PRAWDZIWA MIŁOŚĆ CZEKA?
PRAWDZIWA MIŁOŚĆ CZEKA?
Katarzyna Kaczmarek
Kiedy czystość przedmałżeńska i wstrzemięźliwość seksualna przed ślubem przestała być normą, obyczajem funkcjonującym w kulturze i mentalności społecznej? Kiedy stała się tylko przejawem religijności oraz identyfikacji z pewnymi normami religijnymi?
Trudno na te pytania znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Duży wpływ na zmianę postrzegania czystości przedmałżeńskiej w świecie, miała rozpoczęta w USA w latach 60. XX wieku rewolucja seksualna, zachęcająca do seksu bez zobowiązań. Ale także w USA przed dwudziestu laty powstał rządowy program edukacji seksualnej młodzieży, mający na celu promocje postaw wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem. Przynosi on już wymierne skutki moralne i zdrowotne. Tysiące amerykańskich nastolatków śmiało mówi, dlaczego czeka z seksem do ślubu. A ci, co uprawiali seks, wybierają tzw. powtórne dziewictwo. To efekt szkolnych programów promujących abstynencję. – Jest to nowa rewolucja seksualna– powiedziałaGail Dignam – amerykańska ekspert ds. dzieci i młodzieży ze stanu Luizjana (USA) na konferencji KAI 16.11.2009 nt. skutecznej edukacji seksualnej na świecie i w Polsce.
Ku wstrzemięźliwości
Program edukacji młodzieży ku wstrzemięźliwości powstał w USA w czasach prezydentury Ronalda Reagana. Prezydent zaalarmowany wysokim wskaźnikiem ciąż wśród nastolatków oraz rozprzestrzenianiem się chorób przenoszonych drogą płciową, przychylnie odniósł się do inicjatywy opracowania przez ekspertów programu przeciwdziałającemu temu zjawisku.
Gail Dignam podkreśliła, iż w świetle ostatnich badań naukowych młodzi Amerykanie coraz później rozpoczynają aktywność seksualną, zaś program promujący wstrzemięźliwość jest w Ameryce coraz bardziej popularny i przyjmowany przez kolejne stany. W szkołach USA, w których ten program przyjęto wyniki są dostrzegane już po roku zajęć z młodzieżą. Gail Dignam mówiła: – dostaję telefony od dyrektorów szkół, w których już po pierwszym roku działania programu nie odnotowano żadnych ciąż nastolatek albo znacznie zmniejszyła się ich liczba. Zmniejszyła się też liczba aborcji. Sądzę, że dodatkowym wzmocnieniem dla tego programu jest powstawanie młodzieżowych klubów abstynentów (od seksu, narkotyków i alkoholu). Wyobrażam sobie, że świadectwo życia, dawane przez abstynentów rówieśnikom może działać skuteczniej niż niejeden program oparty o przekaz dorosłych. Młodzi Amerykanie – zdaniem gościa z Luizjany –są dumni z drogi, jaką wybrali i mówią śmiało o tym, że są prawiczkami i dziewicami, że czekają z seksem do ślubu. Popularne jest także noszenie przez młodzież obrączki z napisem „true love waits” (prawdziwa miłość czeka).
A jak jest w Polsce?
Do seksu przed ślubem przyznaje się aż 95% młodych ludzi – kandydatów do sakramentalnego związku małżeńskiego. Wiele z tych par to wieloletnie konkubinaty. Powszechność obierania takiej drogi sprawia, że ten „styl życia” staje się trendy i głos sumienia jest zagłuszany stwierdzeniem: przecież wszyscy tak robią. Nie mieć doświadczeń współżycia seksualnego w wieku 15-17 lat – to dla młodzieży prawdziwy „obciach”. Zapytałam znajomą dr ginekolog o skalę tego zjawiska wśród pokolenia nastolatek. Moje obawy potwierdziły się. Do gabinetu często przychodzą matki 13- i 14-latek z prośbą o wypisanie leków antykoncepcyjnych, bo „córka jedzie na obóz”. „Nie, nie ma jeszcze chłopaka, ale zawsze może się to zdarzyć”. Z wywiadu wynika często, że rodzice sami nie rozmawiają z dziećmi na te tematy albo jedynie przestrzegają przed kłopotliwymi (także dla nich) możliwymi skutkami zbliżeń wśród nieletnich i wciskają im środki antykoncepcyjne. Podejmowanie współżycia seksualnego już przez nastolatków jest problemem społecznym, w którego rozwiązanie zaangażowane są różne (nie tylko religijne) instytucje. Amerykańskie wzorce wychodzenia z tych problemów mogą być pomocne, ale ze względu na inne warunki społeczno-kulturowe – tylko do pewnego stopnia.
Międzynarodowa fundacja Wiedzieć Jak opracowała polską wersję najskuteczniejszego z amerykańskich programów. Ministerstwo Edukacji Narodowej zaleca go gimnazjom i szkołom ponadgimnazjalnym. Amerykańska wersja programu składa się z 36 lekcji, polska –z 12. Pierwsze szkolenie nauczycieli odbyło się w Łodzi z udziałem pani Gail Dignam. Mimo początkowego sceptycyzmu polskich nauczycieli, co do skuteczności zachęty do wstrzemięźliwości seksualnej pod wpływem szkoleń i spotkań Gail Dignam z uczniami, zmienili zdanie. Zajęcia z uczniami były realizowane na różnych lekcjach –nie tylko na lekcji wychowania do życia w rodzinie, ponieważ program obejmuje całe spectrum problemów edukacji, tj. edukację seksualną, zdrowotną, formację charakteru (!). W ramach lekcji poruszane są ważne, szczegółowe zagadnienia, takie jak: AIDS i inne choroby przenoszone drogą płciową, poczucie własnej wartości, stawianie granic, komunikacja, randki, relacja z rodzicami. Promowany jest zdrowy styl życia, wolny od zachowań wysokiego ryzyka (alkohol, narkotyki, seks pozamałżeński, pornografia). Program ten chociaż współbrzmi z katolicką nauką jest z założenia ponadreligijny. Jak zaznaczyła Ewa Szatkowska-West, przewodnicząca rady fundacji Wiedzieć Jak podstawową wartością jest szacunek dla wolności. Dlatego też nie narzuca się i nie zmusza do wyboru proponowanego stylu życia. Podkreśla się, że jest to osobisty wybór drogi życia. Tylko to co samemu przyjmie się za wartościowe, pozwoli na wyrwanie się z dominujących trendów i mód i opieranie się temu, co „wszyscy” robią.
A tymczasem, życie w czystości, jest traktowane jak piętno. Młodzi Polacy raczej wstydzą się tego. Na konferencji była młodzież z I klasy jednego z warszawskich liceów. Zapytany po konferencji szesnastolatek, czy gdyby sam wybrał drogę wstrzemięźliwości seksualnej, zachęcałby także innych do takiego wyboru –potrząsnął przecząco głową. To przecież zupełnie pod prąd tego, co uważa się za normę w środowisku rówieśniczym. Ta spontaniczna reakcja chłopca pokazuje, ile mamy do zrobienia, jeśli chodzi o wychowanie do dojrzałości, do odwagi podejmowania własnych, zgodnych z własnym sumieniem decyzji, zwłaszcza wtedy, gdy są niepopularne, nie są powszechnie wybierane. Gdy rozumie się szeroko sens czystości przedmałżeńskiej –podjęta decyzja przynosi radość. A jeśli radość – to chce być dzielona. Czy to będą kluby abstynenckie czy inne formy dostosowane do warunków społeczno-kulturowych danego kraju, to nieważne. Ważne, żeby świadectwo było autentyczne. Tylko wtedy pociąga.
W Polsce mamy dobre przykłady programów wychowania do życia w rodzinie. Pan dr Szymon Grzelak, psycholog, autor książki: Profilaktyka ryzykownych zachowań seksualnych młodzieży. Aktualny stan badań na świecie i w Polsce oraz Dziki ojciec przedstawił swój model profilaktyki zintegrowanej. Nie jest to tylko model teoretyczny, ale program realizowany w praktyce, oparty na trzech zweryfikowanych empiryczne założeniach:
· Samo „bezstronne przekazywanie wiedzy” jest całkowicie nieskuteczną strategią zmieniania postaw młodzieży. Skuteczne jest silne i umiejętne motywowanie młodzieży do przyjęcia proponowanych postaw życiowych.
· Potrzeba uzgodnienia skuteczności wychowania w sferze seksualnej z warunkami społeczno-religijno-kulturowymi danego kraju, co w Polsce oznacza „wychowanie szanujące tradycyjny system wartości, w którym ceniona jest wierność, a kontakty seksualne łączy się z kontekstem małżeństwa” (S. Grzelak).
· Ważnym warunkiem skuteczności wychowania w sferze seksualnej jest bardzo wysoki poziom metodyczny zajęć.
Archipelag skarbów
Przykładem skutecznego oddziaływania jest autorski, 8 - godzinny program dra Grzelaka „Archipelag Skarbów”. Poddano badaniom jego skuteczność w latach 2007-2008 i stwierdzono, że w zachowaniu uczniów zaszły bardzo istotne zmiany. Okazało się, że odpowiednio prowadzona edukacja w sprawach miłości i seksualności nie tylko wpływa na zmianę postaw i zachowań w tych dziedzinach, ale przynosi jeszcze szereg korzystnych zmian w stylu życia młodych ludzi (ograniczenia spożycia alkoholu i narkotyków, spadek myśli samobójczych, poprawa atmosfery w klasie).
Zapamiętam na długo spotkanie z dr. Grzelakiem, przysłuchiwanie się jego wystąpieniu na konferencji, a potem rozmowie z młodzieżą po konferencji. Ugruntowało mnie to w przeświadczeniu, że on jest człowiekiem, któremu „silne i umiejętne przekonywanie” może się udać: zaraża radością życia, lubi młodzież i rwie się do spotkań z nią, ciekawy jest ich poglądów, szybko nawiązuje kontakt nawet z najbardziej czupurnymi. Mąż jednej żony i ojciec czworga dzieci, psycholog o „dzikim sercu” sam przyznaje, że jego „dzikość” to pasja, niekonwencjonalność i przekonanie o mocy inicjacji w wychowaniu, otwartość na nowe wyzwania stawiane nowemu pokoleniu. Człowiek z pasją. Zna młodzież i jej potrzeby. Wychodzi od tego, co wspólne chyba wszystkim. Od marzeń. Każdy marzy o przeżyciu prawdziwej miłości. Dr Szymon Grzelak ukazuje drogę do niej na przykładzie własnego życia, własnych zmagań i własnych sukcesów. Jest autentyczny.
Zaprezentowane programy napawają optymizmem. Ale – uwzględniając zakres potrzebnych zmian społecznych – to kropla w morzu. W Polsce – w okresie minionych 10 lat – ponad 20 000 polskich nauczycieli ukończyło 270 godzinne kursy kwalifikacyjne. Niestety poziom metodyczny zajęć jest bardzo różny. Wiadomo jednak, że wychowuje się nie tylko w szkole. Potrzeba współpracy szkoły, rodziny, mediów, formalnych i nieformalnych środowisk rówieśniczych. Wychowanie w sferze seksualnej jest szczególnie trudne, przy niejednolitym przekazie wartości. Media propagują swobodę seksualną bez ograniczeń, i coraz częściej tradycyjne, chrześcijańskie wskazania dotyczące przeżywania miłości i seksualności przeciwstawiane są naturze i szczęściu człowieka. Co więcej,także wielu chrześcijan zatraciło właściwe rozumienie, a co za tym idzie przeżywanie swojej seksualności i czystości małżeńskiej w ogóle, nie tylko przedmałżeńskiej.Te 95% młodych ludzi współżyjących ze sobą i zjawiających się później na kursach przedmałżeńskich, odkrywa przy okazji moc problemów społeczno-kulturowych i kondycję moralną (albo jej brak) naszych rodzin. To często nasze dzieci, nasze wnuki. A więc, aby im pomóc, to my najpierw powinniśmy się nawrócić.
Młodzież często nie przyjmuje słownego pouczenia, ale może przyjąć od nas świadectwo przekazywane życiem. To ono najpełniej może ukazać im takie wartości, jak wierność, szacunek, uczciwość. Pod warunkiem, że sami będziemy przekonani o wartości czystości i o istnieniu prawdziwej miłości, która potrafi czekać.Świat potrzebuje nie nauczycieli, ale świadków – powiedział Jan Paweł II. Nie osądzajmy więc innych, tylko bądźmy… świadkami miłości.
Pomocne adresy:
Międzynarodowa fundacja „Wiedzieć Jak” e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., tel. Lidia Klempis: 501 45 29 37, Ewa Szałkowska-West 501 45 26 37.
Dr Szymon Grzelak, Fundacja Homo Homini, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., tel. 664-634-036
Interesujące strony:
www.jasimalgosia.pl
Tu jest kolebka naszej kultury
Tu jest kolebka naszej kultury
O funkcji prymasa, pierwszej metropolii i korzeniach polskiej tożsamości z abp. Henrykiem Muszyńskim, Prymasem Polski rozmawia Maria Wilczek.
Miejscem siedziby prymasów Polski, po siedemnastu latach, znów staje się Gniezno. Chciałabym zapytać, Księże Prymasie, czym podyktowana została, podjęta w 2006 r., decyzja Ojca Świętego dotycząca tej zmiany?
– Najpierw małe sprostowanie. Tytuł prymasa nigdy nie został odłączony od Gniezna. Jest on związany nieprzerwanie z tym miastem od czasów abp. Mikołaja Trąby, od 1416 r., a więc prawie sześć wieków. W 1992 r. ks. kard. Józef Glemp, który został mianowany wcześniej prymasem jako abp. gnieźnieński i warszawski po rozdziale unii personalnej Gniezna i Warszawy, zamieszkał w Warszawie. Zachował nadal tytuł prymasa, który jednak złączony jest wyłącznie z Gnieznem z racji historycznej. Aby podkreślić ten związek z Gnieznem, jako pierwszą metropolią Polski, papież Jan Paweł II nadał prymasowi honorowy tytuł – kustosza relikwii św. Wojciecha, które znajdują się właśnie w Gnieźnie. Stąd decyzja papieża Benedykta XVI mówi o przywróceniu ponownym tytułu prymasa – arcybiskupowi gnieźnieńskiemu, a nie Gnieznu. Wszystkie instytucje w Gnieźnie nieprzerwanie noszą tytuł prymasowski, np. Prymasowskie Wyższe Seminarium Duchowne.
Na przestrzeni wieków rola prymasa w Polsce ulegała zmianie. Czy można by prosić o wyjaśnienie, jak ją należy postrzegać dzisiaj?
– Rzeczywiście funkcja i zakres działalności prymasa zmieniały się w ciągu wieków. Prymas Polski pełnił niegdyś, w czasach królewskich, ważne funkcje polityczne, np. interreksa, czyli zastępował króla w czasie wakansu. Miał również tytuł legatus natus, tzn. papieskiego legata „z urodzenia”. W naszych czasach, w okresie międzywojennym i po wojnie, prymasi pełnili różne funkcje jurysdykcyjne. Z urzędu, od czasów kard. Edmunda Dalbora, pełniącego swą funkcję w latach 1919-1926, do czasów kard. Józefa Glempa (1981-2009) byli Przewodniczącymi Konferencji Episkopatu Polski (KEP). Ten okres definitywnie się zakończył. Funkcja nowego prymasa ma już charakter symboliczny. Ze względu jednak na historię, na powagę misji i zasług moich wielkich poprzedników, nadal cieszy się ogromnym szacunkiem i uznaniem. Jest bowiem widomym znakiem jedności i ciągłości Kościoła w Polsce. Dziś prymas nie posiada już specjalnych uprawnień Stolicy Apostolskiej, którymi cieszyli się poprzedni prymasi – August kard. Hlond, Stefan kard. Wyszyński, Józef kard. Glemp. W myśl przesłań II Soboru Watykańskiego, także biskupi polscy sprawują dzisiaj swoją misję bardziej w duchu kolegialnym. Już w samym wstępie statutu Episkopatu Polski, zatwierdzonego przez Stolicę Apostolską, znajduje się stwierdzenie, iż kolegialny wymiar tej posługi jest poniekąd kontynuacją posługi biskupów, którzy w ciągu wieków zbierali się na synodach wokół abp. gnieźnieńskiego – Prymasa Polski.
Statut przyznaje prymasowi honorowe pierwszeństwo wśród biskupów polskich. Tradycyjnie przewodniczy on więc różnym ogólnopolskim uroczystościom i jest także widomym znakiem łączącym Polaków żyjących w Polsce i za granicą. Statut przyznaje także prymasowi miejsce w Radzie Stałej Episkopatu. Jest on w tym gremium – obok biskupów kierujących diecezjami – jedynym niewybieralnym członkiem Rady.
W kontekście zmian, o których usłyszałam, chciałabym zapytać, jak Ksiądz Prymas wyobraża sobie swoją posługę?
– Rodzaj i zakres mojej posługi określa jasno i wyraźnie statut Konferencji Episkopatu Polski. Mam tę świadomość, że moja rola jest raczej symboliczna, gdyż dobiega końca okres mojej posługi jako arcybiskupa gnieźnieńskiego. Papież Benedykt XVI i tak ją przedłużył o całe 2 lata, które już niebawem upłyną. Dzisiaj, z tej perspektywy widzę jaśniej niż kiedykolwiek, że moje zadanie wiązało się bardziej z posługą abp. gnieźnieńskiego niż z prymasostwem.
Z woli Jana Pawła II jestem pierwszym po 171 latach (1821-1992) rezydującym w Gnieźnie arcybiskupem. Rząd pruski w czasie zaborów pragnął całkowicie zlikwidować pierwszą archidiecezję i metropolię w Gnieźnie. Nie wyraziła na to zgody Stolica Apostolska. Szukając kompromisu, obie strony zaakceptowały rozwiązanie polegające na tym, że jeden biskup na mocy unii personalnej będzie zarządzał diecezjami poznańską i gnieźnieńską. Od 1948 r., gdy kard. Hlond przeniósł się do Warszawy zaistniała unia personalna pomiędzy archidiecezją gnieźnieńską i warszawską. Dopiero od 1992 r. Gniezno ma swojego własnego biskupa, który mógł zająć się „z bliska” sprawami duszpasterskimi tejże archidiecezji. Właśnie w tym okresie mojego pasterzowania przypadły wielkie tysiącletnie rocznice: w 1997 r. – śmierci św. Wojciecha, w 1999 r. – kanonizacji św. Wojciecha i w 2000 r. – słynnego Zjazdu Gnieźnieńskiego z pobytem cesarza Ottona III i Bolesława Chrobrego w Gnieźnie Kontynuacją tego zjazdu są kolejne Zjazdy Gnieźnieńskie o zasięgu europejskim, a nawet światowym. W tym roku, w dniach 12-14 marca odbędzie się kolejny, ósmy już zjazd, w 1010 rocznicę pierwszego Zjazdu Gnieźnieńskiego.
W okresie mojego pasterzowania mogłem też, co stanowiło powód mojej ogromnej radości, aż trzykrotnie przyjmować Ojca Świętego Jana Pawła II: w 1991 r. we Włocławku, w 1997 r. w Gnieźnie, w 1999 r. w Bydgoszczy. Oczywiście to były wzruszające, ważne i wyjątkowe dni. Ale liczniejsze i nie mniej ważne są te dni, kiedy w polu widzenia biskupa są parafie jego diecezji, codzienne kłopoty wiernych, praca proboszczów i wikarych. Z wdzięcznością myślę o wszystkich spotkaniach, czy to z okazji udzielania sakramentu bierzmowania czy wizytacji. Umacnia mnie w każdej chwili ta więź, którą tworzy diecezja modląca się za swojego biskupa, włączam się w nią moją modlitwą, także za wszystkie parafie i rodziny w Polsce.
Początki chrześcijaństwa na ziemiach polskich, jak i rodzenie się państwowości polskiej wiążą się z działalnością apostolską na tych terenach św. Wojciecha, jego przyrodniego brata św. Radzyma, jak i działaniami ówczesnego polskiego władcy Bolesława Chrobrego. Czy fakt, że każdy kolejny arcybiskup Gniezna będzie pełnił funkcję prymasa może mieć istotne znaczenie dla upowszechnienia wiedzy na temat dawnych kart polskiej historii związanej tak integralnie z tymi trzema postaciami?
– Wszystko czym jest i było Gniezno zawdzięcza ono męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Na relikwiach św. męczennika powstała pierwsza metropolia i także państwo polskie. Zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI zaznaczali, że tytuł prymasowski łączy się z Gnieznem, bo tu znajdują się relikwie historycznie pierwszego Patrona Polski. Pomimo upływu wieków kult św. Wojciecha, a ostatnio także jego przyrodniego brata Radzyma Gaudentego jest ciągle bardzo żywy. W Gnieźnie powstał pierwszy kościół pod wezwaniem św. Radzyma, a także kaplica w podziemiach katedry z jego relikwiami, sprowadzonymi z Czech. Corocznie przyjeżdżają do Gniezna tysiące młodych ludzi z całej Polski i tu odbywa się poglądowa lekcja historii, bo np. Katedra Gnieźnieńska jest katedrą koronacyjną nie tylko Bolesława Chrobrego, ale także czterech innych królów polskich – Mieszka II, Bolesława II Śmiałego, Przemysława II i Wacława II. Tu młodzi odkrywają korzenie własnej tożsamości religijnej i narodowej, co ma niewątpliwie ogromne znaczenie w kontekście jednoczącej się Europy, Europy bez granic. Nie ma bowiem nic bardziej dramatycznego niż duchowa bezdomność, gdy ktoś nie może odpowiedzieć na podstawowe pytania: skąd pochodzi, kim jest i po co żyje na tej ziemi? Obecność prymasa w Gnieźnie będzie z pewnością widzialnym znakiem ciągłości historii naszej Ojczyzny i narodu. W tym sensie prymasostwo pośrednio przyczyni się do utrwalenia i rozpowszechnienia dawnych dziejów, o które Pani pyta. Wiadomo, że prymas kard. Wyszyński wszystkie swoje programowe mowy wygłaszał właśnie z Gniezna, by podkreślić jego symboliczny charakter.
Wydaje się w tej sytuacji oczywiste, że Gniezno powinno być miastem obligatoryjnie odwiedzanym, np. w czasie wakacyjnych wędrówek rodzin, którym leży na sercu patriotyczne i religijne wychowanie młodego pokolenia.
– Uważam, że tu powinien rozpoczynać się szlak rodzinnych czy szkolnych wypraw, i to nie tylko z racji historycznych. Tutaj bowiem jest kolebka i serce naszej narodowej tożsamości, zarówno jej wymiaru religijnego, jak i kulturowego.
Czy, zdaniem Księdza Prymasa, jest jakiś szczególny rys religijności, charakterystyczny dla tamtych, zamierzchłych już czasów, który wart byłby pielęgnowania współcześnie?
– Często powtarzamy: inne czasy, inni ludzie, inne obyczaje… Jednakże niepodobna budować przyszłości na tym tylko, co jest inne, nowe. Trzeba szukać tego, co jest własne, nieprzemijające, co stanowi najgłębszą istotę naszej tożsamości. Sądzę, że właśnie tutaj, w Gnieźnie, można się uczyć tego, co katolickie, uniwersalne, a jednocześnie nasze własne, specyficznie polskie. W nowej rzeczywistości europejskiej, jedno i drugie – otwartość i zakorzenienie są bardzo potrzebne. Znakiem ciągłości jest niewątpliwie także maryjny rys naszej pobożności, niezmienny od czasów św. Wojciecha i św. Radzyma, aż do naszych dni. Jego wyrazem może być kult Matki Bożej Wniebowziętej, która od samego początku patronuje archidiecezji, metropolii i całej Ojczyźnie.
Reprezentuję redakcję miesięcznika dla kobiet. Chciałabym zapytać Księdza Prymasa, jakie przesłanie w czasie tak nachalnie manifestującego się: sekularyzmu, konsumpcjonizmu czy feminizmu chciałby ksiądz prymas skierować do naszych czytelniczek?
– Powiedziałbym tak – drogie panie, nie ulegajcie zbytnio urokowi nowoczesności, bo wcale nie znaczy, że to, co nowoczesne jest najmądrzejsze i najlepsze. Starajcie się, bez względu na bieg wydarzeń w waszym życiu, z uporem i konsekwencją postępować za Chrystusem. Bądźcie głęboko przywiązane do pięknych polskich tradycji. Życzę wam sukcesów w pracy zawodowej, w której wasze kompetencje i wrażliwość są potrzebne, ale niech każda z was pamięta o swej najważniejszej roli – żony i matki, współtwórczyni szczęśliwej rodziny. Z woli Boga jesteście konieczną pomocą, bez której żaden mężczyzna nie stanie się prawdziwym mężczyzną.
Ilekroć odwiedzam seminarium, ilekroć spotykam się z klerykami, zawsze powraca do mnie myśl – jak wspaniałe są matki, które dają swoich synów Kościołowi, jaka to cicha, pokorna, niedoceniana wielka praca misyjna – matki współpracujące z Duchem Świętym w formowaniu przyszłych kapłanów. Tu wszystkie słowa pochwały i podzięki wydają się za małe.
Jako żony i matki uczcie więc nas wszystkich prawdziwej i pięknej miłości, bez której świat jest ciemny i trudny do zniesienia. Miejcie świadomość, że nikt inny nam tego dać nie może. W tym względzie jesteście jedyne, niepowtarzalne i niezastąpione.
O Barbarze Wachowicz – laureatce Benemerenti
O Barbarze Wachowicz – laureatce Benemerenti
Pomnożyć skarb Ojczyzny
Ewa Celińska-Spodar
Gdy Jego Ekscelencja Biskup Polowy Tadeusz Płoski wręczył tegoroczną nagrodę Benemerenti (Dobrze Zasłużonej) Barbarze Wachowicz „za nieustępliwą i konsekwentną promocję polskości z oddaniem sprawie etosu narodowego i patriotyzmu, z darem przekazywania młodzieży skarbów narodowego dziedzictwa” – laureatka w słowie dziękczynnym przywołała przesłanie Ojca Świętego: „Gdy myślę Ojczyzna – by zamknąć ją w sobie jak skarb – pytam ciągle jak go pomnożyć”.
– Ufam, iż ta dostojna i piękna nagroda przyznana przez kapłanów-żołnierzy da mi siły i pomoże pomnażać ów skarb! – powiedziała ta, którą jakże słusznie obdarzono tytułami „Pisarki polskiego losu” i „Ministra patriotyzmu”.
Wśród wielu nagród, jakie zasłużenie otrzymała, harcerze, przyznając jej „Order uśmiechu” umotywowali wybór: „To dzięki niej zstępują z piedestału bohaterowie narodowi i najwięksi twórcy literatury, by stać się nam bliskimi”. Należę do grona tych młodych Polaków, którzy mogą te słowa powtórzyć. Podczas mych studiów historycznych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wielokrotnie sięgałam do książek Barbary Wachowicz, by poczuć bliskość z Tymi, których twórczość była potężnym spoiwem w czasie rozdarcia narodu – i jak często podkreślała w swych wywiadach pisarka – gdy Polska nie istniała na mapie Europy, gdy nie mieliśmy rządu, wojska i oręża, Oni – romantycy polscy, Sienkiewicz, Żeromski – byli nam rządem, armią i bronią. Dzięki twórczości Barbary Wachowicz dla nas, młodych, dziś, w czasie tak, niestety, niełaskawym dla tradycji i historii – Wielcy Polacy przestali być tylko spiżowymi pomnikami i sylwetkami z kart podręcznika, a stali się także żywymi ludźmi walczącymi, cierpiącymi, kochającymi, bliskimi...
Kim jest autorka owego świetnego, jedynego tego typu w literaturze polskiej cyklu opowieści o losach Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Fryderyka Chopina, Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego, Harcerzy Szarych Szeregów?
Gdy pani redaktor Maria Wilczek poprosiła mnie o zarysowanie sylwetki Barbary Wachowicz – przestudiowałam teki wycinków prasowych poświęconych pisarce, zbieranych z pietyzmem przez Bibliotekę Domu Literatury w Warszawie. Sama antologia tytułów wielu esejów, analizujących fenomen pisarstwa i osobowości Barbary Wachowicz, wyznacza wyjątkowość tej postaci, rangę jej pasji i zamiłowań: „Ona polskości pełni straż”, „Kotwice Ojczyzny”, „Sercem w przeszłość”, „Żar słowa i treści rozsądek”, „Siła wierności i pamięci”, „Lekcja wiary i patriotyzmu”, „Królowa polszczyzny”, „Siostra Wielkich”, „Wierna rzeka polskości”.
Jej droga twórcza, znamienite biografie, wystawy, widowiska, audycje radiowe i telewizyjne, cenne odkrycia, piękna służba tym wartościom, za które otrzymała właśnie nagrodę Benemerenti – „dawanie świadectwa prawdzie i sprawiedliwości”, a także fascynująca osobowość, urzekający dar narracji, barwność postaci – zasługują na ciekawą książkę i wierzę, że taka zostanie napisana...
Na łamach „Listu do Pani” mogę tylko nakreślić kilka, moim zdaniem, najważniejszych wątków życia i twórczości pisarki.
Gniazdo rodzinne, czyli Basia z Podlasia...
Gdy przyznawano Barbarze Wachowicz Honorowe Obywatelstwo Warszawy, powiedziano: „Urodziła się co prawda na Podlasiu...”, a ona urodziła się co prawda w Warszawie, ale zawsze podkreśla, że wszystko, co najcenniejsze, zawdzięcza podlaskiemu domowi dzieciństwa i mówiąc o nim, cytuje słowa Mickiewicza o kraju lat dziecinnych „co zawsze zostanie, święty i czysty jak pierwsze kochanie”. Przywołuje też słowa swego umiłowanego Żeromskiego: „Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie i to jest Ojczyzna duszy”.
Gniazdo rodzinne we wsi Krzymosze Bajki nad Liwcem. Symbol przystani, opoki, opieki, bezpieczeństwa, miłości i ciepła. Kardynał Stefan Wyszyński mówił: „Przekaz historyczny dziejów młodemu pokoleniu jest nakazem moralnym”. Ten nakaz wspaniale wypełnili dziadowie Barbary – macierzysta Babcia Anna z Kuleszów i Dziad ojczysty – Konstanty Wachowicz. Uczyli wrażliwości historycznej na przykładzie ludzi najbliższych i najbliższych miejsc. W Sokołowie Podlaskim żegnali księdza Stanisława Brzóskę, ostatniego, ginącego bohatera Powstania Styczniowego. W Iganiach zdawało się, iż słychać jeszcze łoskot konia generała Ignacego Prądzyńskiego, gnającego ku zwycięstwu. Romuald Traugutt to był nie tylko legendarny dyktator Powstania Styczniowego, lecz ktoś, kto podsygnował patent na porucznika pra-pradziadowi Władysławowi Kuleszy. Żyła tradycja rodzinna zawęźlona z tradycją historyczną i wielkim bogactwem stawał się w dziecięcych oczach świat wielkiej ojczystej literatury. Dziadowie wprowadzali swe wnuki w świetlisty świat Soplicowa i mroczne dzieje III części „Dziadów”. Rozwijali przed olśnionymi oczyma dzieci jak słucki pas złotolite bogactwo „Trylogii” i przeżywali (jakby powiedział Żeromski) odnowicielską siłę Mickiewiczowskiego arcydzieła, słuchając jak uczeń moskiewskiej szkoły deklamuje w „Syzyfowych pracach” „Redutę Ordona”. Dziad Konstanty wymyślił urzekającą zabawę porównywania zjawisk przyrody z opisanymi przez Mickiewicza w „Panu Tadeuszu”. Barbara Wachowicz często przypomina słowa Henryka Sienkiewicza (Rodaka-Podlasiaka!), który powiedział, że kiedy zgaszono wielki ogień polskości na forum – domowe ogniska płonęły jasno. I w blasku takiego ogniska miała szczęście wychowywać się nasza laureatka Benemerenti.
Wielcy o Wiernej
O Barbarze Wachowicz piszą sławni kapłani, znamienici historycy literatury, wybitni dziennikarze… Przytoczmy niektóre z tych wypowiedzi, tworzących kunsztowną mozaikę ocen.
Abp Sławoj Leszek Głódź (w programie radiowym): „W jej pisarstwie brzmi ojczysty, polski ton. A w tej Ojczyźnie najważniejsza jest wiara, pamięć o przodkach i wartościach rodzimej kultury, przekazywana w sztafecie pokoleń. Bohaterowie jej książek to ci najwięksi. Nie tylko opowiada o ich życiu atrakcyjnie i zajmująco, nie tylko rekonstruuje ich bogate życie, lecz odsłania tajniki duszy. I pokazuje, jak pamięć o Wielkich Polakach wciąż trwa, jak kształtuje – także dziś – ludzkie postawy. Ojciec Święty podczas spotkania z twórcami polskiej kultury zacytował słowa Prymasa Tysiąclecia: »Słowo, które jest wspaniałym darem Bożym ma być słoneczne i lecznicze«. Takie jest pisarstwo Barbary Wachowicz – słoneczne i lecznicze. Oby ta „wierna rzeka” jej pisarstwa płynęła dalej wartkim nurtem przez Ojczyznę polskiej myśli, wrażliwości i piękna”.
Ksiądz prof. Janusz St. Pasierb („Więź”): „Pod jej piórem, przed jej obiektywem przeszłość nie jest »cokolwiek dalej«, lecz zupełnie blisko. Mickiewicz wyjechał przed chwilą, Kościuszko zaraz powróci, Chopin jeszcze gra. To jest ciągle ta sama Polska. Bezgraniczna. Zaścianek i Europa, Ojczyzna i przyswojona sztuką obczyzna tworzą jedno wielkie ludzkie universum, oświecone rozumem, ogrzane sercem”.
Ksiądz Prałat Bogusław Kiszko („Niedziela”): „Jakże to wspaniałe, że są tacy mistrzowie pióra i słowa, którzy, jak Barbara Wachowicz, wydobywają z popiołów naszej przeszłości iskry WIARY – PATRIOTYZMU – MĄDROŚCI i szlachetności serc, by je wlewać w serca współczesnych, młodych ludzi i rozniecać płomienie”.
Prof. dr hab. Lech Ludorowski, Prezes Towarzystwa im. Henryka Sienkiewicza (Laudacja przy nagrodzie „Serce dla serc”): „Barbara Wachowicz jest wyjątkowym zjawiskiem we współczesnej kulturze polskiej. Jej wielkie dokonania w dziedzinie twórczości literackiej, ogromne zasługi w działalności edukacyjno-naukowej, ofiarna, pełna społecznikowskiej pasji praca dla kultury narodowej, wspaniałe osiągnięcia w upowszechnianiu wiedzy o Wielkich Polakach w kraju i poza granicami budzi najwyższe uznanie. Jest niezrównaną mistrzynią polskiej biografistyki literackiej. Wzbogaciła literaturę serią mądrych, oryginalnych, odkrywczych dzieł, poświęconych wieszczom romantyzmu, klasykom XIX i XX wieku i narodowym bohaterom. Wśród jej wielkich książek prawdziwym arcydziełem wiedzy, talentu, subtelności, przenikliwości jest jedna z najbardziej odkrywczych w ogromnej literaturze o Sienkiewiczu monografia »Marie jego życia« – o tajemnicach serca i kobietach bliskich autorowi Trylogii. Tak mistrzowskiej książki sienkiewiczologia na ten temat nie znała”.
Prof. Stanisław Makowski, Uniwersytet Warszawski, filologia polska (wstęp do albumu pisarki „W Ojczyźnie serce me zostało”): „Niestrudzenie przypomina o istnieniu dziedzictwa narodowego, godności i honoru, o wartościach, które kształtują naszą tożsamość narodową, a które w czasach globalizmu traktowane są, zwłaszcza przez naszych decydentów od spraw kultury i wychowania, jako staroświecki, zaściankowy przeżytek. Jest niezmordowaną strażniczką »narodowego pamiątek kościoła«, który powinien być nadal wzorcem zachowań i źródłem inspiracji”.
Rafał Skąpski, Prezes Fundacji Kultury Polskiej: „Jest piastunką szańców narodowej pamięci i tradycji, piastunką tego, co w sercu każdego Polaka winno zajmować miejsce pierwsze – dowodów bohaterskiej miłości do Ojczyzny, piastunką wiedzy o tych, którzy, krew własną przelewając, odeszli, piastunką tych, które osamotnione na resztę życia pozostały – wspaniałych matek warszawskich powstańców, Harcerzy Szarych Szeregów. Piastunką polskości i polszczyzny. Jest niezwykłą nauczycielką historii Narodu i Jego Ziemi”.
Red. Jędrzej Dmowski („Myśl Polska”): „Jest człowiekiem wielkiego, patriotycznego czynu. Sama jedna znaczy więcej w popularyzacji polskiej kultury niż wiele (suto opłacanych z pieniędzy podatników) instytucji. Prezentowana przez nią wizja historii jest romantyczna i pozytywistyczna. Tchnie optymizmem i krzepi serca. Jej powołaniem jest przypominanie i wskrzeszanie ducha Polski – patriotycznej, wiernej, bohaterskiej”.
Red. Maria Żmigrodzka („List do Pani”): „Nie ma w naszej literaturze współczesnej równej Barbarze Wachowicz pisarki, tworzącej z taką emocjonalną siłą i kompetencją, w formie tak niepowtarzalnej, zarówno ze względu na tematykę, jak i na piękno słowa. (…) Nade wszystko ujmuje żarliwa polskość i wielki pietyzm dla ojczystych spraw. Naucza dumy narodowej, zachęca, by kochać i myśleć po polsku, poznawać i pomnażać duchowy dorobek naszych dziejów”.
Red. Zdzisław Sierpiński („Polska zbrojna”): „Słuchacze radia, telewidzowie przypominają sobie wspaniałe audycje i programy Barbary Wachowicz, które ściągały tłumy ludzi zafascynowanych poetycką pięknością jej słowa, umiejętnością tworzenia plastycznych obrazów, ludzi i faktów. Zginęła z radia i małego ekranu. Zginęły jej wspaniałe programy, ale ona, jak każdy człowiek wielkiej pasji – nie zrezygnowała. Przeniosła swą działalność do szkół, do harcerstwa i trzeba tylko schylić czoła przed tą działalnością upartą, pełną pasji, dokonywaną z głębokim poczuciem potrzeby wychowywania młodych w szacunku dla tego, co w naszej historii było wielkie”.
Red. Wiesława Czapińska („Glob”): „Jest wierna jednej sprawie i służy jednej idei. (…) Piszą do niej setki listów młodzi i starzy. Ta korespondencja unaocznia najlepiej, jak ważną dla nich sprawą jest polska tradycja i historia, te obszary, po jakich mistrzowsko porusza się Basia. Jest mistrzem reżyserii widowisk o Wielkich Polakach. Działa na widownię w sposób magnetyczny. Ludzie słuchają jak zaczarowani”.
Red. Grzegorz Łatuszyński („Rewelacje – Weekly world news”): „Czytając »Ogród młodości«, »Ciebie jedną kocham«, »Ty jesteś jak zdrowie«, »Malwy na lewadach« wchodzimy w świat nasz, polski, ale odmieniony, odświętny, podniosły, czysty. Nie dziwię się jej, że się wadaptowała w świat Wielkich Rodaków, w ich epokę, w romantyzm. I ten wileńsko-kowieński, i krzemieniecki, i ten świętokrzyski, i warszawsko-powstańczy. Ona jest jedną z nich, jest ich siostrą. Jej wolno się z nimi przyjaźnić i być za pan brat, stąpać po ich krajobrazach, tych nad Świtezią i nad Niemnem, tych jodłowych – świętokrzyskich i wypalonych, warszawskich. Dla niej nie ma granic ani czasowych, ani historycznych. Żyje w nienaruszonym obszarze polskiej tradycji, Polskiej Sprawy. Żyje w tym, co było i pozostanie wielkie”.
Agnieszka Osiecka: „Jest wybitną i kto wie, czy nie najwybitniejszą popularyzatorką polskości. Z jej pracowitych i pracochłonnych książek można się niezwykle wiele nauczyć i niemało razy wzruszyć. To jest taki przewodnik po duszy polskiej, taka rozmarynowa biblijka”.
Pejzaż patriotycznej tęsknoty
Profesor Ryszard Przybylski z Instytutu Badań Literackich, najznamienitszy moim zdaniem, znawca epoki romantyzmu polskiego, napisał o Barbarze Wachowicz, że „ma bardzo rzadki dar – czuje istotę pejzażu historycznego”. Pisarka jest autorką cyklu rewelacyjnych zdjęć, które złożyły się na jej wystawę „W Ojczyźnie serce me zostało”, a także ilustrują wiele jej książek. To rzadkość iżby pisarz władał mistrzowsko obiektywem. Wystawa wiedzie tropami romantyków polskich. Ukazuje pejzaże, które odnaleźć można w strofach „Pana Tadeusza”, „Ballad i romansów”, „Dziadów” Mickiewicza, „Godziny myśli” Słowackiego, a także ukazuje krajobrazy takich arcydzieł, jak „Nad Niemnem”, „Qvo Vadis”, „Przedwiośnie”, „Wierna rzeka”... Profesor Krzysztof Kąkolewski stwierdza, że obiektyw Barbary Wachowicz „potrafi sfotografować coś, co działo się w roku 1822” i w jej fotogramach wstrząsający jest cykl będący wejrzeniem w los Adama Mickiewicza. Patrząc na zdjęcie Alei w Bolcienikach, gdzie poeta żegnał swą ukochaną, mamy wrażenie, że za chwilę ujrzymy ich oboje... To pejzaże patriotycznej tęsknoty, które współtworzyły naszych bohaterów, do nich powracali myślą, piórem, nostalgią... Barbara Wachowicz ukazuje to zdumiewające zjawisko, iż ocalały sanktuaria rodzimego pejzażu, nietknięte przez niszczycielską dłoń ludzi czy miażdżącą pięść wojny. Obok tropów romantyków mamy też krajobrazy Żeromskiego – plon wędrówek pisarki drogami Kielecczyzny, Sandomierskiego, Podlasia. Żyją na zdjęciach, dziś już niestety zniweczone polskie dwory, które pisarka zdążyła utrwalić. I jakże ważne są na jej zdjęciach szlaki polskie sfotografowane, zdokumentowane, a w książce „Malwy na lewadach” opisane – we Włoszech, Szwajcarii, Szkocji. Tak mało niestety znane, że turyści polscy zwiedzający Rzym nie widzą, niestety, imponującej viale Adamo Mickiewicz, alei spadającej z Parku Borghese ku Placowi Hiszpańskiemu, nie znają majestatycznych tablic poświęconych Słowackiemu na via del Babuino, Norwidowi na via Sistina, Sienkiewiczowi na via Bocca di Leone. Barbara Wachowicz odnalazła także tablice poświęcone Słowackiemu i Sienkiewiczowi w Neapolu, a Żeromskiemu „żarliwemu obrońcy sprawiedliwości” we Florencji...
