę. Nagle coś się dzieje – i wszystkie te wartości wydają się nic niewarte.
– Jeżeli człowiek nie stara się wyjaśnić swych wątpliwości, nosi w sobie pytania, na które nie szuka odpowiedzi – może to doprowadzić do poważnego kryzysu. Mało tego, trzeba powiedzieć, sięgając do wskazań teologii moralnej, że jeżeli ktoś świadomie i dobrowolnie żyje w wątpliwościach (mógłby je rozwiązać, a nie rozwiązuje) – żyje w grzechu.
Z kolei kryzys etyczny może nadejść wtedy, kiedy człowiek popełni jakieś wielkie zło, nie chce naprawić jego skutków i nie potrafi sobie wybaczyć. Do czego może doprowadzić zamknięcie się w tym kryzysie, wiemy na przykładzie Judasza… Podobnie jest z kryzysem spowodowanym jakimś nałogiem czy „łańcuszkiem” grzechów, które – nieprzerwane – prowadzą człowieka do coraz większego zła, tym samym do coraz większego kryzysu.
Może w tych wypadkach należałoby poszukać dobrego spowiednika, ojca duchownego?
– Ojciec duchowny, stały spowiednik – osoba głęboko pobożna, mądra, kompetentna, z doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem – może stać się doskonałym towarzyszem człowieka przeżywającego kryzys. Żeby ta relacja była owocna, muszą być spełnione pewne warunki. Pierwszy to całkowita szczerość wobec kierownika duchowego. Ujawnienie przed nim całej prawdy, otwarcie całej duszy, a nie tylko wygodnej dla nas i niekrępującej jej części. Drugi warunek to zaufanie kierownikowi duchowemu. Ludzie przeżywający tego typu kryzysy mają bowiem tendencję do nieufności wobec usłyszanych rad. Stąd też czasem – zamiast iść za słowami radzącego – ciągle poszukują „lepszych” kierowników duchowych, gdyż obecni nie wydają im się dostatecznie dobrzy…
Istnieją kryzysy niezawinione przez człowieka…
– Bywa tak z kryzysem powołania – małżeńskiego czy kapłańskiego. Człowiek, idąc określoną drogą przez jakiś czas, napotyka nagle trudność jakby niemożliwą do pokonania i czuje się poniekąd w stanie zawieszenia. Wyjście z tego kryzysu wymaga z jednej strony cierpliwości, z drugiej – przemiany pewnego sposobu myślenia i postępowania. Do takich niezawinionych kryzysów – należy kryzys zaufania do drugiego człowieka. Jeden z najboleśniejszych. A także kryzys zdrowia, który – szczególnie, gdy zaczyna mu towarzyszyć świadomość, że życie się kończy – jest często powodem rozpaczy.
Niełatwo nieraz wyjść z samotności i własnych trosk…
– Są takie sytuacje, w których człowiek w kryzysie zaczyna szukać ludzi, bo dopiero wtedy zauważa, że jest sam. Często właśnie wtedy potrzebuje kogoś, kto by go zrozumiał, uczy się właściwego dialogu z innymi ludźmi – dialogu nacechowanego pokorą. Drugi człowiek może pomóc wyjść z kryzysu. I w tym właśnie kontekście warto wiedzieć, iż jest jedna taka łaska, wyrazisty znak tego, że jesteśmy stworzeni na obraz mądrego i nieskończenie miłosiernego Boga – to dobroć – najszlachetniejsza cząstka człowieczeństwa! Różne są definicje dobroci. Na ogół mówi się, że jest ona owocem zespolenia rozumu z sercem. Mądrość, która jest natchnieniem serca powoduje, że człowiek staje się dobry. Dobroć jest pociągająca. Jan Paweł II cieszył się tak wielką popularnością i sympatią, bo odkryto w nim to powiązanie serca i mądrości. Inna definicja: Dobroć – to czynienie drugiemu więcej niż potrzeba. Nie poprzestawanie na tym, co konieczne. Dobroć jest „zaraźliwa”, przynosi owoce, dla niektórych staje się wyzwalająca. Dobroć jest „wylaniem siebie” dla drugiego, wejściem całkowicie w jego położenie, w jego sytuację…
Jest ona zatem lekiem na cierpienie?
