Gościnność – ważna zaleta

Gościnność – ważna zaleta

Karolina Sobczyńska

 

Kiedy czytamy opisy dawnych uczt, wielkich biesiad, wytwornych bali, często traktujemy je tak samo jak opisy rycerskich turniejów, polowań na grubego zwierza, podróży dyliżansem. Wydaje się, że jest to coś, co było, minęło, stanowi jedynie ciekawostkę historyczną, nie ma żadnego zastosowania w czasach i warunkach obecnych. Gdy nasi dziadkowie wspominają przyjęcia i zabawy ze swoich młodych lat, słuchamy wyrozumiale, może nawet z pewną zazdrością, ale jednocześnie z pełnym przekonaniem, że nas na to nie stać z powodu braku czasu, miejsca i niezbyt wielkich zasobów materialnych.

Następuje zmierzch towarzyskiego życia, wspólnych obiadów, podwieczorków, uroczystych kolacji, spotkań... Coraz mniej mamy ochoty i czasu na to, by wybrać się z wizytą lub zaprosić ludzi do siebie. A tymczasem – życie towarzyskie jest ważnym elementem życia społecznego. Ani kontakty, które nawiązujemy w pracy, ani krótkie, pospieszne spotkania ze znajomymi w kawiarniach, ani nawet przypadkowe odwiedziny w domu krewnych nie mogą zastąpić tego, co dawały i dają spokojne, starannie przygotowane, umiejętnie zorganizowane i prowadzone spotkania w gronie osób bliskich, przyjaznych, interesujących.

Przeżycia estetyczne są konieczne dla prawidłowego rozwoju człowieka, dla jego dobrego samopoczucia. Każde właściwie zorganizowane przyjęcie, zebranie towarzyskie może wielu tego rodzaju przeżyć dostarczyć. Jednak nie zewnętrzna oprawa uroczystości jest najważniejsza, a doznania, które płyną z kontaktu z innymi ludźmi – umiejętność prowadzenia rozmowy, dyskusji, wysłuchania swych gości. Jeżeli dbamy o to, żeby nasz dom odwiedzali ludzie mili, dobrze wychowani, myślący, pragnący dzielić się z nami tym, co czują, co przeżywają; jeżeli domy takich ludzi sami odwiedzamy – mamy szansę przeżywać nie tylko wiele radości, ale i rozwijać się wewnętrznie, nawiązywać trwałe przyjaźnie. Spokojna, pobudzająca intelektualnie rozmowa, wspólna zabawa, kontakt z roześmianymi ludźmi stanowić mogą przeciwwagę dla stresów i napięć, których tak często dostarcza nam codzienne życie.

Rezygnacja z życia towarzyskiego w imię świętego spokoju, zarzucenie tradycji wspólnych spotkań – niewątpliwie zubaża życie. Kiedyś wychowanie dziecka obejmowało także jego przygotowanie do życia towarzyskiego, do organizowania różnego rodzaju przyjęć, uroczystości i imprez. Dziewczynki i chłopcy uczyli się sposobów zachowania obowiązujących wobec gości i wobec gospodarzy. Dziś tym sprawom poświęca się niewiele czasu, często bagatelizuje się tego rodzaju problemy, uważając, że bez tych umiejętności można żyć. Na pewno można, ale dlaczego mamy żyć gorzej, smutniej, bardziej ubogo i szaro?

Urządzenie udanego przyjęcia jest sztuką. Tego człowiek musi uczyć się długo i cierpliwie. Jeżeli nie nauczono nas w dzieciństwie tego, jak pełnić rolę gospodarza, w jaki sposób należy zachować się w gościnie, musimy sami teraz zadbać o to, by posiąść takie umiejętności, by je doskonalić.

Życie towarzyskie jest, podkreślmy to raz jeszcze, ważnym elementem życia społecznego i nie warto z niego rezygnować. Kto wie, czy za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt znużeni, zmęczeni, przerażeni wiecznym pośpiechem, napięciami cywilizacyjnymi ludzie nie zapragną wrócić do spokojnych wieczorów spędzanych w gronie znajomych, do miłych pogawędek, wspólnego słuchania muzyki, wspólnego spożywania skromnego nawet, ale ładnie podanego, smacznego posiłku. Nauczmy więc naszych synów i nasze córki pełnienia roli gościnnych gospodarzy, wykształćmy w nich także umiejętności, które spowodują, że będą chętnie witanymi, pożądanymi wszędzie gośćmi.