Pisarka wędruje zawsze przez Europę i świat z kompasem polskim. Jeśli Wielka Brytania – to drogi Josepha Conrada w Anglii i Chopina w Szkocji. Jeśli Norwegia – to Narwik i szlak bitewny Brygady Strzelców Podhalańskich. Jeśli Szwajcaria – to Mickiewiczowskie „Liryki lozańskie”, epoka młodości Słowackiego i Krasińskiego przeżyta nad Lemanem. A także Solura – owo ciche i śliczne miasteczko, ostatni port Tadeusza Kościuszki.
„Łączmy serca”
Najwcześniejsze wspomnienie dzieciństwa – to krzyż pod Maciejowicami i przestroga udzielona przez ukochaną Babunię Annę, by nigdy nie wierzyć, że Kościuszko zakrzyknął tu „Finis Poloniae”. Ten – jakże niedoceniony nasz bohater narodowy – przywiódł Barbarę Wachowicz do swego gniazda rodzinnego na Polesiu i świetne reportaże z Mereczowszczyzny i Siechnowicz zamieszczone w „Malwach...” to preludium do niezwykłych dzieł pisarki, książki i wystawy „Nazwę Cię – Kościuszko!”. Jako jedyna przewędrowała bitewny szlak Kościuszki w Stanach Zjednoczonych od granicy kanadyjskiej po Charleston i ukazała ogrom wkładu polskiego pułkownika – inżyniera w dzieło niepodległości Stanów Zjednoczonych. Podczas uroczystości wręczania jej na Zamku Królewskim Honorowego Obywatelstwa Warszawy przypomniała, że w stolicy są ulice Ananasa, Rzeżuchy i Rzodkiewki, ale by wjechać Aleją Kościuszki do miasta Warszawa, trzeba się wybrać do stanu Indiana i miejscowości Warsaw albo do miasta Kosciuszko w stanie Missisipi. Gdy podjęto wreszcie inicjatywę wzniesienia w Warszawie pomnika zwycięzcy spod Racławic, Barbara Wachowicz zasugerowała, by odtworzyć monument Naczelnika stojący przed Białym Domem w Waszyngtonie, co dzięki niestrudzonym zabiegom Profesora Marka Drozdowskiego, ma się wkrótce zrealizować. Przypomniała, że Prezydent Thomas Jefferson – twórca Deklaracji Niepodległości i dozgonny przyjaciel Naczelnika – napisał doń: „Każdy prawy Amerykanin kocha cię i czci”. Książka i wystawa Barbary Wachowicz są tego wymownym świadectwem. W uznaniu wartości i znaczenia jej prac American Biographical Institute wpisał pisarkę na listę Great Women of 21st Century – Wielkich Kobiet XXI wieku.
Generałowi Brygady, ks. biskupowi Tadeuszowi Płoskiemu, Barbara Wachowicz wyraziła wdzięczność za order Benemerenti słowami Generała Tadeusza Kościuszki: „Łączmy serca, łączmy ręce najściślej. Narodowi i Ojczyźnie naszą wierność winniśmy!”.
„Wiernym Polsce – gdziekolwiek są” –
– taką dedykację nosi książka Barbary Wachowicz o Kresach Ojczystych – „Ty jesteś jak zdrowie”.
Maciej Słomczyński, znamienity tłumacz Sheakspeare’a, nader rzadko oceniający kolegów po piórze przypomniał, że autorka kresowych reportaży była „pierwszą i jedyną, która pisała o tęsknocie tych, którzy w miastach i wsiach Litwy, Ukrainy, Białorusi myślą po polsku”. Pisał o wielkiej sile esejów Barbary Wachowicz, którą „daje jej miłość do tych wielkich umarłych i niewielkich żywych spotkanych w drodze”.
Barbara Wachowicz spotykała się z rodakami w Australii, Szwecji, Anglii, Ameryce, Kanadzie. Wszędzie witano ją z ogromnym aplauzem. W Australii jej wieczór prasa polska nazwała „świętem polskiej mowy”, która „pozwoliła słuchaczom pokonać bariery niepamięci i czasu”. W Szwajcarii po występie w Klubie Żywego Słowa Polskiego Barbary Młynarskiej dziękowano jej za ów „chleb słowa”. W Kanadzie – „zasłuchani z iskrzącymi oczami wędrowaliśmy po drogach Wielkich Rodaków i Bohaterów walczących o wolność”. W Ameryce – „idąc z nią tropami jej bohaterów, przedstawionych tak żywo, przypominaliśmy sobie czym jest dla nas Wspólne Dobro, któremu na imię Polska i jak jej służyć”.
Ale autorka nade wszystko ceni szansę spotkań z rodakami, gdy wyrusza do Wilna, Grodna, Nowogródka, Bohatyrowicz, Krzemieńca. Otrzymując laur Mistrzyni Mowy Polskiej Vox Populi w pierwszej edycji tego pięknego konkursu – ona jedna wyraziła wdzięczność i podziw dla rodaków odepchniętych od Ojczyzny krwawym wyrokiem historii, którzy nad Wilią i Niemnem ocalili kruszec polskości i ojczyzny-polszczyzny”. Ostatnio, jesienią 2009, pisarka odbyła dzięki Wydawnictwu Exlibris i Konsulowi Polskiemu Stanisławowi Kargulowi cykl spotkań w szkołach wileńskich, im. Mickiewicza i Jana Pawła II, niosąc im słowa „słoneczne i lecznicze”. Uczennica szkoły mickiewiczowskiej Tereska napisała: „I teraz będziemy widzieć naszego Patrona nie jako dostojnego Pielgrzyma spoglądającego z pomnika, lecz naszego rówieśnika, z nadziejami, marzeniami, miłością, przyjaźnią, a Filomatów nie tylko jako bohaterów narodowych cierpiących w klasztorach-więzieniach, lecz roześmianych studentów otaczających Adama z okrzykiem »Adamie, nasze kochanie!«”.
Podczas wędrówek kresowych były odkrycia wielkie, jak na przykład list Pani Salomei Słowackiej, pisany podczas Powstania Listopadowego, pełen radości, że jej syn Juliusz został wysłany „do zagranicznych doktorów, którzy będą kurować naszą chorą Kuzynkę, którą tak wszyscy kochamy”. Owa tajemnicza „Kuzynka” jest jedną z zagadek zadawanych podczas sławnego widowiska „Wigilie Polskie”, a tak oto wygląda odpowiedź jednego z zagadniętych młodzieniaszków: „Jeszcze Kuzynka nie zginęła, póki my żyjemy”.
I były też odkrycia niewielkie, a jakże wzruszające, jak ta prośba modlitewna odnaleziona na chórze Kościoła Farnego w Nowogródku: Błogosław Matko naszej biednej ziemi,/ Tej przebogatej w nieszczęścia i łzy./ Ochroń jej dzieci idąc razem z nimi/ Przez wichry, burze i przez ciemne mgły.// Błogosław wszystkim, którzy mężnie bronią/ Ojczystej wiary i ojczystych słów,/ Co wśród nieszczęścia, zwątpień łez nie ronią,/ A gdy upadną, powstają znów!
Lilijki na szańcach
Harcerstwo! Wielka miłość Barbary Wachowicz. Jej saga „Wierna rzeka harcerstwa”, poświęcona najwybitniejszym postaciom polskiego skautingu i Szarych Szeregów stała się dla nas, młodych, nie tylko harcerzy dziełem bezcennym, ukazującym wzory do naśladowania, naszych rówieśników, którym przyszło dorastać i żyć pośród zawieruchy wojennej. Należeli do pokolenia, w którym mocno była zakorzeniona walka o niepodległość. Było to pierwsze pokolenie niepodległej II Rzeczypospolitej, wychowane przez rodziców i dziadków, na żywej wciąż legendzie walk o niepodległość. I było to pokolenie, które poniosło ogromne straty w czasie II wojny światowej, ponieważ jako jego przedstawiciele nie zawahali się poświęcić wszystkiego, co było najcenniejsze.
Nie jest trudno postawić bohatera na piedestale, wielką sztuką jest natomiast pokazać w owym bohaterze zwykłego człowieka. Barbara Wachowicz nie próbuje wykreować szaroszeregowych dziewcząt i chłopców na posągowe postaci. Wręcz przeciwnie, wielką zasługą autorki jest ukazywanie drobnych słabostek, codziennych zmartwień. Czytelnik uświadamia sobie, że każdy z bohaterów borykał się z różnorakimi problemami, popełniał błędy. Zagłębiając się w lekturę „Wiernej rzeki harcerstwa” dochodzi się do wniosku, że Oni wszyscy mieli takie same marzenia jak młodzi ludzie w dzisiejszych czasach. Ulegali zauroczeniom, kochali, najbardziej niewinną, bo pierwszą miłością i często byli kochani. Przykładem takiej miłości jest Basia i bohater „Kamieni na szaniec”, Alek Dawidowski, i ich korespondencja zacytowana w tomie „Rudy, Alek, Zośka”.
Barbara Wachowicz pierwsza powiedziała prawdę o przyczynach śmierci Ułana Batalionu „Zośka” – Janka Rodowicza „Anody”, zamordowanego w śledztwie w roku 1948. Udało się jej także ze świetnym historykiem wojny i Powstania – Hubertem Bojarskim – przygotować na siedemdziesięciolecie Szarych Szeregów we wrześniu 2009 znakomitą wystawę poświęconą „Anodzie”.
Dzięki „Wiernej rzece harcerstwa” czytelnik ma również okazję poznać losy bohaterów, o których się mówi, że ich życiorysy zostały napisane białym atramentem. To są naprawdę te szare szeregi, których nie wzięła na skrzydła legenda, a których utrwaliło pióro Barbary Wachowicz. Otrzymała ona wśród wielu nagród te, które ceni ogromnie – Honorową Odznakę Batalionu Armii Krajowej „Zośka” i Złote Pióro przyznane przez Żołnierzy tegoż Batalionu „za złotą legendę »Zośki«”. To oni – ta garstka, która przeżyła, będą bohaterami V, tego ostatniego tomu, nad którym pisarka aktualnie pracuje. Jak powiedziała, odbierając nagrodę Benemerenti „wytrwali na redutach i przetrwali wszystkie kręgi piekieł”, stanowiąc wzór człowieka i Polaka. To ich przyjaciel i towarzysz broni, Krzysztof Kamil Baczyński, w „Modlitwie do Bogurodzicy” prosił: „O, nagnij pochmurną broń naszą, gdy zaczniemy walczyć miłością”.
Harcerski cykl Barbary Wachowicz nie koncentruje się tylko na heroicznej walce z bronią w ręku, ale też przenosi czytelnika do pełnych ciepła i zrozumienia „domów, które żyły Polską”. Miejsc będących oazami miłości. Za przykład może posłużyć rodzina Romockich. Rodzice byli najwyższymi autorytetami dla swoich synów. Sposób, w jaki Paweł Romocki traktował swoje dzieci w psychologii określany jest terminem – wprowadzanie w zasady. Jest to rodzaj techniki wychowawczej uznawanej dziś za najlepszą i najskuteczniejszą. Barbara Wachowicz poprzez zamieszczone w swojej książce unikatowe listy Pawła Romockiego nakreśliła model wzorcowej rodziny, w której dzięki odpowiednim relacjom i metodom wychowawczym stworzono dom pełen szczęścia. Listy Pawła Romockiego i obraz rodziny zawarty w „Wiernej rzece harcerstwa” mogłyby służyć niejednej polskiej rodzinie jako „poradnik wychowawczy”.
Za sprawą Barbary Wachowicz najbliższy stał mi się Andrzej Romocki-Morro. Moja fascynacja jego osobą urosła do takich rozmiarów, że poświęciłam Andrzejowi swoją pracę magisterką i nieocenioną pomocą okazała się „Wierna rzeka harcerstwa”.
Książki Barbary Wachowicz – to dla nas, dzisiejszej młodzieży, wspaniała lekcja historii i patriotyzmu przekazana piękną polszczyzną, emanująca siłą i wiarą.
Był i jest
Od lat chłonę literaturę pamiętnikarską. Interesuje mnie żywot każdego. Jak zmagał się z życiem? Jak zachowywał się w swoim szczęściu czy nieszczęściu? Apeluję: ludzie, piszcie! Wasze świadectwa są świadectwem naszego wspólnego życia.
Leszek Ceremużyński
Był i jest
Jolanta Wachowicz-Makowska
Z właściwą sobie autoironią mówił, że miał kilka doskonałych okazji, aby zostać męczennikiem za wiarę, ale widocznie Pan Bóg jakoś nie widział go w tej roli.
Był rok 1965. W ramach represji antykościelnych Gomułka postanowił wcielić do wojska kleryków z seminariów duchownych. Przyszli kapłani dostawali kategorię „A”. Większość odwoływała się od tej decyzji, a rozpatrujący te petycje lekarze – wśród nich Leszek Ceremużyński – opiniowali je. Na ogół pozytywnie. W swojej książce „Medycyna, świat, ludzie” pisał: „Mój pacjent oświadczył, że jest zdrowy, ale zrobi wszystko, aby do wojska nie iść, bowiem chce być księdzem, a nie żołnierzem. Ujął mnie tym jasnym postawieniem sprawy. Postanowiłem, że wobec tego będzie miał nadczynność tarczycy. Wypisałem stosowne orzeczenie i wkrótce zapomniałem o zdarzeniu”. Nie zapomniała natomiast „bezpieka”. Po kilku tygodniach w klinice pojawili się „smutni panowie z UB przeprowadzający dochodzenie w sprawie wydanych klerykom zaświadczeń o ich – rzekomej – niezdolności do służby wojskowej. „Nogi ugięły się pode mną. Nie miałem żadnej dokumentacji. Działałem spontanicznie, pod wpływem impulsu, zadowolony, że przechytrzyłem Gomułkę. Co teraz będzie? Koniec kariery lekarskiej, proces – zapewne pokazowy, kara, utrata dyplomu?”. Należy dodać – proces nie tylko pokazowy, ale najprawdopodobniej w sądzie wojskowym. Czyli – może nie na największą skalę – ale jednak męczeństwo. I to za wiarę.
Męczeństwa nie było.
„Jak to się stało, że mnie nie znaleźli, choć przecież wielokrotnie musieli mnie mijać na wąskich szpitalnych korytarzach? Kto mi wtedy założył czapkę niewidkę? Poczułem głębokie wzruszenie na myśl, ze zadziałała jakaś Siła, której nie ogarnia logika i rozum ludzki”. Te kilkanaście godzin zwłoki dało doktorowi Ceremużyńskiemu szansę na odnalezienie kleryka i uświadomienie mu, w jaki sposób zaprezentować komisji śledczej objawy swej „dolegliwości”.
Po raz drugi miał do czynienia z niesławnej pamięci resortem wiele lat później, już jako kierownik kliniki. „Któregoś dnia był telefon z MSW – chcą, abym się stawił na Rakowieckiej (...) Czego ode mnie chcą? Lista moich przewinień względem władzy ludowej była co prawda długa, ale były to raczej grzeszki powszednie. Przeanalizowałem sprawę i odczułem oburzenie, które stłumiło lęk”. Kiedy więc ponowiono „zaproszenie”, docent Ceremużyński odmówił. Wobec tego „przyjechało dwóch. Bardzo Ważny i jego zastępca. Od razu przystąpili do rzeczy. Chcielibyśmy zaproponować panu docentowi objęcie ordynatury klinicznego oddziału kardiologii w Centralnym Szpitalu MSW. Zaniemówiłem ze zdumienia. Jak się z tego wyplątać? Zwróciłem uwagę, że ich instytucja jest wybitnie polityczna, a ja jestem, praktykującym katolikiem, jakże niepasującym do tego resortu. Ależ – wykrzyknęli zgodnie –my bardzo cenimy lekarzy, którzy są ludźmi wierzącymi. Wiadomo, jaka mają moralność, myślą przede wszystkim o dobru chorego. Naciskali tak mocno, ze odniosłem wrażenie, iż zgodziliby się nawet na zainstalowanie kapliczki w tym szpitalu. (...) Wkrótce nastąpiło jednak zamieszanie polityczne i do tej sprawy władze już nie wróciły”. To prawda – nie wróciły. Leszek Ceremużyński opisuje całą tę sprawę swoim „lekkim piórem”, nie wspominając o konsekwencjach swej odmowy – o wstrzymaniu przydziału mieszkania, także nowoczesnego wyposażenia kliniki, o tym, jak wiele lat musiał czekać na tytuł profesora.
Drogę do medycznej kariery – najpierw na skalę krajową, potem międzynarodową, mógł sobie i ułatwić, i skrócić. I to nawet nie zaprzedając się ludowej władzy całkowicie. Wystarczyłyby – jak znacznie drobniejsze ustępstwa „na rzecz...”.
Wiedział jednak, że trzeba dokonać pryncypialnego wyboru, jeśli nie chce się stosować osławionej filozofii „dwóch serduszek”, z których jedno bije dla partii, a drugie dla Pana Boga. On wybrał filozofię „jednego serduszka”. W swojej biografii wyjaśnia powody tego wyboru.
Po pierwsze – tak został ukształtowany w dzieciństwie. Przez kochających i kochanych rodziców, przez mądrego księdza katechetę. A także doznania natury duchowej i estetycznej: „Od czasu do czasu – choć taki mały – zachwycałem się, gdy kościelny chór pięknie zaśpiewał, gdy zapadała głęboka cisza w czasie Mszy świętej. Nawet dziecko odczuwa poetycki urok nabożeństw majowych czy zadumę nieszporów, głęboką tajemnicę psalmów Dawida”. Potem – już w szkole średniej i w czasie studiów – „zacząłem czytać wiele opracowań z dziedziny fizyki i astronomii. Chodziłem na wykłady znakomitych fizyków i biologów. I nagle mnie olśniło. Wszyscy, którzy pytają o prawdy podstawowe są ludźmi wierzącymi. Wszyscy! Bez względu na to, czy uznają się za ateistów, czy uznają istnienie Boga – wszyscy wierzą albo w to, że materia była od zawsze i nie ma swojego początku – albo w to, że to Bóg jest początkiem wszystkiego. Ateiści wierzą w coś, czego nie mogą uzasadnić metodami naukowymi. Ich światopogląd nie ma więc nic wspólnego z nauką, na którą tak chętnie się powołują. (...) A jak na te sprawy patrzyli wielcy uczeni, którzy o materii mogą powiedzieć najwięcej, ponieważ odkrywają jej tajemnice? Na tej liście są: Newton i Kepler, Volta, Ampere i Faraday, Max Planck, Kelwin i Pascal, Mendel i Darwin, Bohr, Roentgen i Maxwell. Wszyscy oni – odkrywając rzeczy zda się niepojęte – stanowiące jakby Boskie sekrety – powinni mieć światopogląd materialistyczny. A byli ludźmi głęboko wierzącymi w Boga! Chyba najgłębiej wbił się w tajemnice wszechświata Albert Einstein, autor słynnej wypowiedzi: Na początku Bóg stworzył prawa ruchu Newtona wraz z niezbędnymi siłami i masami. To wszystko. Reszta wynika z reguł matematycznych i dedukcji. Te studia wprawiły mnie w dobry nastrój. Najwięksi naukowcy świata wyznają światopogląd nienaukowy. Jestem zatem w dobrym towarzystwie”.
Bywając w Izraelu prof. Ceremużyński zawsze odwiedzał miejsca związane z Jezusem: Wzgórze Golgoty i Jego grób, Wieczernik, Górę Oliwną „Nie miałem wątpliwości, że poza wiarą – mamy także obiektywne dowody na prawdziwość wydarzeń związanych z misją Chrystusa”.
Miał też „szczęście żyć w czasach Jana Pawła II” i starał się „jak najczęściej być w Jego pobliżu”. Opisuje jedno z takich „zbliżeń”. Podczas którejś z konferencji w Rzymie zdarzyła się szansa bycia na audiencji u Papieża. „Kogo zaprosić? Myśl zuchwała: kardiologów z ZSRR!”.
Profesor Rafael Oganow był wówczas „przybocznym” lekarzem Chruszczowa i jego następców. „Jak on to przyjmie? Okazało się, że z radością. Do Rzymu przyjechał z żoną. Czy może ją zabrać? (...) Po audiencji otrzymaliśmy zdjęcia. Widać na nich, że żona Rafaela płacze, a on ma tak uduchowioną minę, jakby patrzył na świętą ikonę w cerkwi. (…) Mówiono mi potem, że w jego wielkim gabinecie całą ścianę pokrywały zdjęcia z tej audiencji”.
Wiosna 2008 roku. „Znów jestem w Rzymie. Staję sobie w zachyłku podziemi Bazyliki, widzę grób Jana Pawła II. Rozmyślam – co było źródłem jego świętości? Myślę, że najtrafniej wypowiedziała się żona prof. Ołganowa: Jakaś moc biła od Niego. Poczułam, że jestem ważna, że moje życie jest ważne, ważne także dla Niego”.
W jakimś momencie życia trzeba podjąć decyzję – w co i w kogo (Kogo) wierzymy. Leszek Ceremużyński podjął ją. „I o dziwo – po decyzji, że w to właśnie wierzę, czy też prośbie – daj Boże, bym w Ciebie uwierzył – dzieją się rzeczy niezwykłe. Ustępują niepokoje, napływa fala szczęścia, można porywać się na wielkie rzeczy. Tyle, że ta iluminacja ma zmienne natężenie i często zanika w hałasie i toksynach tego świata. Trzeba wtedy przypominać sobie drogę, która do niej doprowadziła, a znów w człowieku zajaśnieje. Wierzyć w Boga czy w materię? Nikt nie uniknie tego pytania. Odpowiedź zaczęła mi się kształtować w okolicy matury, tym samym uzyskałem jakby busolę żywota, która – gdy się w nim gubiłem – pomagała odnaleźć właściwy kierunek”.
Profesor Ceremużyński Osiągnął prawie wszystko, co w doczesnym życiu osiągnąć można. Profesurę, najwyższe stanowiska w klinikach oraz organizacjach medycznych i kardiologicznych. Był naczelnym redaktorem „Kardiologii Polskiej”, autorem ponad 200 artykułów naukowych, członkiem European Socjety of Cardiology i British Cardiac Socjety. Laureatem mnóstwa nagród, w tym prestiżowej The International Service Award. Pisano i mówiono o Nim – Wielki Lekarz. Niezwykły Człowiek. A bardziej zwyczajnie – jeden z najbardziej sympatycznych, pogodnych, obdarzonych cudownym poczuciem humoru, życzliwych i uroczych ludzi. Miłośnik piękna. Uosobienie radości życia.
Zginął w wypadku samochodowym 26 listopada ubiegłego roku. Jechał na uroczystość jubileuszu swojej kliniki. Jego córka Ania napisała: „Mam wrażenie, że od dawna przygotowywał się do swojej ostatniej, najdłuższej drogi. Czytał Pismo Święte i zapisywał refleksje na temat tej lektury. Któregoś dnia powiedział: To jest zbyt trudne. Nie mogę tego pojąć. Teraz już to wie”.
Jego najstarszy wnuczek Antoś Łukaszewicz napisał na pamiątkowej stronie internetowej: „Dziadku, chciałbym żebyś wrócił”. Antosiu! On nie odszedł. On jest także w tobie. Żyje w twojej o Nim pamięci, w twojej do Niego miłości. On jest. Z tobą i wszystkimi, którzy Go kochali.
W artykule wykorzystano fragmenty książki „Medycyna, świat, ludzie” wyd. Pert, Warszawa. Dochód z tej książki Autor przeznaczył na wsparcie edukacji zdolnej młodzieży „Dzieło Nowego Tysiąclecia”.
DRZEWO ROZTROPNOŚCI
DRZEWO ROZTROPNOŚCI
Piotr Wojciechowski
Przyjrzyjcie się temu cudownemu przeistoczeniu. Drzewa liściaste w początku wiosny – patyki, schematyczny zapis architektury korony. A potem pąki, tylko z bliska widoczne węzełki nowego życia. Kwitnienie. Liście. To samo drzewo w różnych sukienkach. Patrząc na to – myślę – życie to przemiana. Życie to tajemnica Boga żywego, władającego wszelką przemianą. Przemiany mogą być różne – uzdrowienie, oświecenie, zbawienie, albo wiosna, wieczór, rozpogodzenie. Wszystkie z tego samego źródła.
Patrzę na te drzewa, które jeszcze śpią, na te gałązki-patyczki, ich nieskończone rozgałęzienia. One opowiadają o cnocie roztropności. Roztropność to rozstaje. To taka cnota, która jest zarazem jednym z darów Ducha Świętego. Gdy roztropna osoba dochodzi do dróg rozstajnych – wie dokąd iść. Roz-trop-ność to tropy, które się rozchodzą – jedni szli tędy, drudzy inną stroną. Za kim iść? Nasze życie to koraliki decyzji, nawlekane na nić czasu. Małe decyzje – wypiję herbatę z cytryną czy z mlekiem. Wielkie decyzje – chcę być całe życie z tym mężczyzną, na dobre czy na złe. Nie chcę mieszkać w wielkim mieście. Nauczę się hiszpańskiego. Decyduję się na operację. Postaramy się o jeszcze jedno dziecko. Spróbujemy żyć bez samochodu. Wytniemy te stare jabłonki, urządzimy sad śliwkowy. Każda i każdy ma takie decyzje za sobą, za które dziękuje Bogu. Każdy ma takie, o których chciałoby się zapomnieć.
Patrzę na swoje ludzkie życie jak na szlak mrówki, która od korzeni, od pnia wspina się po korze drzewa wyżej i wyżej, co chwila dochodząc do rozdwojenia konarów, gałęzi, potem gałązek, stale wybierając to lewą, to prawą.
Czasem dobrze tak całościowo wyobrazić sobie szlaki swojego życia. Zobaczyć każdy moment decyzji jak rozdwojenie rosochatych gałązek, zobaczyć, jak każda decyzja wyłącza nas z pewnego obszaru świata i historii, włącza w ten wybrany, w nim każe gospodarować nowymi i nowymi decyzjami. Tym mrówczym wspinaniem się ku zielonym liściom wieczności budujemy swoje drzewo. Czy można je nazwać drzewem roztropności? Oj, chciałoby się, chciało!
Są takie nasze decyzje, które pozostają w ukryciu. Budzisz się w nocy – decydujesz za kogo pomodlisz się nim zaśniesz. Tylko w niebie znają twój wybór. Są takie decyzje, które zatrzymują się w kręgu rodziny – co podasz do kotletów – ziemniaki, makaron czy kaszę? A może ryż? Zjedzą, podziękują, czasem zapomną, bo są ważniejsze sprawy. Są inne decyzje, które wpływają na losy wspólnoty, decyzje, które sumują się z setkami, czasem z milionami decyzji. Płacisz podatki czy kombinujesz. Na tacę grosik czy papierek? Idziesz do wyborów czy nie? Żyjesz na pożyczkach, ale z gestem, czy może ciułasz, odkładasz, chociaż stać by cię było na wiele? Snujesz się z kwaśną miną i kosym podejrzliwym spojrzeniem, czy patrzysz w oczy i nie żałujesz uśmiechu? Garniesz się do wspólnych działań, czy ostrożnie ryglujesz drzwi i czyhasz przez wizjer w drzwiach, czy ktoś nie chce cię nabrać na jaką darmochę? Decyzje sumują się, tworzą takie, a nie inne sytuacje ekonomiczne, polityczne, nastroje społeczne, atmosferę sąsiedzką, oblicze twojej parafii. Drzewa mniejszej lub większej roztropności.
Parafia to takie miejsce, gdzie nasze drzewa roztropności spotykają się gałązkami jak ręce, gdy przekazujemy sobie „znak pokoju”.
To jest miejsce, to jest ekosystem, gdzie możemy stać się roztropni – to jest naturalne środowisko dla pełnego człowieka, duszocielesnego czy ciałoduchowego, jak go tam nazwać. Bo z jednej strony może on zapuszczać korzenie w żyznej glebie swojej rodziny, a z drugiej strony sprzyja jego wzrostowi światło sakramentów, Boże światło. To ładnie się tak pisze – a prawdy bywają mniej śliczne. Gleba wielu rodzin to ziemia skalista lub zatruta. Rzeczywistość wielu parafii to światło przesłonięte albo oddalone.
Widzę gdzie błądzimy, ale nic nie potrafię ze swoją rodziną zrobić. Widzę czego brak, ale nie wiem, jak mógłbym poprawić moją parafię – kto nie słyszał tych smutnych wyznań, trochę bezradnych, trochę niecierpliwych?
Leży przede mną książka-poradnik: „Parafia w wielkim mieście”. Ksiądz Leszek Slipek napisał ją na podstawie własnych doświadczeń, włączył w nią liczne apele i listy, jakie do swoich parafian kierował. Ta książka powinna być przemyślana nie tylko w wielkich miastach, nie tylko przez proboszczów. Przez parafian także. Czytam ją i podziwiam, miejscami jednak czegoś mi brak. Szczególnie tam, gdzie pisze się o młodzieży, o kłopotach z przyciągnięciem do parafii tych młodych, którzy lekceważą katechezę, rzadko zjawiają się na Mszy św. Wielu z nich przyciągnęłyby inicjatywy ekologiczne. Z wielkim trudem dociera do nas myśl, że parafia to nie tylko lud Boży, ale też ta lokalna przestrzeń do życia, którą Bóg swojemu ludowi powierzył – do władania, do pielęgnowania, do odpowiedzialności. Są służby miejskie, przedsiębiorstwa zieleni, wspólnoty mieszkańców – czy nie dosyć? Nie, trzeba na środowisko ludzi spojrzeć przez tajemnice Stworzenia, przez duchowość i cielesność. Tu gdzie żyją ludzi, gdzie rośnie młodzież – świat powinien doznawać nieustannej troski. Te kwiaty, które ustawiamy przy ołtarzu, te trawniki i klomby, o które dba się przy kościele i plebanii, to tylko znaki, że Bóg chce dla nas świata pięknego, zielonego i zdrowego. Powiedzieć młodym: zrobimy to razem! Uda się? Kto nie spróbuje, nie dowie się nigdy. Jedno jest dawno sprawdzone. Młodzi są spontanicznie ekologiczni. Czy roztropnie? Roztropność musi urosnąć jak drzewo.
NAUCZYCIELKA WIARY – BŁ. NATALIA TUŁASIEWICZÓWNA
NAUCZYCIELKA WIARY – BŁ. NATALIA TUŁASIEWICZÓWNA
Piotr Stefaniak
W Wielki Piątek, 31 marca 1945 roku, grupa ostatnich więźniarek obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück została wysłana do komory gazowej, a następnie spalona w krematorium, które już następnego dnia zostało rozebrane, gdyż do obozu zbliżały się wojska alianckie. Wśród zamordowanych była 39-letnia nauczycielka prestiżowej szkoły średniej dla dziewcząt, słynnego liceum urszulanek unii rzymskiej w Poznaniu. W czasie pełniła funkcję emisariuszki Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na uchodźstwie. Aresztowana i osadzona w jednym z najcięższych obozów koncentracyjnych – stała się dosłownie całopalną ofiarą.
Natalia Tułasiewiczówna urodziła się 9 kwietnia 1906 roku w Rzeszowie; była córką Adama Tułasiewicza i Amalii Bromnikówny. Wychowana w cieple i miłości rodzinnego domu dojrzewała do szerokiego przyjęcia i rozwinięcia w sobie spraw nadprzyrodzonych. Od 1920 roku aktywnie działała w Sodalicji Mariańskiej (... trawi mnie głód świętości i piękna. Mam odwagę być świętą, teocentryczną humanistką. Chcę nieść Chrystusa ludziom odwróconym od Niego, ludziom spotkanym na ulicach, w urzędach, w kinach). Wraz z szybkim postępem na drodze duchowej (Przyjmuję Komunię św., by Jezus pomógł mi w trudzie uświadamiania sobie siebie) rozwinęła się intelektualnie, uczęszczając do szkół najpierw w Krakowie, a potem – po przeprowadzce państwa Tułasiewiczów – w Poznaniu, gdzie w liceum urszulanek zdała maturę.
Młoda Natalia była prawdziwą humanistką, wrażliwą na piękno słowa i muzyki. Wykształcona skrzypaczka odkryła też w sobie talent poetycki (debiutowała w poznańskiej prasie katolickiej – w 1938 i 1939 r.). Zafascynowana też była teatrem. Od poznańskiej przełożonej tercjarek dominikańskich, siostry Emilii Katarzyny wiem, że Natalia chciała się związać z trzecim zakonem dominikanów dla świeckich, ale wówczas było to nie do pomyślenia, aby pobożna tercjarka chadzała do teatru... a ona tak kochała przybytek Thalii i Melpomene. Zanotowała wówczas: Marzę o zharmonizowaniu kultury ducha z kulturą ciała. Wymaga to sumiennie wypracowanej, cichej, pełnowartościowej ascezy.
W 1931 roku ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, a w roku następnym została magistrem filozofii. W 1936 roku zdała z wynikiem bardzo dobrym państwowy egzamin na nauczycieli szkół średnich, więc odeszła z powszechnej szkoły im. św. Kazimierza do prywatnego gimnazjum sióstr urszulanek w Poznaniu.
Obok czynnego życia zawodowego i kulturalnego Natalia stale pogłębiała swoje życie duchowe. Szczególnym wzorem byli dla niej święci: Franciszek z Asyżu, Teresa z Avili, Jan od Krzyża i Brat Alberta (zapisała: Cenię i kocham zgrzebny habit brata Alberta, ale również bliski jest mi święty w smokingu i święta w sukni balowej) zachwycała się dziełem stworzenia i radością życia. Zaangażowana w apostolat świeckich, szukała swej drogi do świętości. I znalazła tę drogę w trudnych latach okupacji hitlerowskiej, gdy wraz z rodziną została wysiedlona przez Niemców z Poznania w 1939 roku. Zamieszkała wraz z rodzicami i siostrą w Krakowie i podjęła wówczas pracę w tajnym ośrodku nauczania u urszulanek przy ulicy Starowiślnej w Krakowie. Równocześnie konspiracyjnie urządzała spotkania sodalicyjne oraz wieczory literackie. Zaangażowała się też w ruch oporu, traktując pracę w organizacji podziemnej Zachód powołanej przez Rząd Rzeczpospolitej w Londynie, jako swój patriotyczny obowiązek. ...Muszę być tam, gdzie Bóg chce mnie widzieć, a nie tam, gdzie jest mi dobrze i wygodnie – zapisała w swoich notatkach, podejmując się ryzykownego zadania: pełnomocniczki-emisariuszki i apostołki świeckiej pośród robotników przymusowych wywiezionych na roboty do III Rzeszy.
Po przeszkoleniu w podwarszawskich Laskach Natalia wyjechała do Hanoweru i podjęła pracę w fabryce galanteryjnej Pelikan. Po wyczerpującej wielogodzinnej pracy realizowała z tamtejszymi robotnicami swą misję religijną i społeczną (...radość wbrew cierpieniom i na przekór im – to mnie pasjonuje i porywa). Wywiezione bowiem z kraju robotnice celowo poddawane były programowi demoralizacji, trudy dnia codziennego zaś sprzyjały, zwłaszcza rozwiązłości oraz zobojętnieniu religijnemu. Tułasiewiczówna chce pomóc tym dziewczętom i kobietami nie tylko w znoszeniu trudów ich życia. Jest tą, która łagodzi spory, rozwiązuje kłopoty i przede wszystkim każdego dnia modli się z nimi (...modlitwę uczynić życiem, a życie modlitwą) oraz głosi okolicznościowe katechezy. Prowadziła także wśród robotnic pracę oświatową i kulturalną. Ten różnorodny apostolat nie był przez nią przerywany nawet podczas ciężkich alianckich nalotów lotniczych. Znamy okruchy z tych chwil: Wybrał mnie Pan do cudownej misji miłości w świecie, dla której życie oddać warto, a cóż dopiero talent i wszystkie siły. A te nieszczęsne robotnice przymusowe chłonęły to, co im niosła, bo to pozwalało znieść upokorzenia, zmęczenie, to było piękne, bo przypominało Polskę, dom ojczysty...
Jednak po ośmiu miesiącach misji wśród dusz trudnych nastąpiła wpadka z powodu nieostrożności przybyłego z kraju kuriera i Natalia Tułasiewiczówna została aresztowana przez gestapo w kwietniu 1944 roku. Przeszła przez więzienia w Hanowerze i Kolonii, gdzie ją okrutnie torturowano podczas przesłuchań, a jednak cała potęga Niemiec była bezradna wobec jej bohaterskiego milczenia. Jakże wymownie brzmią w tym kontekście słowa przez nią zapisane: Trzeba łaknąć pokoju w uznaniu także we wrogu brata w Chrystusie. Miłość do wroga legitymuje wnętrze człowieka.
Jesienią 1944 roku została zesłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Mimo wycieńczenia nieludzką pracą, powracającą gruźlicą i głodem, nie zaprzestała misji ewangelizacyjnej. Z więźniarkami na bloku odprawiała nabożeństwa i prowadziła dysputy teologiczne, młode dziewczęta uczyła przygotowując je do matury. Kiedy znalazła się baraku dla chorych, układała okolicznościowe wiersze, którymi podtrzymywała ducha chorych więźniarek.
Niemcy widząc zbliżający się koniec wojny pragnęli zatrzeć lady swych zbrodni, więc komory gazowe i krematoria pracowały na wzmożonych obrotach. Odbywały się selekcje najsłabszych więźniarek oraz tzw. królików doświadczalnych. Natalię także wybrano podczas takiej selekcji, ale jej współtowarzyszki niedoli zdołały ją wyciągnąć z transportu do gazu. Dlatego też z nimi spędziła jeszcze Niedzielę Palmową, podczas której siłą woli zorganizowała nabożeństwo rozpoczynające Wielki Tydzień 1945 roku. Jednak Bóg wybrał ją, jako wierną naśladowczynię Chrystusa, by w Wielki Piątek złożyła swoje życie w ofierze.
Natalia Tułasiewicz w swych zapiskach wyraziła swe życie tak: A może właśnie wtedy, gdy umrę, przemówię do ludzi najwłaściwszą mową. I tak się stało: tę nowoczesną i bardzo dla człowieka współczesnego czytelną świętą wyniósł na ołtarze Pańskie Ojciec Święty Jan Paweł II 13 czerwca 1999 roku w Warszawie podczas beatyfikacji 108 Błogosławionych Męczenników Drugiej Wojny Światowej.
Chrońmy język przed agresją
Chrońmy język przed agresją
Tomasz Korpysz
Świat, w którym żyjemy, jest światem wartości. A dokładniej światem wartości i antywartości. Człowiek nieustannie musi dokonywać wyboru między jednymi a drugimi, a także między konkretnymi wartościami i antywartościami.
Do świata wartości niewątpliwie należy język. Jest on przy tym nie tylko wartością użytkową, a więc taką, która jest niejako służebna, podporządkowana innym, lecz także wartością samą w sobie. Zwracali na to uwagę biskupi polscy w liście „Bezcenne dobro języka ojczystego”, odczytywanym w kościołach 17 stycznia bieżącego roku. Niestety, świadomość tego faktu i wynikająca z niego postawa szacunku wobec języka i troski o niego nie jest dziś dobrem wspólnym Polaków.
Jednym z coraz częściej spotykanych negatywnych zjawisk we współczesnej polszczyźnie jest agresja językowa. Polega ona na wyrażaniu negatywnego wartościowania i złych emocji wobec odbiorcy, tematu wypowiedzi lub ogólnie otaczającej rzeczywistości, wynikających z wrogiej postawy wobec świata lub jakichś jego elementów (w tym ludzi). Agresja językowa właśnie nastawieniem oraz intensywnością różni się np. od krytyki czy wyrażania emocji.
Zachowania agresywne, w tym agresja językowa, są nierozerwalnie związane z człowiekiem, jednak współcześnie daje się zauważyć wyraźne nasilenie się tego zjawiska, co może mieć bardzo negatywny wpływ na ludzi młodych.
Agresywne zachowania językowe stały się istotnym składnikiem kultury popularnej, najsilniej oddziałującej na młodych odbiorców. Filmy, piosenki, gry komputerowe, nawet literatura dziecięca i młodzieżowa – zawierają bardzo dużo przejawów postawy agresywnej, przez co odbiorca i użytkownik tej kultury ciągle obcuje z jakimiś przejawami agresji, w tym także agresji słownej.
Język agresji coraz częściej jest używany zamiast języka otwartości i szacunku w różnego typu debatach publicznych, przede wszystkim politycznych. Bezpardonowe atakowanie przeciwników politycznych zamiast rzeczowego sporu powoli staje się normą, a uczestnicy takich dyskusji zwykle mówią podniesionym głosem, przerywają sobie nawzajem wypowiedzi, nierzadko stosują nie tylko ironię, lecz także wyrazy skrajnie oceniające, a nawet wulgaryzmy. Bywa to przy tym wyrazem niskiej kultury osobistej oraz nieumiejętności argumentowania swoich racji, opanowywania złych emocji i kulturalnego wyrażania krytycznego stosunku do rzeczywistości, bywa też jednak wyrazem agresywnej postawy wobec świata.
Niestety, agresja językowa coraz częściej zaczyna być używana świadomie przez tych, którzy oddziałują słowem, np. przez dziennikarzy, jest bowiem postrzegana jako skuteczny sposób prowokowania rozmówcy i przyciągnięcia uwagi odbiorców. W związku z tym w niektórych środowiskach agresja językowa zaczyna być traktowana jako wartość, jako coś pożądanego.
Jakie są negatywne skutki skrótowo wyżej opisywanego stanu rzeczy?