– O, tak, w atmosferze dobroci nawet najcięższy krzyż wydaje się lżejszy. Jest do udźwignięcia. Choć nieraz nie można komuś pomóc w sensie zmiany jego sytuacji, to jednak gdy jest się z cierpiącym, on czuje naszą z nim solidarność. Wiele cierpień bierze się stąd, że ktoś stracił chęć do życia. Wyzwolenie w nim dobroci, pokazanie jakiejś dziedziny, w której może on zrobić coś dobrego, pozwala mu odzyskać godność i szacunek do siebie samego. Spotkanie z ludzką dobrocią pomaga człowiekowi poznawać i rozwijać dobre strony własnego charakteru, talenty i charyzmaty.
Może ksiądz podać jakiś przykład?
– Myślę, że wszyscy znamy wiele takich sytuacji z życia i z mediów… Wspomnę osobę, której dobroć pozwoliła zachować wiarę w wartość życia, w jego sens. Spotkałem ją na początku mojego życia kapłańskiego i do dziś zachowuję w pamięci i sercu. To Anna Kwiotek z Niedobczyc. Pochodziła z rodziny, w której była choroba alkoholowa i przemoc. Kiedy Anna miała trzy lata, została uderzona przez ojca deską w głowę. To spowodowało, że została sparaliżowana do końca życia. Niewiele już urosła; miała dużą głowę, ale ciało drobne, wątłe. Przychodzili do niej ludzie, żeby się umocnić. Widzieli w niej dobroć i mądrość. Nigdy nie mówiła o swoich bólach; zawsze wsłuchiwała się w problemy ludzi. Modliła się za nich, znała niemal na pamięć Pismo św. Pomogła, także materialnie, w dojściu do kapłaństwa kilkunastu księżom z całej Polski. Za pośrednictwem życzliwych ludzi organizowała pomoc dla nich, np. w urządzeniu prymicji. W rocznice jej wypadku odprawialiśmy zawsze w jej pokoju Mszę św. Anna łączyła swoje cierpienie z najświętszą ofiarą Chrystusa. Rozumiała, bardziej niż ktokolwiek inny, że krzyż niesiony bez Chrystusa jest tylko udręką. Wszak w Nim – ukrzyżowanym i zmartwychwstałym – jest nasza nadzieja.
Można tę nadzieję odnieść także do tych, którzy cierpią z powodu śmierci najbliższych?
– Nie tylko można, ale trzeba. W obliczu śmierci istnieje nawet obowiązek wzbudzenia w sobie aktu nadziei, że życie nasze, raz zaczęte, nigdy się nie kończy i że spotkamy się z naszymi kochanymi w niebie. Nie ulega jednak wątpliwości, że odejście osoby ukochanej jest przyczyną najtrudniejszego do przeżycia kryzysu. By z niego wyjść, trzeba nieraz dokonać poważnych zmian w swoim życiu, odpowiedzieć na nowe wezwania, jakie Bóg przed nami stawia! One ukażą sens naszego życia w nowym świetle i przynajmniej częściowo zrekompensują pustkę i wyrwę, jaka powstała po stracie bliskiej osoby. Pamiętam boleść pewnej parafianki, która po śmierci syna przez dłuższy czas nie mogła dojść do siebie. Słuchając po raz kolejny o jej żalu i smutku, zaproponowałem, by została kierowniczką ochronki dla dzieci zaniedbywanych przez rodziców. Powiedziałem jej: „Pan Bóg wziął ci jedno dziecko, a daje czterdzieścioro”. Z wielką miłością macierzyńską podjęła się tego zadania i z poświęceniem pełni je do dziś.