Pomógł pan tysiącom par małżeńskich…

 Pomógł pan tysiącom par małżeńskich…

O prof. Josefe Rötzerze i jego metodzie naturalnego planowania rodziny

Elżbieta Wójcik

 

W roku 1990 austriacki lekarz został odznaczony przez papieża Jana Pawła II Orderem Świętego Grzegorza Wielkiego za zasługi dla Kościoła katolickiego, a 12 lat później otrzymał najwyższe odznaczenie papieskie: Krzyż Świętego Grzegorza z gwiazdą.

Twórca metody objawowo-termicznej, naturalnego planowania, znanej obecnie w bardzo wielu krajach świata, zasłużył sobie na to uznanie. Umożliwił małżeństwom zdrowy, naturalny styl życia, zgodny z prawem natury i z wolą Boga.

Josef Röetzer urodził się w Wiedniu w r. 1920. Po maturze, w 1938 roku, powołany został do Wermachtu i wysłany na front w Polsce. W pudle z książkami, które wziął ze sobą, było Pismo święte, które czytał, nie krępując się obecnością kolegów. Imponowało to wielu, w związku z czym został szybko, karnie cofnięty do Austrii z powodu – „destrukcyjnego wpływu na grupę”. Ta decyzja przełożonych uratowała mu być może życie, gdyż jego oddział trafił później pod Stalingrad.

   Po powrocie do Wiednia Röetzer studiował medycynę i w roku 1943 zaczął pracować w szpitalu dla pacjentów z uszkodzeniami mózgu. Poznał tam dokładnie jego budowę i funkcje, co okazało się przydatne w jego dalszej pracy. W r. 1944 poznał swoją przyszłą żonę Margaritę. Już po siedmiu tygodniach znajomości powzięli decyzję, że się pobiorą. Trwała jednak wojna. W październiku tego roku dr Josef dostał się do niewoli amerykańskiej.

W sierpniu 1945 roku powrócił do Wiednia, ożenił się i dwa lata później ukończył studia medyczne pracy doktorskiej. Początkowo pracował w Wiedniu, a od 1951 roku w Vöcklabruck jako lekarz epidemiolog.

Młodzi małżonkowie postanowili mieć sześcioro dzieci. W krótkich odstępach czasu urodziło im się troje, powstało więc pytanie, jak postępować, aby nieco zwolnić ten szybki rozwój rodziny. Ponieważ byli głęboko przekonani, że Kościół słusznie zakazuje stosowania środków antykoncepcyjnych, rozwiązania szukali w innych metodach. „Jeżeli nauka Kościoła jest prawdziwa, to musi być także do zastosowania w życiu” – formułował swój pogląd młody lekarz.

W roku 1951 na wiosennych targach w Wiedniu zaprezentowano termometr dla kobiet do mierzenia temperatury, co doktora bardzo zainteresowało, gdyż na studiach nic o tym nie mówiono. Pani Röetzer zgodziła się mierzyć temperaturę poranną i zauważyła u siebie zależne od pory miesiączkowego cyklu, zmiany temperatury ciała. W pewnym okresie cyklu odczuwała też swoisty ból podbrzusza i zwiększenie wydzieliny śluzowej. Powiedziała o tym mężowi. Dr Röetzer pomyślał wtedy, że jeżeli jego żona sama zauważyła takie objawy, to inne kobiety mogą też takie obserwacje poczynić. Chcąc im w tym pomóc opracował praktyczne wskazówki do wyznaczania okresów płodności i niepłodności w cyklu miesiączkowym kobiety, głównie na podstawie mierzenia temperatury ciała i obserwacji wydzieliny śluzowej. Tak więc rok 1951 był początkiem powstania metody objawowo-termicznej, którą wkrótce zaczął szeroko propagować. Pod koniec lat pięćdziesiątych prowadził na ten temat wykłady. I wówczas otrzymał nagle upomnienie od Austriackiej Izby Lekarskiej, że mówi o sprawach nieprzyzwoitych. Również wielu kolegów tak uważało i w środowisku lekarskim dawał się odczuć brak entuzjazmu i poparcia dla jego badań. Dr Röetzer był jednak przekonany o słuszności swoich poglądów i prowadził nadal pracę badawczą, a także poradnię dla kobiet oraz wykłady. Samoświadomość kobiet stopniowo rosła. Coraz więcej z nich zaczęło prowadzić wykresy temperaturowe i przysyłać młodemu lekarzowi swoje karty obserwacji, by je zinterpretował naukowo.