Agresja językowa związana jest z postawą konfrontacyjną i utrudnia nawiązywanie głębszych, dobrych relacji międzyludzkich, a jeśli już im sprzyja, to jedynie w kontekście „wspólnego wroga”, przeciwko któremu może jednoczyć. Może ona przy tym utrudniać właściwy rozwój emocjonalny dzieci i młodzieży przez to, że nie sprzyja adekwatnemu i kulturalnemu wyrażaniu emocji i panowaniu nad nimi.
Język agresji powoduje zanikanie głębszej refleksji nad rzeczywistością, krytycyzmu opartego na dogłębnej analizie zjawisk. Agresja językowa nie dopuszcza wątpliwości, refleksji, wielostronnego namysłu; opiera się na doraźnych, impulsywnych reakcjach emocjonalnych. W konsekwencji wyraźnie zubaża ona i spłyca sposób odbioru rzeczywistości.
Najgroźniejsze wydaje się jednak inne zjawisko. Agresja językowa przez swoją powszechność, a zwłaszcza występowanie w mediach i wypowiedziach osób publicznych zaczyna być postrzegana jako zwyczajne zachowanie językowe. Niestety, panuje na nią coraz większe społeczne przyzwolenie, coraz rzadziej jest ona uznawana za coś niestosownego.
Z wszystkich wymienionych tu, zaledwie zarysowanych i tylko wybranych zjawisk związanych z agresją językową niedwuznacznie wynika, że jest ona zjawiskiem niebezpiecznym, któremu warto się przeciwstawiać. Szczególnie groźny wydaje się przy tym jej wpływ na ludzi młodych, którzy uczą się zachowań – także zachowań językowych – od nas, dorosłych. Warto zrobić swoisty rachunek sumienia i zastanowić się nad tym, jakiego języka będą używali, w jaki sposób będą toczyli spory, jak będą się do siebie (i do nas!) odnosili, jak będą wyrażali emocje i krytyczne oceny oraz rozładowywali napięcie emocjonalne najmłodsi, którzy swój język wzorują na tym, co współcześnie słyszą i widzą dookoła. Czy rzeczywiście chcemy, aby nasze dzieci i wnuki na co dzień używały języka, który starszemu pokoleniu kojarzy się jedynie ze społecznym marginesem? Jeśli nie – już dziś zacznijmy chronić język przed agresją!
Konsekwentna w czynieniu dobra
Konsekwentna w czynieniu dobra
O Annie Majdzie
Bożena Piasta
Dziękujemy Ci Matko, że jesteś. Bądź nam nadzieją i światłem na drogach wiary... modli się ze wszystkimi w Telewizji TRWAM Anna Majda. Gra kameralny zespół Jolanty Pietrali. Młodzież recytuje wiersze religijne. Z sanktuarium Ostrej Bramy nad Kamienną, z kaplicy wyniesionej ponad uliczkę spogląda na pielgrzymów Matka Miłosierdzia. Ksiądz kustosz powtarza słowa św. Maksymiliana: Matko, nie masz na swych rękach Dzieciątka Jezus, to weź nas...
To przy tym sanktuarium działa od kilku lat skarżyski Oddział Polskiego Związku Kobiet Katolickich i jego obecna prezesAnna Majda. Przez lata pełnienia swej funkcji dała się poznać jako osoba ofiarna, aktywna społecznie, niezwykle pomysłowa i – umiejąca porwać swym przykładem innych do czynienia dobra.
Życie rodzinne
Rodzice Anny, dziś inżyniera, pracownicy zakładów metalowych MESKO w Skarżysku-Kamiennej, wywodzący się ze wsi, stworzyli i jej, i rodzeństwu dobry, serdeczny dom. Z niego wyniosła takie zalety jak: szczerość, punktualność, umiejętność dotrzymywania słowa, odpowiedzialność, życzliwe spojrzenie na każdego człowieka. Stara się nie osądzać ludzi, a dostrzegać ich potrzeby…
Dom rodzinny nauczył ją kochać przyrodę, teatr, ale nade wszystko – ludzi… Nauczył ją też tego, co wypływa z bliskiej jej życiowej filozofii ks. Jana Bosco:być radosnym, dobrze czynić i wróblom pozwolić ćwierkać. Ojciec zaszczepił w niej ponadto poczucie humoru i – miłość do książek. To on czytał dzieciom na głos, mama zaś z chęcią śpiewała i recytowała wiersze.Dzięki takiemu klimatowi Anna odkryła, jak wielką radością jest sprawianie radości innym. I tę prawdę, że, jak mawiała Matka Teresa z Kalkuty: nie musimy robić nic wielkiego – za to małe rzeczy z wielką miłością.
Zawsze uwielbiała też czynić najbliższym – niespodzianki. Na przykład mężowi na 40. urodziny przygotowała występ teatrzyku kukiełkowego z udziałem ich dzieci na temat dziejów rodziny, a na jego 50-kę zorganizowała (w zupełnej tajemnicy) wyjazd do Zakopanego i wejście na Giewont. Na 25-lecie ślubu byli na pieszej pielgrzymce, w czasie której odprawiona została Msza św. w ich intencji. Z tej okazji wszystkim członkom rodziny ofiarowała koszulki z ich zdjęciem i dowcipnymi napisami. Swoim teściom na 40. rocznicę ślubu zaaranżowała teatr z występami wnuków…
Mąż – Jerzy, również inżynier, udziela się, podobnie jak Anna, w życiu parafii. Czwórka dzieci: Karolina, Magdalena, Mateusz, Jan nie sprawiały nigdy kłopotów wychowawczych, a dziś mają już własne życie. Piąte dziecko – Staś zmarł podczas porodu. Anna i Jerzy tworzą od początku małżeństwa udaną, zgodną i kochającą się rodzinę. Niedawno urządzili wspólnie z innym członkami rodu zjazd rodzinny Pstrokońskich, z której mąż wywodzi się po kądzieli. Anna ułożyła wówczas rodzinną pieśń, przygotowała drzewo genealogiczne, powitalny napis i występy młodzieży.
Pani prezes
Anna przypomina sobie spotkanie sprzed 14 lat z redaktor Marią Wilczek, ówczesną krajową prezeską Polskiego Związku Kobiet Katolickich, która przyjechała do Ostrej Bramy w Skarżysku-Kamiennej, z zamiarem założenia tu oddziału PZKK. Pamięta ten październikowy dzień, słowa o tym, jak wiele kobiety mają do zrobienia dla swoich rodzin, dla dzieci, własnej formacji religijnej, a także swojego środowiska, i że we wspólnocie łatwiej działać i łatwiej przeciwstawić się złu, które niepostrzeżenie próbuje zawładnąć naszym życiem. I choć zgadzała się ze słowami prelegentki, nie miała odwagi, żeby od razu zaangażować się w nową działalność. Wraz z mężem była już członkiem Bractwa Matki Bożej Miłosierdzia przy skarżyskim sanktuarium, a w domu miała czworo dzieci, oczekiwała na kolejne, ponadto pracę zawodową… (I tak oddział powstał, wówczas bez jej udziału). Dopiero po kilku latach, na skierowane bezpośrednio do niej zaproszenie Teresy Metzger (ówczesnej przewodniczącej skarżyskiego oddziału Związku) i po konsultacji z mężem – mogła powiedzieć „tak”. A nieco później, kiedy po 13 latach prezesury Teresa ze względów osobistych zrezygnowała z piastowanej funkcji liderki, Anna, aczkolwiek z niepokojem, zgodziła się przewodniczyć oddziałowi. I zaczęła pracować społecznie z podobnym zaangażowaniem jak jej znamienita poprzedniczka.
Dzięki inicjatywom i pracy Anny, ale i wszystkich członkiń, mała wspólnota trwa, rozwija się i aktywnie uczestniczy w życiu skarżyskiego sanktuarium, także w organizowanych spotkaniach o charakterze towarzyskim. Na przykład w sobotę karnawałową w Domu Pielgrzyma spotkali się księża, wolontariusze i panie z PZKK (z inicjatywy tych ostatnich), by uczcić dwudziestolecie istnienia skarżyskiego sanktuarium. Pani prezes napisała na tę okazję tekst ballady, panie wykonały rysunki i tekturowe figurki do szopki, w której znaleźli się wszyscy trudzący się przy budowie Ostrej Bramy nad Kamienną. Bo Anna ma niezłe pióro. Jest autorką artykułów drukowanych w tygodniku parafialnym oraz tekstów satyrycznych, pisanych na różne okoliczności. Tematów nigdy jej nie brakuje.
A w oddziale Anna otacza swoje podopieczne serdecznością, ale i mobilizuje je do działania. Są wśród nich, m.in. Ala – chórzystka i świetna dekoratorka, Ewa – prowadząca parafialną świetlicę środowiskową dla dzieci, Bożenka, Sława i Jola, które troszczą się o przybywających pielgrzymów, Tereska i Ania pracujące w parafialnym sklepiku. Wszystkie koleżanki, na czele ze Sławą, uczestniczą w przygotowywaniu posiłków w jadłodajni dla potrzebujących takiej pomocy.
Z dumą i radością kilkakrotnie w roku Anna wraz z towarzyszkami noszą na ramionach podczas procesji obraz Ostrobramskiej Pani. Poczytują to sobie za zaszczyt i wielkie wyróżnienie. Niosąc wizerunek Maryi, modlą się wspólnie nie tylko w osobistych intencjach, ale i za Polskę, Kościół i dobro tych, którzy je o modlitwę prosili.
Na pamiątkę dnia założenia oddziału spotykają się każdego 8 dnia miesiąca. Nadal rozpoczynają te spotkania modlitwą do Ducha św., a kończą zawierzeniem się Matce Bożej. I nieustannie chcą być aktywne, pożyteczne dla swoich rodzin, parafialnej wspólnoty, społeczności miasta.
Nieustannie aktywna
Anna wspomina swoją pierwszą „akcję”. To było przed Wielkanocą, gdy w ramach pomocy rodzinom, wraz ze śp. Zosią Wieczorską, odwiedzały rozsiane na obrzeżach miasta hurtownie spożywcze, zachęcając właścicieli do podzielenia się produktami z najbardziej potrzebującymi. Pamięta zbiórkę pieniędzy, którą przeprowadziły na rzecz chorej dziewczynki, pamięta pomoc materialną rodzinie z trzynaściorgiem dzieci, której tuż przed świętami odcięto prąd za niepłacenie rachunków… Potem była pomoc powodzianom z terenów podgórskich – transport środków czystości, odzieży, żywności, zabawek, mebli… I spotkania przy choince rokrocznie organizowane dla dzieci z rodzin objętych szczególną troską. – Każdą nową inicjatywę – podkreśla Anna – rozpoczynamy modlitwą o siłę i potrzebne łaski.
Teraz, jako młoda babcia, Anna zajmuje się także, wraz z mężem, wnuczętami. Ale, jak to bywa na osiedlu, nadal spotyka się z koleżankami na trasie: do redakcji, do sklepu, kiosku, na pocztę… Przysiadają czasem na krótką pogawędkę na ławeczce, idą promenadą ostrobramską, wiodącą do kościoła, gdzie: Msza św., roraty, koronka, adoracje, Droga krzyżowa czy różaniec, nabożeństwa, w których biorą aktywny udział jako członkinie PZKK. I gdzie wspólne działania w duchu Caritas. Bo, jak mówi Anna – „Nie można zatrzymać się w pół drogi ku dobru”.
A więc znów przygotowanie, np. paczek i zabawy dla ubogich dzieci, a żeby były obdarowane trzeba: zawiesić serduszka na choince, posegregować dary, ładnie je opakować, urządzić zabawę i pobyć z dziećmi oraz sponsorami. Anna wielokrotnie organizowała także wspólne kolędowanie, zabawę w podchody dla środowiska harcerskiego, bywała też św. Mikołajem, podrzucając w odległych dzielnicach miasta skromne prezenty i laurki.
Zawsze znajdowała na to czas. I nigdy go na takie działania nie żałowała. Nie żałuje go także na indywidualne, bądź w gronie członkiń PZKK, adoracje przed Najświętszym Sakramentem, ani na piesze pielgrzymki na Jasną Górę, ani na pracę na rzecz potrzebujących w jadłodajni Domu Miłosierdzia. Posiada dar godzenia obowiązków zawodowych z pracą na rzecz innych.
– Aniu – zapytałam kiedyś – jak znajdujesz czas na te wszystkie działania, przecież masz jeszcze obowiązki wobec licznej rodziny? Odpowiedziała wówczas:
– Sądzę, że dawanie radości, troska o drugiego człowieka jest dla każdego z nas – chrześcijańskim obowiązkiem. W moim przypadku wypływa ona także z wewnętrznej potrzeby, ukształtowanej przez przykład życia i świadectwo prawdziwej miłości bliźniego, jaki wciąż daje mi, dziś już 85-letnia mama. My, skarżyszczanie, mamy też możliwość zawierzenia się Panu Bogu przez ręce Matki Bożej Miłosierdzia – Patronki Miasta, która kształtuje nasze serca. To dzięki Jej orędownictwu i darom Ducha św. tak łatwo godzić pracę i działalność społeczną z troską o rodzinę. Wystarczy tylko chcieć i z ufnością prosić o pomoc najlepszą z Matek...
Pomocna i konsekwentna
Anna jest osobą wrażliwą na ludzką krzywdę i konsekwentną w niesieniu pomocy. Porusza ją los każdego człowieka. Pochyla się nad leżącym na ulicy, często pijanym, mimo że niejednokrotnie miewała w takich sytuacjach kłopoty. Uważa, że trzeba też innym dawać szansę bycia dobrym, bo w ludziach dobro istnieje. Chodząc z kwestą, stara się nie omijać tych, o których sądzono, że nie są życzliwi ani ofiarni. Uruchamia w nich tę falę dobra, o którą siebie nie posądzają.
Uważa, że słońce wstaje dla każdego i każdego dnia mamy szansę zrobić coś dobrego, poprawić się, być lepszym. Gdy spotyka człowieka, który opowiada jej o swoich problemach, to natychmiast przychodzą jej do głowy pytania: „Co mogę dla niego zrobić? Jak pomóc?”. Anna chce brać współodpowiedzialność za sprawy, które uważa za ważne. Nie chce być bierną, „teoretyczną” chrześcijanką.Miłość winna opierać się bardziej na czynach niż na słowach. Miłość polega na obopólnym udzielaniu sobie tego, co się posiada – mówił św. Ignacy Loyola, a dla niej jego słowa są dewizą, którą się kieruje. Dlatego nie wystarcza jej samo stwierdzenie, że jest za obroną życia – podejmuje duchową adopcję dziecka poczętego. Nie jest jej obojętny los dzieci w Afryce – wpisuje się więc w dzieło misyjne duchowej adopcji serca. Prosząc Boga o uzdrowienie kogoś z ciężkiej choroby – podejmuje w jego intencji konkretne działania: oprócz modlitwy, post, ale i pomoc jemu i rodzinie. Jest przeciw przemocy w rodzinie, a więc nie przechodzi obojętnie obok drzwi sąsiadów, zza których dochodzą nieprzyjemne głosy; podejmuję z nimi rozmowę, wspierając ich słowem i modlitwą w trudnej, małżeńską sytuacji.
A jej hobby? Anna odpowiada niezmiennie – że jej pasją jest sprawianie radości innym ludziom.
Zdjęcia:
- Anna Majda i Teresa Metzger niosące w procesji obraz Matki Bożej
- Jedno ze spotkań w Skarżysku. Opłatek członkiń PZKK z p. Marią Wilczek
- Organizatorki PZKK i sponsorzy choinki dla dzieci biednych u Matki Miłosierdzia
Malarskie przedstawienia cudu w Emaus
Malarskie przedstawienia cudu w Emaus
Alicja Szubert-Olszewska
„Chrystus w Emaus” – cud opisany w Ewangelii św. Łukasza fascynował wielu artystów. Niejednokrotnie wracali oni do tego tematu. To niezwykłe wydarzenie malowali, m.in.: Bellini, Caravaggio, Rembrandt, Malczewski.
Cud dokonał się w Emaus, oddalonym od Jerozolimy o 60 stadiów (ok. 11 km). „Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus (…). Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawaili z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz ich oczy były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. (…) Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go mówiąc: »Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił«. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy ich oczy się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu” (Łk 24, 13-32).
Ta piękna scena pojawia się najpierw jako jedna z sekwencji w malarskich żywotach Chrystusa. Tak było w przypadku wenecjanina Giovanniego Belliniego. Namalowany przez niego „Cud w Emaus” jest jedną z części cyklu „Życie Chrystusa”. Obraz Belliniego został skomponowany w sposób typowy dla renesansu. Klasyczna, zrównoważona kompozycja, figury ludzkie w układzie symetrycznym stanowią znakomite pendent dla centralnie usytuowanej postaci Chrystusa, która błogosławiąc chleb zdaje się mówić: „Pokój wam”.
Zupełnie inaczej przedstawił cud w Emaus Caravaggio. Gwałtowna gestykulacja otaczających Zmartwychwstałego mężczyzn, ostre kontrasty światła i cienia, dynamika form zapowiadają barok. Cud w Emaus w ujęciu Caravaggia jawi się jako niezwykle intensywne, dramatyczne wydarzenie.
Rembrandt także namalował cud w Emaus. W jego czasach, w Holandii ten temat był dość popularny wśród malarzy. Holandia przeżywała wówczas coś, co można by nazwać siedemnastowiecznym konsumpcjonizmem; ten kraj był wtedy niewątpliwie „najtłustszym” i najbogatszym skrawkiem Europy. Dobrobyt, nieograniczony apetyt na życie, wybujała konsumpcja, charakterystyczne dla tego miejsca i czasu, znalazły swoje odbicie w holenderskiej sztuce. Malowano więc niezliczone ilości „Spiżarni” pełnych dziczyzny, szynek i kiełbas, „Straganów” uginających się pod ciężarem ryb i owoców morza oraz „Kuchni”, w których te dobra przetwarzano na smakołyki. Nawet, kiedy wyobrażano cud w Emaus, to czyniono to z perspektywy kuchni. Na pierwszym planie, wśród kotłów, zabitych zwierząt, parujących potraw uwijali się kucharze, psy i koty. Cud dokonywał się zaś na ostatnim planie, daleko w tle, w aureoli światła łamał chleb Zbawca, ledwo widoczny zza tego egzystencjalnego zgiełku.
Inaczej Chrystusa w Emaus przedstawił Rembrandt, uczynił to w sposób skrajnie wstrzemięźliwy: skromne wnętrze, puste ściany, pusty stół, dwa puste talerze, żadnych potraw, tylko chleb w rękach Zmartwychwstałego. Jedynym źródłem światła wydobywającym kształty z ciemności jest to bijące od Chrystusa.
Jacek Malczewski malował Chrystusa w Emaus dwa razy: w 1909 i w 1912 roku. W jego bogatym dorobku artystycznym znalazły się prace o różnym znaczeniu artystycznym. Podobnie jest też w przypadku tych dwóch realizacji. W późniejszej wersji tego tematu (z 1912 r.) widoczne są pewne przejaskrawienia, rodzajowość tego dyptyku przesłania istotę cudu. Wcześniejszy (z 1909 r.), tryptyk „Chrystus w Emaus” należy do grupy najwartościowszych prac Malczewskiego. Rozpoczyna on cykl obrazów religijnych, których celem było uzmysłowienie odbiorcom przekazów Ewangelii, które artysta próbował wyrazić w swej malarskiej wizji. W tryptyku ujawniło się ponadto ciągle obecne w twórczości Malczewskiego zaangażowanie w sprawę polską. Powołując się na wątek Ewangelii, wyraża on w tym dziele także „swój czas” – czas przedwiośnia, czas przeczuwanego zmartwychwstania Polski. Dominantą tryptyku jest usytuowana w jego części środkowej majestatyczna postać Chrystusa. Po obu Jego stronach artysta umieścił wizerunki Sybiraków w katorżniczych szynelach. Wątek sybiracki był już wcześniej obecny w malarstwie Malczewskiego, w jego realistycznych obrazach: „Na etapie”, „Wigilia na Syberii”, „Święcone na Syberii”.
W „Chrystusie w Emaus” ten wątek ulega przekształceniu, objawia się w formie symbolicznej, staje się wizją, zapowiedzią. Sybiracy w szynelach katorżniczych to powracający do ojczyzny żołnierze-tułacze. Ukazujący się im w całym swoim majestacie, świetlisty, w tęczowym blasku Chrystus to znak nadziei. Ten profetyczny tryptyk został namalowany prawie 10 lat przed powstaniem niepodległej Polski.
Do legendy przeszły słowa Jacka Malczewskiego, które kierował do studentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych podczas korekt: „Malujcie tak, żeby Polska zmartwychwstała”. On sam tak malował.
Głód ciepła
Ewa Owsiany
Wolontariat stanowi znak i wyraz ewangelicznej miłości, która jest bezinteresownym darem z siebie samego – darem ofiarowanym bliźnim, zwłaszcza tym najuboższym i potrzebującym.
Jan Paweł II
Jacka spotkałam na ulicy Fatimskiej. Przyszedł na zebranie z szefową wolontariatu hospicjum – Ewą Bodek. To osoba, która zna świetnie problemy swej „ochotniczej armii”, i każdemu przydziela konkretne zadania.
O tym, że mógłby bezinteresownie pomagać ludziom, z którymi nic go nie łączy, Jacek myślał już wiele lat temu. Inspirowały go słowa Ewangelii: „Cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci Moich najmniejszych…”.
Z pomocą przyszło radio. Zgłosił się w ślad za komunikatem. Powiedział, że ma w życiu przestrzeń, której nie chce byle czym zagracać. To było siedem lat temu. Dziś wspomina, jak czarna moc zwątpienia dopadła go po pierwszym dyżurze: „Nie dam rady”. Przełamał się, bo „przecież na mnie czekają”. Długi czas pielęgnował sparaliżowanego pacjenta i wnosił życie w dom jego bezradnej, starej żony. Nadal odwiedza inne rodziny. W święta też pójdzie, jak będzie trzeba, bo nawet w Wigilię nie ma urlopu od chorób.
Barbara. Przyjechała do Krakowa z małego miasteczka. Uciekła stamtąd przed skrajnie trudnym losem. Nie mówmy o tym. Tuła się po różnych stancjach, przemierza Kraków wzdłuż boków trójkąta najbardziej rozległego, jaki sobie można wyobrazić: odległe mieszkanie, hospicjum w Nowej Hucie, gdzie jest wolontariuszką, i Kobierzyn, gdzie pracuje. Dwunastogodzinna dniówka pielęgniarki, osiem nocy w miesiącu, często niedziele i święta, pobory – 840 złotych. I ani trzynastek, ani talonów, ani dodatku psychiatrycznego, który kiedyś był… Ale i o tym nie mówmy – prosi Basia. – Ja się przecież nie skarżę, ja się cieszę, że mam pracę!
Jakby trudów było jeszcze za mało – odwiedza chorych po domach. Bierze na siebie cudze dramaty, poznaje sytuacje często niewyjaśnione do końca, znużenie rodzin i pretensje do chorego, do samych siebie, do wstawania po nocach, do własnego sumienia, które nęka wyrzutami, że jest, jak jest. Ale bywa też inaczej. Bywa, że codziennie Bóg się tam rodzi. I można odtajać od stresów w pracy.
Już późno. Grudniowa noc nadciąga nad pawilony w bezlistnych drzewach. Trzeba ułożyć do snu podopieczne towarzystwo. Niektóre pacjentki wymagają wiązania w kaftany. Szarpią się, gryzą. Boże, jaki wrzask! I jak strasznie bywa… Barbara przejmuje się nimi bardzo. Pomaga zwalczać depresje, schizofrenie, szoki poporodowe, otacza opieką upośledzonych umysłowo i staruszki pogrążone w demencji.
– Zawsze najbardziej mi szkoda babuleniek, zagubionych w sobie i w świecie. Trafiają do nas tylko dlatego, że się nie ma kto nimi zająć. I umierają u nas – mówi patrząc mi prosto w oczy przejmującym, odważnym spojrzeniem. Już pokonała nieśmiałość. Jest na swoim „terenie”. Nauczyła się, chodząc do chorych w hospicjum, innego podejścia do śmierci i tego uczy swoje koleżanki w szpitalu. Żeby nie uciekać, jak śmierć przychodzi. Tylko, żeby być, potrzymać za rękę…
– I tak się jakoś dziwnie składa – dodaje dziewczyna – że jak jakaś babcia umiera na oddziale, to czeka na mnie ze swoją śmiercią. W ciągu trzech lat odprowadziłam na swoich dyżurach chyba już ze dwadzieścia parę osób. A inne – prawie nikogo. Jak ja się strasznie buntowałam na to, ale jeden mój znajomy wytłumaczył mi, że widocznie daję umierającym to, co im potrzebne…
– Czyli co? – poganiam zamilknięcie Basi. Odpowiada z prostotą: – Modlę się za nich.
I wtedy nagle przylatują mi do głowy słowa ks. Józefa Gorzelanego. – Jest głód chleba, ale i głód ciepła – mówił do wolontariuszy. – Samotni chorują na głód ciepła. Największą, najstarszą chorobą naszych czasów nie jest rak, trąd, czy AIDS, lecz brak ciepła w ludzkich sercach. Matka Teresa z Kalkuty nigdy nikomu nie udowadniała, że Bóg jest. Ale ludzie widzieli jej czyny i mówili: – To niemożliwe, żeby Boga nie było.
Niebezpieczne wulgaryzmy
Tomasz Korpysz
Wulgaryzmy, czyli słowa o ordynarnej, nieprzyzwoitej, obraźliwej treści pełnią przede wszystkim funkcję ekspresywną, tzn. służą wyrażaniu negatywnych emocji, rozładowywaniu napięcia psychicznego. Na sytuacje silnego zdenerwowania, zaskoczenia, zagrożenia i lęku wiele osób spontanicznie reaguje użyciem wulgarnego wykrzyknika. Rzecz jasna, takie zachowanie językowe stanowi rodzaj naruszenia normy, ale ze wszystkich sposobów używania wulgaryzmów ten jest najłatwiej wytłumaczalny i najmniej rażący. Odbiorca zwykle składa wszystko na karb niekomfortowej sytuacji, uznaje, że jego rozmówca nie zapanował nad emocjami i nie potrafił kontrolować swojego języka, a więc użył wulgaryzmu nie w pełni świadomie.
Zdecydowanie bardziej negatywnie należy ustosunkować się do wulgaryzmów używanych świadomie. Niekiedy wiążą się one z chęcią wpłynięcia na odbiorcę (funkcja impresywna). Używane są, m.in. po to, by spotęgować intensywność, wyrazistość wypowiedzi (zwłaszcza, gdy ma ona charakter polecenia), pokazać wyższość i przewagę nadawcy, a także, by obrazić odbiorcę lub wyprowadzić go z równowagi, sprowokować do określonych zachowań. W takich przypadkach wulgaryzmy są rodzajem broni skierowanej przeciwko rozmówcy, a ich używanie wynika z przemyślanej strategii. Niewątpliwie nieetycznej i w świadomych użytkownikach języka wywołującej jednoznaczną dezaprobatę.
Współcześnie wulgaryzmy coraz częściej pełnią jeszcze inną funkcję – perswazyjną. W tym przypadku również chodzi o wpłynięcie na odbiorcę, ale celem jest nie tyle sprowokowanie zachowań, ile raczej wywołanie u odbiorcy określonych wrażeń. Wulgaryzmy używane są, m.in. po to, by przełamać konwencję oficjalności, zaznaczyć swoją niezależność i dystans wobec tego, co oficjalne, stwarzać wizerunek osoby silnej, a jednocześnie zwyczajnej i wreszcie – by identyfikować się z odbiorcami, budować z nimi swego rodzaju kulturową wspólnotę. Świadome używanie wulgaryzmów, np. przez polityków czy tzw. celebrytów niekiedy ma w takich przypadkach charakter manipulacji. Osoby znane kreują swój fałszywy wizerunek, by przypodobać się przeciętnym odbiorcom, zwłaszcza ludziom młodym, by wkupić się w ich łaski, a przez to osiągnąć zamierzone cele (władzę, popularność, pieniądze itp.). Z oczywistych względów taką postawę należy oceniać jednoznacznie krytycznie.
Sprzeciwiać trzeba się też jeszcze innej funkcji wulgaryzmów – tzw. funkcji fatycznej, to znaczy używaniu ich jako swego rodzaju przerywników czy wręcz „wypełniaczy” wypowiedzi, wyrazów podtrzymujących rozmowę. Wiąże się to z zanikiem świadomości ich pierwotnego znaczenia oraz ogólnie z zanikiem poczucia stosowności i niestosowności zachowań językowych. Zjawisko to jest bardzo groźne, ponieważ słowa jeszcze niedawno uznawane za nie do przyjęcia w oficjalnych wypowiedziach tracą swoje nacechowanie i następuje ich włączenie do codziennego słownika. W konsekwencji coraz częściej bez skrępowania używa się ich, np. w mediach. Pojawiają się one przy tym nie tylko w ustach gości, lecz także dziennikarzy. To z kolei sprawia, że przeciętni odbiorcy, a zwłaszcza dzieci i młodzież, uznają taki styl wypowiedzi za zupełnie naturalny lub nawet pożądany. Działa tu zasada naśladownictwa – skoro znana osoba w telewizji używa wulgaryzmów, to znaczy że można tak robić, a może nawet trzeba, by móc stać się sławnym jak ona.
Wulgaryzacja współczesnego języka polskiego jest faktem. Całkowite wyeliminowanie wyrazów i wyrażeń wulgarnych z polszczyzny wydaje się niemożliwe. Nie znaczy to jednak, że trzeba przyjąć wobec tego zjawiska postawę obojętną i bierną. Przeciwnie, wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, należy dawać wyraz swojej niezgodzie na obecność wulgaryzmów w przestrzeni publicznej i dbać w tym zakresie zwłaszcza o język dzieci i młodzieży. Należy też samemu przeciwstawiać się ogólnym tendencjom i unikać wulgaryzmów, mając i tę świadomość, że szacunek dla języka, umiejętność poprawnego i pięknego posługiwania się nim, świadczą także o naszej postawie patriotycznej.
Paulina - córka Ewy
Maria Żmigrodzka
Dziś, kiedy z jednej strony życie religijne i narodowe ześrodkowało się głównie w ognisku domowym, z drugiej zaś, kiedy bezbożność i materializm nastają całą siłą na obalenie chrześcijańskiej rodziny, posłannictwo kobiety staje się wyjątkowo ważnym, rozstrzygającym niemal, gdyż od matki to przede wszystkim moralna wartość, a więc i los przyszłych pokoleń zależy.
św. Zygmunt Szczęsny Feliński
Prawdziwy pomnik swej matce, Ewie oraz najstarszej siostrze Paulinie postawił we wspomnieniach pisanych na zesłaniu w Jarosławiu nad Wołgą, abp Zygmunt Szczęsny Feliński (1822-1895), kanonizowany w październiku 2009 r. Dowiadujemy się, że dzieje rodziny autora były typowym odbiciem losu żyjących od pokoleń mieszkańców kresowych ziem, poddanych carskiej władzy. Mający skromne posiadłości polscy właściciele majątków zmagali się z kłopotami materialnymi, wysokimi podatkami, bezprawnym grabieniem mienia, podejrzliwością, presją zaskakujących wyroków sądowych i zarządzeń. Wspierając się wzajemnie, pomimo trudności, całe środowisko pielęgnowało tradycje narodowe, kształciło dzieci w domach i wybranych szkołach.
Kiedy po ciężkiej chorobie zmarł ojciec rodziny, Gerard Feliński (1833), pozostająca z sześciorgiem dzieci i sparaliżowaną matką jego żona Ewa, kierowała samodzielnie gospodarstwem, jako właścicielka wymagająca wobec pracowników, jednocześnie sprawiedliwa i pełna dobroci. Autor serdecznie wspomina swoje dzieciństwo i czas dorastania: bogobojne wychowanie, miłość rodzinną, zabawy z rówieśnikami czy spotkania sąsiedzkie; także piękno krajobrazu i bogactwo natury. Zastawiwszy z konieczności upadające majątki, kilka lat rodzina mieszkała w Krzemieńcu, gdzie łatwiej było pobierać naukę u światłych nauczycieli, pozbawionych pracy po skasowaniu słynnego liceum. Wtedy też nawiązała się przyjaźń Ewy Felińskiej z Salomeą Słowacką –Becu, owocująca po latach w Paryżu serdeczną więzią Zygmunta Szczęsnego i poety Juliusza.
Podporą owdowiałej matki była czternastoletnia córka Paulina – nad wiek dojrzała, niezwykle delikatna, wrażliwa, lecz pełna niezwykłego hartu i poświęcenia. Jako najstarsza siostra opiekowała się rodzeństwem, pilnowała wykonywania przez nie codziennych obowiązków, uczyła pacierza i katechizmu, rozsądzała spory, towarzyszyła w domowej nauce, zabawie i na spacerach. Nie pamiętała o sobie, mając ustawiczną gotowość służenia innym. Nie lubiła wykwintnych strojów ani ozdób. Ceniła samotność, lekturę i stały kontakt z przyrodą. By zdobyć konieczny zakres wiedzy, pomimo tęsknoty do bliskich, przez półtora roku przebywała w domu zaprzyjaźnionej nauczycielki, nabierając wprawy w tzw. przedmiotach elementarnych, również w poznawaniu ważnych utworów krajowych i zagranicznych, czyniąc postępy w pisaniu po polsku i po francusku; ucząc się też malarstwa i muzyki. Nade wszystko kochała matkę; naśladowała jej cechy, starając się skutecznie pomagać bliźnim. Wspólnie z nią odwiedzała chorych, zanosiła do ich domów lekarstwa i żywność. Zapraszano ją na wiejskie wesela i chrzciny, gdzie składała kupione ze swych oszczędności drobne prezenty lub samodzielnie wykonane pomysłowe upominki. Cechowała ją głęboka religijność i szczera pobożność. Przez cały rok stroiła przydrożną kapliczkę i dbała o jej wygląd. Już jako dziesięcioletnia dziewczynka, dzień poprzedzający Pierwszą Komunię Świętą, z własnego wyboru przepędziła o chlebie i wodzie; wieczorem klękając, osobno każdego z domowników przepraszała za wszystko, czym mogła go obrazić. W 1838 r. na rodzinę spadło niespodziewane nieszczęście. Będąc sekretarką w tajnym patriotycznym Stowarzyszeniu Ludu Polskiego, któremu przewodził były powstaniec i emisariusz Szymon Konarski (stracony w lutym 1839 r.) Ewa Felińska – „Skała”, wpadła w ręce ochrany. Wywiezioną do Wilna osadzono w klasztorze bazylianek, a po dalszym śledztwie w kijowskiej cytadeli skazano ją na zesłanie. Drogę na daleką Północ, liczącą 4 tys. km, odbywała najpierw przez dwa miesiące saniami do Tobolska, stamtąd płynęła statkiem po rzece Irtysz, do miejscowości Berezowo, położonej blisko ujścia Obu (temperatura dochodziła tam do minus 50 stopni).Całą własność rodzinną – ziemię, zbiory, oszczędności, wyposażenie domu – skonfiskowano.
Opiekę nad pozbawionymi środków do życia: pięciorgiem rodzeństwa i chorą babcią objęła 18-letnia Paulina, okazując w tej trudnej sytuacji niezwykłe, wprost heroiczne męstwo. Członkowie rodziny, przyjaciele i sąsiedzi przyjęli młodsze dziewczęta do swoich domów, chłopcom pomogli dostać się do szkół i na studia. Paulina od początku dążyła do połączenia z matką, o czym pisała do niej w liście: „Jakże ciężką rolę Bóg mi przeznaczył na ziemi! Jednak nie szemrzę, nie narzekam na zbytek ciężaru przechodzący mój rozum, siły, doświadczenie. Bogu się podobało włożyć to brzemię na moje ramiona, przyjmuję więc je chętnie. Jedną tylko modlitwę zanoszę do Boga, zawsze jedną, w każdym czasie i w każdej chwili, aby moje rodzeństwo było szczęśliwe i aby choć kiedyś Bóg mi pozwolił połączyć się z Tobą.” Podczas pobytu cara w Kijowie udało się jej doręczyć petycję o ułaskawienie matki. Stojąc wiele godzin w oczekującym tłumie, zemdlona upadła pod koła powozu rosyjskiego władcy, cudem uniknąwszy stratowania przez konie. Upoważniony gubernator oznajmił, że cesarz obiecał jej prośbę spełnić. Stało się to dopiero po wielu miesiącach – choć nie wiadomo, czy wskutek owych wydarzeń – gdy przeniesiono Ewę Felińską do Saratowa, położonego w nieco łagodniejszym klimacie.
Spotkanie z matką poprzedziło zawarte 26 listopada 1840 r. małżeństwo Pauliny z młodym obywatelem ziemskim, Adamem Szemeszem, bardzo udane i szczęśliwe, choć przyszła panna młoda długo nie mogła się na nie zdecydować, sądząc, że jej głównym obowiązkiem jest troska o uwolnienie matki i dążenie do poprawy jej sytuacji. O swoich głębokich uczuciach pisał do pani Felińskiej starający się o Paulinę niedoszły narzeczony:„Zetknięcie z Nią podniosło mnie, uszlachetniło. O nikim jeszcze, a zwłaszcza o żadnej kobiecie, dotąd powiedzieć tego nie mogłem. W wielu rzeczach muszę uznać wyższość jej nad sobą, ale w tym uznaniu nie ma najmniejszej cząsteczki upokorzenia – jest tylko dobrowolne złożenie hołdu serca zachwyconego jej przymiotami i cnotą”.
Wyjazd na wschód przyspieszyło nowe nieszczęście: dekret skazujący Adama Szemesza, jako więźnia politycznego na zesłanie do Chersonia. Powodów autor nie wymienia. Uzyskawszy pozwolenie na zamieszkanie z matką w Saratowie, młodzi wybrali się razem w tę daleką, dramatyczną podróż, odbywaną w bardzo prymitywnych warunkach. Matka i córka zobaczyły się wreszcie po długim niewidzeniu. Radość wspólnego przebywania trwała zaledwie sześć miesięcy. Słaba, chorująca od dawna Paulina umarła, wydając na świat swoje dziecko (19 IV 1843 r.); miała wówczas 24 lata. Chłopczyk Paulinek poszedł niedługo w ślady matki.
Kiedy Ewa Felińska wróciła z pięcioletniego zesłania, osiadła w zdewastowanym majątku na Wołyniu, żyjąc stale w poważnych kłopotach materialnych. Zawsze jednak czynem i doświadczeniem wspomagała swe dorosłe dzieci i ich rodziny. Szczególnie gorącą modlitwą otaczała dwóch synów, którzy wybrali kapłaństwo. Publikowała artykuły na tematy aktualne, najczęściej o wychowaniu oraz o roli kobiet i matek w życiu społeczeństwa. Pisała też wspomnienia, opowiadania i powieści. Zmarła 20 grudnia 1859 r., nie doczekawszy powołania swego syna Zygmunta do godności arcybiskupa i metropolity warszawskiego.
Abp Zygmunt Szczęsny Feliński: Paulina – córka Ewy Felińskiej.
Szczecinek 2009, Fundacja „Nasza Przyszłość”.
Białe wrzosy dla Chopina
ROK CHOPINOWSKI 2010
Barbara Wachowicz
„Zbierają się nasi w Poznaniu (...). Bóg wie, jaką to drogą wszystko pójdzie, żeby znów Polska była (...). Nie obejdzie się to bez strasznych rzeczy, ale na końcu tego wszystkiego jest Polska świetna, duża, słowem: Polska (...). Czekajmy” – pisał Fryderyk Chopin w kwietniu roku 1848 do rówieśnika, pianisty, bohatera Powstania Listopadowego – Juliana Fontany, gdy w Europie rozgorzała Wiosna Ludów.
„W duszy tam gdzieś mnie kochasz jak ja Ciebie, bośmy obadwa sieroty polskie” – dodał rozdzierająco.
Do drugiego z wiernych druhów, starszego odeń o lat siedemnaście, adiutanta księcia Józefa Poniatowskiego Wojciecha Grzymały, napisze w owe burzliwe dni: „Moje najdroższe życie! Bóg cię zachował(...) Twoje praprapraprawnuki przyjadą z wolnej Polski za kilkaset lat do odrodzonej Francji”.
A on właśnie tę Francję opuszczał. Na Wielkanoc w kwietniu 1848 roku Chopin wyruszył w ostatnią podróż swego życia. Do Wielkiej Brytanii.
Jestem w Szkocji
„Grałem przed Królową i Albertem, pruskim księciem i Wellingtonem, i wszystkim co jest eleganckiego, u księżnej Sutherland; i niby bardzo dobrze było (...). Księżna Somerset także bardzo grzeczna dla mnie; zaprasza mnie na wieczory (...), ale książę nieszczodry, więc nie płacą (...). Żebym mógł jeszcze łazić po całych dniach od Annasza do Kajfasza, żebym od kilku dni krwią nie pluł, żebym był młodszy (...), to bym może na nowo mógł życie zacząć” – pisał Grzymale z Londynu 2 czerwca 1848 roku, dodając „Poczciwe moje Panie Szkockie wiele mi tutaj przyjaźni okazują...”. Dwie siostry, szkockie arystokratki – Jane Stirling i Lady Catherine Erskine – wielbią Chopina i otaczają najczulszą opieką. Jane – starsza od Fryderyka o sześć lat jest jego uczennicą i chyba jedyną kobietą, która go naprawdę kochała. Pod jej wpływem i na jej zaproszenie Chopin podejmie decyzję wyjazdu z Londynu do Szkocji.
„Jestem w Szkocji, tym pięknym kraju Walter Scotta, ze wszystkimi wspomnieniami o Marii Stuart, dwóch Karolach itd. (...). Włóczę się od jednego lorda do drugiego, od jednego hrabiego do drugiego (...). A wszędzie przyjmują mnie z najserdeczniejszą życzliwością i gorliwością bez granic. Wszędzie znajduję doskonałe fortepiany, piękne obrazy i doborowe biblioteki; polowania, psy, obiady bez końca, wreszcie piwnice, z których najmniej korzystam (...). Wyszukany przepych i komfort (...). Wieczorami staremu lordowi gram szkockie pieśni...” – donosił przyjaciołom.