Dziękuję bardzo za rozmowę, która, z pewnością w każdej z nas pomnoży nadzieję.
Śmierć niepoznanego
Alina Petrowa-Wasilewicz
– Gdy dziecko jest w łonie matki, jest wielkim Nieznajomym – mówi Agnieszka. Matka z nim rozmawia, wyobraża sobie jego twarz, zastanawia się jakie będzie. Choć nie może go widzieć, ale to nie przeszkadza, matka z nim rozmawia. Czeka. I tak przez dziewięć miesięcy. Dlatego poronienie to katastrofa.
Agnieszka straciła dziecko, gdy miało sześć miesięcy. Lekarze nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, może dlatego, że kobiety żyją w ciągłym stresie. Dziecko umarło w łonie Agnieszki, trzeba je było „usunąć”.
- Gdy po zabiegu spytałem o płeć, lekarz popatrzył na mnie jak na wariata – opowiada Krzysztof, mąż Agnieszki. – Może dlatego, że był to początek lat 90. i jeszcze mieliśmy stare nawyki? – zastanawia się. – Gdy ochłonęliśmy po szoku, zapytaliśmy, co się stało z ciałkiem naszego dziecka? – Odpowiedzieli, że nie ma o czym mówić. Swoistą delikatnością się wykazali, prawdy nie powiedzieli. Dziś wiem. Łożysko mojej żony zostało przerobione na kosmetyki, bardzo drogie kosmetyki. A ciałko? Zostało spuszczone do miejskiej kanalizacji albo spalone wraz ze szpitalnymi odpadami. Tak się stało. I te kretyńskie zapewnienia personelu: Jesteście młodzi, jeszcze możecie mieć dzieci. – Oni nic nie rozumieli, choć mieli wieloletnią praktykę położniczą i nieraz interweniowali w podobnych sytuacjach. Nie rozumieli naszego bólu – że dziecko umarło, że matka musi wykrzyczeć się i wypłakać – dodaje Agnieszka.
– Miałam robić karierę naukową – mówi Maria Bienkiewicz. – To był początek lat 80. Skończyłam medycynę i szykowałam się do wyjazdu na stypendium do Stanów Zjednoczonych. W tamtych czasach była to nie lada atrakcja. I wtedy spotkałam koleżankę z roku, która zrobiła specjalizację z ginekologii. Zaczęłyśmy sobie opowiadać, co u nas słychać, ja jej mówię, że wyjeżdżam, a ona, że mi zazdrości, bo ona ma problem: musi robić „zabiegi”. Zupełnie spontanicznie powiedziałam: To tak, jakbyś przyjmowała na śmierć Pana Jezusa. Przyjdzie czas, że staniesz przed Nim twarzą w twarz i odpowiesz za całe swoje życie. – Jak jesteś taka mądra przyjdź i zobacz, jak to jest – usłyszała w odpowiedzi.
Maria Bienkiewicz przyszła, zobaczyła... i nie wyjechała na stypendium. Została w Polsce. Jakoś nie mogła. – Tak mną to wszystko wstrząsnęło, że nie potrafiłam zająć się niczym innym – tłumaczy. Godzinami siedziała pod gabinetami lekarskimi, słuchała kobiet, rozmawiała z nimi. Stało się coś dziwnego – pod gabinetem zabiegowym uratowała jedno, potem drugie, potem kolejne dziecko. Dosłownie w ostatniej chwili. – Ci sami lekarze, którzy mieli dziecko zabić, prowadzili potem ciążę i przyjmowali dziecko na świat, brali je na ręce – wspomina.
Wówczas dotarło do niej, jak bardzo zmanipulowana była wiedza, przekazywana jej przez profesorów na studiach. O dziecku mówili „plazma”, „galareta”. Na drugi plan schodziła prawda, że to człowiek, najprawdziwszy człowiek, choć we wczesnym stadium rozwoju. A skoro mamy do czynienia z plazmą...