W 1965 roku dr Röetzer opublikował swoją pierwszą książkę pt. „Liczba dzieci i małżeństwo z miłości”, w której podał zasady metody objawowo-termicznej; pisał też o „duchowej jedności i wzajemnym zrozumieniu” oraz o tym, że „w prawdziwej wspólnocie miłości każdy powinien starać się, aby czynić to, co drugiemu pomaga”, i że „istotny warunek przy ustalaniu planowanej liczby dzieci leży w odpowiedzi na pytanie, ile dzieci można nie tylko obdarzyć życiem, ale też ile można prawidłowo wychować”. Podkreślał znaczenie odpowiedzialności i szacunku wobec małżonka i wobec dzieci.

Pierwsze wydanie książki rozeszło się już po trzech miesiącach i kolejno ukazywały się następne. Zaczęły też przychodzić zaproszenia na wykłady i seminaria, także do USA, Australii, Japonii, Hongkongu, Nowej Zelandii, Tajwanu. Dr Röetzer wykładał też medycynę pastoralną na kilku wydziałach filozoficzno-teologicznych w Austrii i otrzymał tam tytuł docenta.

A jednak, pomimo uznania przez wielu, zwłaszcza młodych ludzi, napotykał w środowiskach lekarskich, także naukowych, na dużą nieufność. Krótko przed ogłoszeniem encykliki „Humanae vitae” odbyła się w Bad Godesberg, w Niemczech konferencja lekarzy katolickich i teologów, na początku której lekarze, akceptując poglądy Röetzera, popierali plan zorganizowania sieci poradni. Natomiast teolodzy-moraliści nie wykazali zainteresowania szerzeniem tej metody zgodnej z nauką Kościoła, a nawet jednemu z teologów udało się „nawrócić” lekarzy, tak iż na zakończenie konferencji wszyscy oprócz Röetzera podpisali list do Watykanu z propozycją zmiany w tej sprawie stanowiska Kościoła. W najbliższych latach Röetzer „za karę” nie był zapraszany na żadne konferencje.

Pewien zgodności swoich badań z nauczaniem Kościoła, sam prowadził nadal swoje studium.

Z upływem czasu jego wysiłki przyniosły jednak efekty. W 1979 roku ukazała się jego druga książka pt. „Naturalna regulacja poczęć – metoda objawowo-termiczna – droga partnerska” (wyd. Herder), która do dzisiaj ma ponad czterdzieści wydań i została przetłumaczona na 16 języków. Wydano ją także w Polsce w 1982 roku pt. „Naturalna regulacja poczęć”. (wyd. Hlondianum). Obecnie wydawana przez wyd. Vacatio – „Sztuka planowania rodziny” cieszy się dużym zainteresowaniem czytelników. W roku 1982 ukazała się w Państwowym Wydawnictwie Lekarskim broszurka pt. „Naturalnae planowanie rodziny”(opis metody Röetzera), która rozeszła się w ciągu kilku miesięcy w liczbie 300 tys. egzemplarzy.

W 1980 roku papież Jan Paweł II zwołał w Rzymie Światowy Synod Biskupów. Jedynym świeckim wykładowcą był dr Josef Röetzer, który mówił do rzeszy duchownych o moralnych zasadach regulacji poczęć. Rok 1990 przyniósł austriackiemu lekarzowi ogromny zaszczyt – został przez papieża Jana Pawła II odznaczony Orderem Świętego Grzegorza Wielkiego za zasługi dla Kościoła katolickiego, a 12 lat później otrzymał najwyższe odznaczenie papieskie: Krzyż Świętego Grzegorza z gwiazdą.

W roku 2006 Röetzer otrzymał list od papieża Benedykta XVI, w którym znalazły się słowa: „…za sprawą nabytej w ciągu 55 lat niestrudzonych badań fachowej wiedzy, zainspirowanej i wspieranej głęboką wiarą, pomógł Pan tysiącom par małżeńskich kształtować ich małżeństwa w zgodzie z Bożym planem, a poprzez to odkrywać godność i piękno tego sakramentu…”.