Szkocja jest do dziś krajem pieśni, które płyną nad bielą, fioletem i purpurą wrzosowisk niezwykłej urody. W Edynburgu wieczorami, przy kominku Polacy śpiewali mi pieśń „Chyba nikt nie był tak kochany jak ty…”. Nikt nie był kochany bardziej niż ty – piękny książę Karolu. „Bonnie prince Charlie” młody dowódca ostatniego powstania Szkotów przeciw Anglikom - Karol Edward Stuart, prawnuk dwóch monarchów – króla Anglii Karola II i króla Polski Jana III Sobieskiego. Jego pamięć żyje w Szkocji.
Pierwszy szkocki przystanek Chopina to Calder House nieopodal Edynburga. Tam Chopin brał do rąk dzieła Waltera Scotta, który bohaterem swej powieści „Wawerley” uczynił księcia Karola. Szkoda, że współczesna edycja polska tej książki nie wspomina ani słowem o parantelach bohaterskiego młodzieńca i fakcie, że był potomkiem ostatniego wielkiego króla Polski. Wieczorami ze starym lordem Fryderyk Chopin powracał do tych powstańczych dni, gdy do armii księcia Karola schodzili muskularni Szkoci owinięci w kraciaste tartany. Po tragicznym upadku powstania i ostatniej na wrzosowiskach bitwie pod Culloden w 1846 roku Anglicy zniweczyli szkockie klany, zabronili noszenia tartanów i usiłowali zabić pieśń. Te pieśni śpiewał Chopinowi w Calder House stary lord.
„Chciałbym i mógłbym komponować trochę, choćby dlatego tylko, żebym moim kochanym paniom, Pani Erskine i Pannie Stirling sprawić przyjemność”. Ale nie mógł i wyznawał z goryczą: „O jakichkolwiek pomysłach muzycznych nie ma mowy. Jestem całkowicie wykolejony (…) wegetuję. (…) co mi zostało to nos duży i czwarty palec niewyrobiony.”
28 sierpnia 1848 koncertował w Manchesterze z ogromnym sukcesem. Zaproszenia biegły doń z całej Szkocji. Jane starała się spełnić każde jego życzenie. Jej nieustająca opieka spowodowała plotki, że Chopin być może myśli o ożenku. Jane miała długi nos, Chopin zażartował do przyjaciół okrutnie: „Za bardzo podobna do mnie ta, co nieżeniata. Jakże się z sobą samym całować?”.
4 października koncertował w Edynburgu. Przyjechała do Szkocji księżna Marcelina Czartoryska – ulubiona uczennica Chopina. „Odżyłem cokolwiek pod ich polskim duchem” – napisał – „Największą pociechą w obcym kraju jest mieć kogoś, kto myślą przenosi nas do Ojczyzny.”
„Moja sztuka gdzie się podziała?”
„Park przecudnie oświecony – rano – i zapominam o wszystkim, jestem z Wami – pisał do matki i sióstr. – Jak to dobrze, że Ludwika na wsi! I Mameczka, i Izabelisko!”. Był z nimi, zawsze z nimi w Polsce. A do Szkocji zjechała jej królewska mość królowa Wiktoria ze świtą. Chopin obserwując to grono, zakpił: „Toalety, diamenty, krosty na nosie, najpiękniejsze włosy, najwspanialsze figury, istoty szatańsko piękne i szatany pozbawione piękności (…) oryginały niech Bóg uchowa”.
W Keir, nieopodal sławnego zamku Stirling zachował się pałac wyglądający dokładnie tak jak za czasów Chopina. W Szkocji nie było przecież wojny i zamki, które gościły Fryderyka można zwiedzać było z jego listami jak z przewodnikiem w dłoniach. Marzył mi się album ukazujący Szkocję Chopina. Niestety wszystkie moje starania iżby zdobyć szansę na taką dokumentację nie powiodły się. I ostatnio na targach Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie młodziutka Japonka mająca w dłoniach moją książkę z chopinowskim rozdziałem i zdjęciem pałacu w Keir powiedziała uroczą polszczyzną: „Wieś, juś nie moźna zobacić tego palaciu, bo go spsiedali Ajabom…” Nie wiem jaki to szeik arabski kupił pałac w Keir ale myślę ze wzruszeniem, że dane mi było jeszcze wysłuchać tam koncertu Chopinowskiego i mazurków granych na tym samym fortepianie, na którym on grywał…
Smutne i dramatyczne były dni szkockie Chopina. O uwielbiających go „Paniach Szkockich” napisał złośliwie „One mnie przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię”. Do Juliana Fontany westchnął: „Jesteśmy stare cymbały, na których czas i okoliczności swoje tryliki nieszczęsne powygrywały… Ja już ledwo dyszę, a Ty łysiejesz zapewne i zostaniesz jeszcze nad moim kamieniem, jak te wierzby nasze, pamiętasz? - co to goły łeb pokazują.” 30 października z Edynburga zawołał dramatycznie w liście pełnym skreśleń i smutku: „Moja sztuka gdzie się podziała? A moje serce, gdziem zmarnował? Ledwie że jeszcze pamiętam jak w kraju śpiewają.” Był już tak chory, że na piętro trzeba go było wnosić. „I odetchnąć nie mogę i pracować nie mogę. Czuję się sam, sam, sam chociaż otoczony… Duszę się w tej pięknej Szkocji”.
W Edynburgu dane mi było odwiedzić dom, w którym Chopin bywał u polskiego lekarza Adama Łyszczyńskiego. Młody Anglik, który mnie po domostwie i ogrodzie oprowadzał - Gilbert Burnett, na zakończenie wizyty zasiadł do fortepianu i zagrał „Tańce szkockie” Chopina! Skomponowane w dni szczęśliwej młodości, gdy Fryderyk nie mógł przewidzieć, jak smutna będzie jego szkocka podróż.
Jane Stirling towarzyszyła wiernie ostatnim miesiącom jego życia we Francji. Przychodziła mu delikatnie i dyskretnie z pomocą, gdy widmo niedostatku stanęło u boku umierającego. Po jego śmierci z pietyzmem zbierała pamiątki po kompozytorze i przesyłała te skarby rodzinie do Polski. Kładła bukiety z białych wrzosów – narodowego kwiatu Szkocji – na mogiłę Chopina. Wykupiła ostatni fortepian Chopina, który wysłała do Polski. Wiele lat pisała wzruszające listy do ukochanej siostry Fryderyka – Ludwiki. W liście z 1 marca 1851 roku czytamy: „Jego urodziny. Szczęśliwa jestem, że świat nie wie o tej rocznicy. Powiedział kiedyś do mnie – o dniu tym pamiętają tylko moi najbliżsi w Polsce i Pani… Tego dnia odczuwał zawsze potrzebę usłyszenia jakiegoś tkliwego słowa…” Chopin dedykował Jane dwa nokturny. Kiedy myślała o nim wyznała: „Ledwo widzę, tyle łez wypłakałam… Nie wszystko w proch się obraca.”
17 października 1850 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Fryderyka była obecna na odsłonięciu pomnika, który stanął na cmentarzu Pere Lachaise. Napisała Ludwice: „Uroczystość odsłonięcia pomnika była pełna prostoty. Polski ksiądz wziął grudkę ziemi, którą przysłaliście i rzucił ją na grób. Powiedział też po polsku - Odpoczywaj w spokoju. Zmartwychwstań w chwale!”
Sensacyjna misja wojenna Założycielki Uniwersytetu Trzeciego Wieku
Doktor Halina
Ewa Polak-Pałkiewicz
Historia życia dr Haliny Szwarc, bohaterskiej polskiej harcerki, która w czasie wojny zmieniła tożsamość, by w oczach wrogów uchodzić za Niemkę, do dziś pozostaje w Polsce niemal zupełnie nieznana. Sama bohaterka tej nieprawdopodobnej epopei nie robiła przez całe dziesięciolecia nic, by ktokolwiek – nawet z najbliższych – się o niej dowiedział. Dopiero krótko przed śmiercią opublikowała swoje wspomnienia. Ale kto je zauważył, skoro wydawnictwo „Neriton” wydało skromny tomik (Wspomnienia z pracy w wywiadzie antyhitlerowskim ZWZ – AK), w pięciuset egzemplarzach! Był rok 1999. Na rok przed jej odejściem reżyser Andrzej Bart zdążył zrealizować dokumentalny film dla telewizji o doktor Halinie. Wtedy dopiero stała się znana szerzej jako odważna do szaleństwa, gotowa na wszystko, by nieść ratunek Polsce, skupiona, poważna – o wiele za poważna jak na swój wiek – „dziewczynka z AK”. Polka, którą podziwiali alianci, a o której nic nie wiedzieli rodacy – poza najściślejszym gronem przełożonych z konspiracji.
W Polsce powojennej, w końcówce PRL-u i w latach 90., dr Halina Szwarc, wybitny lekarz gerontolog, znana była jednak z zupełnie innego powodu – jako założycielka Uniwersytetu Trzeciego Wieku – przedziwnej, niedocenianej przez „czynniki oficjalne”, ale niezmiernie kochanej przez jej członków struktury, dzięki której tysiące starszych ludzi zamkniętych dotąd w domach z powodu utraty motywacji do jakiegokolwiek działania na zewnątrz, odnajdowało się w grupie innych osób, wyrywało się z samotności i przygnębienia, poszerzało horyzonty, dyskutowało, interesowało się światem. Jednym słowem, żyło pełnym, radosnym i twórczym życiem. Założenie Uniwersytetu Trzeciego wieku i patronowanie mu przez kilka dziesiątek lat, było jednym z ostatnich harcerskich wyczynów tej dzielnej Polki, która nigdy nie zrezygnowała ze służby na rzecz człowieka. Dzięki harcerskiej czujności, otwartym szeroko oczom, które dostrzegają to, czego nie widzą inni, zajęci własnymi sprawami, dzięki pomysłowości i ogromnej wewnętrznej dyscyplinie, zdołała łączyć działalność naukową – miała tytuł profesorski i była przez kilka lat prorektorem AWF – z postawą wynajdywania ludzkich bied i reagowania na nie. Niestandardowo, z odwagą i entuzjazmem.
Miałam okazję poznać środowisko ludzi tworzących Uniwersytet Trzeciego Wieku w Warszawie. Ze wstydem muszę wyznać, że nie doceniłam wówczas – jako młoda dziennikarka – tej tak bardzo polskiej, tak idącej pod prąd oficjalnemu nurtowi życia promującemu rutynę, nijakość i pacyfikującemu wszelkie formy wolności – organizacji. Pamiętam pierwsze lub drugie piętro pięknej kamienicy przy ulicy Noakowskiego, skromne mieszkanie o przedwojennym, pełnym uroku wystroju, i jego właścicielkę – panią Noakowską (która powiedziała mi, że kamienicę projektował jej ojciec, znany warszawski architekt, prof. Noakowski!). Może dzięki temu zbiegowi wielu okoliczności związanych z jednym, zasłużonym nazwiskiem, zapamiętałam to spotkanie. Wszystkie uczestniczące w nim osoby były zdecydowanie starsze, ale o żadnej z nich nie można było powiedzieć, że jest „w wieku balzakowskim”. Promieniowała z nich energia i kultura, którą rzadko spotykało się poza prywatnymi spotkaniami. W oczach zapalały się figlarne błyski. Byli radośni, ogromnie otwarci. W nieco wyszczerbionych filiżankach z najcieńszej porcelany podano herbatę. Z entuzjazmem opowiadano o planach kolejnych wykładów dla słuchaczy uniwersytetu. Wśród tematów były nieznane wydarzenia II wojny, historia sztuki, ostatnie odkrycia naukowe w medycynie i biologii, filozofia... Dziś nie jestem pewna, ale bardzo możliwe, że jedną z uczestniczek spotkania była szczupła wysoka pani o sportowej sylwetce i posiwiałych, zaczesanych do tyłu włosach, do której zwracano się per „Doktor Halina”.
Harcerski bieg
Łódź 1923 rok – rodzice: Wincenty Kłąb, z pochodzenia chłop z okolic Lipiec Reymontowskich i matka, arystokratka z rodu Włodzimierskich, doczekali się pierworodnej córki. Halina była oczkiem w głowie rodziców, którzy, oboje, mimo dzielących ich społecznych różnic, posiadali duże ambicje kulturalne. Uczyła się w renomowanej prywatnej szkole Heleny Miklaszewskiej. Była jedną z najzdolniejszych i najpilniejszych uczennic, pasjonatką historii, której uczyła się pod kierunkiem ukochanej nauczycielki dr Jadwigi Krasickiej, gorącej patriotki, założycielki propaństwowej organizacji „Przednia Straż”. Odkryto też nieprzeciętny talent muzyczny młodziutkiej Haliny. Codziennie, przez kilka godzin, ćwiczyła grę na fortepianie. Kariera muzyczna była niemal pewna. Ale 15 – letnia Halina przy wszystkich obowiązkach miała zawsze czas na udział w tym, co wynikało z patriotycznego wychowania w szkole, służby w harcerstwie i w „Przedniej Straży”. Były to m.in. wyprawy na Kresy, by poznać realia życia posterunków KOP, uroczystości rocznicowe z udziałem wojska, spotkania z żyjącymi jeszcze powstańcami styczniowymi. Kształtowanie młodego sumienia zgodnie z zasadami chrześcijańskimi, wytrwałość w pokonywaniu trudności. Po latach, w swoich wspomnieniach Halina Kłąb-Szwarc przyznawała, że to wszystko – wraz z głęboką wiarą - stanowiło wielkie źródło jej siły. Odnotowała tam przykład, nieco zabawny, jednego z harcerskich ćwiczeń, które sobie dobrowolnie narzucała: otworzyć pudełko ulubionych czekoladek, położyć je na biurku podczas odrabiania lekcji, wdychać ich kusząca woń – i nie tknąć ani jednej przez kilka dni.
Najtrudniejsza decyzja
W czasie wojny ratunkiem dla patriotycznej młodzieży była wspólnota. Grupka przyjaciół z tajnych kompletów, z konspiracji, z harcerstwa. Bycie razem pomagało przetrwać, było źródłem nadziei, nie pozwalało utracić wiary w jaśniejszą przyszłość. Decyzja, którą podjęła szesnastoletnia Halina skazywała ją na pozostawanie w całkowitej izolacji od przyjaciół przez cały okres okupacji. I nie tylko na to. Oto jej koleżanki szkolne widząc ją w opasce BDM na ramieniu lub w mundurze tej organizacji (Bund Deutscher Madel była odpowiednikiem Hitlerjugend dla chłopców), pluły jej pod nogi na ulicy.
Krótko po wybuchu wojny Halina postanowiła świadomie i z premedytacją złożyć ofiarę ze swojej młodości – wraz z matką, wśród której przodków była saska rodzina Voglów, przyjęły volkslistę, uprzednio podporządkowując się rozkazowi ZWZ. Dla Haliny był to nagły impuls, przed którym się nie broniła. Zapytała koleżankę ze szkoły, czy zna kogoś z konspiracji, a gdy ta pokazała jej okna mieszkania w kamienicy w centrum miasta, gdzie według jej wiedzy miały się odbywać tajne spotkania, bez namysłu wbiegła na piętro i zastukała do drzwi. Oniemiałym z wrażenia oficerom oświadczyła, że zamierza walczyć razem z nimi. Osobą, która udzieliła jej niezbędnych rekomendacji była jej harcerska drużynowa Bogusława Sierpińska. Konspiracyjna organizacja SZP – ZWZ podjęła decyzję o wywiadowczym charakterze działalności podziemnej. Był maj 1940 roku.
Odtąd – dla wolnej Polski – Halina miała być Niemką. Jej nazwisko brzmiało: „Klomb”. Nie znała niemieckiego, jedynie francuski. W ciągu trzech miesięcy opanowała język okupanta, pomógł jej w tym nieprzeciętny talent muzyczny i umiejętność wymagania od siebie rzeczy niemożliwych. Przeprowadziła się do Kalisza, żeby zapisać się do niemieckiej szkoły. Ukończyła ją jako prymuska. W dniu urodzin Hitlera otrzymała – jako jedyna w klasie – książkę z dedykacją.
Jak mamy dziś zrozumieć tak ogromną determinację u tak młodego człowieka, u delikatnej panienki z dobrego zamożnego domu? Łódzki historyk, Piotr Jaworski, w swoim szkicu o Doktor Halinie, zauważa, że przeżyła ona fakt utraty niepodległości jako osobiste upokorzenie, a okrutne barbarzyństwo okazywane przez Niemców polskiej ludności cywilnej nie mogło pozostać u niej bez echa. I dodaje: „Jej czynna natura nie mogła znieść bezczynności i domagała się przeciwstawienia oczywistemu złu. Niewątpliwie miała cechy charakteru niezbędne do konspiracyjnej pracy (...): niezwykłą, jak u tak młodej osoby, powagę umocnioną przeżyciami wojennymi, dalej stałość i wręcz ogromną siłę charakteru stale wzmacnianą harcerskimi ćwiczeniami i próbami (...). Niemcy chętnie, choć z naruszeniem wewnętrznych przepisów, przyznali wysokiej przystojnej blondynce i zdolnej uczennicy najwyższą, tzw. niebieską kategorię volkslisty, zastrzeżoną dla rodowitych Niemców czynnie wspierających ruch hitlerowski”.
Płowowłose dziewczę z pociągu
Otrzymała pseudonim „Ryszard” – który potem, po śmierci jej dowódcy, Wacława Kałużniaka ps. „Jacek” - zmieniony został na „Jacek II”. „Ryszard” podróżowała po terytorium Inspektoratu Kaliskiego – między Łodzią, Sieradzem, Wieluniem i Kaliszem – zbierając informacje dla wywiadu, opracowując tajne raporty i rozrzucając wśród Niemców defetystyczne gazetki („Akcja N”). Wiosną 1942 roku „dowódca II Oddziału ZWZ-AK Okręgu Łódzkiego kpt. Zygmunt Walter-Janke powierzył jej dowództwo rejonu kaliskiego” – pisze Piotr Jaworski. Później skierowano ją do Wiednia, gdzie rozbudowywała „placówki wywiadu w oparciu o licznie wywiezionych w głąb Rzeszy Polaków. Innym jej zadaniem było zintensyfikowanie »Akcji N« na terenie Niemiec pod pretekstem studiów medycznych”. „Jacek II” zasypywała konspiracyjne szefostwo materiałami. Przez dwa lata gestapo było przekonane, że na terenie Niemiec działa rozległa organizacja antyhitlerowska.
Żeby jak najszerzej rozprowadzić prasę, Halina – studiując w Wiedniu medycynę – odbywała setki podróży miedzy Wiedniem, Monachium, Augsburgiem, Kolonią, Essen, Dusseldorfem, Bremą, Hamburgiem i Szczecinem. Licząc się w każdej chwili z kontrolą dokumentów i rewizją. Nocowała na dworcach lub w kolejnych pociągach. Wspomina o swojej najdłuższej podróży: ośmiodobowej „w pełnym pogotowiu, bez rozbierania się i mycia, bez chwili wytchnienia, przeważnie w pozycji stojącej, w przejściach wagonów”. Prawie bez jedzenia, nie licząc zup zjadanych w pośpiechu na stacjach kolejowych. Po chorobie, która na kilka dni zwaliła ją z nóg, „wróciła na szlak”. „Kiedy dwa lata później łódzcy gestapowcy przesłuchiwali ją miała chwile satysfakcji, kiedy przyznawali, że całe gestapo w Rzeszy było przekonane, że dywersyjne gazetki były wydawane i kolportowane przez Niemców”.
Zawodowy szpieg w spódnicy
Kolejne misje młodziutkiej wywiadowczyni były jeszcze bardziej niebezpieczne i zadały Niemcom ogromne straty. W 1943 r. po przeszkoleniu w zakresie wywiadu morskiego, Halina przyjechała do Hamburga i tak oczarowała swoją zjawiskową urodą niemieckiego oficera, że „z pokładu służbowej motorówki pokazał jej rozmaite zakątki portu i stoczni oraz pozwolił na ich sfotografowanie. Chcąc zaimponować swojej znajomej poinformował ją nawet, gdzie znajdują się świetnie zamaskowane tereny stoczni, udające zalesione wzgórza pokryte letniskowymi domkami. Sporządzony później raport był majstersztykiem. Zawierał liczne bardzo precyzyjne szkice oraz obfitość wielkiej wartości zdjęć. Dwa tygodnie po dostarczeniu raportu, lotnictwo alianckie w kilkudniowym nalocie zrównało z ziemią port, stocznię i pobliską dzielnicę Altonę”. Gdy Halina ponownie udała się do Hamburga, by sprawdzić efekty bombardowania, (zadanie było szczególnie trudne z powodów psychologicznych) mogła ze zdumieniem usłyszeć pełne niechęci wobec hitlerowców opinie robotników z Hamburga.
Latem 1943 roku Halina zatrudniła się w Centralnym Archiwum Medycyny Wojskowej w Berlinie. Miała dostęp do dokumentacji rannych żołnierzy, których przywożono tu z frontu wschodniego. Alianci otrzymali dzięki temu informacje, które pozwoliły im, jak sami to ujęli „rozpracować m.in. wielkie jednostki niemieckie walczące na froncie wschodnim w kluczowym okresie walk decydujących o losach świata” (P. Jaworski za: H. Szwarc: „Wspomnienia...”).
Przedziwny splot okoliczności – wykrycie u Haliny podrobionej kartki na chleb, a następnie zwolnienie jej przez niczego „większego” nie podejrzewających berlińskich policjantów – spowodował, że dalsza misja w Berlinie uznana została za zbyt niebezpieczną. Halinę wycofano do Łodzi. Jak pisze Piotr Jaworski, po dwóch tygodniach gestapo szukało już jej w całych Niemczech.
Ostatnia próba
Aresztowanie miało miejsce w ich łódzkim mieszkaniu przy ulicy Sienkiewicza, w zasadzie przypadkowo, w związku z zupełnie inną sprawą, dotyczącą łódzkiego okręgu AK. Halina wraz z matką – późniejszą więźniarką Ravensbrück – znalazły się w siedzibie gestapo. Jak pisze biograf Doktor Haliny „tylko dzięki temu, że akurat nie miała wtedy przy sobie ampułki z cyjankiem potasu przeżyła więzienie, a my mogliśmy poznać jej historię”.
Przez siedem miesięcy trwało śledztwo i okrutne przesłuchania połączone z torturami, których ślady pozostały na całe życie. Przez niemal pół roku Halina Szwarc dzieliła celę o powierzchni 10 m. kw. z dwunastoma więźniarkami. Była głodzona i zamykana w ciemnicy. W swojej książce wspomina, że jedną z niezastąpionych pociech były dla niej w tym czasie słowa harcerskich piosenek i modlitw, które sobie przypominała i którymi żyła, a „które pomogły jej przetrwać najtrudniejszy czas i doczekać ucieczki Niemców, chociaż spodziewała się niemal każdego dnia, że zawiśnie na więziennej szubienicy. Szczególnie ulubioną była śpiewana modlitwa: »O Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej, harcerskich serc Ty drgnienia znasz, nam pomóc zawsze chciej. Wszak Ciebie i Ojczyznę miłując chcemy żyć, harcerskim prawom wiernymi zawsze być!«”.
Po zakończeniu wojny rozpoczął się nowy etap prób. Ukrywanie się przed UB. Zmaganie się z oskarżeniami o współpracę z Niemcami i przynależność do AK – trwało to wszystko z niewielkimi przerwami aż do lat 60.
Nie załamywała się. Skończyła w Poznaniu medycynę, założyła rodzinę, urodziła dwoje dzieci. Nie przestawała traktować swojego życia jako służby. Pracowała naukowo, ale nade wszystko, jak nikt rozumiała ludzi starych. Wiele dobrego uczyniła dla dawnych więźniów i kombatantów. Skromna, rzeczowa, fenomen pracowitości i wielki talent organizatorski, pani z wielką wyobraźnią. Dzięki niej nigdy nie przeoczyła żadnego spotkanego na swojej drodze człowieka.
Żyła w cieniu, unikała rozgłosu, znana bliżej tylko w gronie najbliższych współpracowników i przyjaciół. Nigdy nie wyciągała ręki po nagrody, a głowę nosiła wysoko. W sercu skrywała tajemnicę swojego życia.
Na szczęście jej życiem zajmują się dziś uczciwi i oddani historycy. Oprócz Piotra Jaworskiego, także prof. Krzysztof Lesiakowski, który przygotowuje obszerną biografię Doktor Haliny.
Korzystałam z opracowania Piotra Jaworskiego pt. „Halina Szwarc. Przywracanie pamięci”. Z niej pochodzą wszystkie cytaty.
MODNE NIEMOWLĘ
Często mówi się, że XX wiek to „stulecie dziecka”. Taki pogląd wydaje się jednak mało przekonywający, ponieważ nie był to czas szczególnie szczęśliwy dla dzieci – dwie wojny światowe i związane z nimi zbrodnie, nędzę, głód, ciężkie choroby, miliony sierot. W XX wieku powstały instytucje, które chciały zmienić na lepsze pozycję dziecka w rodzinie i w społeczeństwie. Ustalono wówczas, że najmłodsi mają swoiste potrzeby, inne niż dorośli i że należy tę odmienność szanować. W 1920 r. ukonstytuował się w Genewie Międzynarodowy Związek Pomocy Dzieciom, rok później założono Międzynarodowe Stowarzyszenie Opieki nad Dzieckiem. Po II wojnie światowej ONZ ogłosiła Deklarację Praw Dziecka, powstał UNICEF. Wszystkie te organizacje i działania były i są pożyteczne, niemniej żadna instytucja ani akcja społeczna nie są w stanie wyręczyć rodziny w pełnieniu jej niezbywalnych obowiązków, może jej najwyżej w pewnym stopniu pomóc. Nie jest też prawdą, że obecnie rodzice kochają swoje potomstwo bardziej, niż to miało miejsce w przeszłości; mogą mu wprawdzie zapewnić lepsze warunki zdrowotne i higieniczne, łatwiejszy dostęp do nauki, ale niestety poświęcają mu coraz mniej własnego czasu, w związku z tym przybywa dzieci zaniedbanych duchowo.
Pedagogika, jako nauka, ukształtowała się stosunkowo późno, w XVII wieku. Przełomowe znaczenie w myśleniu o dziecku miało dzieło J.J. Roussau „Emil, czyli o wychowaniu”, ale już znacznie wcześniej, w starożytności dokonywano prób sformalizowania procesu nauczania. Zainteresowanie zdrowiem najmłodszych sięga bardzo odległych epok, opisy dziecięcych chorób znajdziemy w egipskim papirusie z XVI w. p.n.e., w pismach staroindyjskich, w traktatach Hipokratesa i Galena, w medycynie arabskiej. Rolę zabawki doceniano już w czasach prehistorycznych. Od kilkuset lat wykonuje się sprzęty przeznaczone specjalnie dla niemowląt, drewniane wózki, wysokie krzesełka niemowlęce i pomoce do nauki chodzenia. Średniowieczny „chodzik” można zobaczyć na jednej z części poliptyku „Życie Chrystusa i Marii” z 1482 r., namalowanego przez wrocławskiego malarza. W pełnym niezwykłego czaru ujęciu artysta przedstawił, jak pod okiem Madonny, instruowany przez Anioły mały Chrystus uczy się chodzić, popychając przed sobą trójkołowy chodzik. Podobny chodzik pojawił się także na rycinie z 1577 r. „Troski malarza”, autorstwa Marcusa Geraertsa, Flamanda. Artysta przedstawił siebie przy sztaludze w towarzystwie karmiącej żony, poirytowanej teściowej, modelki, licznej dziatwy w tym synka, który przy pomocy chodzika, tak samo skonstruowanego jak na wrocławskim poliptyku, poznaje sztukę chodzenia. Na tej rycinie dzieci artysty są nagie i bose, co kontrastuje z obyczajami panującymi w epoce, w której do ubioru nawet bardzo małych dzieci przywiązywano wielką wagę, w ten sposób bowiem wyrażała się także ówczesna troskliwość rodzicielska. Wspaniałe, przebogate ubiory niemowlęce malował Van Dyck, jego malutkimi modelkami były angielskie księżniczki, Elżbieta i Anna, jedna z nich z gracją nosi perły, chociaż liczy nie więcej niż półtora roku. W zamożnych rodzinach w XVII i XVIII wieku niemowlęta strojono w aksamity, muśliny, brabanckie koronki, nawet obwieszano biżuterią, często ubiór niemowlęcy bywał kopią toalet dorosłych kobiet i mężczyzn.
W XIX wieku z wolna zaczęła się wyodrębniać moda dziecięca, malców ubierano krócej i wygodniej, ale nie dotyczyło to niemowląt, które musiały tkwić w ciasno zawiązanych powiajakach. Beciki widywało się jeszcze po II wojnie światowej.
Rewolucję w stroju niemowlęcym wywołały pampersy, które nie tylko ułatwiły życie rodzicom, ale i pozwoliły ubierać niemowlęta w różnorodne, wielobarwne ubranka, kombinezony, dżinsy, sweterki, kraciaste koszule, body i ostatnio popularne rampersy. Starsze panie pamiętają zapewne brudno-pastelowe śpioszki, rozciągnięte kaftaniki, bezkształtne czapeczki, jakie można było kupić w latach 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Obecnie rynek bardzo się zmienił na korzyść, chociaż i dziś trafiają się brzydkie „ubranka” – kiczowate, przeładowane zbędnymi ozdobami. Warto natomiast pochwalić ludowy, góralski wątek w naszym wzornictwie dla najmniejszych, świetne, futrzane, miękkie i ciepłe butki, rękawiczki i serdaczki.
Dobrze zaprojektowany, funkcjonalny i ekologiczny ubiór służy zdrowiu dziecka, ułatwia czynności opiekuńcze rodzicom, powinien też być estetyczny. Niemowlę także chce się podobać otoczeniu, dlatego dookoła śle uśmiechy, zabawnie kręci główką, popisuje się nowymi umiejętnościami, chce być podziwiane. Wiadomo, że łatwiej wywrzeć dobre wrażenie w fajnym ubranku. Wprawdzie „Nie strój zdobi człowieka”, ale miło jest spojrzeć na ładnie i wesoło ubrane niemowlę.
Ada
Aby patrzeć znaczyło widzieć
Maria Wilczek
W uroczej książce Williama Saroyana Cóż za pomysł, tato! tak opowiada o jednej ze swych rozmów z ojcem dziesięcioletni bohater: “Kiedy mu pokazałem kamyki i muszelki, i tę deskę, powiedział:
– Wspaniałe. Wszystko, co znalazłeś. Idź do kranu, potrzymaj to chwilę pod wodą, a potem przyjrzyj się uważnie każdemu z osobna. W ten sposób człowiek uczy się pisać – uważnie przyglądając się wszystkiemu.
No więc przez ten czas, kiedy ojciec przyrządzał śniadanie, opłukałem kamyki i muszelki, i ten kawałek deski, a potem oglądałem wszystko po kolei bardzo uważnie i dokładnie. I naprawdę zobaczyłem bardzo dużo [...]. Zrozumiałem, że każdy drobiazg kryje w sobie więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Był tam na przykład taki kamyk wielkości może połowy orzecha włoskiego, czarny i troszkę czerwony, a prościuteńka biała kreska oddzielała jedną część kamyka od drugiej, zupełnie jakby to był jakiś świat, a ta biała linia oddzielała morze od lądu. Ten mały kamyk nasunął mi tyle różnych myśli i nagle poczułem, jak to cudownie móc widzieć tak wyraźnie, dostrzegać w małej rzeczy coś tak wielkiego, prawie największego".
Wakacje w pełni. Przed nami wiele rodzinnych wypraw z dziećmi w okolice znane i nieznane. Warto je urozmaicić wspólnymi z dzieckiem obserwacjami przyrody i zabawami, które rozwijając wrażliwość, będą ćwiczyć również jego spostrzegawczość pamięć, refleks, a także sposób wysławiania się, formułowania myśli. I nam dorosłym przyda się też takie czujniejsze niż zwykle otwarcie na piękno Bożego świata.
Pierwsza wyprawa może odbyć się pod hasłem –
„Kosz zebranych spostrzeżeń”
Często wraca się z wycieczek z koszami grzybów, jagód, poziomek, malin – dlaczego by raz nie wrócić z "koszem" takich nietypowych zbiorów? Najpierw umówmy się z dzieckiem, że będzie bardzo dokładnie obserwować różne elementy przyrody. Przyjrzy się bardzo czujnie, np. – mrówce. Będzie obserwować: jak wygląda, jak dźwiga źdźbło trawy, jak się porusza, w jakim żyje otoczeniu… Podczas obserwacji dziecka zada wiele pytań i otrzyma od nas wiele odpowiedzi. Po chwili, kiedy wszystko wyda się już jasne, dorosły zapisze na małej karteczce hasło – w tym przypadku "mrówka" – i karteczka trafi do małego koszyczka dziecka. Wznawiamy wędrówkę aż do następnego przystanku, aby tym razem dziecko przypatrzyło się np. leżącej na ścieżce gałązce i spróbowało dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Niech jej dotknie, by przekonać się, jak szorstka jest jej kora, jak ostre zakończenie, niech dostrzeże jak rozczłonkowany ma kształt, jakie barwy. I znów karteczka z wypisanym hasłem "gałązka" powędruje do koszyka. Po jakim czasie w koszyczku znajdą się karteczki np. z takimi hasłami: dziupla, polana, motyl, strumyk, skałka, kwiatek, korzeń, pień drzewa, itp., a każdy zapis będzie efektem solidnej obserwacji przyrody. Po powrocie do domu wysypujemy z koszyczka na stół kartki, a dziecko opowiada, czasem naprzemian z dorosłym, czego się dowiedziało, co zapamiętało.
Poszukiwanie dźwięków
Ten spacer przez jakiś czas musi odbywać się w ciszy i skupieniu. Dziecko wsłuchuje się w docierające do niego dźwięki, a za każdy dostrzeżony, inny od poprzedniego, nazwany najpierw przez rodzica, dostaje koralik, który trafia do jego kieszonki.
Podczas jednej wyprawy może ono zarejestrować bardzo wiele dźwięków: śpiew co najmniej kilku ptaków, szum wiatru w drzewach, trzepot skrzydeł, odgłosy odległej wsi czy miasta, szelest traw, brzęczenie muchy, inne niż pszczoły. Niektóre odgłosy może spowodować samo, np. stukot uderzanych o siebie kamyków, różny od stukotu kawałków drewna. Wiele wrażeń da zabawa z echem. Z takiego spaceru w poszukiwaniu dźwięków, niezwykle rozwijającego wrażliwość muzyczną, dziecko powraca z wieloma zarejestrowanymi w pamięci dźwiękami i – kieszenią pełną koralików. Niektóre z tych dźwięków może spróbować odtworzyć potem w domowych zabawach dźwiękonaśladowczych.
Pożytecznym zajęciem podczas innego spaceru może być –
Poszukiwanie kolorów
Każdy wyodrębniony kolor lub odcień może być także zaznaczony wkładanymi do kieszeni dziecka koralikami. Ich liczba uprzytomni jemu i nam, jak wiele kolorów i tonacji występujących w przyrodzie możemy wyróżnić i nazwać. Zwróćmy też uwagę dziecka na zmianę barwy w zależności od tego, czy przedmiot jest w świetle czy w cieniu także na to, że kolor obserwowanego elementu przyrody zmienia się w zależności od otoczenia, w jakim się znajduje.
Przypatrzeć się budowli
Jeśli na trasie spacerów z dzieckiem znajdzie się zabytkowy obiekt, zatrzymajmy się, także po to, aby zwrócić uwagę na fakt, jak wiele ma „oblicz”, jak różnie wygląda, w zależności od zmiany naszego punktu obserwacji. Inny fragment zabytku może dziecko objąć wzrokiem z daleka, inny z bliska. Można zwrócić jego uwagę na to, co ulega wówczas zmniejszeniu, co powiększeniu, co widzimy, oglądając obiekt z tak zwanej „żabiej perspektywy”, przykucając, a co – jeśli wdrapiemy się na pobliski pagórek? Najłatwiej dostrzec można te zmiany na przykładzie wieży kościoła, która oglądana z daleka będzie dominować nad budowlą, oglądana z bliska zniknąć może z pola widzenia, „ukrywając się” poza jej bryłą.
Wygląd budowli zamienia się też w zależności od pory roku. Ten sam obiekt inaczej wszak prezentuje się na tle zielonej ściany drzew, inaczej widziany na tle ażurowych, bezlistnych gałęzi, inny jest w dzień pochmurny, inny w słońcu, dzięki grze światła i cienia. Pewne płaszczyzny są ostro oświetlone, inne całkiem zatopione w mroku, a po innych światło prześlizguje się, ukazując skomplikowaną grę krzywizn. Inaczej ślizga się promień słońca po powierzchni ściany z cegły, inaczej po powierzchni z kamienia, jeszcze inaczej po szkle. Ten sam budynek wygląda inaczej ciemną nocą, inaczej, gdy oświetla go światło księżyca. A więc obiekt znany i widziany wielokrotnie może wywołać tak wiele nowych wrażeń. Zachęćmy dziecko do wyrażania ich słowami.
Spacer z latarką
Chociaż czas po zmierzchu nie jest odpowiedni na spacery z dzieckiem, zróbmy kiedyś wyjątek i zaprośmy je na spacer z latarką wokół domu czy po sadzie. Niech zobaczy znane otoczenie wyłowione z ciemności smugą światła. Niech zobaczy fragment konaru drzewa, pojedynczy liść, kwiat, gałęzie na tle nocnego nieba, trawy – jak na japońskiej rycinie… Wirujące strumienie światła, zmieniający się kształt cieni... Światłem latarki „kieruje” najpierw dorosły, potem dziecko, ale może to być też spacer z dwiema latarkami.
A na zakończenie spaceru usiądźmy na chwilę pod lampionem. Wykonujemy go wcześniej, a nie jest to zadanie trudne. Jednakowej długości paski brystolu (30 cm długości i 4 cm szerokości) łączy się z obu stron tak, aby utworzyły kulę z wąskimi szczelinami. Wewnątrz kuli umieszczamy latarkę zawieszoną na sznurku, który z kolei przymocowujemy do gałęzi drzewa. Lampion kołysząc się wyzwoli „taniec” światła i cienia.
O ilu sprawach będzie można wtedy z dzieckiem porozmawiać…
CO CZYTAŁY PRAPRABABCIE?
CO CZYTAŁY PRAPRABABCIE?
Teresa Winek
Zdarza się, że co jakiś czas wydawnictwa przekazują młodym czytelnikom książki mające wiek dosyć sędziwy. Nie tylko najlepiej znane: Marii Konopnickiej lub Juliana Tuwima, ale także te, przysypane nieco popiołem historii lub cenzorskim zapisem. Z taką inicjatywą wystąpiło przed kilku laty Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne z Radomia. W serii „Biblioteka Młodego Polaka” i poza serią ukazało się kilkanaście tytułów najbardziej reprezentatywnych dla prozy powieściowej kierowanej ku młodzieży dwudziestolecia międzywojennego.
Dzisiejszego historyka i czytelnika literatury dla młodych może zastanawiać, jak duża część tamtej twórczości nawiązywała do najnowszej wówczas historii Polski, do czasu walk o wyzwolenie z więzów zaborców. Pamięć historii była najlepszą lekcją miłości ojczyzny. Najpopularniejszą opowieścią historyczną międzywojnia stał się Bohaterski miś, książka będąca oglądem doświadczeń ostatnich lat zaborów, skomplikowanych walk o niepodległość w czasie pierwszej wojny światowej, rewolucji bolszewickiej, wreszcie początkowych miesięcy życia w wolnej Polsce. Bronisława Ostrowska, uznana poetka młodopolska, zaskoczyła czytelników niezwykle dojrzałym spojrzeniem na trudne sprawy dwudziestowiecznej historii. Przedstawiła je w atrakcyjny literacko sposób: jako przygody naiwnego, ale ciekawego świata pluszowego niedźwiadka wędrującego wraz z wojskiem przez wszystkie niemal ziemie naznaczone polskością.
Wybitną powieścią dla młodych okazało się Pożegnanie domu Zofii Żurakowskiej, zestawiane przez krytyków z Pożogą Zofii Kossak. Pierwsza część zamierzonej trylogii nosi tytuł Skarby i opowiada o szczęśliwym życiu na barwnym Wołyniu typowej polskiej rodziny. Pożegnanie domu to literacki zapis autobiograficznych doświadczeń pisarki, urodzonej w Wyszpolu koło Żytomierza, a równocześnie historia tysięcy ludzi ze wschodnich ziem Polski, zmuszonych do opuszczenia swych domów na skutek najazdu bolszewickiego (zwróćmy uwagę na mickiewiczowskie tytuły rozdziałów powieści: Ostatni balik, Ostatni srebrnik, Ostatnie zwycięstwo). Twórczość Żurakowskiej, przez władze komunistyczne określona jako niecenzuralna, na pewno zasługuje na przypomnienie i uznanie, jakim cieszyła się kilkadziesiąt lat temu.
Do historii Polski nawiązał też Kornel Makuszyński w uroczej opowieści Uśmiech Lwowa. W typową dla jego dzieł fabułę sensacyjną i przygodową wpisał historię Lwowa i ogromną miłość, jaką darzą to miasto jego mieszkańcy i wszyscy, którzy trafili tam kiedykolwiek. W tle akcji znajduje się wątek bohaterskich Orląt i młodzieńczych wyborów, przed jakimi staje każde dorastające pokolenie.
Niektóre z młodzieżowych powieści dwudziestolecia można uznać za nieprzystające do dzisiejszej rzeczywistości: dużo w nich sierot, wiejskich dzieci pozbawionych środków do życia, przygarnianych przez krewnych lub przygodnych znajomych, z całym, niemal pozytywistycznym, bagażem tej sytuacji. Sieroctwo i bezdomność tamtych dzieci spowodowane były sytuacją historyczną i społeczną, skutkami zaborów i wojny. Ale czy na pewno jest to znamię przebrzmiałej przeszłości? Ubogich rodzin ciągle przybywa (pomyślmy chociażby o konsekwencjach powodzi), a co gorsza, wzrasta liczba dzieci osieroconych społecznie, samotnych, bez nadziei na szczęśliwe dzieciństwo i bez pomysłów na godziwe, dorosłe życie. Powieści z początku dwudziestego wieku mają niezaprzeczalną wartość: pokazują dzieci przedsiębiorcze, zaradne, odpowiedzialne za swoją codzienność, a nierzadko także za zagubionych w nieszczęściach dorosłych; nacechowane wolą walki o godne życie, pragnieniem wiedzy, zaangażowaniem w sprawy ludzi jeszcze bardziej doświadczonych przez los.