Poczekalnie i szpitale stały się jej drugim domem. Zagadywała kobiety, które miały skierowanie „na zabieg”. Tłumaczyła. Przekonywała. Zaklinała. I cały czas odmawiała różaniec. A gdy spotkała się z sercem zatwardziałym, gdy któraś się mocno zaparła, szła adorować Najświętszy Sakrament. – Wszystko można wtedy wyprosić – mówi z przekonaniem. Zdarzało się, że udawało się uratować pięć, nawet siedem dzieci dziennie. – Do każdej kobiety jest inna droga – podsumowuje swoje ponad dwudziestoletnie doświadczenie. Gdy mówiły, że nie mają się w co ubrać, dawałam im nieraz to, co miałam na sobie. Pamiętam dziewczynę, której dałam bluzkę. Mocno przytuliła ją do siebie i powiedziała: Urodzę.
Maria Bienkiewicz wysłuchiwała opowieści o bólu i samotności, pamięta zaszczute przez otoczenie dziewczyny, które przychodziły z matką lub teściową. Położne dawały jej adresy kobiet, które były zapisane na „zabieg”. Jeździła do nich, a wiele mieszkało pod Warszawą. Za komuny korzystanie z komunikacji podmiejskiej było prawdziwą udręką. Szukała tych adresów, nieraz domy znajdowały się w lesie, gdzieś w Świdrze czy Otwocku. Czekała na powrót kobiet, a wracały po pracy i po zakupach o 20-21. Zaczynały się „gęste” rozmowy, które kończyły się dobrze po północy, albo nad ranem. Nieraz w zimie musiała się dostać do Warszawy. Ale jakoś zawsze znajdował się autobus, który zjeżdżał do zajezdni na Chełmską, a ona mieszkała w pobliżu, w mieszkaniu na strychu.
Z upływem czasu jej działania były coraz bardziej usystematyzowane. Była w stałym kontakcie z docentem Marzinkiem ze szpitala na Bródnie, który zdecydował, że nie przeprowadzi aborcji, jeśli kobieta nie przejdzie konsultacji u Marii Bienkiewicz. Kobiety się konsultowały... a potem, zazwyczaj rodziły dzieci. Zdarzało się, że „dopadła” je w przebieralni tuż przed „zabiegiem”, a potem znajdowały jakiś kąt, zaczynały rozmowy. – Kobieta rodziła i zaczynał się jej powrót do Boga – opowiada. Dzieci chrzcił ks. prałat Uszyński. Jest matką chrzestną ponad czterdziestu, a ile uratowała? – Nie potrafi powiedzieć.
Szpitalna codzienność była okrutna. Ciała dzieci z poronień i zabitych wskutek aborcji wyrzucano albo do ubikacji, albo palono jako „odpad” medyczny z bandażami i opatrunkami. Pozostawały kobiety ze swym bólem i bezradnością. I całkowitym osamotnieniem. – Kiedy pytałam patomorfologów, co się z nimi stało, odpowiadali, że wkładano je do trumny. Ale nie mówili prawdy.
Chowanie dzieci, które urodziły się martwe było potrzebą jej serca, czymś logicznym. Jeszcze kilka lat temu obowiązywały przepisy, nakazujące, by szpitale wydawały akty zgonu tylko wówczas, gdy dziecko żyło dłużej niż 22 tygodnie. Dopiero od trzech lat istnieje obowiązek wydania karty zgonu także w wypadku, gdy dziecko zmarło wcześniej. – To nie ma znaczenia, kiedy zmarło, zawsze na jego twarzy wypisane jest bezgraniczne cierpienie – wyznaje. – Tego się nie zapomina.
Pierwszy pogrzeb dzieci, które urodziły się martwe odbył się 20 października 2005 roku. Zorganizowała go Fundacja Nazaret, którą założyła w 1998. Dziesięć białych lakierowanych trumienek z ciałkami dzieci spoczęło na służewieckim cmentarzu. Była karawana, a także klepsydra z napisem: Niewinne Dzieci.