Dr Röetzer zajmował się też intensywnie teologią i ukończył studium teologii dla świeckich w Wiedniu. Wiąże się z tym mały humorystyczny epizod, świadczący o jego dobrej znajomości tej dziedziny nauki. Po wymianie listów z amerykańską konferencją biskupów otrzymał list zaadresowany: Jego Eminencja Josef kardynał Röetzer.

W 1992 roku dr Röetzer otrzymał od prezydenta Austrii honorowy tytuł profesora.

W 1986 roku założony zastał w Niemczech Instytut Naturalnej Regulacji Poczęć (Institut der Natürlichen Empfängnis Regelung – INER), obejmujący Niemcy, Austrię, Szwajcarię i półn. Włochy. Celem Instytutu jest prowadzenie kursów, kształcenie nauczycieli i instruktorów, oraz działalność naukowa i publicystyczna. Bliźniacze stowarzyszenia powstały też w kilku innych krajach, w roku 1993 także w Polsce pod nazwą Instytut Naturalnego Planowania Rodziny. Przy tej okazji prof. Röetzer przeprowadził w Polsce dwa razy kursy na temat swojej metody. Mówił wówczas z dużym przekonaniem i wiedzą, ciepło i z humorem, tak, że słuchało się go z wielkim zainteresowaniem. Wszyscy uczestnicy kursów stali się członkami Instytutu Naturalnego Planowania Rodziny, który liczy obecnie 2760 członków-nauczycieli. Zdali oni egzamin z zasad metody i mają prawo prowadzenia kursów w całej Polsce.

   W 1999 roku ukazała się trzecia książka prof. Röetzera pt. „Der persönliche Zyklus der Frau” – „Osobisty cykl kobiety”, którą w Polsce wydało w roku 2007 Wyd. Sióstr Loretanek pt. „Ja i mój cykl”. Prof. Röetzer napisał też wiele artykułów świadczących także o jego głębokiej wiedzy dotyczącej teologii małżeństwa i rodziny.

Prawą ręką prof. Roetzera okazała się jego córka Elisabeth, która porzuciła studia na teologii i germanistyce i zajęła się z zapałem analizą tysięcy kart obserwacji, nadsyłanych przez kobiety.

Na podstawie tych kart oceniona została skuteczność metody objawowo-termicznej, wynosząca blisko 100%. Jest ona większa niż skuteczność wszystkich środków antykoncepcyjnych, także pigułki hormonalnej. Zasady postępowania przy stosowaniu metody objawowo-termicznej opracowane są naukowo. Może być ona także stosowana w cyklach nieregularnych, w okresie po porodzie oraz w premenopauzie. Metoda ta jest dużą pomocą dla małżeństw mających trudności z poczęciem dziecka.

Zgodna jest z prawem naturalnym obowiązującym wszystkich ludzi, a więc z planem Boga wobec małżeństwa. A sam prof. Röetzer mówił o tym: „Naturalna regulacja poczęć w kontekście odpowiedzialnego rodzicielstwa nie jest tylko jakąś metodą, lecz fundamentem chrześcijańskiego, małżeńskiego stylu życia. (…) nie jest wyjściem awaryjnym, lecz życiem małżeńskim według planu Boga, a przez to życiem w czystości małżeńskiej”.

 

W listopadzie 2006 roku zmarła żona profesora – Margareta. On sam po tym przeżyciu mocno podupadł na zdrowiu i wycofywał się stopniowo z intensywnej pracy w Instytucie. Zmarł 4 października 2010. Zastępuje go jego córka Elisabeth, która współdziała z powołanym komitetem lekarzy-specjalistów.

 

Instytut Naturalnego Planowania Rodziny

wg metody prof. J. Rötzera

ul. Nowogrodzka 49

00-695 Warszawa

tel. (22) 629 06 89

e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

www.iner.pl

Arcydzieło pełne światła

Arcydzieło pełne światła

 

Dobromiła Salik

 

 

Chiara Luce Badano została we wrześniu 2010 r. uznana nową błogosławioną Kościoła, 20 lat po swojej śmierci. Chiara Lubich – założycielka Ruchu Focolari – tak mówiła o niej w 2000 roku: „Dzięki jej życiu możemy powrócić do źródła. Jest przykładem oraz świadkiem dla młodych i dla osób starszych, ponieważ potrafiła przemienić swoją »mękę« w »pieśń weselną«”.