Potwierdzeniem może być twórczość Heleny Zakrzewskiej (Płomień na śniegu, Białe róże, Dzieci Lwowa), a przede wszystkim Marii Buyno-Arctowej, autorki takich opowieści, jak: Fifinka, czyli awantura arabska (ciąg dalszy: Wieś szczęśliwa), Słoneczko, Kocia mama i jej przygody i wielu innych. Arctowa stworzyła polski model powieści dla dziewcząt: z wartką akcją, niekiedy z elementami sensacji, energicznymi bohaterkami i mocno podkreślaną postawą miłości do rodzinnego kraju.
Istotną rolę w świecie młodych bohaterów ówczesnej literatury pełniły nawiązania do ruchu skautingowego i harcerskiego, obecne już u Buyno-Arctowej i Makuszyńskiego. Skaut stawał się wzorcem osobowym młodego pokolenia, wnosił element przygody (z przyrodą i wędrówką w tle, co było prostym sposobem zaznajamiania z geografią Polski), ale uczył też wymagać od siebie, a literatura proponowała model wychowawczy, który okazywał się atrakcyjny oraz inspirujący, i co ważne: skuteczny, biorąc pod uwagę zasługi młodego pokolenia w czasie drugiej wojny światowej.
Pomagał ludziom nieustannie
Moje spotkanie z księdzem Jerzym
Ewa Tomaszewska
Ksiądz Jerzy Popiełuszko był dla mnie po prostu przyjacielem. Kimś, na kogo zawsze można liczyć, kto w potrzebie poda rękę. Gdy dotarła do niego informacja o moim uwięzieniu, napisał list do biskupa Władysława Miziołka, z prośbą o pomoc. Ks. biskup, wówczas Przewodniczący Prymasowskiego Komitetu Pomocy Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom interweniował wówczas u władz. I, choć generał Kiszczak w przykry sposób odpowiedział księdzu biskupowi, to jednak wyszłam na wolność już w trakcie procesu.
W 1981 roku z inicjatywy pani Hanny Grabińskiej powstał przy parafii św. Stanisława Kostki magazyn z darami dla osób ubogich. Dary te były przekazywane z Anglii. Odbyła się też rozmowa organizatorki magazynu z przewodniczącym Zarządu Regionu, który poinformowany został o wielkim zapotrzebowaniu na pomoc humanitarną dla rodzin dotkniętych ubóstwem i o potrzebie pomocy ze strony regionu. W tę działalność zaangażowany był też ks. Jerzy i właśnie wtedy spotkałam się z nim po raz pierwszy. Byłam społecznym konsultantem i interwentem w mazowieckiej „Solidarności”.
Ta pomoc to było wspólne dzieło Kościoła i „Solidarności”. Magazyn przydał się szczególnie kiedy wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa w grudniu 1981 roku. Ukrywającym się po pacyfikacji strajku podchorążym potrzebna była odzież i żywność, a czasem leki, ale najbardziej pomoc była potrzebna w okresie stanu wojennego. Ks. Jerzy i osoby prowadzące magazyn pomagali wówczas tym, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji: zostali zwolnieni z pracy, ukrywali się. Także ich rodzinom i rodzinom osób aresztowanych i internowanych, ubogim i wielodzietnym. Czasem wyszukiwano wśród darów odzież także dla ks. Jerzego (np. buty, spodnie), wiadomo, że kupić najzwyklejsze rzeczy było wówczas bardzo trudno. Ale zawsze okazywało się, że wg księdza bardziej przydadzą się one komuś innemu. Ksiądz Jerzy wspierał duchowo strajkujących podchorążych z WOSP. Aby odprawić dla nich Mszę św. i udzielić sakramentu pokuty, wciągany był do budynku przez okno.
Sprawą, która szczególnie leżała księdzu na sercu, była ochrona życia. Wspierał istniejącą przy parafii grupę osób działających na rzecz obrony życia nienarodzonych.
Gdy rozpoczął się stan wojenny, w pokoju ks. Jerzego pojawiła się duża mapa Polski ze styropianu. Od pierwszych aresztowań chorągiewkami zaznaczał na niej miejsca, w których internowano i więziono ludzi za działalność związkową. Wraz z innymi księżmi chodził do więzień (przede wszystkim na Białołękę), by odprawiać Mszę św. dla uwięzionych.
W czasie stanu wojennego i później podejmował działania na rzecz uwolnienia poszczególnych osób. Dzięki interwencji księdza Jerzego, w trakcie procesu katowickiego, zwolniono mnie z więzienia w kwietniu 1984 roku.
Najbardziej znaną formą działalności księdza Jerzego było comiesięczne odprawianie Mszy św. za Ojczyznę. Na te Msze przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Wśród tłumu wiernych pojawiały się transparenty z hasłami pisanymi tzw. solidarycą. Na większości z nich po prostu było wypisane hasło „Solidarność”. Tworzyło to poczucie wspólnoty, było jakby wspólnym krzykiem skargi wszystkich, których władze chciały pozbawić podmiotowości. Dodawało to nam siły.
Tak poruszające homilie ks. Jerzego zawierały wiele cytatów wprost z Ewangelii. Stosunek do prawdy, do dobra, do tego, co znaczy krzywdzić bezbronnych – to wszystko było zaczerpnięte z Pisma Świętego. Ale funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa rejestrujący te kazania, uważali, że są to wystąpienia antyrządowe. Okazywany podczas podniesienia przełamany konsekrowany opłatek uważali za demonstracyjne pokazywanie litery „V” na znak zwycięstwa, a uczestnictwo w Eucharystii za działalność polityczną.
Często sami uczestniczący we Mszy św. podnosząc rękę ku górze tak rozkładali palce, by tworzyły kształt litery „V”. Ks. Jerzy prosił jednak, żeby zastąpić ten gest uniesieniem w górę krzyży. Bardzo obawiał się bowiem o bezpieczeństwo ludzi, bał się, by nie doszło do starć z milicją. Pod koniec każdej Mszy przypominał, aby rozchodzić się spokojnie, nie dając się sprowokować.
Podczas Mszy za ojczyznę ksiądz Jerzy wychodził z komunią także do ludzi stojących poza kościołem, by ci, którzy w niej uczestniczyli w najtrudniejszych warunkach, szczególnie zimą, dla których w kościele nie starczyło miejsca, mogli łatwiej dotrzeć do kapłana. Trzeba wiedzieć, że ksiądz Jerzy był wątłego zdrowia, więc te wyjścia poza kościół często kończyły się chorobą. We Mszach uczestniczyli także niewierzący, którzy czuli się w tym trudnym okresie zagubieni i potrzebowali wsparcia duchowego. Ksiądz Jerzy potrafił im dawać nadzieję.
Wszystkim nam przypominał o obowiązku przezwyciężania zła dobrem. Także ewangeliczny nakaz kochania nieprzyjaciół ks. Jerzy realizował wprost. Na przykład tym, którzy go śledzili, którzy warowali w samochodzie pod plebanią, wynosił gorącą herbatę. Osoby związane z parafią św. Stanisława Kostki obawiały się o bezpieczeństwo księdza, szczególnie gdy rozpoczęły się nękania go przesłuchaniami, starały się więc towarzyszyć mu w drodze do Pałacu Mostowskich i czekały pod pałacem, by mieć pewność, że wraca z przesłuchania.
Ksiądz Jerzy, duszpasterz służby zdrowia, w czasie papieskiej pielgrzymki do Polski odpowiedzialny za organizację pomocy medycznej, nawiedzał także chorych, wspierając ich na duchu. 12 września 1984 roku spotkaliśmy się z ks. Jerzym i Sewerynem Jaworskim przy łóżku Piotra Bednarza, którego właśnie przywieziono z więzienia w Barczewie do szpitala na Banacha (po wypadku w Barczewie to dr Ligia Urniaż-Grabowska zadbała o zapewnienie Piotrowi właściwej opieki medycznej). Gdy tego samego dnia wieczorem zostałam napadnięta i pobita przez nieznanego sprawcę, ksiądz Jerzy już następnego dnia przysłał mi „Dzieje Apostolskie” z dedykacją, życzeniami powrotu do zdrowia oraz zapewnieniem o pamięci w modlitwie. Wcześniej spotykaliśmy się na procesach znajomych studentów, robotników, osób, współpracujących z księdzem w parafii. Ksiądz Jerzy wielokrotnie chodził do sądu, żeby wspierać swą obecnością sądzonych, by być przy nich w chwilach trudnych. Po śmierci Grzesia Przemyka pomógł w organizacji jego pogrzebu i wspierał jego matkę – Barbarę Sadowską.
Kiedy w Dzienniku Telewizyjnym usłyszeliśmy o porwaniu ks. Jerzego, pojechaliśmy taksówką z kilkoma kolegami na Żoliborz. Jednak na plebanii nie zauważyliśmy żadnych niepokojących znaków. Wróciliśmy jakby uspokojeni – do dziś nie mogę sobie tego darować. Niestety nie udało się uchronić księdza przed Służbą Bezpieczeństwa. A przecież dostawał tyle anonimów z pogróżkami, trwała kampania nienawiści organizowana przez Jerzego Urbana, ówczesnego rzecznika rządu. Zagrożenie narastało z dnia na dzień i było tak wyraźnie widoczne.
Pół miliona uczestniczących w pogrzebie księdza, tysiące czuwających przy jego grobie do dziś – tylko tyle mogliśmy zrobić… Jednak materiały i informacje dotyczące księdza Jerzego zbierane przez Służbę Informacyjną, której zadaniem jest, m.in. precyzyjne i wyczerpujące informowanie o wydarzeniach kościelnych,przydały się w trakcie procesu beatyfikacyjnego. Większość członków tej Służby, to ludzie wywodzący się z Solidarności.
Czy to byłam ja?
Wspomnienie o Wandzie Karnkowskiej (1916-2010)
Ewa Babuchowska
Ludzie, których poznaliśmy kiedyś, nagle odchodzą. Kończy się opowieść o nich. Księga się zamknęła i jest wiadoma tylko Bogu. Kto chce ją teraz odczytać, ma niełatwe zadanie: natrafi na pomieszane strony, brakujące karty, wyblakłe i niewyraźne znaki. Warto szukać ukrytego w nich sensu – co nie znaczy, że zrozumiemy to do końca.
– Zarzeczewo, koło Włocławka, położone było na stoku nad Wisłą. Stamtąd roztaczał się piękny widok. W widłach Wisły pośrodku znajdowała się kępa. I tam mieszkał Boruch – dziad z długą brodą. Niańka straszyła mnie tym Boruchem: »Bądź grzeczna, bo cię Boruch weźmie!«… Na skarpie, wokół dworku w Zarzeczewie, rozciągały się sady. Pętałam się po nich z wyżlicą ojca. Z niższych gałęzi obrywałam czereśnie i wiśnie; potem w domu nie chciałam jeść obiadu… Mam w oczach tamtejszy park, ładnie rozplanowany. Jeździłam konno, lubiłam konie… Rdzeniem rodu było niegdyś Karnkowo… Ale to wszystko minęło –
Ten obrazek z dzieciństwa i trochę wspomnień z czasów wojny nagrywam u pani Wandy w styczniu 2010 roku. Ma 93 lata i prawie całkowicie już straciła wzrok (od dawna chorowała na jaskrę). Leży w swoim mieszkaniu w Katowicach po operacji złamanej nogi i potrzebuje całodobowej opieki. Znajomi i przyjaciele próbują tę opiekę załatwić. Jest nadzieja na bytomski Dom Pomocy Społecznej „Kombatant”.
Z życiorysu pisanego przez panią Wandę w lipcu 1982 roku:
Urodziłam się 19 grudnia 1916 roku w Zagórzu, d. pow. Będzin, gdzie Ojciec mój był zawiadowcą nieistniejącej dziś Huty Cynku „Paulina”. Przez 11 lat mieszkałam na wsi koło Włocławka, a następnie na Saturnie [kopalnia]koło Czeladzi. Świadectwo dojrzałości otrzymałam w 1935 roku w gimnazjum im. Emilii Plater w Sosnowcu, po czym wyjechałam do Warszawy.
Ze wspomnień młodszej siostry pani Wandy – Ireny z Karnkowskich Jarnuszkiewicz, spisanych w Warszawie 25 stycznia 2010 roku:
Ze świadectwem dojrzałości w ręku Wanda oświadczyła rodzicom, że od tej pory utrzymuje się sama. Po wakacjach wyjechała do Warszawy, wynajęła pokój przy rodzinie, a co ważniejsze – zapisała się do Wyższej Szkoły Nauk Politycznych.
Pani Wanda w styczniowej rozmowie dziwi się swojej decyzji: – Co mi do łba strzeliło, żeby iść na takie studia?! To jest taka paskudna odmiana nauki: jak jeden drugiego ma oszukiwać…
Pani Irena:Każde ferie i urlopy spędzała z nami. Powodzenie miała duże. Mnie, smarkatej, aż w głowie się kręciło od wizyt młodych ludzi ustawiających się w kolejce po jej rękę. Do wojny nie wybrała nikogo.
Wojna zastała ją na Saturnie, ale Rodzice, sądząc, że stolica będzie bezpieczniejsza, wysłali nas obie do Warszawy – wprost pod kule... Gnieździłyśmy się w wynajętym pokoju siostry, który przetrwał oblężenie. Wanda natychmiast objęła rolę dyrygenta, decydowała o wszystkim, musiałam jej być posłuszna. Znikała gdzieś na długie godziny…
Z opowieści pani Wandy: – Do AK wstąpiłam w 1939 roku, od razu. Moje „urzędowanie” zaczęło się od chodzenia po dachach, a ja śmiertelnie boję się przestrzeni i wysokości. Cała grupa chodziła po płaskich dachach i nadsłuchiwała warkotu samolotów. Kiedy wiadomo było, skąd nadchodzi, ostrzegano ludzi. A tu jeszcze cała walka z moją siostrą! Kiedy samoloty nadlatywały, wołałam z dachu do pokoju na czwartym piętrze: „Irka wstawaj!”. A ona wstawała wolniutko, żeby mi na złość zrobić…
Z życiorysu: Wróciłam do domu w grudniu 1939 roku. Po zwolnieniu z pracy mojego Ojca (odmowa podpisania „volkslisty”) zaproponowano mi dobrze płatną pracę z biurze Zarządu Kop. „Saturn” z warunkiem zmiany obywatelstwa, na co się nie zgodziłam. Gdy różnego rodzaju presje nie odniosły skutku, spróbowano ostatniego, każąc mi pracować w stołówce jako pomoc kuchenna.
Została jedyną żywicielką rodziny. Po pewnym czasie panią Wandę przyniesiono do sekretariatu (z niższym uposażeniem), gdzie na maszynie przepisywała dokumenty, niejednokrotnie tajne, podkładając podwójną kalkę.
Niemcy powierzyli mi tę pracę, myśląc, że nie znam języka. Trwało to do wielkiej wpadki, kiedy aresztowano większość inteligencji technicznej kopalni, a wraz z nimi odbiorcę wykradanych przeze mnie dokumentów. Ostrzeżona w porę, uciekłam przez zieloną granicę do Warszawy, gdzie znajdowała się już moja rodzina. Niemal bezpośrednio po przyjeździe zaczęłam pracować w firmie drzewnej B. Schmidt (wbrew brzmieniu nazwiska – Polak), równocześnie, jako zaprzysiężony żołnierz ruchu oporu Armii Krajowej, pełniąc obowiązki łączniczki Komórki Legalizacyjnej Oddziału II Obszaru Warszawskiego AK.
Pani Irena: Obowiązywała ją tajemnica wojskowa, której przestrzegała. W domu przebywała rzadko. Po skończonej pracy zarobkowej w biurze znikała bez słowa, wracała przed godziną policyjną. Nieodłącznym towarzyszem był jej narzeczony, Stanisław Górski, właściciel majątku Świerczyn na Kujawach. Mnie umieściła na poczcie, tylko i wyłącznie dla „żelaznych” papierów. […] Wymogła na Rodzicach, żeby zabronili mi wszelkich podziemnych kontaktów. Żyłam jeszcze w pokoleniu, w którym dorosłe nawet dzieci są posłuszne…
Z opowieści Pani Wandy: –Mieszkaliśmy blisko getta. Granica była oznaczona drutem. Na moich oczach Niemiec zastrzelił dziecko żydowskie. Bawiło się piłką i ta piłka potoczyła się pod murem. Pobiegło i … Niemiec zastrzelił. To wzbudziło we mnie wściekłość… Bo to nie był od początku imperatyw: „Idź i walcz”. Nie…
Pani Irena:Nadszedł 1 sierpnia – Godzina W. Ona musiała z pewnością o tym wiedzieć, nie zdradziła się jednak ani słowem, ani zachowaniem. Przecież zdążylibyśmy wyjechać…Wyobrażam sobie, jak ona musiała czuć się wobec nas, narażonych na śmierć, kiedy sama nie mogła temu zaradzić. Trzy dni przedtem dopuściła się niewinnego kłamstwa, opowiadając bajeczkę, że znajomi planują w sierpniu ślub i proszą o przechowanie dwóch „klatek” wódki. […] Wiedziała, co robi. Ci, co przeżyli powstanie, na własnej skórze przekonali się, że za butelkę można było zdobyć jedzenie. Nie za futra ani złoto, tylko właśnie za „czystą”.
Z opowieści pani Wandy: – Sierpień, godzina piąta po południu. Stoję w oknie z najbliższymi i widzę prowadzonego ulicą Sienną pierwszego Niemca – z podniesionymi rękami! Co wtedy czułam…Całe Powstanie było pełne emocji. Nosiła wściekłość.
Trzeba przyznać, że człowiek z duszą na ramieniu szedł tam, gdzie wiedział, że może zginąć. Nie wiadomo było, z której strony można oberwać. Człowiek myślał, żeby ocalić życie. Wychodził z domu i nie wiedział – czy wróci…Ale się szło.
Pani Irena: Mieliśmy tylko maleńki zapas mąki i soli, jedliśmy dziennie po dwa placki wielkości dłoni, przypiekane przez Mamę na gorącej blasze, bez tłuszczu. W tajemnicy przed Rodzicami biegałam z wiadrem parę ulic dalej po wodę, do zrobionej przez naszych chłopców studni artezyjskiej. Prowadziły tam wykopane w pośpiechu rowy – tak płytkie, że nawet zgiętemu do połowy człowiekowi wystawały plecy. Nabierało się pełne wiadro wierząc, że może uda się przenieść, a donosiło przeważnie połowę brudnej, zapylonej cieczy. Po wodę chodzili przeważnie starzy ludzie, a młodzież walczyła i ginęła na barykadach. Nosiłam im tę wodę dwa, trzy razy dziennie, oczywiście w pierwszej kolejności zaopatrując Rodziców. Mama, nieprzytomna ze strachu o Wandę, nawet nie spostrzegała mojej nieobecności. Po paru dniach Niemcy wypatrzyli te pielgrzymki i tam skierowali silny ogień. Ofiar było wiele…
Z fragmentu życiorysu (bez daty), dotyczącego Powstania Warszawskiego, spisanego przez panią Wandę:Koledzy z mojego zgrupowania (Komórka Legalizacyjna Oddziału II Obszaru Warszawskiego AK) z końcem lipca opuścili Warszawę, udając się do partyzantki. Dołączyłam więc do innego zgrupowania, z miejscem pobytu przy ul. Śliskiej. Nawet nie znałam jego nazwy. Pracowałam na I piętrze. Zwracano się do siebie po imieniu lub według szarż. Na parterze i w piwnicy stacjonowali żołnierze. Na punkt dochodziłam względnie bezpieczną trasą – podwórkami Sienna-Śliska. Ulice były pod obstrzałem z działa pociągu pancernego na stacji kolejowej przy ul. Targowej. Praca moja polegała na ewidencji i rozpracowywaniu meldunków z terenu, protokołowaniu, pisaniu na maszynie.
Z opowieści pani Wandy: – Nigdy nie zapomnę… Miałam łączność ze Śródmieściem. Znajomy lekarz przesyłał do mnie różne szyfry. Rolę poczmistrzów pełniły też dzieci dwunasto-, trzynastoletnie. Działo z niemieckiego pociągu pancernego, stojącego na dworcu trafiło gdzieś w pobliżu. Kilkunastoletnie dziecko paliło się na moich oczach…
Pani Irena: Przenieśliśmy się do piwnicy. Siostra była tam rzadkim gościem. Przychodziła ze Stachem, rozczochrana, brudna, zmordowana do granic ludzkiej wytrzymałości, wygłodzona. Wtedy my z Mamą oddawałyśmy im dodatkowo po jednym naszym placku, oni popijali to gorącą „herbatą” i półprzytomni walili się w ubraniach na podłogę. Nie były ich w stanie obudzić żadne naloty czy „krowy”. Zrywali się o świcie
wyskakiwali z piwnicy, w locie zjadali placek, popijając gorącą lurą i znikali do wieczora. Wandzie nieraz udawało się uściskać Mamę, ale mnie nigdy nie spytała, skąd ta woda…
Z fragmentu życiorysu o Powstaniu: Ostrzał na Śliskiej stał się tak intensywny, że przenieśliśmy się na ul. Górskiego, koło Placu Napoleona, do prywatnego mieszkania. Byliśmy głodni i wyczerpani. Raz „ucztę” zorganizował jeden z panów: składała się z puszki sardynek, nadpleśniałych skórek chleba i… butelki spirytusu. Tak było mniej strasznie. W tym dniu właśnie Niemcy rozpoczęli intensywny ostrzał gmachu Prudentialu i okolic. Chcieli ustrzelić zawieszoną na szczycie flagę biało-czerwoną. „Wymacali” i nasz dom …
Pani Irena: Dzień przed oficjalną kapitulacją oboje ze Stachem wrócili wcześniej. Na podwórzu między ruinami rozpalili niewielkie ognisko. Spłonęły tam jakieś papiery, ich bluzy i opaski ze znakiem AK. […] Wanda uklękła przy siedzącej na stołku Mamie, ukryła twarz na jej kolanach i rozpłakała się. […] Na końcu podeszła do mnie: „Całe życie uważałam cię za dziecko, teraz wreszcie dorosłaś. [Gdy] mnie zabraknie, zaopiekuj się Rodzicami. Są starzy i chorzy. Żegnaj. Dziękujemy za wodę!”. Więc jednak wiedziała!...
Nazajutrz z megafonów padł rozkaz, aby ludność gromadziła się w wyznaczonych punktach. Szliśmy w kierunku Pruszkowa. Wanda ze Stachem była z nami, ale bez bagażu. Kiedy konwojowani przez Niemców mijaliśmy pobliski las, wyszli z kolumny i nie oglądając się, ruszyli oboje swobodnie w stronę lasu. Mama zemdlała, co spowodowało zamieszanie w kolumnie. Wanda i Stach zniknęli za drzewami.
Z życiorysu pani Wandy: Po kapitulacji udało mi się uciec z transportu, zadekować się w Skolimowie koło Warszawy w majątku państwa Prekerów. Im to zawdzięczam przetrwanie wraz z trzydziestoma innymi powstańcami aż do wyzwolenia, nie szczędzili bowiem pieniędzy, okupując się Niemcom; ryzykowali wiele. Dzięki im za to! W czasie mego pobytu w Skolimowie pośredniczyłam pomiędzy stacjonującymi we dworze Węgrami a zgrupowaniem Kampinosu. Polegało to na przekazywaniu danych naniesionych na mapy sztabowe, które – niby przez nieuwagę – Węgrz pozostawiali bez straży na kwaterze. Niestety, zostali potem zmienieni na Niemców…
Pani Irena: W Pruszkowie, gdzie znalazłam się z Rodzicami, nastąpiła selekcja: starszych rozparcelowano po gospodarstwach całej Guberni, młodych (w tym mnie) przeznaczono do obozów pracy. […]W Sudetach zgarnęli nas Sowieci, uwalniając obóz. Mogłam już legalnie udać się do Warszawy, do jej ruin, gdzie zastałam Rodziców całych, ale chorych oraz – o radości! – ocaloną młodą parę. Sama wyszłam wkrótce za mąż, zostałam w pobliżu budującej się na nowo stolicy.
Pani Wanda z rodzicami przeniosła się na Śląsk. Opiekowała się nimi do końca ich dni. Pracowała m.in. w Zjednoczeniu Górniczo-Hutniczym Metali Nieżelaznych „Metale” w Katowicach. Nie przyznawała się do swojej akowskiej przeszłości. Jak zapisała w swoich wspomnieniach jej siostra, Stach Górski zaraz po wojnie pojechał na parę tygodni do Krakowa, by przed ślubem z Wandą uregulować swoje sprawy rodzinne i majątkowe. Więcej do Katowic nie wrócił, słuch o nim zaginął. Pozostała samotna.
Kiedy Wanda – piszepani Irena – zaczęła go szukać, kilku kolegów z AK doradziło jej, żeby tego stanowczo zaprzestała, jeżeli chce zachować własną skórę i spokój Rodziców. Siostra posłuchała ich, ale od tej pory zamknęła się w sobie, przestała być dawną Wandzią…
*
To prawda, trudno było Panią Wandę skłonić do opowieści. „Szare życie szarego człowieka” – to było jej ulubione powiedzenie o sobie. Kiedy w latach 80. siedziała naprzeciwko mnie przy biurku w Muzeum Historii Katowic, zawsze elegancka i uprzejma, nigdy nie wspomniała nawet o świetnej przeszłości rodu Karnkowskich herbu Junosza.
O własnej przeszłości i życiu też nie mówiła.
W Zarządzie Oddziału Katowickiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, gdzie udałam się w styczniu 2010 roku, wiceprezes, pan Mieczysław Piszczek, długo szukał danych pani Karnkowskiej w segregatorach. Dzięki temu wiem, że pani Wanda ma stopień podporucznika, że przyznano jej Odznakę Akcji „Burza” i Krzyż Armii Krajowej.
Pod koniec stycznia lub zaraz na początku lutego odwiedziłam panią Wandę już w „Kombatancie”, gdzie ze względu na sytuację i stan zdrowia, przyjęto ją w trybie przyspieszonym.
–Jak to dobrze, żeś przyszła –przywitała mnie. –Ale, widzisz, tak trudno rozmawiać przy szpitalnym łóżku…
Powiedziała tylko: – Całe życie kochałam bardzo Polskę. I kocham nadal, mimo że nieraz jest bardzo biedna…A w czasie Powstania to był i zapał, i lęk, i wściekłość. Kiedy się obejrzę w tył, dziwię się: „Czy to byłam ja? Czy to ja przeżyłam to wszystko?”…
Wierz mi, wolę najbardziej szare dni, szarą codzienność, niż dni wojny!
I jeszcze dodała tajemniczo: – Wiesz? Starzy znajomi wstają z martwych, przychodzą i rozmawiają. Coraz więcej tych, o których powinnam z racji wieku zapomnieć.
Na pożegnanie: – A więc mam gwarancję twoją, że przyjdziesz!
Skoro dałam gwarancję,pojechałam znowu 9 lutego, poganiana jakimś wewnętrznym impulsem. Zbliżało się południe. Pani Wanda spała pod kroplówką. Nie obudziło jej moje powitanie. W chwilę potem – odeszła.
Pani Wanda Karnkowska należała do tych dzielnych i szlachetnych osób, które wolą pozostawać w cieniu. I to udawało się przez całe długie lata. Myślę, że winniśmy jej przynajmniej wspomnienie.
„Szkoły bez ławek“
Anna T. Pietraszek
Moja szkoła w Falenicy pod Warszawą, podstawowa, już nie istnieje, tak, tylko budynek wciąż na różowo pomalowany, a wokół wielkie sosny, to zostało. Czasem jeżdżę tam popatrzeć. Do dziś tak wiele obrazów stamtąd pamiętam, ale najmocniej utkwił w moim, wtedy dziecięcym sercu, obraz pierwszego dnia. W tamtej szkole.
Ciocia Joanna wzięła na tę okazję urlop w pracy. Miałam nowiutki satynowy, lśniący fartuszek z wielkim, wykrochmalonym białym kołnierzykiem. Ciocia wzięła mnie za rękę i poszłyśmy. Taka wąska ścieżka przez mały sosnowy lasek, potem przez piaszczystą drogę, potem – to najgroźniejsze było – przejście przez tory kolejowe, ciocia uczyła jak przechodzić, jak uważać, do przejścia strzeżonego było stamtąd bardzo daleko...takie to były te czasy. A od torów już widać było szkołę.
Na placu szkolnym – mnóstwo dzieci, odnajdujemy moją klasę, chyba to była I-a A ?
I wyszły do dzieci dwie wychowawczynie, pamiętam, że jedna była bardzo szczupła i jakby powiało od niej chłodem, serce zabiło jakoś niespokojnie, oj, żeby nie u niej być. Druga była okrągła, taka przytulna, roztaczająca ciepło...i to ona okazała się wychowawczynią naszej klasy I-ej. Pan Bóg posłuchał i tego życzenia dziecka.
Szkoła miała ze dwa piętra, podłogę wypastowaną, stare ławki. Dyrektor i pan woźny oczywiście byli „bardzo groźni“. Moja wychowawczyni miała na imię Ala. Jak w elementarzu. Do dziś w myśli nazywam ją „ciocią Alą“. Była cierpliwa, szalenie uważna dla każdego z dzieci. Zauważyłam, że jakoś więcej czasu ze mną rozmawia, na przerwach. Myślałam, że to dlatego, że jako chore i kaszlące wiecznie dziecko, to nie mogę biegać z dziećmi i zostaję w klasie, i dlatego i ona zostaje ze mną. Potem, gdy już dobrze czytałam, często wypytywała mnie o to, co czytam, dlaczego...zaczęłam pisać dziecięce wierszyki, a ona czytała je z wielką powagą...czułam, ze jestem dla niej ważna. Czułam, że „pani Ala“ chce, żebym dużo czytała. Że też lubi, gdy piszę samodzielnie... Czytałam wszystko co wpadło w ręce, także...to co było w wielkiej bibliotece taty, Mickiewicz, Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, to wystarczyło zaledwie na wakacje po II klasie i potem przez III klasę. Potem wyprowadziliśmy się do Warszawy. Tęskniłam za moją pierwszą wychowawczynią, bardzo. Gdy zostałam dziennikarką i reżyserem, bardzo dużo pisałam. Często pisząc widziałam we wracającym wspomnieniu-obrazie oczy mojej Pani Ali. Były brązowe, głębokie, jakieś aż przepaściste, przyglądały mi się uważnie, bardzo uważnie, było w nich wiele ciepła i jakiegoś...szacunku dla mnie, małej kaszlącej chorowitej uczennicy. Urwał nam się kontakt. Dopiero w zeszłym roku, jej siostrzeniec, zaprowadził mnie do jej grobu, na warszawskich Powązkach. Wspominał, że często, bardzo często mówiła mu o mnie...że gdy tylko był w telewizji jakiś mój reportaż, to była dumna i wszystkim to wokół powtarzała: - Ania, to moja Ania !
Byłam w wielu innych szkołach, w świecie.
W Nepalu....w Indiach...w Afganistanie...w Pakistanie....w Afryce...w Izraelu.... w Iranie...
W Nepalu. Wysoko, w Himalajach. Idziemy juz od 10 dni, taka trasa wiosek rozrzuconych u podnóża Everestu, przecinamy rozlegle doliny, rzeki lodowcowe, a na stromych stokach jakby polki skalne, podparte kamieniami i dragami, a na tych polkach wioseczki, niczym rajskie oazy, a to potoczki górskie tam spływają i nawadniają pola, a to piękny ryż albo proso zielenieje...a czasem i bananowiec przy domku... Te poletka są małe, bardzo małe, wydarte skalom wielkich gór. Nie ma tu dróg jezdnych, nie ma telefonów, elektryczności. Domki są z kamienia i gliny, kryte skalami łupkowymi, albo liśćmi kukurydzy. Bardzo ubogo. To nie to samo co na trasie pod Everest, tam chodzą setki turystów i wioski się bogacą. Tu – jak w całym Nepalu, ubogo. Nocujemy w namiocie przy wejściu do chatki. Gospodarze bardzo serdeczni, wieczorem przy palenisku siedzieliśmy grzejąc się wspólnie, pijąc herbatę z mlekiem, albo chang, takie fużlowate piwo ryżowe. Rano synek tych górali zaprowadzi nas do swojej szkoły.
Ruszamy zaraz po 6tej. I dwie godziny marszu przez wioski, doliny. Chlopak ma z 8 lat, chudy, w marnym pełnym dziur ubranku, idzie boso. Tu mało kto miewa buty. Idzie bardzo dumny, ze prowadzi „Polako-Americo“ [bo czy tu ktoś się ma przejmować, ze to nie te same kraje i kontynenty ?]. O ósmej stajemy przed szkołą. Domek, tez z kamieni i gliny, z dachem z łupków. Tyle, ze ma duży otwarty taras, z daszkiem krytym liśćmi, w cieple dni tu odbywają się lekcje. W domku – jedno pomieszczenie, puste. Tylko tablica. Jedyna pomoc naukowa. Nie ma ławek. Bo w tej okolicy prawie nie rosną już drzewa, drewno jest bezcenne, a deski trzeba by nieść z doliny, drogie, a tragarze też kosztowni, musieliby iść przez góry, z deskami na plecach, ze 2 tygodnie ! To Himalaje. I himalajskie odległości.
Uczniów może jest z 15-ro, w rozmaitym wieku. Jest tyle klas ile trzeba, wg wieku uczniów, bo nauczyciel jest jeden. Każdy uczeń ma drewniana malowaną na czarno tabliczkę, kawałek kredy. Cała nauka to pisanie i rachowanie. Jedna godzina rozmawiania po angielsku. O 12tej jest „lunch“, dzieci wyjmują ze swoich szmatek „ciapati“, placuszki z maki i wody, cebulę, czasem i miseczkę z ryżem. Do popicia – woda z potoku. Do domów wracają przed zachodem słońca.
W Indiach to była specjalna szkoła ! Specjalna, bo u misjonarza z Polski. W kolonii trędowatych. Ojciec Marian, verbista, zorganizował szkołę, budował budynki, klasy, kuchnię, toalety z bieżącą wodą, prysznice [na czas upałów]. Najpierw zaczęły tam uczyć się dzieci z rodzin trędowatych. Te dzieci były zdrowe, badane w klinice misji o. Mariana, dokarmiane. Ich rodzice byli trędowaci, bezdomni – ich o. Marian wyszukiwał dogorywających na ulicach, na śmietnikach, pomagał im zbudować gliniany domek, fundował garnki, leczył ich, uczył pracy na farmie kur albo w tkalni na misji. Dzieci dostawały nowe mundurki, szyte na miarę, tornistry, buciki. Dumne, szczęśliwe, szły do szkoły na cały dzień, uczyły się pilnie, kochały szkołę, doceniały ją, wiedziały, ze tylko tu mogą kiedyś stać się dobrymi fachowcami, znaleźć pracę i pomagać swoim rodzicom, najbiedniejszym z biednych.
O. Marian sprowadził do szkoły znakomitych nauczycieli. I wieść rozeszła się po okolicy szybko, jak wysoki jest poziom nauczania w tej szkole... wszystkie przedmioty, jak to w podstawówce, język hindi i angielski. Z czasem dotarły tu komputery. Dzieci na lunch dostają tu co drugi dzień słodkie bułeczki z mlekiem, a co drugi dzień ryź, dowoli, do syta.
Trąd w Indiach uważany jest za stygmat, raz naznaczony – na zawsze naznaczony. Chory wyrzucany jest poza nawias społeczeństwa. Choruje jako żebrak uliczny, a potem dogorywa gdzieś na pustyni, za miastem, jak porzucone zwierzę, w cierpieniu, w opuszczeniu. Największym problemem o. Mariana było to, by sprowadzić do szkoły dzieci ze zdrowych, a najlepiej bardzo bogatych rodzin, z miasta Puri. Udało się, gdy tylko pierwsi absolwenci poszli na egzaminy do innych szkół, średnich. Wszyscy zdawali na najwyższe oceny, byli tam przyjmowani z radością, stawali się chlubą tych szkół. I wtedy – bogatsi zaczęli posyłać swoje dzieci tam, do szkoły niedaleko misji. A potem i ci najbogatsi... Od tych zamożnych obowiązywało czesne. Szło na utrzymanie szkoły, na jej rozwój. Tak tam jest do dzisiaj!
Ta szkoła ma klasy – bez ławek, dzieci siedzą na czyściutkiej podłodze, piszą na swoich tabliczkach, kredą. Dlaczego nie ma ławek? Bo w indyjskich domach z gliny nie ma krzeseł, nikt tu nie umie długo siedzieć ze spuszczonymi w dół nogami, a „po turecku“ siedzą spokojnie, tak są przyzwyczajeni, no i...nie garbią się wcale ! Każda klasa ma tablicę. I swojego wychowawcę, albo wychowawczynię. Uczą się wszystkich przedmiotów, jak w każdej dobrej podstawówce. Jest też obowiązkowa gimnastyka. Jest piękny ogród, by mogły wypoczywać tam, podczas upałów. Jest plac zabaw.
Spełnione marzenie Ojca Mariana Żelazka.
Szkoła w Afganistanie – ta w górach, wysoko, w Dolinie Panczszir, była dla wszystkich marzeniem. Czekali na jej zbudowanie ponad 3 lata, to tutaj wyjątkowo krótko, otrzymali wielki dar od Caritas Internationalis, Cordaid. Ojcowie uczniów, górale z Hindukuszu, sami budowali tę szkołę. Dostali pomoc finansową, żywność, leki, ubrania, sprzęt budowlany, kielnie.
Ale zanim zbudowali szkołę, dzieci uczyły się w cieniu kilkunastu drzewek, które nie zostały zestrzelone ani spalone przez okupanta, armię radziecką. Albo też niektóre klasy musiały siedzieć po prostu na kamykach. Dzwonek szkolny – to był pusty już pocisk rakietowy. Nauczyciele – z wiosek w dolinie, albo zatrudnieni dodatkowo przez Caritas. Matematyka, język pasztu i dari, geografia, podstawy angielskiego. Uczyli się tu sami chłopcy. Bosi, głodni, marnie ubrani. W tej dolinie, wysoko w górach, panuje ostry klimat, chłodne wiatry od gór. Dni słoneczne, ale ten wiatr...taki dokuczliwy. Dzieciaki tu marzą o ciepłych kurtkach, o butach. Potrzebują zeszytów, ołówków, niektóre klasy mają tylko tabliczki do pisania. Pomoce naukowe...? jest jeden globus, ale niedostępny, żeby się nie zniszczył, jest tak wielu uczniów !
Gdy zbudowano szkołę, okazała się wprost piękna. Solidny budynek, murowany. Liczne klasy. W kilku z nich wstawiano ławki, ale tylko dla starszych uczniów. Globus – zamknięto za kratami, w gabinecie dyrektora. Tylko nauczyciel geografii ma prawo go wypożyczać i wszyscy uczniowie wiedzą, że dotykać tego skarbu nie wolno.
Uczniowie. Choć to podstawówka, choć to mali chłopcy, twarze mają jakieś dojrzałe...dorosłe spojrzenia...wszyscy tutaj, każdy z nich, urodzili się w czasie wojny, jak nie z sovietami, to z mudżahedinami, albo talibami. Te dzieci widziały śmierć bliskich wielokrotnie, musiały na całe miesiące chować się z matkami w górach, gdzie było bardzo zimno, panował głód, wielu umierało z głodu i wycieńczenia. Marzyli o powrocie do domów. Wrócili i – znowu dramaty. Tak wielu ojców w tym czasie zginęło, tak wiele domów zrujnowanych rakietami, cała dolina zaminowana. Nie wolno dzieciom ot, tak, biegać, bawić się – tylko niektóre ścieżki są rozminowane. Domy chłodne, ubogie, brakuje opału, drzewa w tej niegdyś pieknej, zielonej, górskiej dolinie – wypalone, ostrzelane. Nie ma moreli ani słodkiej morwy. Kiedyś zapewne odrośnie.
Chłopcy góralscy, tutaj, w Hindukuszu, w Afganistanie, uwielbiają swoją szkołę. Po lekcjach, siedzą w szkole jak najdłużej, tu jest woda, toalety, tu jest zacisznie, bezpiecznie. Podsłuchałam ich uczniowskie plotki: - Wiecie, chłopaki, jak raz był tu jeden pan, bardzo bogaty, kupował od ojca szmaragdy, te z gór, to on miał taką jakby dużą książkę, z ekranem, a w niej mnóstwo zdjęć, kolorowe, i muzyka, i film jakiś był, ta książka była na baterie, a on mówił, że nazywa się komputer!
Gdy zacznie się rok szkolny tutaj, w Polsce, wszystkie dzieci pójdą z plecakami, kolorowymi, w jakichś butach, ubrane, z zeszytami, a w szkole będą pisać na komputerach.
Tam wysoko w górach Afganistanu największe szczęście małych górali to noc bezpieczna w pobliżu rodziców, albo te godziny we wspaniałej szkole, te godziny to także czas radości – i bezpieczeństwa.
Teściowie – nowa rola rodzinna
Teściowie – nowa rola rodzinna
Maria Braun-Gałkowska
Kiedy jest się młodym, łatwo zawiera się nowe znajomości i przyjaźnie. W wieku starszym jest to już trudniejsze, wymaga więcej czasu, oswojenia się z innym sposobem bycia i myślenia, polubienie więc kogoś obcego jest czasami zadaniem naprawdę niełatwym. A takie zadanie staje przed większością ludzi w momencie, gdy ich syn, lub córka, wybierają sobie współmałżonka. Wybierają według własnych, czasem trudnych do przyjęcia preferencji, a potem oczekują, że osoba zupełnie obca, wychowana w innym środowisku, nieraz o innej hierarchii wartości, będzie kochana jak rodzony syn czy córka, mimo, że ta młoda osoba o zupełnie odmiennych nawykach jest nieraz wręcz drażniąca.