– Matka powinna z największą czcią wziąć dziecko, zawinąć w pieluszkę, złożyć do trumienki – mówi Maria Bienkiewicz. Robiła to już nieraz. Układała dziecko, wkładała do niej różę. Tyle mogę zrobić dla tego człowieka na jego pierwszą i ostatnią drogę – mówi ze smutkiem.
– Od zawsze jestem przekonany, że człowiek jest w krainie żyjących od poczęcia – mówi ks. prałat Józef Maj, proboszcz parafii św. Katarzyny na warszawskim Służewiu. – Dlatego było dla niego oczywiste, że trzeba zorganizować uroczysty pogrzeb dzieci, zmarłych wskutek poronienia. Na Służew skierował Marię Bienkiewicz świętej pamięci ks. prałat Zdzisław Peszkowski. – Skoro Kościół jednoznacznie naucza, że dziecko poczęte jest człowiekiem, należy mu się godny pochówek – argumentował. Ale prałata Maja nie trzeba było przekonywać. Od 1984 roku chowa on dzieci, które nie doczekały narodzin.
Do tego skłoniło go nie tylko nauczanie Kościoła i teologia, ale także osobiste przeżycie. – Moja mama poroniła siostrzyczkę, gdy miałem 11 lat – wyznaje. Była w 7. miesiącu ciąży. Tato się ukrywał, to był rok 1953. Do mamy przyjechał prywatny lekarz, nie z państwowej służby zdrowia.
Na służewieckim cmentarzu odbyło się już około 90 takich pogrzebów. – To bardzo ważne, aby ojcowie i matki widzieli godność osoby zmarłego dziecka, które się nie narodziło, a w ciemnościach rozstaje się z życiem. Zawsze raziło mnie nasze nowożytne barbarzyństwo w traktowaniu ludzkich szczątków, wrzucanie ich do pudła, czy do kloaki. A kiedyś chowano je na cmentarzach.
Proboszcz parafii św. Katarzyny uważa, że te pochówki były ważne z punktu widzenia społecznego. Obecnie Stolica Apostolska przygotowuje dyrektorium i ceremoniał takich pochówków. Ale ważniejsze jest bycie przy rodzicach, wyjaśnianie, że logika starotestamentalna tu nie obowiązuje, że nieochrzczone dzieci nie są potępione. Trzeba mówić rodzicom, że pragnienie chrztu jest pragnieniem skutecznym.
Księża powinni zorganizować normalny pogrzeb takim dzieciom – mówi Maria Bienkiewicz. Wydzielić kwaterę na cmentarzu. Miejsce, do którego można przyjść, zapalić świeczkę, porozmawiać z dzieckiem. Albo pochować we wspólnym grobie rodzinnym.
Matka, która poroni, jeśli potrafi duchowo połączyć się ze swym zmarłym dzieckiem, szybciej wraca do równowagi. Najważniejszy jest wymiar duchowy, ten kontakt z dzieckiem duchowo leczy jego matkę. A księża – mówi Maria Bienkiewicz – nie powinni dać się zmanipulować i poddawać duchowi czasu, nie powinni godzić się na wizję, że oto mamy do czynienia z jakąś plazmą, galaretą. Powinni poświadczać człowieczeństwo człowieka. Także w tym najwcześniejszym stadium jego życia.
Na służewieckim cmentarzu, obok mogił anonimowych ofiar komunizmu, spoczywają także dzieci, które urodziły się martwe. Na ich kwaterze od trzech lat stoi pomnik przywieziony z Włoch. Matka Boża obejmuje dzieci. Dzieci nie mają twarzy, gdyż dziecko, które jest w łonie matki jest wielkim Nieznajomym. Miejsce często nawiedzają rodzice. Chcą się wypłakać, dojść do samego dna swojego bólu.
Imiona rodziców zostały zmienione.