 

Pamiętam, gdzie i kiedy czytałam po raz pierwszy książkę o Chiarze Luce. To była poczekalnia poradni rehabilitacyjnej, 7 października, kolejna rocznica śmierci córki żyjących do dziś Marii Teresy i Ruggero Badano. I pamiętam coś jeszcze: swoje zaskoczenie faktem, że ta poruszająca lektura nie pozostawiła we mnie odrobiny smutku czy niepokoju. Niedawno znalazłam wytłumaczenie swojego zdumienia. Giampaolo Mattei tak zrecenzował w „L’ Osservatore Romano” książkę Michele Zanzucchiego „Mam wszystko…”: „Od razu masz wrażenie, że jest to przyjaciółka. Siostra. Matka. Masz wewnętrzną pewność, że dobrze ją znasz… Stawia cię »sam na sam« z twoim sumieniem, z twoimi wyborami. Jednak doświadczenie, które Chiara Luce pozwala ci przeżyć – to doświadczenie radości, miłości, nadziei…, których byś się nie spodziewał po takiej historii, bo według ciasnych, ludzkich kryteriów powinna być ona smutna… Niepojęte”.

Smutna… Tak. Po ludzku smutne jest przecież młode życie zaatakowane przez okrutną chorobę. Bezbrzeżnie smutne jest odejście jedynego, oczekiwanego przez dziesięć lat dziecka. A jednak…

 

Boża logika

odbiega całkowicie od tej, mierzonej racjonalnymi tylko normami.

Chiara Luce, młoda Włoszka z Sassello, oddalonego o 60 km od Genui, była wymodloną, ukochaną córką. Lubiła sport – zwłaszcza pływanie i grę w tenisa, a także wędrówki górskie; pięknie śpiewała, chętnie tańczyła, miała wielu przyjaciół. Jako nastolatka pertraktowała na temat godziny wieczornych powrotów do domu – którzy z rodziców nie znają tych niełatwych rozmów? Mimo przykładania się do nauki miała problemy szkolne, z poprawkami włącznie. Serce biło jej mocniej w towarzystwie pewnego młodego człowieka… Dziewczyna jak inne. Tylko drobne epizody mogły zapowiadać to, co później Kościół nazwał heroizmem. Jednym z nich była na przykład decyzja, by oddawać biedniejszym dzieciom swoje najlepsze zabawki. Były to też – za zgodą rodziców – odwiedziny u koleżanki z klasy, chorej na szkarlatynę, wizyty w pobliskim domu opieki czy całonocny dyżur u schorowanych dziadków, kiedy szczypała się w nogę, by nie zasnąć, a nazajutrz mimo zmęczenia poszła do szkoły.

Kto w drobnej rzeczy będzie wierny… Kiedy Chiara ma 17 lat, nadchodzi próba, dla niej i dla bliskich. Wielka i groźna. Nowotwór kości atakuje szybko i bezlitośnie. Teraz już nie chodzi o zabawki czy o noc, którą będzie można odespać. Po diagnozie prosi mamę, by zostawiła ją samą. Być może w tym momencie dokonuje się najważniejsze. Po kilkunastu minutach Chiara pokazuje spokojną twarz. Rodzice i ci, którzy ją spotykali, twierdzą, że ten wewnętrzny pokój pozostał w niej już do końca. Dziewczyna poddaje się leczeniu – bolesnym zabiegom w szpitalu, unieruchomieniu w łóżku. Przyjmuje przyjaciół. Rozmawia. Słucha. Pisze listy. Wielu jest pod urokiem jej spojrzenia pełnego światła.

Przyjacielowi wspierającemu misje ofiarowuje pieniężny prezent otrzymany na urodziny. Na kartce wypisuje swoje „dobra” – które, w razie potrzeby, mogłyby posłużyć innym. Pisze też niezwykłe życzenia świąteczne. To jedna z jej ostatnich „fantazji” wypływających z troski o bliźniego – zaznaczy jej biograf. „Boże Narodzenie 1990. Dziękuję za wszystko! Wszystkiego najlepszego na Nowy Rok”. Chowa wypisaną drżącą ręką kartkę głęboko w szufladzie, pewna, że mama znajdzie ją w odpowiedniej chwili… – kiedy jej już nie będzie.