Co dziwniejsze, sami narzeczeni, jeśli nie zmroziło się ich już w momencie pierwszego zetknięcia, też najczęściej oczekują, że zostaną pokochani, a jeśli się tak nie stanie od razu, czują jakby żal. Tak to od wzajemnych uraz rozpoczyna się często nowa relacja międzyludzka, ważna nie tylko dla obu stron, ale dla całej grupy rodzinnej. Zaczynając się od niechęci, przeradza się nieraz w wojnę jawną lub podjazdową, doprowadzającą często do rozbicia małżeństwa dzieci lub zerwania przez nie stosunków z rodzicami.
Tak jednak być nie musi, bo jak każdy kontakt międzyludzki, tak i ten nie jest rzeczą nadaną z zewnątrz i sprawą przypadku, ale zależy od uczestniczących w nim osób, a przede wszystkim od ich dojrzałości. Dojrzałość zaś każe spojrzeć na rzecz realistycznie: dwoje obcych ludzi, niezwiązanych pociągiem erotycznym, często z odmiennym sposobem życia i z reguły o dużej różnicy wieku, na zaprzyjaźnienie się musi mieć czas. Przyjaźń taka może się czasem rozwinąć ku wielkiemu pożytkowi obu stron, jeśli od początku nie poczyni się trudnych do naprawienia błędów, a popełniają je i rodzice, i dzieci. Błędy te są oczywiście odmienne, ale ich wspólną cechą jest brak wczucia się w sytuację drugiej strony.
Najczęściej nieporozumienia powstają między synową a teściową. Dziewczyna zwykle nie umie pojąć tego, że choć narzeczonemu wydaje się zachwycająca, to wcale nie znaczy, że ten zachwyt będzie podzielać cała jego rodzina. Powinna więc starać się zrozumieć, że teściowie siłą rzeczy patrzą na nią krytyczniej i ostrożniej. Powinna zrozumieć, że choć teraz ona stała się dla narzeczonego kobietą najważniejszą, dotąd była nią jego matka. Małżeństwo nie musi popsuć kontaktu syna z matką, ale na pewno go zmieni. Jest to więc dla matki zawsze moment trudny, tym bardziej że kochając swe dziecko, w sposób naturalny niepokoi się o to, czy dobrze wybrało towarzysza życia. Jest to dla młodej dziewczyny na pewno trudne do zrozumienia, ale skoro teraz sama ma stać się żoną i matką, powinna zrobić ten wysiłek, a wczucie się w sytuację drugiej osoby jest początkiem dobrego kontaktu.
Tak więc młode synowe i zięciowie powinni przede wszystkim wykazać cierpliwość, dać teściom czas na to by ich polubili, nie zrażać się początkową rezerwą, pokazać, że rzeczywiście zależy im na dobru współmałżonka, a także, że nie zamierzają powodować jego konfliktów z rodzicami.
Dla teściów również zrozumienie swojej sytuacji emocjonalnej jest pierwszym krokiem do ułożenia dobrych stosunków. Jeżeli własne dzieci często drażnią swoim zachowaniem, to tym bardziej młody człowiek wychowany często w innym środowisku i innych warunkach. Ale tak, jak w stosunku do własnego dziecka to „drażnienie” nie zmienia miłości, tak i w stosunku do tego dziecka nowego nie ma ono istotnego znaczenia. W związku z realistyczną oceną cech własnego wieku, powinni dać sobie czas na polubienie synowej czy zięcia, od początku jednak okazując życzliwość. Dziecko urodzone z własnego ciała i wychowane we własnym domu jest oczywiście najbardziej kochane, ale właśnie miłość do niego powinna wskazać na potrzebę pewnego wycofania się we właściwym czasie. Na to trzeba się nastawić od początku – rodzice nie rodzą dziecka dla siebie, ale by odeszło i połączyło się ze współmałżonkiem.
Oczywiście, rodzice chcieliby, żeby ten współmałżonek był jak najlepszy i w okresie namysłu można dziecku radzić w tej sprawie, gdy jednak decyzja zapadnie, choćby nie była po myśli rodziców, należy ją szanować.
Czy grypa zaatakuje nas jesienią?
Czy grypa zaatakuje nas jesienią?
Dr n. med. Krystyna Knypl
Gdy nadchodzą jesienne, deszczowe dni często zdarza się, że zupełnie nieoczekiwanie łapie nas infekcja. Mówimy wtedy: „chyba jakaś grypa mnie bierze”, jednak nie w każdym przypadku mamy do czynienia z grypą w znaczeniu rozpoznania medycznego. Większość z nas na jesieni przechodzi infekcję wirusową grypopodobną.
Osoby dorosłe przeziębiają się średnio 2-4 razy w roku, a dzieci częściej, w niektórych przypadkach nawet do 8 – 9 razy.
Zapadaniu na infekcje górnych dróg oddechowych sprzyja wysuszenie śluzówek, przemęczenie, stres, palenie papierosów lub przebywanie w atmosferze dymu tytoniowego.
Wirusy grypy
Nasz organizm nie jest bezbronny w walce z wirusami czy bakteriami atakującymi nasze drogi oddechowe. Gdy jesteśmy zdrowi pewne mechanizmy obronne chronią nas przed zapadaniem na infekcje. Jest to ruch rzęsek nabłonka, wyścielającego drogi oddechowe, usuwających na zewnątrz wszystkie obce substancje oraz wirusy i bakterie. Ochronnie działają też immunoglobuliny wytwarzane przez śluzówkę oskrzeli. Gdy nastąpi osłabienie mechanizmów obronnych organizmu, atak wirusa staje się łatwiejszy i bardziej agresywny. Wypalenie jednego papierosa powoduje paraliż rzęsek w drogach oddechowych, który trwa 40 minut. Tak więc osoba wypalająca 20 papierosów jest przez 800 minut (to jest ponad 13 godzin!) bardzo podatna na zachorowanie. Drogi oddechowe są wtedy otwarte i nie ma specjalnych przeszkód dla wniknięcia wirusów czy bakterii.
Wirusy grypy są bardzo prymitywnymi organizmami i nie są zdolne do samodzielnego istnienia. Muszą wtargnąć do wnętrza komórek gospodarza, aby móc namnażać się. Gospodarzem może to być człowiek, zwierzę lub roślina. Istnieją trzy rodzaje wirusów grypy: A, B i C. Wirus grypy A występuje u ludzi oraz takich zwierząt, jak świnie, konie czy ptaki. Wirus grypy B występuje tylko u ludzi, natomiast wirus grypy C jest spotykany zarówno u ludzi, jak i u świń.
Wirusa grypy po wtargnięciu do organizmu gospodarza, zmusza go do wytworzenia wewnątrz zainfekowanych komórek warunków do powstawania nowych wirusów. Komórki człowieka pracują pod genetyczne dyktando wirusa. W procesie tym uczestniczą hemaglutynina i neuraminidaza, białka znajdujące się w otoczce zewnętrznej wirusa.
Kiedy możemy rozpoznać grypę?
Grypa jest ostrą chorobą zakaźną, przenoszoną drogą kropelkową. Zaczyna się szybko zwiększającą gorączką, silnymi bólami głowy, suchym męczącym kaszlem, dreszczami i bólami mięśni, ogólnym rozbiciem i osłabieniem.
To poważne schorzenie, wymaga bezwzględnie leżenia w łóżku – przynajmniej do czasu obniżenia gorączki, czyli minimum 5-6 dni, niekiedy trochę dłużej, jeśli jego przebieg jest ciężki. Gorączka trwająca dłużej niż trzy dni, spłycenie oddechu lub uczucie duszności, obecność krwi w plwocinie, obniżenie ciśnienia krwi, znaczne osłabienie, zawroty głowy, oddawanie małych ilości moczu wskazują na ciężki przebieg grypy. W razie wystąpienia któregokolwiek z wymienionych objawów należy bezzwłocznie skontaktować się z lekarzem.
Objawem choroby, który może utrzymywać się dłużej, jest kaszel.Wskutek infekcji wirusowej dochodzi do uszkodzenia nawet 90% powierzchni aparatu śluzowo-rzęskowego. Odnowa tego aparatu trwa 2-4 tygodnie. Uszkodzony i złuszczony podczas stanu zapalnego nabłonek rzęskowy powoduje odsłonięcie receptorów kaszlowych, a te reagują na niewielkie nawet bodźce, próg reakcji kaszlowej jest obniżony i powstaje coś w rodzaju błędnego koła. Utrzymywanie się kaszlu powyżej trzech tygodni po infekcji górnych dróg oddechowych wymaga ponownej konsultacji u lekarza i zwykle wykonania kontrolnego badania, rtg klatki piersiowej.
Nieprzestrzeganie zalecenia leżenia w łóżku grozi wystąpieniem poważnych powikłań, takich jak zapalenie mięśnia sercowego, zapalenie płuc, oskrzeli lub zatok obocznych nosa czy ucha środkowego.
Pojawiająca się w sezonie jesienno-zimowym grypa określana jest mianem grypy sezonowej, w odróżnieniu od grypy pandemicznej, na którą w sezonie 2009/2010 zachorowało wiele tysięcy osób, a zmarło na całym świecie z tego powodu 18,5 tys. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła oficjalny komunikat, że 10 sierpnia 2010 zakończyła się pandemia grypy AH1N1.
Szczepionki przeciw grypie
Ponieważ wirusy grypy charakteryzują się bardzo dużą zmiennością, każdego roku musi być przygotowana szczepionka o innym składzie. Wytyczne odnośnie do składu szczepionki są każdego roku podawane przez Światową Organizację Zdrowia. Odporność powstaje po 2-3 tygodniach od podania szczepionki, dlatego decyzję o szczepieniu należy podjąć z pewnym wyprzedzeniem.
Być może niebawem będzie możliwe szczepienie specjalną szczepionką, zapobiegającą grypie sezonowej oraz pandemicznej. Szczepionka taka ma być skuteczna przez kilka sezonów.
Przed zaszczepieniem się każdy powinien być zbadany przez lekarza, który zdecyduje czy nie występują przeciwwskazania do wykonania szczepienia.
Leczenie chorego na grypę
Najważniejszym zaleceniem, którego pacjent chory na grypę powinien bezwzględnie przestrzegać – jest leżenie. Bardzo ważne jest też właściwe nawodnienie organizmu – konieczne jest picie nawet do 3 l wody mineralnej dziennie. Ze względu na wysoką temperaturę ciała trzeba zażywać leki przeciwgorączkowe; zwykle stosuje się paracetamol. Suchy, męczący kaszel wymaga użycia preparatów hamujących ten objaw. W dalszym etapie choroby, gdy w drzewie oskrzelowym pojawi się wydzielina, wskazane może być zażywanie leków ułatwiających jej odkrztuszanie. Zazwyczaj w grypie niepowikłanej nie zaleca się antybiotyków.
Leki w postaci tabletek, które mogą być stosowane w leczeniu grypy to preparaty z grupy inhibitorów neuraminidazy. W Polsce są dostępne dwa preparaty z tej grupy – są to oseltamiwir oraz zanamiwir. Możliwe jest również stosowanie profilaktyczne tych preparatów, w przypadku gdy doszło do kontaktu z grypą, ale jeszcze nie rozwinęły się objawy chorobowe. U osób chorujących już na grypę inhibitory neuraminidazy powodują skrócenie czasu choroby oraz zapobiegają wystąpieniu poważnych powikłań poprzez hamowanie rozwoju wirusów. W przypadkach profilaktycznych przyjęcie leku powinno nastąpić do 48 godzin od kontaktu z osobą chorą na grypę, przy czym im wcześniej leki są podane, tym większa ich skuteczność. Leki podaje się zwykle 2 razy dziennie przez 5 dni u osób chorujących na grypę.
Etykieta kaszlu
Bardzo ważne jest w okresie jesienno-zimowym przestrzeganie ogólnych zasad ostrożności oraz, tzw. etykiety kaszlu, niestety u nas prawie nieznanej. Konieczne jest częste mycie rąk oraz zakrywanie ust chusteczką higieniczną podczas kichania lub kaszlu. Po oczyszczeniu nosa lub kichnięciu zużytą chusteczkę należy wyrzucić do kosza. Nie można jej używać ponownie.
Kropelki wydobywające się z jamy ustnej podczas kaszlu lub kichnięcia potrafią „frunąć” na odległość nawet 5 metrów. Dlatego, jeżeli nie mamy pod ręką chusteczki, należy kichnąć lub kaszlnąć w stronę swego ramienia, tak aby kropelki wydostające się z jamy ustnej wsiąknęły w nasz rękaw, a nie wylądowały na twarzy osób znajdujących się w pobliżu. Należy też unikać dotykania twarzy, oczu oraz ust.
Jeżeli ktoś źle się czuje, powinien raczej pozostać w domu i nie rozsiewać wirusów w otoczeniu. W okresie zwiększonej zachorowalności na grypę, wskazane jest unikanie zatłoczonych miejsc oraz kontaktów z chorymi osobami. Reguła ta dotyczy zwłaszcza kobiet w ciąży i małych dzieci, osób chorych i o obniżonej odporności.
JAK WYCHOWAĆ RASOWEGO CHULIGANA
JAK WYCHOWAĆ RASOWEGO CHULIGANA
Otrzymywałam kiedyś od pewnego korespondenta z Ameryki listy, do których dołączone były różne materiały, jakie według ich nadawcy mogły mnie zainteresować. I słusznie! Były to różnorodne teksty, często odbite na ksero, wycinki, artykuły, złote myśli. Jeden z nich chciałabym dziś tutaj przedstawić. Jest to tekst zawierający 10 wskazań dla rodziców – które mogą być, w każdym czasie bardzo przydatne. Szczególnie wtedy, gdy mamy trochę więcej czasu na refleksję wychowawczą.
Tekst ten zatytułowano nieco przekornie: "Jak wychować rasowych chuliganów?". Na końcu widnieje informacja, że są to rady policji w Houston w Teksasie; i nie mam pojęcia kto i gdzie to wydrukował, bo mam tylko ten fragment, bez nagłówka.
Otóż posłuchajmy tych "zaleceń". Może warto się nad nimi zastanowić.
Aby więc wychować "rasowych chuliganów”:
1. Od wczesnych lat należy dawać dziecku wszystko, czego tylko pragnie.
2. Trzeba śmiać się z jego nieprzyzwoitych i grubiańskich słów. Będzie się uważać za mądre i dowcipne.
3. Należy je odgradzać od wszelkich wpływów religijnych. Żadnej wzmianki o Bogu. Nie posyłać na religię, nie nakłaniać do Kościoła. Gdy dorośnie, samo wybierze sobie religię i światopogląd.
4. Nie wolno mówić dziecku, że źle postępuje. Nigdy! Biedactwo gotowe nabawić się kompleksu winy. A co będzie, gdy później przydarzy mu się nieszczęście –np. gdy je zaaresztują za kradzież samochodu? Ile się nacierpi w przekonaniu, że całe społeczeństwo je prześladuje.
Tu przypominam, że cytuję zalecenia dla rodziców, jak wychować rasowych chuliganów. A więc czytajmy dalej:
5. Konsekwentnie róbcie wszystko za dziecko: gdy porozrzuca dokoła rzeczy, sami je podnieście i połóżcie na swoim miejscu. W ten sposób nabierze przekonania, że odpowiedzialność za to, co robi, nie spoczywa na nim, ale na otoczeniu.
6. Pozwalajcie dziecku wszystko czytać, wszystko oglądać w telewizji, wszystkiego spróbować. Tylko w taki sposób nabierze doświadczenia i pozna, co jest dla niego dobre, a co złe.
7. Kłóćcie się zawsze w jego obecności. Gdy wasze małżeństwo się rozleci, dziecko nie będzie zszokowane.
8. Dawajcie mu tyle pieniędzy, ile zechce. Niech nie musi ich zarabiać. Byłoby rzeczą tragiczną, gdyby musiało się tak męczyć, jak wy kiedyś.
A oto i ostatnie zalecenia, dla wychowania sobie w domu rasowego chuligana:
9. Zaspokajajcie wszystkie jego życzenia. Niech odżywia się jak najlepiej, używa trunków i narkotyków, ma wszystkie wygody. Gdyby odczuwało jakiś brak, nie będzie sobą, stanie się człowiekiem nerwowym, obdarzonym kompleksami.
10. Stawajcie zawsze w obronie dziecka. Obojętnie z kim popadnie w konflikt –z policją, nauczycielami czy sąsiadami. Nie wolno dopuścić, by dziecku ktoś wyrządził krzywdę, tylko ono może bezkarnie krzywdzić innych (poczynając od babci, kolegów itp.)
I wreszcie uwaga końcowa:
Jeśli mimo takiej wolności i przywilejów, jeśli mimo tylu
dowodów waszej miłości, dziecko wam się nie uda i nie wyrośnie z niego chuligan, to nie potrzebujecie winić samych siebie. Zrobiliście sami, co tylko się dało, aby je zepsuć. Po prostu dziecko nie zrozumiało waszego poświęcenia.
Oto i cała recepta. Proste, nieprawdaż? I już wielu ludziom to się udało. A teraz mamy w gazetach i w telewizji wiele przykładów na sukces wychowawczy – inaczej. Nie musimy czekać do wakacji, aby zbierać plony tej filozofii wychowania – bezstresowego, swobodnego, bez ograniczeń i hamulców.
Elżbieta Nowak
„Mała” – godna chwały
Barbara Wachowicz
Była najmłodszą sanitariuszką legendarnego Harcerskiego Batalionu Armii Krajowej „Zośka”. Drobna, szczuplutka, niziutka otrzymała nieoficjalny pseudonim „Mała”. W grudniu roku 1944 – roku Powstania Warszawskiego ukończyła piętnaście lat.
Lidia Markiewicz-Ziental, porucznik AK, wybitna prawniczka, będzie jedną z czołowych bohaterek V tomu mego cyklu „Wierna rzeka harcerstwa” zatytułowanego „Gotowi do lotu”.
„Jesteśmy gotowi do lotu, którego zła siła nie przetnie” – pisali jej towarzysze broni. We wrześniu 1939 roku, gdy zła siła przecięła bezlitośnie ich lot, Lidka nie miała jeszcze dziesięciu lat.
„Ogniowy chrzest”
Ród był warszawski z dziada pradziada. Dom przy ulicy Nowolipki emanował tradycją i pamięcią, pełen skarbów powstańczo-styczniowych, bo w roku 1863 prapradziad ruszył w bój. Czarne krzyżyki praprababki i ciemne korale – symboliczną biżuterię Polek, znak żałoby – przechowywano z pietyzmem. Wszystko przepadło w ogniach płonącej Warszawy.
Ojciec – Eugeniusz Markiewicz wkrótce po ślubie z piękną panną Stanisławą, który odbył się już w wolnej Polsce w lutym 1919 roku, walczył jako ochotnik pod dowództwem generała Józefa Hallera w wojnie polsko-bolszewickiej. Ranny w bitwie pod Lidą – ocalał, powrócił. Był cenionym przemysłowcem, właścicielem fabryki produkującej części do maszyn rolniczych. W domu zasobnym i pogodnym królowały dwie babcie – Eleonora po mieczu i Józefa po kądzieli. Snuły opowieści rodzinne, czytały dziatwie bajki, wspomagały matkę w zarządzaniu domostwem, pełnym harmonii i miłości.
Dziatwy było pięcioro. W porządku chronologicznym wymieniając: Zena (ur. 1919) – najstarsza, liryczna i rozmiłowana w poezji, Leonia (ur. 1921) – studentka dziennikarstwa, najwcześniej poślubiona przez Janusza Kozieradzkiego, młodego poliglotę, Zbigniew (ur. 1924), który marzył o medycynie, Jerzy (ur. 1928) – zafascynowany harcerstwem i beniaminek rodziny – najmłodsza Lidka (ur. 17 grudnia 1929 roku).
W każdą niedzielę cała familia szła do kościoła świętego Augustyna, który stał się rodzinną świątynią. Tu chrzczono dzieci, tu przyjmowały I Komunię świętą. Po wojnie – Stanisława Markiewiczowa stanie się chrzestną matką sztandaru kościoła. Z dzieł świętego Augustyna – wielkiego uczonego, doktora Kościoła, cytowała przesłanie: „Prawdziwa wolność polega na czynieniu dobrze z radością”.
Rodzice preferowali wychowanie w szkołach katolickich. Lidka była uczennicą szkoły sióstr szarytek, działającej przy tymże kościele świętego Augustyna. Szarytki w swych skrzydlatych kornetach, dobre duchy opiekuńcze chorych, prowadziły nauczanie na świetnym poziomie. Przygotowywały też Lidkę do pierwszej Komunii, która stanie się najważniejszym przeżyciem dzieciństwa obok pielgrzymki na Jasną Górę.
Siostry kierowały swe wychowanki do gimnazjum i liceum noszącego imię Anieli Hoene-Przesmyckiej, niezwykłej szkoły, która działała od roku 1886 pod patronatem Katolickiego Związku Polek – Patriotek Polskich. Założycielka i wieloletnia przełożona pensji Aniela Hoene-Przesmycka była żoną sławnego Zenona „Miriama” – niestrudzonego odkrywcy dzieł Norwida. Gdy w roku 1942 trzynastoletnia Lidka została uczennicą szkoły, prowadzącą oczywiście tajnie nauczanie, pani Aniela już nie żyła, ale pamięć o niej i duch niezłomnej polskości – trwał. Uczono panny jednak nie tylko zakazanej przez niemieckich okupantów historii i literatury ojczystej, lecz także języków, z francuskim na czele i... gotowania. Do dziś ciasteczka kruche według przepisu Lidki – to rarytas nad rarytasy. Szkoła mieściła się przy ulicy Mazowieckiej 4 i tamże mieszkał „Miriam”.
Mówi Lidka:
– Był już bardzo sędziwy, przekroczył osiemdziesiątkę, ale umiał pasjonująco opowiadać, gdy wiódł nas w świat norwidowskiej poezji. Zebrał ogromne archiwum dzieł i korespondencji Norwida, a w poszukiwaniach wspierała go dzielnie żona, którą nazywał swego „życia i entuzjazmów towarzyszką”. To właśnie pani Aniela odnalazła i ocaliła cenny blok listów Norwida do Konstancji Górskiej. Swe norwidiana „Miriam” przechowywał w masywnych skrzyniach – i te zbiory cudem ocalały z pożogi powstania. A był wśród nich rękopis poematu „Fortepian Chopina”!
Dzięki „Miriamowi” poznawałyśmy też twórczość Karola Huberta Rostworowskiego, do dziś pamiętam ów wiersz, który kończył się słowami: „Ogniowy przyjmij chrzest i pod Ojczyzny stopy ściel biało-czerwony trud”.
Gdy przyszedł „ogniowy chrzest” września 1939 roku oboje rodzice Lidki wpisali się w działania Straży Obywatelskiej, ustanowionej przez prezydenta Stefana Starzyńskiego. Ojciec zabezpieczał mienie cywilne i wojskowe, zabiegał o żywność dla najbiedniejszych warszawiaków i uchodźców, czuwał nad gaszeniem pożarów. Matka prowadziła punkt opatrunkowy dla rannych żołnierzy. Całą okupację, aż do aresztowania 11 sierpnia 1944 roku Eugeniusz i Stanisława Markiewiczowie działali w Radzie Głównej Opiekuńczej, organizując pomoc dla uwięzionych w niemieckich obozach żołnierzy polskich. Jesienią 1942 roku, trzynastoletnia Lidka złożyła przyrzeczenie harcerskie na ręce drużynowej Organizacji Harcerek Alicji Gołod-Gołębiowskiej, pseudonim „Lusia”. Dziewczęta zostają włączone do działań organizacji Małego Sabotażu „Wawer”, dowodzonej przez druha Aleksandra Kamińskiego. Lidka roznosi „Biuletyn Informacyjny” – największe pismo podziemnej Europy, jest łączniczką, przechodzi szkolenie sanitarne, spieszy z pomocą samotnym i chorym.
Mówi Lidka:
– Odwiedzałyśmy Marię Rodziewiczównę, która była przed wojną jedną z najsławniejszych polskich pisarek. Zaczytywałyśmy się w „Lecie leśnych ludzi”, „Dewajtisie”, czy szlachetnym romansie „Między ustami a brzegiem pucharu”.
Pani Maria, energiczna i krzepka, mimo ciężaru lat i przeżyć, wierzyła, że po wojnie powróci na swoje ukochane Polesie i obiecywała nam miód ze swojej pasieki w chacie leśnych ludzi...
„... i otrze Bóg łzę”
1 sierpnia 1944 roku wybucha Powstanie Warszawskie. Lidka dodaje sobie trzy lata, żeby dostać przydział do patrolu sanitarnego 3 kompanii Harcerskiego Batalionu AK „Zośka” dowodzonej przez harcmistrza Miłosława Cieplaka – „Giewonta”. Pierwsza wielka akcja bojowa, w której bierze udział, to zdobycie przez „Zośkowców” obozu na Gęsiówce, gdzie uwalniają 348 Żydów różnych narodowości, którym groziła śmierć. Wynędzniali ludzie w pasiakach szaleją z radości, entuzjastycznie witając swoich wybawców. Ale dla Lidki to jest dzień pierwszej śmierci.
Mówi Lidka:
– Podczas ataku na Gęsiówkę śmiertelnie ranny został Julek Rubini, pseudonim „Piotruś”. Był taki jasny, słoneczny dzień, a „Piotruś” umierał. Słabnącym głosem prosi, żeby zawiadomić jego ukochaną dziewczynę i zaczyna się modlić: „Ojcze nasz...”, „Zdrowaś Maryja...”. Już przy „...łaskiś pełna” – głos mu się załamuje i ucicha... To pierwsza śmierć. Płaczemy. Potem łez zabraknie. Piotruś ma jeszcze godny pogrzeb. Nasz kapelan Zgrupowania „Radosław”, do którego należy „Zośka” – Ojciec Paweł, ksiądz Józef Warszawski żegnał go...
„Ci są, którzy przyszli z ucisku wielkiego i obmyli szaty swoje, i wybielili je we krwi Baranka i służą Mu... Baranek będzie nimi rządził i poprowadzi ich do źródeł wód żywota i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu...”.
11 sierpnia 1944 roku Batalion „Zośka” wycofywał się po krwawej walce z Woli na Stare Miasto. Tegoż dnia z mieszkania przy ulicy Nowolipki Niemcy wyprowadzają rodziców i najmłodszego brata Lidki – Jurka. Wywiozą ich do obozów koncentracyjnych.
Lidka znajdzie się w centrum walk powstańczych na Starówce. Jej towarzysz broni – Staszek Romanowski „Kajtek”, napisze o niej, nazywając ją córką pułku: „Najmłodszym żołnierzem była Lidka, zwana przez wszystkich »Małą«. Brała udział w ciężkich walkach na terenie Woli, Powązek, w gruzach getta, przy natarciu na Dworzec Gdański, gdzie odznaczyła się szczególnie bohaterską postawą, wydobywając spod silnego ostrzału ciężko rannych i udzielając im pomocy”.
18 sierpnia została ranna. Sama założyła sobie opatrunki i nie przerwała opieki nad rannymi. 22 sierpnia – drobniutka i mała stanęła w szeregu na pogrzebie harcmistrza Staszka Kozickiego – Howerli, dowódcy plutonu. Widać ją na jedynym zdjęciu, jakie się zachowało z pożegnań powstańczych „Zośki”. Kompania „Giewonta” obejmuje placówkę przy ulicy Zakroczymskiej, walcząc bez wytchnienia, bez posiłków, pod groźbą ciągłych nalotów. 29 sierpnia „Giewont” wysyła Lidkę i „Lusię” do szpitala na Długą, by pomogły tam ratującemu rannych zespołowi doktora „Broma” – Zygmunta Kujawskiego. 30 sierpnia kompania, otrzymawszy zmianę, szykuje się do odmarszu. Nie zdążą...
Mówi Lidka:
– Na Długą przybiegł „Kajtek”, wołając: Zginęli! Wszyscy zginęli!
Niemieckie bomby zdruzgotały dom i zasypały całą moją kompanię. Nie sposób opisać, co się czuje, gdy stoimy nad grobem przyjaciół, którzy jeszcze wczoraj byli z nami.
Co roku, 30 sierpnia Lidka staje przy symbolicznym głazie przy ulicy Zakroczymskiej i prowadzi apel poległych. Wielu z nich już tylko ona pamięta...
Męczeństwo kanałów
Mówi Lidka:
– 31 sierpnia, po nieudanej próbie przebicia się do Śródmieścia, otrzymujemy rozkaz zejścia do kanałów na Placu Krasińskich. Możemy zabrać ze sobą tylko lżej rannych. Ciężko ranni muszą pozostać. To chyba najgorsze przeżycie z powstania.
Jest przy mnie „Lusia” i „Kajtek”, który cały czas dodaje nam otuchy i odwagi. Przejmuje nas mrok i chłód kanału, mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w grobowcu. Wleczemy się w wodzie i nieczystościach, które są coraz wyżej. W pewnym momencie okazuje się, że zgubiła nas czołówka prowadząca kolumnę. Sytuację ratuje Staszek Sieradzki „Świst”, który nie znając drogi, odważnie podejmuje się przewodnictwa. Znajduje drogę dotykając ścian kanału, by wyczuć miejsca wytarte ze szlamu przez przechodzących przed nami. Po męczeńskiej wędrówce pół-żywi, brudni i śmierdzący wypełzamy z włazu Śródmieścia. Oszałamiająca cisza. W oknach szyby. Ludzie czyści i schludni. My wyczerpani, mokrzy, kulimy się z zimna i głodu...
Odnajduję moją siostrę Lenę, która pełni funkcję łączniczki. Śpimy, jemy, dostajemy buty! 5 września – niezwykłe przeżycie, Ojciec Paweł daje ślub dwóm powstańczym parom. Jedną z nich są Irka Kowalska i „Czarny Jaś” Wuttke, którzy staną się bohaterami książki druha Aleksandra Kamińskiego „Zośka i Parasol”. Jaś zginie w kilkanaście dni po ślubie, Irkę zamordują Niemcy już w niewoli.
Na moją prośbę doktor „Brom” przydziela mnie do najmłodszego plutonu harcerskiego, z którym idę na Czerniaków. Tam zaczyna się piekło. Niemcy nacierają zewsząd. Podwórka i ulice pełne są grobów. Nie ma leków, nie ma jedzenia. W piwnicach, gdzie trwają prowizoryczne szpitale, słychać jęki rannych i modlitwę o pomoc. Ojciec Paweł – duchowy opiekun, jest z nami, pociesza i wspiera. Doktor „Brom” mimo szalonej i ofiarnej pracy nie jest w stanie pomóc. Umierają na naszych rękach, często bezimienni. Ginie moja przyjaciółka i opiekunka „Lusia”, w potwornym wybuchu, który zawalił budynek. Spotkał ją ten sam los, co naszych żołnierzy na Starówce. A ja żyję.
Wreszcie łączniczka z Mokotowa wyprowadza nas kanałami. Każdy z nas prowadzi rannego. Na Mokotowie resztki naszego datalionu biorą udział w ataku na Królikarnię. Kiedy podbiegam do rannego, pocisk uderza mnie w twarz. Mam dziurę w policzku. Na szczęście nos jest w całości. Kolejna ewakuacja kanałami. Dla mnie po raz trzeci. Idziemy w ciemnościach i w śmierdzącej mazi kilkanaście godzin do Śródmieścia. To koniec.
„Matka Najświętsza ma nas w opiece”
6 października 1944 roku Lidka wychodzi z Warszawy z siostrą i szwagrem. W Kielcach udaje im się uciec z transportu i przedzierają się aż do Zakopanego.
Mówi Lidka:
– Tatry są piękne i wolne. Ale ja koniecznie chcę wrócić do Warszawy. Może tam czekają na mnie Zena i Zbyszek. Może wrócą rodzice i Jurek. Dobrnęłam w marcu 1945 roku. Poczułam się jak duch wśród ruin. Gdzie jest moja Warszawa? Dokąd mam iść? Kto mi pomoże? Przypomniałam sobie, że do ojca przyjeżdżali franciszkanie z Niepokalanowa. Powlokłam się do kościoła. Tuż obok zginęła moja kompania, ale kościół był już odbudowywany. Poczciwy zakonnik, który otworzył furtę zapytał: - Kto ty jesteś chłopcze? Bo stał przed nim stworek w łachmanach i porciętach, wystrzyżona chudzina. Zabrali mnie ojcowie franciszkanie do Niepokalanowa, gdzie już działała ich szkoła. Atmosfera tej szkoły i klasztoru była urzekająca. Franciszkański świat ciszy, ukojenia i miłości wszelkiego Bożego stworzenia jak w „Hymnie” świętego Franciszka. Ale ja chciałam wrócić do domu. I latem 1945 byłam znów w Warszawie na parterze naszego domu, który we fragmencie ocalał. Jesienią wrócił Jurek z obozu w Oranienburgu, wróciła z tułaczki babcia Józefa. Wiedzieliśmy już, co stało się ze starszym rodzeństwem. Zena, łączniczka AK, zginęła zamordowana przez Niemców w szpitalu Karola i Marii, ciężko raniona, gdy sama opatrywała rannych. Zbyszek, student tajnej medycyny, nie chciał opuścić rannych w szpitalu powstańczym na Dzikiej. Wszystkich Niemcy wymordowali. Ojciec był w Buchenwaldzie, mama w straszliwym Ravensbrück. I nagle dotarł do nas list od niej ze Szwecji! Uratowana. Ocalona. Czym prędzej piszę do niej, zatajając śmierć Zeny i Zbyszka. I dostaję odpowiedź datowaną 6 września 1945: „Moja Najukochańsza, Najdroższa Córeczko Liduś! Jak bardzo ucieszyłam się, jak wiele radości i słodyczy przynoszą mi Twoje słowa. Nie wyobrażasz sobie Moja Maleńka Liduś, jak bardzo jestem szczęśliwa, że moja Córeczka pamięta o swojej matce, która by chciała w tej chwili zamienić się w ptaszka i lecieć do swoich kochanych dzieci, męża, naszej Ojczyzny, tak Drogiej i Kochanej. Nie wyobrażasz sobie, jak strasznie jest przeżywać samotność w obcym kraju, jak straszna tęsknota za swoją Ojczyzną. Najdroższe Dziecko, cieszę się bardzo, że masz tak zdrowy pogląd na życie, że nie przejmujesz się warunkami, jakie obecnie są, że z odwagą i mężnie pokonujesz wszystkie trudności. Liduś pamiętaj, że kto nie zazna goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie i cieszmy się, że i nam przypadło w udziale nieść Krzyż, który Jezus Chrystus niósł na Kalwarię. I pamiętajmy o tym, że Matka Najświętsza ma nas w swej opiece i udziela nam wciąż swego Nieustającego Ratunku. Dziecko Kochane, wierzyłam święcie, że przeżyjemy, że przetrwamy, że znów będziemy razem, że Matka Najświętsza zgotuje nam prawdziwą Radość Życia. Bo pomyśl sobie, co znaczy majątek, co znaczy dobrobyt, gdyby nas już nie było, gdyby kogoś z ukochanych zabrakło. Będąc w obozie, modliłam się, aby Matuchna Najświętsza Niepokalana połączyła nas razem. Córuchno napisz mi, jakie kościoły pozostały? Módl się do Matuchny Niepokalanej o powrót dla nas, których jeszcze brak. Z utęsknieniem oczekująca powrotu, zawsze kochająca Was matka”.
Mówi Lidka:
– 24 października wrócił tata. Natychmiast zaczął odbudowę. W tydzień potem,
1 listopada wróciła mama. Zaczął się odradzać dom. Odnaleźliśmy się z „Zośkowcami”. Zaczęła powstawać kwatera Batalionu „Zośka”. Szukaliśmy matek i rodzin poległych. Koledzy zaczynali studia. Ja chodziłam do Liceum in. Generała Józefa Sowińskiego, który bronił Woli w 1831 roku. Ojciec nie pozwolił mi się ujawnić. Dzięki temu uniknęłam aresztowania, gdy bohaterowie „Zośki” znaleźli się w więzieniach. Straszny czas. Ale i ten przetrwaliśmy. Po maturze, gdy chciałam zdawać na prawo, zażądano ode mnie... świadectwa moralności!
Lidka ukończyła prawo i urodziła synów bliźniaków, tego samego 1954 roku. Stworzyła im kochający, ciepły dom. Dziś ma już wnuki i jednego prawnuka. Kiedy leżała w szpitalu po operacji bioder – synowie odwiedzali ją codziennie. Wnuczka Dorotka mówi: – Kocham babcię! Jest jak promień światła i słońca.
Taka jest. Przez wszystkie lata obejmowała światłem pomocy i pamięci żołnierzy „Zośki”. Wielokrotnie swą wiedzą doskonałego prawnika służyła walce o sprawiedliwość. Awansowana do stopnia porucznika Lidia Markiewicz-Ziental pseudonim „Mała” jest odznaczona Krzyżem Walecznych, Krzyżem Zasługi dla Harcerstwa z Rozetą i Mieczami, Medalem Zwycięstwa i Wolności, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem „Godnemu Chwały” – przyznawanym „szczególnie zasłużonym żołnierzom Powstańczych Służb Sanitarnych za męstwo i poświęcenie”.
W konkursie „Arsenał Warszawa” uczennica Liceum im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego Magda Nielipińska wybrała w roku 2010 za bohaterkę swej pracy Lidkę – „Małą”. Dlaczego? – Chciałam zrozumieć, jak po tylu strasznych przeżyciach można zachować tyle siły, optymizmu, pogody, wiary w ludzi i piękno życia – odpowiada.
Jezus zmęczony drogą siedział przy studni
Jezus zmęczony drogą siedział przy studni
Ks. Mirosław Jasinski
W ziemskiej ojczyźnie Jezusa można zadziwić się ilością, różnorodnością irozmiarami zbiorników wodnych: ukryte w skalistym podłożu cysterny, urocze sadzawki, sztuczne stawy wybudowane na otwartej przestrzeni, głębokie studnie, a do tego szyby, tunele, akwedukty i kanały. Wszystko po to, by starożytny mieszkaniec tej ziemi mógł cieszyć się w miarę ciągłym dostępem do drogocennej słodkiej wody, którą zwykle trzeba było racjonować. Najciekawsze są chyba cysterny i studnie. Te pierwsze spotkać można niemal przy każdym większym budynku. Ogromna jaskinia o butelkowatym kształcie, wydrążona w wapiennej skale, która w porze deszczowej (od listopada do kwietnia) napełniała się wodą, a w lecie mogła służyć za doskonałą kryjówkę przed nieprzyjacielem lub tymczasowe więzienie dla skazanego. Osadzający się na dnie tych zbiorników szlam, a także plechy glonów, pokrywające ściany łatwo wabiły chmary insektów i gromady płazów. W konsekwencji cysterny często stawały się siedliskiem bakterii, a zgromadzona w nich woda powodem licznych infekcji i epidemii. Co innego studnie. Wydrążone długim i solidarnym wysiłkiem jakiegoś klanu lub pokolenia, umożliwiały zaczerpnięcie krystalicznie czystej wody wprost z bijącego źródła. Studnie stawały się bazą i fundamentem każdej społeczności przechodzącej z wędrownego na osiadły tryb życia. Były zalążkiem przysiółków, wiosek i miast. Biblia odnotowuje kilka poważnych kłótni pomiędzy klanami i pokoleniami o dostęp do studni. Ich ślady odnaleźć można, m.in. w nadawanych studniom nazwach: "Zwada", "Sprzeczka", "Przestronność". Ale w czasach spokoju każda studnia była ważnym miejscem spotkań. To tu skupiało się całe towarzyskie życie każdej społeczności. Tutaj, przy pojeniu bydła, spotykały się wędrujące w poszukiwaniu pastwisk klany i rody. Tu najłatwiej można było poznać przyszłą żonę lub męża. I tu właśnie chętnie objawiał się człowiekowi Bóg. Przy studni o pięknej nazwie Lachaj-Roj (Poświęcona Bogu żyjącemu, który widzi), Hagar, niewolnica Abrahama, od Anioła Pańskiego dowiedziała się, że stanie się matką wielkiego ludu. Przy studni, urodzony i wychowany w Egipcie Mojżesz, wymieniał swoje poglądy z Madianitkami. Przy studni wzięło początek wiele ważnych związków małżeńskich, m.in. Izaaka i Rebeki (Rdz 24), Jakuba i Racheli (Rdz 29), Mojżesza i Sefory (Wj 2). Kunsztowny opis spotkania Jezusa z Samarytanką przy studni Jakuba w Sychar jest kwintesencją tych wszystkich biblijnych opowiadań. Można czytając siąść jak przy studni, i zgłębiać zadziwiający dialog kobiety z mężczyzną, Samarytanki z Żydem i człowieka z Bogiem. Trzeba tylko zabrać ze sobą pojemny czerpak odwagi i tęgą linę wysiłku. Bez nich można wprawdzie dojść do studni, ale umrzeć z pragnienia. Leniwym i opieszałym muszą wystarczyć zbutwiałe newsy z jakiegoś kolorowego wprawdzie, ale stęchłego piśmidła-cysterny.
Prawo do bycia starym
Maria Braun-Gałkowska
Przychodzi czas zasłużonego odpoczynku – trzeci wiek. O tym okresie życia, psychologia ma najmniej do powiedzenia, bo autorzy badań są najczęściej w wieku średnim i starość nie wydaje im się zbyt atrakcyjnym przedmiotem dociekań. Badań psychologicznych jest więc stosunkowo niewiele, za to dużo opisów popularnych, przedstawianych w opiniach publicystycznych, przysłowiach i żartach.
Skojarzenia ze starością są zwykle (i to niezależnie od wieku) negatywne, a żarty gorzkie, bo wyrażają lęk i niepokój przed starością własną – odległą lub bliską – ale zawsze niepokojącą. Niepokój dotyczy chorób, a jeszcze bardziej utraty samodzielności i uzależnienia od innych, a wyraża się w unikaniu nawet słów „starość” i „ludzie starzy”, a zastępowaniu go synonimami takimi jak: ludzie starsi, późna dorosłość, wiek podeszły, trzeci wiek.
Starość staje się czymś wstydliwym, a przymiotnik „stary” rodzajem obelgi. Obecność w społeczeństwie osób starych jest najczęściej ignorowana i bardzo trudno jest kupić szersze obuwie, lub dobrze skrojoną odzież większych rozmiarów. Ławki, na których idąca ulicą osoba stara mogłaby przez chwilę odpocząć, bywają usuwane, a napisy na produktach są często drukowane tak drobnymi literami, że nie można ich przeczytać, nawet w okularach. Prezenterzy w mediach starają się mówić bardzo szybko, tak że osoby gorzej słyszące (co polega najczęściej na problemach z selekcją dźwięków) niewiele mogą zrozumieć. Starość jest ignorowana – nieobecna.
Temu smutnemu obrazowi starości przeciwstawia się obraz inny – ludzi w podeszłym wieku pełnych życia i energii. Są to ludzie kształcący się, wędrujący po górach, chodzący do siłowni i na dyskoteki, bez zmarszczek (usuniętych przez znakomite kremy), z często zmienianym kolorem włosów (przez szampony koloryzujące,bo jesteś tego warta) i prowadzących atrakcyjne życie seksualne.
Taki obraz jest optymistyczny i zapewne proponowany w dobrej wierze, ale u części osób starzejących się może również budzić niepokój, gdyż stwarza rodzaj obowiązku bycia ciągle młodym i energicznym, „zakaz bycia starym” i budzi pytanie: co będzie gdy się jednak naprawdę zestarzeję?
Obydwa te podejścia wydają się jednostronne, gdyż przedstawiają starość tak, jakby wszyscy ludzie starzy stanowili grupę jednorodną, podczas gdy wiadomo z doświadczenia, że podobnie jak młodzi bywają różni, tak i starzy bardzo różnią się między sobą.
W literaturze przedmiotu, różnice te opisywane są przede wszystkim z punktu widzenia wieku: wczesna starość i późna starość, przy czym ludzie we wczesnej starości (60 – 70 lat) wobec obecnego przedłużenia ludzkiego życia, właściwie nie są jeszcze starzy. Można raczej mówić o nich jako o ludziach starzejących się, a określenie „starzy” odnosić do osób po 70 roku życia. Dla tych, naprawdę starych osób, można tworzyć inne typologie, a szczególnie ważne wydają mi się dwie sprawy. Ludzie starzy różnią się między sobą stopniem aktywności i stopniem życzliwości dla innych.
Biorąc pod uwagę oba te wymiary, można (oczywiście ze znacznym uproszczeniem) wymienić cztery typy ludzi starych, gdyż można być zarazem:aktywnym i egoistycznym, aktywnym i altruistycznym, wycofującym się i egoistycznym, wycofującym się i altruistycznym. Typy te można by przy użyciu terminów psychologicznych nazwać bardziej fachowo, ale ponieważ cechy osobowości mają w psychologii znaczenie ściśle określone, można też nazwać je językiem potocznym: samolubni, życzliwi, gderliwi iłagodni.
Samolubnito tacy, którzy są witalni, energiczni, a zarazem spontanicznie, lub pod wpływem porad kierowanych do seniorów, działają aktywnie, ale cały wysiłek nastawiają na samego siebie. Dbają więc o swoją urodę, robią upiększające operacje plastyczne, ubierają się według najświeższej mody, stosują diety i ćwiczenia usprawniające, rozwiązują krzyżówki dla ćwiczenia pamięci i wkładają wiele wysiłku w to, by jak najdłużej wyglądać i czuć się młodo. Dzięki tym wszystkim zabiegom czują się dobrze, ale myślą tylko o sobie i cały czas poświęcają dla siebie, nie dbając o innych. Nawet gdy znajdą się w jakieś grupie, traktują ją jak narzędzie do własnego usprawnienia lub rozrywki, a nie przejmują się potrzebami innych jej członków.
Odmianą – samolubnych bywają też osoby bardzo aktywne w pomocy dla rodziny, ale starające się członków rodziny podporządkowywać sobie, kierować ich życiem, dyrygować nimi i doradzać, a własne rady traktują jak wyrocznię i – jeśli rady te nie zostają realizowane – czują się urażeni. Toczą z dorosłymi dziećmi walkę o dominację i nie chcą dopuścić do ich usamodzielnienia. Ludzie ci byliby bardzo zdziwieni określeniem samolubni, bo – jak mówią – „żyją tylko dla dzieci i wnuków”, ale nie uświadamiają sobie, że w ten sposób zaspakajają potrzeby własne.
Życzliwiteż są aktywni, jak na swój wiek są sprawni fizycznie oraz psychicznie i o tę sprawność dbają, ale ich celem nie jest tylko utrzymanie siebie w jak najlepszej kondycji. Starają się uczyć, rozszerzać swoje horyzonty, nabywać nowe sprawności, a jednocześnie dzielić się z innymi zarówno wcześniej zdobytym doświadczeniem, jak i nowymi umiejętnościami. Są otwarci na nowe informacje i inicjatywy. Życzą dobrze innym ludziom, nawet nigdy niespotkanym, Ojczyźnie, zwierzętom, roślinom.
Według św. Tomasza z Akwinu – benevolentia,czyli życzliwość – jest bezinteresownym pragnieniem tego, co jest dobre dla innych osób.Życzliwość wymaga empatii i wyobraźni, by zrozumieć ich potrzeby i sytuację. Życzliwość (jak mówi Arystoteles) podobna jest do przyjaźni, ale nie jest przyjaźnią, gdyż można darzyć życzliwością także osoby nieznane i to bez ich wiedzy.
Życzliwi myślą więc nie tylko o sobie, ale także o innych ludziach – bliskich i dalekich. Chętnie pomagają członom swoich rodzin, ale nie usiłują ich sobie podporządkowywać, rozumieją, że nie zawsze mają rację i uczą się od innych, także młodszych. Rozumieją też, że choćby mieli słuszność, za późno już na wychowywanie i pouczanie dorosłych dzieci. Zrobili w tej sprawie tyle ile potrafili, teraz nie powinni się wtrącać. Oczywiście lubią, gdy dzieci i wnuki okazują im swoją miłość, ale nie starają się dominować nad nimi, ani poprzez emocjonalne szantaże wymuszać odwiedzin, zainteresowania, i wspólnego spędzania świąt.
Wolny czas poświęcają na działanie w różnego typu samorządach, pracują w wolontariatach, ośrodkach charytatywnych, parafiach i świetlicach dla dzieci, odwiedzają chorych, dbają o środowisko naturalne, karmią ptaki i hodują kwiaty na działce lub na parapecie okiennym. Jeśli należą do jakiejś grupy, starają się nie tylko korzystać z tej przynależności, ale także pomagać innym, troszczyć się o ich potrzeby i cieszyć z ich radości, dlatego są pożyteczni i lubiani.
Gderliwinie są aktywni, nie pozwala im na to zdrowie, ale też nie troszczą się o swoją sprawność fizyczną i psychiczną, bo to wymaga wysiłku. Liczą na pomoc innych. Wobec świata mają postawę roszczeniową – uważają, że wszystko im się po prostu należy. Ponieważ są egoistyczni, żądają od innych by się nimi opiekowali, przynosili im i podawali potrzebne rzeczy, załatwiali liczne sprawy, poświęcali im swój czas i okazywali wdzięczność. Nie myślą o tym, że inni też mają swoje obowiązki i swoje problemy, ale żądają, a nawet wymuszają troskę, rozmowy i usługi.
Mają do innych nieustanne pretensje, narzekają na „dzisiejszą młodzież”, zły rząd, „trudne czasy”, niewdzięczność ludzką i obecny świat, który postrzegają jako zagrażający. Nie zauważają zmian pozytywnych i wysiłków podejmowanych dla dobra wspólnego, a przeciwnie chętnie osądzają, oburzają się i przypisują złe intencje. Ponieważ od takich osób, ciągle narzekających, krytykujących i gderających, inni ludzie stronią jak tylko mogą, w rezultacie czują się osamotnieni, a samotność staje się kolejną przyczyną narzekania i pretensji.
Łagodnistarają się być aktywni na ile mogą, ale że niewiele mogą – z powodu podeszłego wieku lub choroby – pomoc jest dla nich konieczna. Ponieważ jednak są życzliwi, rozumieją, że i innym nie jest łatwo, nie są więc roszczeniowi, żądający i gderający, ale okazują wdzięczność za to, co otrzymują. Interesują się innymi, więc chętnie słuchają o ich problemach, nie zamęczają ich narzekaniem, ale starają się ich rozumieć, współczują w smutku, cieszą się z radości.
Pytani – chętnie dzielą się swoim doświadczeniem, ale nie narzucają się z radami, cieszą się z każdego, choćby niewielkiego, sukcesu i powodzenia innych. Szukają nawet drobnych sposobów na okazanie innym swojej życzliwości i pomocy, słuchają opowieści o cudzych kłopotach. Ludzie chętnie więc towarzyszą im, gdy tylko znajdą na to czas.
Ludzie łagodni umieją pogodzić się z tym, że główny nurt życia płynie już obok nich, że – jak śpiewali w swoim kabarecie Starsi panowie – Trudna rada, jeśli chodzi o karierę, to nie będzie, już nie będzie się premierem.
Wiedzą też, żeczęsto odwiedza ich ktoś, bo zdarzyła się taka chwila, że nie miał gdzie iść, ale rozumieją, mówiąc słowami Marii Dąbrowskiej, że: być potrzebną w taki sposób, to jednak jest być potrzebną; że życiem cieszyć się można, gdy przyjdzie na to pora, nie wpływając widomie na jego bieg, nie odgrywając w nim roli.
Opisy te są oczywiście skrajne. Możliwych jest wiele typów pośrednich, a także przechodzenie z jednej grupy do drugiej, zarówno na osi altruizmu, jak i aktywności. Tak więc ludzie starsi, podobnie jak we wcześniejszych okresach życia, bywają bardzo różni, a w różnorodności tej mogą także się zmieniać. Osoba, której zachowanie pozwala na zaliczenie jej do któregoś z opisanych typów, może po jakimś czasie, z konieczności lub w wyniku własnego starania, przejść do typu innego.
W budowie dziejów Polski jest jej cegiełka
W budowie dziejów Polski jest jej cegiełka
O Janinie Michalskiej
Maria Wilczek
Chociaż na chrzcie świętym Janina Michalska otrzymała pierwsze imię Helena, dla przyjaciół była zawsze – Janeczką. A miała tych przyjaciół szerokie grono (i ja miałam zaszczyt do niego należeć), a jeszcze większe tych, którzy szczodrze przez nią obdarowani błogosławili ją i z oddali.
Z wykształcenia filozof i pedagog, w czasie wojny żołnierz AK, współzałożycielka Instytutu Prymasa Wyszyńskiego i jeden z jego filarów, wieloletni sekretarz Podkomisji ds. Duszpasterstwa Kobiet, inicjatorka i uczestniczka wielu prac podejmowanych w Kościele, była Janina Michalska osobą niezwykłego czaru osobistego i emanującej z niej dobroci.
Zapatrzona w Matkę Bożą żyła w duchu wszystkich ośmiu błogosławieństw, choć we wspólnocie „otrzymała” błogosławieństwo (całkowicie zresztą oddające charakter jej charyzmatu) – „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie” (Mt 5,3). Cicha, uśmiechnięta, czujnie wsłuchana w mówiącego, ważąca słowa, ale i umiejąca trafiać nimi w sedno problemu, z wielką powagą podchodziła do swych obowiązków. Umiała też dbać o miłe drobiazgi, o estetykę na co dzień, o elegancję ubioru i efektowne do niego dodatki. Zawsze pomocna, żyjąca w duchu służby, usuwała się w cień, gdy tego było trzeba, ale umiała też twardo walczyć o pryncypia. Wierna ludziom, bo wierna Bogu.
W ilu dziełach uczestniczyła, ile inspirowała, realizację ilu wymodliła… Niewątpliwie w budowie współczesnych dziejów Polski i Kościoła znajduje się i jej ważna cegiełka.
Dzieciństwo i młodość
Dzieciństwo i młodość Janiny Michalskiej to czas wyjątkowy, niepozbawiony dramatycznych wątków, czas, który niejako przygotowywał ją do podjęcia w przyszłości wielu odpowiedzialnych zadań.
Urodziła się 1 lipca 1923 r. Jej rodzice, Apolonia i Dionizy – kapitan Wojska Polskiego, byli ludźmi głęboko religijnymi, całym sercem oddanymi Polsce i w takich tradycjach wychowali swą córkę Helenę Janinę i syna Tadeusza. Ale spokojne, sielskie lata, które Janka spędziła w rodzinnym domu przerwał wybuch wojny 1939 r. Szesnastoletnia wówczas dziewczyna musi, nieomal z dnia na dzień, stać się dojrzałą, odporną na uderzenia losu kobietą. Przeżywa śmierć ojca, który po rozproszeniu jego oddziału w czasie ataku Armii Czerwonej na Polskę, dotarł co prawda do rodziny w Warszawie, ale skrajnie wyczerpany i ciężko chory wkrótce umiera. Ukochany brat Tadeusz, zaangażowany w ruchu oporu, poszukiwany przez gestapo, zostaje aresztowany, więziony w Piotrkowie Trybunalskim, Auschwitz i Goss Rosen i stamtąd wywieziony w niewiadomym kierunku, by nigdy już nie powrócić.
Janina, opiekująca się z całym oddaniem matką, szuka pociechy i pomocy w modlitwie, zawierzając swe losy Tej, która jej nigdy nie zawiodła. Angażuje się w Sodalicję Mariańską, by wkrótce, prowadzona przez Bożą Opatrzność, dzięki spotkaniu z Marią Okońską, dołączyć do tworzącej się wspólnoty tzw. Ósemek – późniejszego Instytutu Świeckiego. Dziś nosi on nazwę Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, bo to On był przez lata duchowym Ojcem wspólnoty. Janina ma wówczas zaledwie 19 lat, ale wie, że oto odkryła swe życiowe powołanie, swą drogę, którą podążać będzie do końca. Zanim jednak zaczęły się lata mozolnego budowania nowej, tak potrzebnej Kościołowi, struktury, nastąpił dla Janki –
Czas szczególnej próby
W Polsce trwa okupacyjny terror, ale Janka odważnie włącza się w działania konspiracyjne. Jako żołnierz AK o pseudonimie „Wiktoria” bierze udział w Powstaniu Warszawskim. Wraz z Marią Okońską i Marią Wantowską otrzymują zadania opieki nad zagrożoną ludnością cywilną, dodawania jej otuchy i przygotowania do aktu zawierzenia Warszawy – Królowej Polski. Rozpowszechniają więc odezwy, teksty modlitw… W jednaj z nich znamienne słowa: „O Maryjo, daj nam Jezusa, oddaj nas Jezusowi, racz sprawić, abyśmy przez Ciebie mogli Go dawać innym”.
Ten czas, wymagający od trzech młodych dziewcząt odwagi, niezachwianej wiary i niezwykłego wysiłku, stał się sprawdzianem autentyczności ich powołania, a także niejako ich pierwszym nowicjatem.
Po powstaniu Janina, wraz z dwoma Mariami, z którymi tworzyć będą przez lata „Trio” kierujące Instytutem, przyjeżdżają na Jasną Górę. To tu, w tym tak ważnym dla Kościoła i Polski miejscu, u stóp Matki Bożej ugruntowują swą religijną formację i zyskują przeświadczenie o konieczności nadania prawnego kształtu tworzącej się wspólnocie. Kilka lat później, w czasie komunistycznego reżimu, właśnie w Komańczy, gdzie internowany jest prymas Wyszyński, pod jego kierownictwem pisać będą pierwsze ustawy Instytutu.
Po wojnie Janina podejmuje też studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na Wydziale Filozofii i Pedagogiki, które kończy z sukcesem. To w tamtych latach pogłębiają się jeszcze jej zainteresowania rolą i zadaniami kobiet w Polsce i w Kościele. Zdaje sobie sprawę z tego, iż Polska musi się odrodzić dzięki sile – Bogiem silnych rodzin, dzięki pracy światłych pedagogów, którzy będą umieli wychować młode pokolenie w duchu wiary i patriotyzmu, dzięki mądrym politykom, ale i ofiarnym społecznikom. W tym kontekście Janina widzi szczególną rolę kobiet. Ma świadomość, że obowiązkiem nie tylko, choć w znaczniej mierze, Kościoła, którego czuje się tak zaangażowanym członkiem, jest wychowanie kobiet świadomych swej godności, swych zadań, obowiązku nieustannego kształcenia: intelektu, woli, serca, także pogłębiania formacji religijnej. Ważne jest bowiem, aby kobiety w każdej sytuacji, w jakiej się znajdą – czy kształtując rodzinę, czy wybierając drogę zakonną, czy drogę życia samotnego – świadome były swego powołania, a więc wyrażania w różnych formach – troski o człowieka, także obrony życia: biologicznego i duchowego. Takie odczytanie swego posłannictwa stanie się gwarantem najgłębszej samorealizacji kobiety, a w efekcie uzyskania przez nią wewnętrznego spokoju, satysfakcji i radości. Jakby przeczuwając narastanie w nieodległej przyszłości tendencji radykalnie feministycznych, Janina chciała umocnienia kobiet w ich tożsamości, uchronienia ich przed wpływami, które mogą zrujnować ich wizję macierzyństwa i rodziny, a tym samym często ich życia. I tak pojętą misję wychowania współczesnych kobiet Janina podejmuje z całą mocą, wskazując na Maryję jako wzór dla każdej z nich.
Idei wychowania kobiety służyły przede wszystkim te jej działania, które podejmowała w ramach pełnionych w Kościele funkcji. I to dzięki nim włączona zastaje w nurt wydarzeń o randze historycznej.
Czas Wielkiej Nowenny
Trzeciego maja 1957 roku rozpoczęła się Wielka Nowenna Tysiąclecia, która miała przygotować naród do obchodu millenium chrztu Polski. We wszystkich parafiach ponawiane były przez kolejne lata Jasnogórskie Śluby Narodu (aż do 1966 roku) – stanowiące program jego odnowy moralnej i religijnej. Wielki Prymas Tysiąclecia, Stefan kard. Wyszyński tak mówił ze szczytu Jasnej Góry 3 maja 1957 roku: „Będą to śluby całego narodu, każdego serca, każdych ust i każdej woli”. A okoliczności towarzyszące ich powstaniu tak przedstawiał później w Zakopanym tatrzańskim góralom: „powstały one (śluby przyp. M. W.) wśród gór, w odosobnieniu mego więzienia, gdy Prymasowi Polski dana była radość »dla imienia Jezusowego zelżywość cierpieć« (Dz 5, 41)”. „Myśli o odnowieniu Kazimierzowskich Ślubów w ich trzechsetlecie zrodziły się w mej duszy w Prudniku, w pobliżu Głogówka, gdzie król i prymas przed trzystu laty myśleli nad tym, jak uwolnić Naród z podwójnej niewoli: najazdu obcych sił i niedoli społecznej. Gdy z kolei i mnie powieziono tym samym niemal szlakiem, z Prudnika na południowy wschód, do czwartego miejsca mego odosobnienia, w góry, jechałem z myślą: Musi powstać nowy akt Ślubowań Odnowionych! I powstał właśnie tam, na południowym wschodzie, wśród gór. Tam został napisany i stamtąd przekazany na Jasną Górę. Zapewne okoliczności nieco odmienne, ale myśli te same. Jest to dalszy ciąg dziejów Narodu, który wspina się nieustannie wzwyż i nie da się pogrążyć w odmętach. Naród ten wie, co znaczy: »w górę serca« – sursum corda!”.
„Tam został napisany (akt ślubowań – przyp. M.W.) i stamtąd przekazany na Jasną Górę” – mówił ks. prymas Wyszyński. To Janina Michalska była tą osobą, która zdołała dotrzeć do Komańczy, do strzeżonego pilnie księdza prymasa i to ona, ukrywając przed licznymi kontrolami tekst aktu ślubowań, przewiozła go na Jasną Górę, wręczając ojcu przeorowi.
Sekretarz Podkomisji
Rok 1966 – rok milenijny gromadzi na Jasnej Górze rzesze Polaków, składających swe przyrzeczenia przemiany serc i nieustannego nawracania się. 3 maja tego roku dla upamiętnienia tysiąclecia chrztu Polski złożony tam został Milenijny Akt Oddania Polski w niewolę Maryi za wolność Kościoła w Polsce i w świecie współczesnym.
Dla Janiny Michalskiej lata 60. to czas nieustannych i wytężonych działań. Po uwolnieniu ks. prymasa Wyszyńskiego pracuje w Sekretariacie Prymasa Polski, a ponieważ od lat leżał jej na sercu los kobiet, postrzegany nie tylko i nie tyle w wymiarze ich biedy materialnej, co wyczuwalnej potrzeby pogłębiania ich formacji religijnej, angażuje się całym sercem w duszpasterstwo kobiet. W 1972 r. zostaje sekretarzem utworzonej wówczas Podkomisji Episkopatu ds. Duszpasterstwa Kobiet, którą to funkcję pełni przez cały czas istnienia podkomisji, a więc blisko 20 lat. W podkomisji znaleźli się duszpasterze kobiet każdej diecezji i grupa pań pracujących naukowo i społecznie. Przewodził im ksiądz biskup mianowany przez Konferencję Episkopatu Polski (ostatnio pełnił tę funkcję śp. ks. bp Mieczysław Jaworski). Jego prawą ręką staje się sekretarz Janina Michalska, inspirująca wiele działań na rzecz pełniejszego uczestnictwa kobiet w życiu Kościoła i narodu. Podkomisja organizowała nie tylko pielgrzymki, ale i dni skupienia, spotkania formacyjne, seminaria, wydawała biuletyny dotyczące sytuacji i roli kobiet – kompetentne opracowania trafiające do każdego z księży biskupów, uczestniczyła w przygotowaniu programów duszpasterskich. Przez kilka lat wydawała w nakładzie 50 tys. egzemplarzy, trafiające do kobiet we wszystkich parafiach pismo – małego formatu, a bogate w treści – „List”. We wszystkich tych inicjatywach uczestniczyła, a często sama je inicjowała.
I kolejne ważne działanie. 18 listopada 1965 r. wydane zostaje pamiętne orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich – „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. W duchu tak budowanego pojednania z narodem niemieckim Janina, jako sekretarz podkomisji, nawiązuje i przez wiele lat kontynuuje przyjazne spotkania z Organizacją Kobiet Katolickich Niemiec KFD. Dla nich organizuje, m.in. pielgrzymkę śladami Edyty Stein.
I jedno z najważniejszych dokonań Janiny Michalskiej – współinicjowanie i aktywny udział w pracach związanych z ufundowaniem narodowego votum. Był to –
Kielich Życia i Przemiany
Ten dar złożono Matce Najświętszej na Jasnej Górze 2 maja 1982 roku, a cała uroczystość była wielką katechezą na temat świętości życia. Przenieśmy się na chwilę siłą wyobraźni do tamtego dnia.
W Polsce trwa wprowadzony kilka miesięcy wcześniej stan wojenny, ale pomimo tego tragicznego wydarzenia na Jasną Górę dociera blisko półmilionowa pielgrzymka, głównie kobiet. Otacza jasnogórskie wały nieprzebrana rzesza tych, którzy pragną pokłonić się Królowej Polski, upraszać Jej wstawiennictwa, dziękować za każde narodzone dziecko i uczestniczyć w złożeniu szczególnego votum – Kielicha Życia i Przemiany. Ten dar ludzi czystego serca, wykonany ze srebra grubo powleczonego złotem zdobią rzeźby czterech kobiecych postaci niezłomnie broniących życia: świętej Jadwigi śląskiej, świętej Królowej Jadwigi, błogosławionej Teresy Ledóchowskiej – Matki Afryki i Stanisławy Leszczyńskiej, położnej, która ocaliła w Oświęcimiu trzy tysiące noworodków.
I oto w uroczystej procesji delegacje polskich kobiet wnoszą Kielich na wały, gdzie ustawiony został ołtarz, przy którym za chwilę rozpocznie się Msza święta. Najpierw niosą Kielich panie z duszpasterstwa kobiet, od nich przejmuje wotum kilka kobiet, których patronką jest św. Jadwiga z Trzebnicy. Przekazują je następnie przedstawicielkom Uniwersytetu Jagiellońskiego, na którego rozwój wszystkie swe klejnoty ofiarowała niegdyś królowa Jadwiga. Z ich rąk wotum trafia w ręce sióstr misjonarek pełniących swą posługę także w Afryce. I one niosą Kielich zaledwie przez chwilę, by kolejny odcinek drogi mogła go nieść delegacja położnych z Łodzi, wiernych przesłaniu życia Stanisławy Leszczyńskiej. Z ich rąk, już na szczycie wałów, przejmuje wotum – Janina Michalska. Przekazuje go dłoniom kapłana, a potem popłynie z jej ust modlitwa wyrażana w imieniu wszystkich kobiet: „Maryjo, Matko i Królowo, dziś przynosimy Ci Kielich Życia i wierzymy, że stanie się on kielichem Przemiany. Matko, uproś nam miłosierdzie Boże! Chcemy podjąć wielkie wołanie Stanisławy Leszczyńskiej: »Nie wolno zabijać dzieci«”.
A dwa lata wcześniej…
Podjęte zostało postanowienie ufundowania Kielicha Życia, właśnie podczas pielgrzymki kobiet na Jasną Górę – 21 września 1980 roku. W organizowaniu tej pielgrzymki Janina Michalska miała swój ważny udział. Do rąk zgromadzonych na Jasnej Górze kobiet, a było ich ok. 250 tys., dotarły wówczas broszurki zawierające informacje na temat, kto może składać dar na ufundowanie votum (a także teksty zobowiązania). Otóż jedynie te osoby, które postanawiają nieodwołalnie – bronić życia: nie tylko matki i ojcowie zobowiązujący się przyjąć każde poczęte dziecko, ale i ci wszyscy, którzy zależnie od swej sytuacji i możliwości, zobowiązują się wspierać: samotne matki, rodziny w potrzebie, tych, od których słusznej decyzji zależał los dziecka, a także wszelkie inicjatywy służące obronie nienarodzonych. Wyobraźmy sobie ogrom pracy, jaka została podjęta przez organizatorów tej pielgrzymki, pracy, której tak dużą część wykonała właśnie Janina, uczestnicząca w ten sposób w tworzeniu silnego frontu obrońców życia, włączająca się w tę niezwykle ważną batalię, od której zależy los Polski, a szerzej los Europy i świata.
Przez dwa lata, które poprzedziły ofiarowanie Matce Najświętszej Wotum Narodu, w każdej diecezji podejmowano szereg działań ratujących życie dzieci nienarodzonych lub opuszczonych. Opis wszystkich dzieł podjętych w diecezjach znalazł się w księdze złożonej na Jasnej Górze wraz z Kielichem Życia.
Drugą część wotum kobiet stanowiła – Monstrancja Życia, wręczona Janowi Pawłowi II podczas trwającego w Polsce w 1987 roku Kongresu Eucharystycznego. Ojciec Święty przekazał ją potem do jasnogórskiego sanktuarium. I w przygotowaniu tego wotum uczestniczyła, jako jedna z głównych organizatorek, Janina Michalska.
Nasza Janeczka
W latach 90. w ramach dostosowania struktur KEP do dykasterii watykańskich Podkomisja Episkopatu ds. Duszpasterstwa Kobiet zostaje zlikwidowana. Dla Janiny Michalskiej, tak jak i dla innych członków zaangażowanych w jej działalność, był to niewątpliwy cios. Ale nie byłaby Janka kobietą czynu, gdyby i w tej sytuacji nie próbowała zmobilizować grupy aktywnych pań (głównie z byłej podkomisji) do stworzenia nowej, oddolnie powołanej do życia struktury – Polskiego Związku Zwykłych Kobiet (potem Polskiego Związku Kobiet Katolickich), która byłaby niejako sukcesorem duchowej spuścizny podkomisji. Przez szereg lat, jako honorowy członek związku była jego doradcą, biorącym udział we wszystkich jego inicjatywach, ustalaniu programu działań, prezentowaniu go na kościelnych forach. Była też przy narodzinach miesięcznika „List do Pani”, który swą tematyką i duchowym klimatem, nawiązywał do maleńkiego, a tak pożytecznego „Listu”. – Nasza Janeczka była z nami zawsze także poprzez modlitwę – jak mówią członkinie związku.
A kilka lat później, kiedy związek okrzepł już w swym trwaniu, Janeczka podjęła nowe obowiązki.
Kochana siwowłosa Nenia
W latach 90. jedna ze współsióstr Janiny Michalskiej – Helena Pyz, wyjechała do Indii, by tam po śmierci o. Wiśniewskiego objąć opiekę nad prowadzonym przez niego wiele lat ośrodkiem dla trędowatych – Jeevodaya. Z wielką energią włączyła się nie tylko w obowiązki lekarskie, ale ustawiła życie kilkusetosobowej społeczności w wielu różnych dziedzinach, m.in. rozbudowała szkołę, do której uczęszcza dziś ponad 300 dzieci.
Zorganizowana też została akcja – „Adopcja serca”. Pomoc z zewnątrz była w tej sytuacji konieczna. Na terenie Polski sercem tego zamierzenia stała się Janina Michalska, która przez wiele lat prowadziła sekretariat tej charytatywnej instytucji. Znajdowała sponsorów, którzy zdecydowali się „adoptować” – każdy z nich jedno dziecko – wysyłając co miesiąc odpowiednią kwotę na jego utrzymanie. Prowadziła z nimi szeroką korespondencję, pisała setki listów dziękczynnych, przesyłała co jakiś czas każdemu z rodziców adopcyjnych aktualne zdjęcie dziecka, którym się opiekują, listy od tych dzieci, organizowała dla tego środowiska spotkania i rekolekcje. Zajmowała się też przesyłką do Jeevodaya zebranych pieniędzy, potrzebnych rzeczy, m.in. środków higienicznych, ubrań i zabawek.
Kilka razy w ciągu tych lat Janeczka odwiedzała Jeevodaya, zawsze witana z entuzjazmem przez kochające ją dzieci, które z serdecznością rzucały się w objęcia babci, w ich języku – neni, patrząc z nieustannym zachwytem na jej uśmiechniętą twarz okoloną puklami bielutkich włosów, tak kontrastujących z ich czarnymi czuprynkami.
Ostatni raz Janka odwiedziła je w ….. Dopiero przed dwoma laty oddała swe obowiązki w młodsze ręce. Otaczając nie nachalnie a delikatnie opieką mieszkające we wspólnym domu siostry, cały bez mała swój czas oddawała modlitwie świadoma tego, ile spraw i ludzi powinna nią wesprzeć.
Pożegnanie
Każdego dnia, w każdej chwili Janeczka była przygotowana na – Najważniejsze Spotkanie. Martwiła się tylko tym, by nie stać się kiedykolwiek i dla kogokolwiek ciężarem. Nie stała się nim, choć kochających ją osób, które w każdej sytuacji pospieszyłyby jej z pomocą, miała tak wiele. Odeszła nagle 18 września 2010 roku potrącona przez pędzący samochód. Z życia do Życia miała więc jeden niewielki krok.
We Mszy świętej pogrzebowej, którą celebrował ks. prymas senior Józef Glemp, a koncelebrowało 20 księży, uczestniczyły tłumy przyjaciół. Żegnający Jankę jej wieloletni spowiednik o. Adam Wójcikowski, podkreślając zasługi Zmarłej, jej charyzmat nieustannego i tak różnorodnego obdarowywania innych, dziękował też Bogu za to, że dane mu było znać osobę tak głębokiego zawierzenia Bogu, tak konsekwentnie kształtującą swe życie w duchu służby.
W testamencie Janki, który pozostawiła swojej wspólnocie – Instytutowi Prymasa Wyszyńskiego, a może poniekąd i nam, polskim kobietom, znalazły się takie słowa: „W dłoniach Matki Bożej zostawiam moją jedyną prośbę: spraw Matko Jasnogórska, aby wszystkie siostry z mojej wspólnoty – dokąd Bóg da jej istnieć – co dzień głębiej poznawały tajemnicę Kościoła Chrystusowego, coraz bardziej Go kochały i lepiej Mu służyły. Dla tej sprawy, jako dziedzictwa naszego Ojca, pragnę żyć i umrzeć”.
Janka odeszła, ale żyje w sercach tak wielu, ona sercem obdarowująca. Dla niej miłość nie była chłodnym powiewem, ale ogniem. I to do niej, której droga dobiegła kresu, odnosić by się mogły słowa wiersza ks. Pasierba „Przez ogień”: nie oddziela mnie od świata/ gruby mur czy cienka ściana/ tylko ogień// nie odróżnia mnie od rzeczy/ oddech ani serca bicie/ tylko ogień// nie zbliża mnie do człowieka/ Jego moja krew i ciało/ tylko ogień// i z Bogiem mnie nie połączy/ obłok chłodny czy powietrze/ tylko ogień.
Oprac. na podstawie materiałów Instytutu Prymasa Wyszyńskiego
Zawsze szukajcie Jego Oblicza
Zawsze szukajcie Jego Oblicza
Maria Wilczek
Od dawna chciałam dotrzeć do Manoppello, zobaczyć w Sanktuarium Świętego Oblicza (Volto Santo) Chustę z odbiciem twarzy Chrystusa, stanąć przed jedną z najcenniejszych relikwii chrześcijańskich, niestworzonych ręką ludzką, zostawionych, wiekom i pokoleniom, jako znak iż On będzie z nami, jak nam obiecał – „po wszystkie dni, aż do skończenia świata”.
Dzięki mojemu synowi Piotrowi, marzenie się spełniło. Jestem mu wdzięczna, że towarzyszył mi w pielgrzymce, serdecznie opiekował się, niemłodą już matką, i że zabrał na naszą wyprawę uśmiechnięty promyk – moją dwunastoletnią wnuczkę Zosię.
Oczywiście jechałam na tę pielgrzymkę także z myślą o Was, drogie Czytelniczki, by Wam o niej opowiedzieć, prosić Pana o potrzebne Wam łaski.
Kiedy po powrocie do Warszawy siadłam do pisania o Manoppello, zaczęłam się zastanawiać, czy taki tekst, powinien znaleźć się w numerze grudniowo-styczniowym naszego pisma. Pomyślałam jednak, idąc za głosem serca, że tak. I to nie tylko ze względu na ukryte w nazwach Betlejem i Manoppello znaczenia (o czym mówi w swej książce „Boskie Oblicze” niemiecki dziennikarz Paul Baade, cytując o. H. Pfeiffera) Betlejem znaczy bowiem po hebrajsku – dom chleba, Manoppello natomiast, pochodzi od łacińskiego słowa – mannipulus, co znaczy – ręka pełna kłosów.„Czyżby nieznane miasteczko we włoskiej Abruzji – pyta cytowany w książce ojciec jezuita – stało się nowym Betlejem, miasteczkiem na judejskiej prowincji, w którym dwa tysiące lat temu przyszedł na świat – Chleb Świata?”.
Niezależnie od tego wątku, czyż nie jest tak, że w każdej porze liturgicznego roku, w każdej porze naszego życia, szukamy, powinniśmy szukać – Pańskiego Oblicza? Szukamy Go, otwierając Pismo Święte, uczestnicząc w Eucharystii, spoglądając w twarze bliźnich, kontemplując świat, piękno sztuki…Szukamy Pańskiego Oblicza. Może więc i mój tekst w tych poszukiwaniach Wam się przyda. Przyjmijcie go jako mały dar pod choinkę.
Spotkanie
Manoppello – małe miasteczko w Abruzji… Z autostrady Rzym – Pescara skręcamy ku niemu lokalną szosą, która pnie się wieloma serpentynami ostro pod górę, wśród rozległych pól, żółknących o tej porze zagajników, małych sennych wsi, by w końcu doprowadzić nas na jego obrzeże – rozległy i o dziwo pusty plac, przy którym wznosi się Sanktuarium Świętego Oblicza. W nim właśnie, według naukowych hipotez, znajduje się jedna z trzech Chust grobowych Chrystusa.
Chusta z Manoppello, w zatopionym w półmroku wnętrzu kościoła… Zbliża się południe, ale jeszcze możemy do niego wejść, choć na krótko, nie czekając na ponowne otwarcie wrót o 15. Kiedy zatrzymujemy się w jego progach, Chusta jest z tej odległości prawie niewidoczna, choć stanowi centralny punkt w ołtarzowej nastawie. Padające z tyłu ołtarza światło jakby„ukrywało” Święty Wizerunek. Ojcu Pfeifferowi, badaczowi Chusty, który spojrzał na nią niegdyś z oddali, wybielona światłem, przypominała, jak wspomina Paul Baade – kwadratową Hostię.
Kiedy zbliżamy się ku ołtarzowi, Święty Wizerunek wyłania się, choć nie ostro, z tła Chusty umieszczonej wysoko w srebrnej, bogato zdobionej monstrancji, zamkniętej w szklanym relikwiarzu. Okazuje się, że można do niego podejść zupełnie blisko. Znajdującymi się poza ołtarzem, po jego obu stronach, schodami wchodzimy na podest i znajdujemy się tuż przed szklaną ścianą, tuż przed Volto Santo, rozświetlonym Obliczem, wyłaniającym się z lekkiej tkaniny, utkanej z masy perłowej, tzw. bisioru. Jest ona tak przezroczysta, że widzę poprzez nią wnętrze kościoła. Na bisorze nie da się malować, ten materiał nie przyjmuje pigmentu, nie ręka ludzka pozostawiła więc wizerunek Pana. Stajemy przed nim w absolutnej ciszy i – zatrzymuje się czas. Chrystus, którego Oblicze widnieje na Chuście, patrzy nam prosto w oczy, a raczej prosto w serce. Kiedy przesuwamy się przed relikwiarzem w coraz to inne miejsce, Jego wzrok jakby nas odszukiwał. Jego twarz pełna pokoju, choć naznaczona śladami męki, jest twarzą zmartwychwstałego Pana, patrzącego z łagodnością, wyrozumiałością i miłosierdziem, ale Jego wzrok jakby niósł ku nam także pytania, może – czy na pewno wiemy, jak nas ukochał, co dla nas uczynił? A może – czy na pewno chcemy za nim podążać? Zresztą pewnie każdy, kto wpatruje się w Oblicze Pana odczytuje inne, dla niego tylko przeznaczone słowa. Niektórym z przybywających tu pielgrzymów wydaje się nawet jakby towarzyszył przekazywanym oczyma słowom trudno uchwytny ruch Jego warg.
Przed świętym Wizerunkiem przesuwają się stale nowe osoby. Czasem zatrzymują się na krótką chwilę modlitwy, nieraz na długi czas kontemplacji. Widzę, jak starsze Włoszki odchodząc, przesyłają niekiedy gestem ręki ku Volto Santo pocałunki lub z serdecznością gładzą szklaną taflę relikwiarza. To miejsce zatrzymuje, nie chce się opuszczać małej przestrzeni, w której uczestniczy się w misterium szczególnego spotkania.
Skąd ta Chusta?
Chusta z Manoppello jest od lat przedmiotem specjalistycznych badań naukowych, m.in. teologicznych, historycznych, ikonograficznych, malarskich… Według wysuniętych hipotez jest to tzw. Veronica (nazwa pochodzi od słów vera icona – prawdziwa ikona), która przechowana była niegdyś (do 1608 r.) w Rzymie. Jak tam dotarła?
Ciało Pana naszego Jezusa Chrystusa, jak mówią badacze, otulone było w grobie kilkoma tkaninami. Pierwszą, którą położono na Jego, pokrwawioną, tak bardzo naznaczoną śladami męki, twarz – była przechowywana dziś w Hiszpanii Chusta z Oviedo. Z nią stykała się dopiero kolejna tkanina – Całun Turyński. Trzecią, położoną już na nim, była właśnie drogocenna Chusta (dziś znajdująca się w Manoppello), niewielka zresztą, mająca zaledwie 17x24 cm, na której, jak wierzymy, utrwalił się w chwili zmartwychwstania wizerunek twarzy Chrystusa z otwartymi oczyma.
Według tradycji gregoriańskiej z VI w. Chusta ze świętym odbiciem trafiła w ręce Matki Bożej, której Syn chciał zostawić swój wizerunek. Po wniebowzięciu pieczę nad Chustą sprawowali apostołowie, potem kolejni papieże. Tak więc z Jerozolimy, poprzez Konstantynopol (i patriarchowie czuli się odpowiedzialni za jej bezpieczeństwo) dotarła ona do Rzymu, znajdując miejsce na kilka wieków w specjalnej kaplicy zwanej Veronica. Uwieczniony na niej wizerunek uznawany był przez lata za prawdziwe oblicze Chrystusa – praikonę niestworzoną ręką ludzką.
Na początku XVII w., podczas burzenia kaplicy, na której miejscu miała być wzniesiona nowa, Chusta została skradziona. Historia jej dotarcia do Manoppello obfituje w wiele interesujących wątków, choć ich autentyczność jest trudna do udowodnienia. Faktem jest, że ukryta niejako, przez kilka wieków, na włoskiej prowincji, w małym kościółku oo. kapucynów, choć nieobecna przez lata w powszechnej świadomości, czczona była przez ludność miejscową jako całun nakrywający niegdyś Oblicze Chrystusa.
Ostatnimi czasy wieść o całunie z Manoppello dociera do coraz większej liczby ludzi. A to dzięki ludziom tak oddanym idei upowszechnienia wieści o świętej relikwii, jak siostra Blandina Paschalis Schlömer. We wrześniu 2007 r. przybył tu także, co było wielkim wydarzeniem, Ojciec św. Benedykt XVI. Piękne słowa jego modlitwy, umieszczone na pamiątkowych karnetach z Manoppello, trafiają do przybywających tu pielgrzymów.
Wielkanocna siostra
Świtem w drodze do sanktuarium spotykam dwie zakonnice z Niemiec. Ubrane w beżowe, dość długie płaszcze, krótkie welony w kolorze kości słoniowej, okazują się być konwertytkami, które przeszły niegdyś z luteranizmu na katolicyzm, a są w zgromadzeniu żyjącym charyzmatem karmelitańskim. Pobyt w Manoppello to ich tygodniowe, prywatne rekolekcje. Po Mszy świętej jedna z nich zachęca, by wspólnie odmówić przed Volto Santo – różaniec. Wpatrzone w Miłosierne Oblicze, ogarnięte charyzmatem tego miejsca, zaczynamy odmawiać na przemian, to po polsku to po niemiecku – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo” – tajemnice chwalebne różańca. A następnego dnia, jedna z tych sióstr powie do mnie, wskazując na starszą zakonnicę, która z twarzą przytuloną do ściany relikwiarza, wpatrzona w Święte Oblicze, modli się żarliwie: – Proszę spojrzeć – to siostra Blandina Paschalis Schlömer. Wzruszona pochylam się ku niej, ściskając mocno jej rękę.