Jest też ciemność. Chwile bólu, zwątpienia i poczucia przerażającej obecności szatana. Ale nie jest ich wiele. Chiara poznała Ruch Focolari już w wieku 9 lat; także jej rodzice zaangażowali się w życie duchowością jedności. To fundament życia rodziny na ten trudny czas. Być może wspólnotowe niesienie krzyża ułatwiło codzienne zmaganie się z chorobą? Chiarę wspierają przyjaciele z Ruchu i jego założycielka. Cierpienie niesione razem ma inny ciężar. Inną logikę. To osobowe spotkanie z Jezusem ukrzyżowanym i opuszczonym.

Od początku poznania Ruchu Focolari młodziutka Chiara pisze

 

listy do Chiary Lubich,

swojej imienniczki. W jednym z nich, już z czasu choroby, wyraża myśl, której być może nie zdradziła nikomu innemu: „Tutaj wszyscy proszą o cud (i Ty wiesz, jak bardzo go pragnę…), ale ja nie potrafię o to prosić. Być może powodem trudności jest to, że nie czuję, aby to było wolą Bożą”.

Dalej prosi założycielkę o „nowe imię” – tak jak wielu z Ruchu Focolari. Tydzień później przychodzi odpowiedź: „Dziękuję za Twój list i zdjęcie. Twoja tak promienna twarz wyraża miłość do Jezusa. Chiaro, nie bój się mówić Mu swoje »tak« chwila po chwili. On da Ci siłę, bądź tego pewna. Ja także modlę się o to i jestem zawsze z Tobą. Bóg kocha Cię nieskończenie i pragnie przeniknąć do Twojej duszy, abyś doświadczyła odrobiny nieba. »Chiara Luce« to imię, jakie dla Ciebie wybrałam. Podoba ci się?”. Luce – znaczy światło…

Choroba wyniszcza stopniowo organizm Chiary. Jest jednak wciąż silna duchowo. Mówi, że chociaż w swoim ciele nie ma już niemal niczego zdrowego – dysponuje jednak sercem, które może kochać. Świadomie zbliża się do najważniejszej chwili…

 

„Zaślubiny”

dokonały się w atmosferze miłości i pokoju. Zresztą wszystko zostało przygotowane. Chiara Luce zdążyła zamówić „suknię oblubienicy” i poprosiła przyjaciółkę o jej przymierzenie. Zaplanowała czytania i śpiewy na pogrzeb. Zaznaczyła, że nie życzy sobie płaczu, ale głośnego śpiewu podczas uroczystości. Przykazała też mamie, by przypadkiem nie płakała, lecz, ubierając ją do trumny, powtarzała: „Teraz Chiara Luce widzi Jezusa”. Zgodziła się ponadto podarować jedyny organ, który nadawał się do przeszczepu – rogówkę. Do przyjaciół napisała list–testament.

Dzień przed śmiercią powtarzała: „Przyjdź, Panie Jezu”, pragnąc przyjąć Eucharystię. Niespodziewanie przyszedł kapłan i udzielił jej Komunii świętej – wiatyku na drogę. Odeszła w niedzielę 7 października 1990 r. o czwartej rano. W telegramie do Marii Teresy i Ruggero Chiara Lubich napisała: „Dziękujmy Bogu za to Jego arcydzieło pełne światła”.

 

Promieniowanie

Chiary Luce, rozpoczęte za jej życia, trwa nadal, a nawet nasila się po śmierci. Biskup Acqui Terme,  który znał ją osobiście, towarzyszył rodzinie w chorobie i przewodniczył uroczystościom pogrzebowym, zaświadczył: „Zrozumiała istotę chrześcijaństwa: Bóg na pierwszym miejscu; Jezus, z którym miała bliski, braterski kontakt; Maryja jako wzór do naśladowania; centralne miejsce miłości; odpowiedzialność za głoszenie Ewangelii, co bardzo skutecznie czyniła przez swojej życie. To wszystko – przypieczętowane doświadczeniem cierpienia i śmierci, której się nie lękała, lecz oczekiwała – uczyniło jej życie naprawdę wyjątkowym”.

Zapytany o to, dlaczego rozpoczął proces beatyfikacyjny swojej młodej diecezjanki, odpowiedział, że Chiara Luce może dziś przemówić szczególnie do młodzieży. Że przykładu tej wagi nie wolno zmarnować. Że Chiara będzie w stanie pomóc młodym w odnalezieniu kierunku, celu życia, w pokonaniu niepewności, osamotnienia, w odpowiedzi na ich pytania wobec niepowodzeń, cierpienia i śmierci. „Teoretyczne przemówienia nie przekonują ich, potrzebne jest świadectwo” – zauważył.