Siostra Blandina Paschalis – Wielkanocna siostra, jak ją nazywają, zakonnica, ale i artystka pisząca ikony, układająca mozaiki – ostatnie 27 lat życia poświęciła badaniom autentyczności Chusty z Manoppello jako Chusty z grobu Chrystusa. Udowodniła, że wizerunek Jego twarzy widniejący na Chuście jest identyczny jak twarz na Całunie Turyńskim. To ona zainteresowała swoimi badaniami wielu dostojników Kościoła i naukowców (m.in. o. H. Pfeiffera – profesora ikonografii i historii sztuki na Gregoriańskim Uniwersytecie w Rzymie), prowadząc z nimi obfitą korespondencję. Wydała też Atlas – „Jezus Chrystus – świadectwo Jego całunów” ze wzruszającą dedykacją – „Ojcu Świętemu Benedyktowi XVI i wszystkim, którzy kochają naszego Pana Jezusa Chrystusa”. W słowie wstępnym s. Blandina pisze: „Nasz Pan Jezus Chrystus nie pozostawił dokumentów na piśmie. O swojej miłości do nas opowiedział nam innym, łatwiejszym do zrozumienia językiem, jakim jest obraz – Jego Obraz”. I dalej – „niestworzony ludzką ręką jest pierwszą Ikoną”.
Spojrzenie na tę Ikonę, najpierw na zdjęciach, a potem, w 1995 r., bezpośrednie z nią spotkanie, zmieniło niegdyś bieg życia Wielkanocnej siostry. Misjonarka Krwi Chrystusa, a potem trapistka, w 2003 r. uzyskuje zgodę na wystąpienie ze wspólnoty, by wieść życie pustelnicze w maleńkim domku, stojącym powyżej sanktuarium. Chce być blisko Świętego Oblicza. Miłość przynagla ją do wielu godzin kontemplacji. Ale są też chwile, w których zwalnia się z obowiązku milczenia, by na terenie kościoła, czy sąsiadujących z nim pomieszczeń, rozmawiać z pielgrzymami, odpowiadać na ich pytania. Wypełnia i w ten sposób swą misję upowszechniania wiedzy o św. relikwii Jezusa Chrystusa. A wszystko po to, „abyśmy lepiej rozumieli, jak daleko posunął się Bóg z miłości do nas (…) jak niezmierzone jest jego miłosierdzie”.
Wystawa Panuel
Kiedy kolejnego dnia kończy się w sanktuarium Msza święta, szczególnym zresztą muzycznym wątkiem – odśpiewaną po włosku pieśnią „Czarna Madonno”, Siostra Blandina Paschalis podchodzi do mnie sama, jakbyśmy wcześniej umówiły się na spotkanie. Zaczyna toczyć się rozmowa, zdawać by się mogło, że zaczęta już niegdyś, o Volto Santo, stąd promieniującej, drogocennej relikwii, o ścisłym związku Chusty z Manoppello z Całunem Turyńskim. Dla ilustracji swych słów, siostra wyciąga trzymane na podorędziu dwa negatywy – zdjęcia twarzy Chrystusa z Chusty i z Całunu, poczym nakłada je na siebie. Wrażenie jest ogromne. Widać, że to jedno, to samo Oblicze, z idealnie pokrywającymi się na obu negatywach rysami Świętego Wizerunku i śladami męki. Mogę też prześledzić analogię tych dwóch negatywów ze zdjęciem Chusty z Oviedo, bo siostra Blandina zabiera mnie na wystawę jej autorstwa, usytuowaną w przylegającym do kościoła klasztorze oo. kapucynów, wystawę o znamiennym tytule – Panuel, co po hebrajsku znaczy – Oblicze Pana. Tę samą nazwę nosi zresztą stowarzyszenie wspierające działalność siostry.
Na wystawie, niewielkiej przestrzennie, zawierającej 27 paneli, zgromadzone są różne ujęcia trzech grobowych Chust, z uwidocznionymi na nich wizerunkami Oblicza Chrystusa. Są też eksponowane plansze, na których, co ogromnie interesujące, umieszczono fotogramy wizerunków Chrystusa z najbardziej znanych dzieł malarstwa wieków dawnych, także ikon, zestawione ze zdjęciami Chusty z Manoppello. Patrząc na plansze i na nią, nie ma się wątpliwości, że to Chusta jest prawzorem dla twórców najznamienitszych obrazów przedstawiających Oblicze Chrystusa. A w ostatniej części wystawy jeszcze jeden, bliski naszym sercom akcent – znacznej wielkości obraz Pana Jezusa Miłosiernego – „Jezu Ufam Tobie”. Siostra Blandina, jak się okazuje, zna dokładnie historię objawień s. Faustyny Kowalskiej.
Kiedy żegnamy się serdecznie, wiedząc, że nie ma już szansy się zobaczyć (s. Paschalis wraca do swej pustelni, ja wkrótce wracać mam do Polski), ustalamy z uśmiechem i pokładaną w Bożym miłosierdziu nadzieją, że dalszy ciąg naszej konwersacji, toczyć się będzie już w innych przestrzeniach i w rajskim języku, którym posługiwać się będziemy znacznie sprawniej niż francuskim.
Harfa i róg niech zabrzmią, któż jest jak Bóg…
W przeddzień wyjazdu docieram do sanktuarium na Mszę świętą, odprawianą przez ojców kapucynów zawsze o 7. 15. Jeszcze zdążam, zanim się rozpocznie, trwać przez chwilę w modlitewnej ciszy przed Świętym Obliczem widzianym, tym razem z oddali, niknącym w blasku światła to znów pojawiającym się mglistym zarysem za szybą ogromnego relikwiarza. Teksty liturgii przeznaczone na ten dzień zawierają szczególnie poruszające w takiej scenerii słowa: „Niech się weseli serce szukających Pana *Rozważajcie o Panu i Jego potędze *zawsze szukajcie Jego Oblicza”.
Osób na Mszy św. znacznie więcej niż poprzedniego dnia, bo właśnie przyjechała do Manoppello autokarowa pielgrzymka – z Polski, i to nie zwykła pielgrzymka. Blisko czterdziestoosobowa grupa, przeważnie młodych mężczyzn i kobiet, okazała się – Chórem Canticum Jubilaeum, istniejącym od przeszło dziesięciu lat przy bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej. Po zakończeniu liturgii ustawił się on w kilku rzędach przed ołtarzem, by pod batutą swego dyrygenta i założyciela Marka Michalika zaśpiewać przed Świętym Obliczem. Jezusowi, nie ludziom, których była w kościele garsteczka, ale Jemu samemu śpiewano z głębi serca, z mocą i radością. Wypełniły kościół melodie wielkiej piękności, a słowa niektórych pieśni mocno zapadały w serce: „Kto szuka Cię już znalazł Ciebie… Jesteś śpiewem w mojej duszy… Harfa i róg niech zabrzmią, któż jest jak Bóg, by krańce ziemi słyszały… Głęboko wybrzmiała też prośba, składana właściwie jakby w imieniu nas wszystkich – „abym mógł lepiej służyć Twej świętej miłości”.
Po koncercie, przed kościołem radosny gwar… Jeszcze przed odjazdem autokaru rozmawiam przez chwilę z dyrygentem o limanowskim chórze. Chór, który skupia utalentowanych amatorów i entuzjastów, istnieje już ponad dziesięć lat. Zespół, podobnie jak jego założyciel, chlubi się wieloma nagrodami i odznaczeniami. Okazuje się, że jest to jedna z wielu jego podróży-pielgrzymek. Śpiewacy z Limanowej koncertowali nie tylko w Polsce, ale i w wielu innych krajach. W 2000 roku wystąpili w Watykanie, razem z innymi chórami, z okazji imienin Jana Pawła II. – A tym razem – dodaje mój rozmówca – spełnia się nasz wspólny, całego zespołu, długo piastowany zamiar, dla niektórych marzenie, dotarcia do Manoppello, do jednego z najważniejszych, choć zbyt mało jeszcze znanych sanktuariów w świecie.
Ostatni nasz dzień w Manoppello. Zanim odjedziemy, jeszcze chwilę trwania, wraz z bliskimi, przed świętym Obliczem, z pokorą i wdzięcznością. Znów czuję się ogarnięta łagodnym, miłosiernym spojrzeniem. I mogę głębiej niż kiedykolwiek dostrzec, zrozumieć, że jestem kochana, że każdy z nas jest kochany ponad wszelką, nie do ogarnięcia wyobraźnią, miarę. To, co trwało we mnie, pozornie wydając się oczywiste, stało się pewnością poruszającą serce. I tą pewnością chcę się za wami, drogie Czytelniczki, podzielić, jak opłatkiem.
Panie Jezu (…)
Ukaż nam, prosimy, Twoje wciąż nowe oblicze,
tajemnicze zwierciadło nieskończonego
Bożego miłosierdzia.
Pozwól, byśmy je kontemplowali
oczyma rozumu i serca:
oblicze Syna, odblask chwały Ojca
i odbicie Jego istoty (por. Hbr 1, 3),
ludzkie oblicze Boga, który wszedł w historię,
by odsłonić horyzonty wieczności.
Milczące oblicze Jezusa cierpiącego i zmartwychwstałego,
które zmienia serce i życie, gdy zostaje umiłowane i przyjęte.
„Szukam, o Panie, Twojego oblicza;
swego oblicza nie zakrywaj przede mną” (PS 27 [26] 8-9).
Ileż razy, na przestrzeni wieków i tysiącleci,
rozbrzmiewało wśród wierzących
to żarliwe wezwanie Psalmisty!
Panie, my również powtarzamy z wiarą:
„Mężu boleści, oswojony z cierpieniem
jak ktoś, przed kim się twarz zakrywa” (Iz 53, 3),
nie zakrywaj przed nami swojego oblicza!
Z Twoich oczu, które patrzą łagodnie i ze współczuciem,
chcemy czerpać siłę miłości i pokoju,
by znaleźć drogę życia
i odwagę do naśladowania Ciebie
bez lęku i kompromisów,
byśmy się stawali świadkami Twojej Ewangelii
okazując gościnność, miłość i przebaczenie.
Święte oblicze Chrystusa,
światło, które rozprasza mroki zwątpienia i smutku,
życie, które zawsze zwyciężyło potęgę zła i śmierci,
tajemnicze spojrzenie,
które nieustannie ogarnia ludy i narody,
oblicze kryjące się pod postaciami eucharystycznymi
i w spojrzeniu tych, którzy żyją obok nas,
uczyń nas w tym świecie Bożymi pielgrzymami,
na spotkanie ostatniego dnia,
kiedy ujrzymy Cię, Panie, „twarzą w twarz” (1 Kor 13, 12)
i będziemy mogli kontemplować Cię na wieki w chwale nieba.
(…)
Benedykt XVI
1 IX 2007
Zwyciężyłam wybaczając!
Z ufnością wkraczamy w nowy rok, mając nadzieję, że przyniesie on więcej powodów do radości niż ten, który mija. Życzymy sobie powodzenia w działaniach, które przed nami, lepszego zdrowia, szczęścia rodzinnego, łatwiejszej codzienności… Myślimy też o tym, co powinniśmy zmienić – w najbliższym otoczeniu, w sobie, czym wzbogacić klimat rodzinnego domu. Aby wkroczyć w nowy rok z nadzieją i wewnętrznym spokojem, musimy na pewno odrzucić nasze zranienia, zażegnać rodzinne waśnie, dążyć do pojednania.
Zwyciężyłam wybaczając!
Z Kitty Chappell – autorką książki „Mogę wybaczyć, jeśli tylko chcę. Wybaczając niewybaczalne”, a także prelegentką na spotkaniach organizacji katolickich, która od przeszło 26 lat pomaga zrozumieć, jak ważną rolę w życiu pełni przebaczenie – rozmawia Diana Brzozowa.
Pani książka jest opowieścią o dorastaniu w domu, w którym panuje przemoc fizyczna i psychiczna. Doświadczyła jej Pani, Pani rodzeństwo i matka. Dla osób, które nigdy nie znalazły się w takiej sytuacji to wręcz niewyobrażalne, jak wielkie krzywdy może wyrządzić drugiemu człowiekowi bliska osoba. Jakie było Pani najbardziej traumatyczne wspomnienie związane z sytuacją w domu?
– Miałam wtedy 11 lat. Ojciec bił moją matkę, a ja myślałam, że ją zabije. Wymknęłam się tylnymi drzwiami, pobiegłam do sąsiadów i wezwałam policje, a nigdy wcześniej tego nie robiłam. Myślałam, że ojciec trafi do więzienia. Tak się jednak nie stało. Gdy przyjechała policja, ojciec wysłał matkę do drzwi, żeby im otworzyła. Jej koszula nocna była potargana, matka krwawiła… Zastraszona przez ojca, który zerkał na nią z głębi pokoju, powiedziała policjantowi, że się poślizgnęła i upadła, a takie tłumaczenie jest typowe dla osób, doświadczających przemocy. Oczywiście policjant wiedział, co się stało, ale nie mógł nic zrobić, ponieważ matka nie wniosła oskarżenia. Kiedy uświadomiłam sobie, że ojciec nie zostanie aresztowany, ogarnęło mnie przerażenie, bałam się, że odkryje, że to ja wezwałam policję. Zrozpaczona wybiegłam na zewnątrz, objęłam nogę jednego z policjantów i płacząc błagałam go, by zabrał mnie ze sobą, bo tak bardzo bałam się zostać. Policjant był naprawdę bardzo zasmucony, ale powiedział „kochanie nie mogę cię zabrać ze sobą, musisz zostać”. Wpadłam w panikę… Wtedy po raz pierwszy byłam gotowa opuścić moją rodzinę, nad którą przecież cały czas czuwałam. Na szczęście ojciec nigdy nie odkrył, że to ja wezwałam policję. W przeciwnym razie mogłoby to się źle skończyć.
Naturalna wydaje się w tej sytuacji taka reakcja ofiary, jak złość, nienawiść do oprawcy, a nawet chęć zemsty. Towarzyszyła ona Pani, jako małej dziewczynce, i w końcu też ogarnęła Pani matkę, która znienawidziła ojca „tak samo mocno, jak go kochała”. A jednak postanowiła Pani stoczyć walkę z tkwiącą gdzieś w środku nienawiścią. Jaki impuls spowodował chęć tej zmiany?
– To było wtedy, kiedy mój ojciec trafił w końcu do więzienia, a ja z matką i rodzeństwem przeprowadziliśmy się do Kalifornii. Myślałam, że będę tam szczęśliwa. Ale nie byłam, bo wzięłam ze sobą złość i gniew, które nadal rządziły moim życiem. Pewnego dnia podeszła do mnie w kościele kobieta, która znała naszą sytuację i zapytała mnie, czy już wybaczyłam swojemu ojcu. Zdumiało mnie to pytanie, można nawet powiedzieć, że zdenerwowało, ale i wywołało refleksję. Zaczęłam się zastanawiać nad sensem przebaczenia i postanowiłam poszukać odpowiedniej drogi, by je w sobie zbudować. Chęć przebaczenia przyszła jednak później…
Co to znaczy przebaczyć komuś prawdziwie?
– Cały czas zmagałam się ze sprawą przebaczenia, bo wiedziałam, że Bóg tego ode mnie oczekuje, ale wyzbycie się urazy nie jest sprawą łatwą. Zaczęłam więc się modlić, żeby Bóg „zmusił” mnie do tego, bym ojcu wybaczyła. Ale zrozumiałam, że decyzja powinna należeć do mnie. Wiedziałam jednak, że bez Bożej pomocy nie dam rady wyrzucić z siebie nienawiści. Zaczęłam zatem poprosić Boga, żeby zmienił moje nastawienie, żeby włożył w moje serce pragnienie, przebaczenia. I Bóg skierował moje myśli w stroną wskazania – „będziesz” kochała swoich nieprzyjaciół i modliła się za nich, błogosławiła tych, którzy cię prześladują…
Wybaczyć prawdziwie oznacza więc podjąć świadomą decyzję, że chce się przestać nienawidzieć osobę, która wyrządziła nam krzywdę i nigdy więcej jej naszego zranienia nie wypominać. Bo wybaczenie jest nie tylko dla dobra osoby, której wybaczamy, ale przede wszystkim dla naszego dobra. Wyrzucając z siebie wewnętrzne zgorzknienie, niechęć, nienawiść stajemy się naprawdę wolnymi ludźmi. Jeśli tego nie zrobimy nienawiść będzie naznaczała nasze życie, nawet jeśli naszego oprawcy nie będzie blisko nas. Być może nieraz jakaś osoba wcale nie zasługuje na wybaczenie, natomiast my zawsze zasługujemy na wolność, którą przebaczenie daje i na nadzieję, jaką ze sobą przynosi.
Jakie zagrożenie niesie brak przebaczenia winowajcy?
– Żyjąc z nienawiścią w sercu, byłam osobą nieszczęśliwą, zgorzkniałą i godną pożałowania. Winiłam ojca za wszystkie swoje późniejsze problemy życiowe, nawet za te, które wcale nie wynikały z jego winy. Żałuję, że matka nigdy nie wybaczyła ojcu, nie chciała odrzucić bolesnej przeszłości, przez co do końca życia była osobą wewnętrznie osamotnioną. Żyjąc w okowach nienawiści, nie potrafiła się cieszyć codziennością. Gorycz dosłownie zniszczyła jej życie. Matka przetrwała, ale nigdy nie odniosła zwycięstwa nad sobą.
Mówi Pani w swojej książce o tym, że mocując się z trudną sytuacją, można ją przetrwać lub przezwyciężyć. Jaka jest różnica pomiędzy tymi pojęciami?
– Przetrwać oznacza kontynuować swój tryb życia po jakimś zdarzeniu, zaś przezwyciężyć znaczy pokonać, przemóc, obezwładnić dany stan, zmienić w jakimś stopniu życie. Przetrwanie to rzecz godna pochwały, ale nie należy na nim poprzestać. Często jest tak, że wielu ludzi zatrzymuje się na etapie przetrwania i nigdy nie staje się zwycięzcami. Trwają, ale nie żyją – w pełni znaczenia tego słowa. Ukrywają w sobie ból, wyładowują swój gniew i żal na innych, wymuszają współczucie na otaczających ich ludziach, stawiając się cały czas w pozycji ofiary. Wszystkie swoje późniejsze niepowodzenia i błędy tłumaczą przeszłością. To z kolei powoduje, że popełniając grzechy w teraźniejszości, nie widzą potrzeby zmiany swojego zachowania, bo uważają, że są w pewnym stopniu zdeterminowani przez traumatyczne wydarzenia z przeszłości. Należy bezwzględnie dążyć do stania się zwycięzcą, walcząc ze swoją krzywdą i krzywdzicielem – wybaczyć i żyć pełnią życia.
Na ile przebaczenie jest procesem długim i trudnym?
– Prawdziwe przebaczenie nie jest procesem łatwym, bo wymaga od nas świadomych i odpowiedzialnych kroków. Przede wszystkim, na początku, musimy przyjąć przebaczenie od Boga, zaufać Mu bezgranicznie, powierzyć Mu nasze brzemię. Zapraszając Boga do tego procesu, prosimy Go, by stworzył w nas nowe serce, jak jest napisane w Księdza Psalmów – „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego!” (Ps 51, 12). Następnie musimy podjąć decyzję o ofiarowaniu przebaczenia innej osobie, a na końcu musimy przebaczyć sobie, by nie obwiniać się za doznane krzywdy. Ważne jest też, żebyśmy w tym procesie przyjęli odpowiedzialność za własne czyny i myśli oraz żebyśmy nauczyli się być wdzięczni Bogu za wszystko, co nam ofiarował.Wybaczenie, odpowiedzialność i wdzięczność to bowiem trzy kroki na drodze do zwycięstwa.
Dlaczego tak ważne jest, by myśleć życzliwie o innych, nawet o tych, którzy wyrządzają nam krzywdę?
– Pamiętajmy, że wszystkie nasze działania biorą początek w myślach. Złe myśli niosą ze sobą złe działania, a życzliwe myślenie rodzi dobre postawy. Pozytywne myślenie o osobach, które nas ranią nie oznacza, że akceptujemy ich błędy. Potępiamy błędy, ale nie błądzących. Nie pozwalamy też na to, żeby czyjeś złe zachowania miały wpływ destrukcyjny na nasze życie wewnętrzne.
To bardzo trudne, wziąć odpowiedzialność za swoje odczucia… Czy myśli o doznanej krzywdzie nie wracały do Pani po latach? Jak Pani sobie z nimi radziła?
– W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że Bóg dał nam na nasz własny użytek – umysł, i jeśli sami nie będziemy jego pracy kontrolować, zrobi to ktoś inny lub coś innego. Oczywiście były momenty, w których wracały przykre, negatywne wspomnienia. Ale ilekroć się one pojawiały, kierowałam je w stronę Słów Bożych: „Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie” (Iz 43, 18-19). Trzeba pamiętać, że przebaczenie jest wyborem i nie ma nic wspólnego z uczuciami. Wiele osób żyje w świecie subiektywnych odczuć, które moją niewiele wspólnego z rzeczywistością. Umiłowanie prawdy – prawdy Bożej, nie ludzkiej opinii o prawdzie, to jeden z istotnych kroków do wewnętrznej przemiany.
W jaki sposób Pani doświadczenie, przekazywane na różnych konferencjach i spotkaniach kobiecych organizacji katolickich, pomaga innym? Jak wielu ludziom Pani pomogła? Czy były sygnały od tych, którzy po kontakcie z Panią zmienili swoje życie?
– Dostaję e-maile z całego świata z podziękowaniem za pomoc. Znam też wielu psychologów i psychiatrów, którzy korzystają w swoich terapiach z rad, zamieszczonych w mojej książce. Pewna lekarka zatelefonowała ostatnio do mnie i powiedziała, że gdyby każdy przeczytał moją książkę i zastosował wiedzę, która jest szczególnie w jej drugiej części, to ludzie byliby szczęśliwsi. Wierzę, że moje działania są potrzebne, i że moje świadectwo pomaga osobom, które nie potrafią sobie poradzić z wybaczeniem.
Nie zachęca Pani do szukania pomocy u terapeutów, bo niektórzy z nich próbują wzbudzić w pacjencie właśnie postawę ofiary. Nie każdy zraniony jest jednak na tyle silny, by samodzielnie podnieść się z upadku. Czy można więc mieć zaufanie do jakiegoś rodzaju terapii, a jeśli tak, to do jakiej? Gdzie Pani zdaniem należy szukać pomocy?
– Zakładam, że w Polsce są organizacje, które pomagają osobom, doświadczającym przemocy. Trzeba jednak bardzo uważać, do kogo zwracamy się o pomoc, szczególnie, jeśli chodzi o terapeutów. Moja matka trafiła do bardzo złego psychoterapeuty, który kazał jej zapomnieć o wszystkim i zacząć spotykać się z innymi mężczyznami. To była najgorsza rzecz, jaką mogła zrobić, bo tak naprawdę, pomijając już względy religijne, matka nie uporała się z kwestią przebaczenia i w głębi serca nienawidziła nie tylko ojca, ale i wszystkich mężczyzn. Pomocy należy szukać u terapeuty chrześcijańskiego, który reprezentuje wartości chrześcijańskie i moralność chrześcijańską, który liczy się w swojej terapii z Bożymi zasadami. Ważną pomocą mogą być też mądre książki, pisane przez odpowiedzialnych ludzi i przede wszystkim czytanie Pisma Świętego, w którym znajdziemy odpowiedzi na wszystkie nasze pytania.
Czy wiara, Pani zdaniem, dodaje siły ludziom w takich sytuacjach?
– To Bóg daje nam siłę do stawania się takimi osobami, jakimi On nas stworzył. On daje nam moc, by pokonywać trudności, On daje nam siłę w drodze do zwycięstwa. Jeśli podejmiemy odpowiednią decyzję, zaprosimy Boga, by uczestniczył w naszym procesie odnowy, jeśli zastosujemy się do Jego nauki, to na pewno odniesiemy sukces. Bez Niego nie mogłabym nic zrobić i codziennie dziękuję Mu za siłę oraz pomoc w stawaniu się lepszym człowiekiem.
Dziękuje serdecznie za rozmowę.
Ocalić miłość
Katarzyna Kaczmarek
Święta Bożego Narodzenia, te najbardziej rodzinne święta sprzyjają budowaniu więzi, tworzeniu domu. Ale jednocześnie te święta, jak żadne inne, odsłaniają nam zranienia w bliskich relacjach, miejsca pęknięć w rodzinie. Dzielenie się opłatkiem jest gestem, który powinien scalać, a nie zawsze tak się dzieje. I jak pisał ks. Twardowski – czasem: bliscy boją się być blisko, żeby nie być dalej. Jeśli więc uświadamiamy sobie, że coś jest nie tak w naszych relacjach, że coś trzeba zmienić, coś przedyskutować, o czymś razem porozmawiać, coś przebaczyć – to powinniśmy być wdzięczni Bogu, że to widzimy. I podjąć trud wyjścia z kryzysu, bo –
Kryzysu nie trzeba się bać
Kryzys ujmowany pozytywnie jest łaską daną od Boga, dzięki której widzimy, że nasze dotychczasowe relacje wymagają odnowienia, odrodzenia, odczytania na nowo, zmuszając nas do wyjścia poza schematy, kryzys często kieruje nas na drogę nawrócenia, doświadczenia Boga. (…) To nie kryzys jest problemem, ale to, że kiedy się pojawia, nie jest rozpoznawany i rozwiązywany. W porę rozpoznany kryzys jest szansą dla małżeństwa. (…) Nie bójmy się kryzysów w małżeństwie, bójmy się raczej sytuacji, w których kryzys jest nieuświadomiony i niepodejmowane są próby jego rozwiązania. – Tak apelował o. Adam Schulz SJ, otwierając w sobotę 24.10.09 Ogólnopolską Konferencję Ruchów Katolickich pt. „Jak przezwyciężać kryzys w małżeństwie i rodzinie”.
Czym jest kryzys?
Grecka etymologia pojęcia kryzys nie wskazuje na jego pejoratywny charakter. Czasownik krinein oznacza rozdzielać, odsiewać, rozstrzygać, decydować, sądzić, zaś pochodzący od niego rzeczownik krisis to wybór, rozstrzygnięcie. Źródła słownikowe, przy haśle "kryzys" /crisis/ podają następującą treść: "punkt zwrotny w chorobie, decydujący moment szczególnie w tragedii, czas zagrożenia, punkt kulminacyjny". Słowo to –a wskazują na to inne jeszcze jego zastosowania –oznacza więc przesilenie, punkt zwrotny, wstrząs, przełom.
W języku potocznym słowo „kryzys” rozumiemy jednak jako sytuację zagrożenia. Tak więc mówi się o kryzysie wartości, kryzysie tożsamości, o kryzysie finansowym i kryzysie rodziny.
Psychologia zdaje się łączyć oba te (chociaż różne) aspekty rozumienia słowa „kryzys”. Psycholog Wanda Badura-Madej określa kryzys jako „przejściowy stan nierównowagi wewnętrznej, wywołany przez krytyczne wydarzenie bądź wydarzenia życiowe, wymagający istotnych zmian i rozstrzygnięć”.
Uświadomienie sobie sytuacji kryzysu nie jest przyjemne, tak jak nie jest „przyjemne” nawracanie się. Trzeba pokory, żeby przyznać się przed sobą samym, przed małżonkiem, przed Bogiem do trudności, z którymi nie mogę sobie sama poradzić, bo zdają się przerastać moje możliwości. Wydają się nie do rozwiązania. Mówiąc językiem wiary, trzeba światła łaski, żeby uwierzyć, że to bardzo dotkliwe, dramatyczne, bardzo bolesne uczucie niemocy, braku wpływu na trudną sytuację w małżeństwie, tak naprawdę nie jest rzeczywistym stanem, jest tylko subiektywnym przekonaniem o braku możliwości rozwiązań.
Przyczyny kryzysu małżeńskiego
Na ogół słusznie przyjmuje się, że niedopowiedzenia, skrywane pretensje czy urazy, niemówienie o swoich uczuciach, pragnieniach, brak szczerości – mogą doprowadzić do zaburzenia relacji małżeńskich, a przez to do kryzysu. Za jedną z najważniejszych przyczyn utrzymującego się w małżeństwie kryzysu uważa się nieumiejętność dialogowania (nieumiejętność słuchania siebie nawzajem, brak empatii) i trudność przebaczenia. Padło także stwierdzenie, że najczęstszą przyczyną kryzysu i rozpadu małżeństwa są uzależnienia od alkoholu, narkotyków, hazardu i seksu.
Jak zauważył zaniepokojony rosnącym wskaźnikiem rozwodów w Polsce – Jerzy Grzybowski – krajowy konsultant ds. duszpasterstwa rodzin – w katalogu przyczyn rozwodu uzależnienia są na 3 pozycji (19%) zaraz po niezgodności charakterów (32%) i zdradzie (25%), a przed problemami finansowymi (9%). Celem zgromadzonych na konferencji specjalistów: duszpasterzy i świeckich (liderów stowarzyszeń i wspólnot, psychoterapeutów, pedagogów) zajmujących się pomocą rodzinom – było przedstawienie form i metod pracy z małżeństwami przeżywającymi kryzys. W związku z tym nie tyle koncentrowano się na przyczynach, ile na możliwościach pomocy małżonkom w przezwyciężaniu kryzysu.
Kryzys można przezwyciężyć
Dobre przygotowanie do małżeństwa jest jedną z form przezwyciężania kryzysu. Ważne jest, aby młodym wstępującym w związek małżeński dać podstawy wiedzy o tym, czym jest sakrament, na jakie „rozwojowe kryzysy” muszą być przygotowani psychologicznie i duchowo. Mówił o tym o. Mirosław Pilśniak OP. Nie ma ogólnej recepty na kryzys, bo kryzysów jest tyle, ile par, trzeba odpowiedzialnie wejść w kryzys, aby uniknąć rozpadu małżeństwa. Niestety znamienne dla nowych czasów jest to, że osoby, które przychodzą na nauki przedmałżeńskie, to bardzo często „pary żyjące w wieloletnim konkubinacie, które decydują się na małżeństwo w celu ratowania związku i zobaczenia »czy to ma sens«”. Cechą charakterystyczną postaw narzeczonych jest także – w nowej społecznej rzeczywistości – niewłaściwy sposób traktowania partnera. „Dziś często młodym ludziom towarzyszy wątpliwość, czy ‘towar’, jaki wybrałem, jest rzeczywiście najlepszy spośród dostępnych na rynku”. Uczestnicy kursów przedmałżeńskich – zdaniem o. Pilśniaka – mają najwięcej trudności z akceptowaniem trzech tematów. Są to: przyszłe relacje z rodzicami i teściami; stosunek do obserwowania płodności i do seksualności; kwestie pogłębiania wiary.
Współzałożyciele ruchu „Spotkania małżeńskie” – Irena i Jerzy Grzybowscy, omawiając zasady udzielania „pierwszej pomocy” podkreślili, że chodzi przede wszystkim o słuchanie i niedoradzanie, tylko inspirowanie dialogu małżeńskiego, towarzyszenie parom, podsuwanie im tematów do przemyślenia. Kryzys, według ich opinii, może być problemem, nie tylko wtedy, gdy nie zostanie w porę zauważony, ale także wówczas, gdy jeden z małżonków upiera się przy własnym zdaniu, co do przyczyn i strategii przezwyciężania napięć. „Żeby pokonać kryzys – podkreśliła Irena Grzybowska – trzeba się z drugą osobą spotkać, wysłuchać małżonka do końca i nie oceniać, zanim się go nie zrozumie. Zrozumienie pomaga w przebaczeniu”.
W ciągu swojej 30-letniej pracy państwo Grzybowscy odnotowują, co ważne, stały wzrost liczby par zgłaszających się po pomoc duchową czy terapeutyczną. Każde zgłaszające się małżeństwo ma możliwość skorzystania z rekolekcji o charakterze warsztatów, na których pomaga się mężowi i żonie lepiej rozumieć się nawzajem, cieszyć małżeństwem, odkrywać jego piękno, a także rozwiązywać konflikty.
Także Fraternia KANA katolickiej Wspólnoty Chemin Neuf (Nowa Droga) zaprasza na spotkania weekendowe w kilku ośrodkach rekolekcyjnych w Polsce, aby małżonkowie mogli dostrzec pewne postawy, mechanizmy i przekazy obecne w historii rodzinnej, przyjrzeć się relacjom z dziećmi – oczekiwaniom, reakcjom, trudnościom, poznać bliżej siebie i współmałżonka, świadomie wchodzić w nowe role rodzinne: rodziców, teściów, dziadków.
Dr Barbara Smolińska – doświadczony psychoterapeuta w zakresie terapii małżeństw stwierdza: „Kryzys jest wpisany w naturę małżeństwa, bo jest procesem. Najbardziej zagrożone rozpadem są małżeństwa, które nie przeżywają kryzysu. Każde małżeństwo potrzebuje formacji duchowej, rozwoju indywidualnej osobowości oraz grup wsparcia. Kiedyś tę wspierającą rolę pełniła rodzina, zwłaszcza starsze pokolenie oraz sąsiedzi, dziś sytuacja się zmieniła”. Małżeństwa przeżywając kryzys mogą skorzystać z pomocy psychoterapeutycznej. „Terapeuta małżeński – mówi dr Smolińska – zajmuje się leczeniem więzi małżeńskich, to znaczy działa wówczas, kiedy dialog i przebaczenie nie są możliwe, pomimo chęci obojga”. Z doświadczenia pani doktor wynika, że „coraz więcej jest małżeństw zranionych w swojej historii życia, tzn. w rodzinach, z których pochodzą. Oni nie są w stanie dialogować i przebaczać, choć tego chcą”. Celem pracy terapeuty małżeńskiego jest, aby para uświadomiła sobie to, czego nie jest świadoma, bo „to czego sobie nie uświadamiamy, rządzi nami w bardzo poważny sposób”.
Parom, które mają problem z uzależnieniem i przemocą proponuje się nie terapię małżeńską lecz indywidualną.
Innego rodzaju pomoc oferuje małżonkom duszpasterstwo par niesakramentalnych. Otwierający konferencję – o. Adam Schulz, odpowiedzialny za formację ruchów i stowarzyszeń wchodzących w skład Ogólnopolskiej Rady Ruchów Katolickich – podkreślił istotną potrzebę zmiany stosunku Kościoła do par niesakramentalnych, których „nie możemy traktować jak zadżumionych”. Pary te, pomimo niemożności przystępowania do sakramentu pokuty i eucharystii, mogą się rozwijać duchowo i w tym Kościół powinien im dopomagać – przekonywał. Ponieważ w niektórych parafiach osoby żyjące w małżeństwach niesakramentalnych stanowią 50-55% ogólnej liczby parafian, nie wystarczy jeden lub kilka wytypowanych ośrodków w mieście. Duszpasterstwo tego typu powinno być przy każdej parafii. Ks. Jan Pałyga SAC, od ponad 30 lat zajmujący się związkami niesakramentalnymi, stwierdził, że w ich formacji duchowej istotne jest uświadomienie potrzeby stanięcia w prawdzie przed Bogiem i przed sobą. A także zapewnienie, że jest dla nich miejsce w Kościele, bo Pan Bóg nie cofa swojej miłości.
Grupy wsparcia dla porzuconych małżonków. Rosnąca liczba rozpadających się małżeństw powoduje powiększanie się grupy osób porzuconych, po rozwodzie lub żyjących w separacji. To jest grupa, która potrzebuje szczególnego wsparcia, zarówno w sferze egzystencjalnej, jak i duchowej. I powinna je znaleźć w Kościele. Osoby, które tracą partnera życiowego przeżywają wszak „syndrom straty” – tak jak w przypadku śmierci osoby bliskiej. Tracą poczucie sensu życia i często czują się niepełnowartościowe. Dotkliwie odczuwają swoją samotność, bezsilność, nierzadko rozpacz. Czego porzuceni oczekują od Kościoła? Przede wszystkim: zrozumienia i empatii, nie tyle pociechy, pomocy w znalezienia sensu życia i sensu wierności. Ks. Wojciech Nowak SJ, duszpasterz osób rozwiedzionych i osób żyjących w separacji, podkreślił w swym wystąpieniu istnienie nadziei dla każdej osoby porzuconej istnieje nadzieja. Wskazał na łaskę, która może ogarnąć opuszczonych. To ona może trzymać przy życiu w tym trudnym czasie, pomóc dostrzegać sens wierności mimo wszystko, odkryć i pogłębić wiarę poprzez modlitwę, medytację, udział w życiu sakramentalnym. Może też pomóc w odnalezieniu się we wspólnotach Kościoła.
Przedstawione na konferencji doświadczenia pomocy małżeństwom przeżywającym kryzys zaowocowały następującymi wnioskami. Po pierwsze: brak jest w parafiach grup wsparcia dla małżeństw. Po drugie: potrzebne jest solidne przygotowanie młodych do małżeństwa. Po trzecie: konieczna jest zmiana stosunku do małżeństw niesakramentalnych. Po czwarte: konieczna jest większa otwartość na potrzeby egzystencjalne i duchowe osób porzuconych przez współmałżonków.
I ostatnia, niebagatelna konkluzja. Dobrze, że problematyka kryzysu małżeńskiego pojawia się na konferencjach i w praktycznym działaniu wielu ruchów i stowarzyszeń. Że wzrasta świadomość dotycząca rozwojowego charakteru kryzysów w małżeństwie i że coraz więcej par chce korzystać z pomocy psychologicznej i duchowej. I nie jest to przejaw słabości, lecz wiary w boskie pochodzenie każdej prawdziwej miłości, bo miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą (…) wszystko znosi i wszystko przetrzyma (1 Kor 13,4.7).
OFERTA DLA MAŁŻEŃSTW
- Rekolekcje weekendowestowarzyszenia SPOTKANIA MAŁŻENSKIE mają za zadanie pomóc w budowaniu i odbudowywaniu związku, w nauce dialogu. Prowadzą je odpowiednio do tego przygotowane małżeństwa i kapłan. Za ośrodek warszawski odpowiedzialni są Agnieszka i Tomasz Weremczukowie, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Odpowiedzialni krajowi: Irena i Jerzy Grzybowscy, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Duszpasterz Ośrodka: o. Mirosław Pilśniak OP, e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Więcej informacji na stronie www.spotkaniamalzenskie.pl.
- Specjalne rekolekcje dla małżeństw cywilnych w powtórnych związkach po rozwodzie. Zgłoszenia można kierować do Irminy i Krzysztofa Antoszkiewiczów, tel. 022 815 30 97, kom. 605 588 121, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
- Spotkania weekendowedla małżeństw KANA organizowane przez katolicką wspólnotę Chemin Neuf. Angażują się w niej małżeństwa, które pragną poprzez świadectwo życia, modlitwę, dzielenie się, budowanie więzi przyczyniać się do rozwoju osoby, rodziny i Kościoła. Odpowiedzialni Kany: Paweł & Katarzyna Markowscy, tel. 022 864 35 19, mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Więcej informacji i zapisy www.kana.info.pl.
- Terapia małżeńska.Ośrodek PRACOWNIA DIALOGU, Warszawa, ul. Freta 20/24A, tel. 664 05 01 78 (wt. i śr. godz.17-20 pt. godz. 9-12). Laboratorium Psychoedukacji, tel. 022 617 61 64;Warszawa, ul. Belgijska 4 (terapia indywidualna: problem przemocy, uzależnień).
OFERTA POMOCY DLA PORZUCONYCH MAŁŻONKÓW
- Wspólnota osób porzuconych. Prowadzący: ks. Wojciech Nowak SJ, tel. 022 517 34 86, e-mail: wnoksj @gmail.com).
- Warsztaty – dni skupienia w Europejskim Centrum Komunikacji i Kultury (Jezuici) prowadzone przez kapłana i przez psychoterapeutę Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.Pomoc w szukaniu odpowiedzi na najbardziej istotne dla życia i rozwoju pytania, które zadają sobie osoby z doświadczeniem porzucenia. (Warszawa-Falenica, ul. Olecka 30, tel. 022 872-04-41, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.).
- Grupa wsparcia dla kobiet borykających się z problemami związanymi z rozstaniem z bliską osobą, Fundacja INIGO (Warszawa, ul. Rakowiecka 61, wejście od ul. Andrzeja Boboli), poniedziałek godz. 18.00, więcej informacji na www.inigo.org.pl.
- Inne grupy wsparcia, zaproszenia na spotkania, warsztaty znajdują się jeszcze na stronach http://strony.aster.pl/grupy wsparcia/ oraz www.przystanmielno.org.pl.
POMOCNE KSIĄŻKI
- Elizabeth Baldo, Już dłużej nie wytrzymam. Realne spojrzenie na kryzys małżeński, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2006
- Paolo Bianchi, Kiedy małżeństwo jest nieważne, Wydawnictwo M, Kraków
- Jerzy Grzybowski, Nieporadnik małżeński, POMOC Wydawnictwo Misjonarzy Krwi Chrystusa, Częstochowa 2009
- Jerzy Grzybowski,Romans, zdrada i co dalej?, Wydawnictwo „W drodze”, Poznań 2009
- Jerzy Grzybowski, Nadzieja odzyskana. Drogowskazy dla małżeństw niesakramentalnych, Wydawnictwo M, Kraków 1998
- Ksawery Knotz, Akt małżeński. Szansa spotkania z Bogiem i współmałżonkiem, Wydawnictwo M, Kraków 2008
- Ksawery Knotz, Seks jakiego nie znacie. Dla małżonków kochających Boga, Edycja św. Pawła, EC 2009
- Andre Mutien Leonard, Kościół was kocha. Droga nadziei dla osób rozwiedzionych, żyjących w separacji i w drugim związku małżeńskim, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2008
- Martin Rovers, Uzdrowić miłość, W drodze, Poznań 2007