Lekarz Chiary, niewierzący i krytyczny wobec Kościoła, wyznał: „Odkąd spotkałem Chiarę, coś się we mnie zmieniło. Tutaj widać spójność, tutaj wszystko w chrześcijaństwie mi się podoba”.

Młodzi ludzie, którzy tak jak Chiara Luce doświadczają ciężkiej choroby, dają liczne świadectwa jej orędownictwa w znoszeniu cierpienia. Są jednak i inne wyznania, świadczące o tym, że oddziaływanie młodej błogosławionej jest naprawdę uniwersalne.

W anonimowym e-mailu pewna młoda kobieta, która przeczytała trzy razy pod rząd, podczas jednej nocy, „Mam wszystko…”, zwierza się autorowi książki: „Od trzech miesięcy jestem w ciąży. Incydent z pewnym żonatym mężczyzną. Zdecydowałam się na aborcję i byłam już umówiona w klinice. Właśnie wtedy moja przyjaciółka podarowała mi książkę, którą Pan napisał. W czasie lektury wylałam wiele łez i powzięłam decyzję. Przyjmę to dziecko. Jeśli urodzi się dziewczynka, to dam jej na imię Chiara Luce. Jeśli chłopiec – nazwę go Lucio”.

28-letni zakonnik z Włoch natomiast wyznaje: „Dwa razy przeczytałem historię Chiary Luce i bardzo się wzruszyłem. Muszę dodać, że przeżywałem wtedy kryzys mojego powołania, a jej historia stała się dla mnie wielką pomocą. Ona wybrała Jezusa tak jak ja, ale była wierna do końca temu wyborowi, pozostała wierna aż do śmierci »na krzyżu«. Ja natomiast nie. Pragnę jednak rozpocząć na nowo, z pomocą Chiary Luce, licząc na jej wstawiennictwo”.

Niewątpliwie na szybki przebieg procesu beatyfikacyjnego Chiary Luce miał wpływ fakt, że jej krótkie życie nie było narażone na wiele pokus, a pisma, jakie wyszły spod jej ręki, nie były liczne, więc ich badanie pod kątem zgodności z nauką Kościoła nie nastręczało wielu trudności. Jednak pomijając te nieco przyziemne argumenty, trzeba przyznać, że nowa błogosławiona praktykowała cnoty ewangeliczne w stopniu heroicznym, a jej oddziaływanie na innych szybko zyskało prawdziwą sławę świętości. „Arcydzieło światła” czeka na naśladowców.

Dobromiła Salik

-----

Przy opracowaniu artykułu skorzystałam z grzecznościowej współpracy z „Nouvelle Cité – Focolari France” oraz z książki Michele Zanzucchiego „»Mam wszystko…«.18 lat życia Chiary Luce”, Wydawnictwo M, Fundacja Mariapoli, 2010.

Posługa krytykowania

Niechętnie słuchamy, gdy mówi się źle o naszym Kościele, niechętnie czytamy, gdy źle o nim piszą. Same jednak jesteśmy częścią tego Kościoła i wiemy, jak daleko nam do doskonałości. Alina Petrowa nakłania nas, abyśmy krytykujące Kościół głosy czytały bez lęku. Nie czyjaś krytyka mu grozi, ale nasz brak nawrócenia, nasz brak aktywności w przestrzeni publicznej. Kto w to wątpi, nich zawierzy posłudze modlitwy. Za Kościół, za jego krytyków, za tych, co krytyków krytykują. I bądźmy pewne – „Kościół się obroni, bo głosi Dobro”, o czym przypomina nam Marek Magierowski w swoim felietonie, zamieszczonym w dodatku specjalnym „Rzeczypospolitej” – Kościół w Polsce. Raport (9 grudnia 2010 r.).

 

Posługa krytykowania

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Gdy w 1997 roku Jan Paweł II spotkał się w Krakowie z przedstawicielami świata nauki, mówił do nich o misji, którą mają do spełnienia – o posłudze myślenia. Posługa myślenia! Ileż piękna i mądrości zawiera takie sformułowanie! Mówienie do ludzi, którzy opierają się na spekulacjach intelektu i osiągają dzięki niej wymierne wyniki, że ich praca jest służbą, musiało chyba być bardzo inspirujące. Zarazem te słowa może wyprowadzały niektórych adresatów papieskiego przesłania z meandrów rozumu, w które wpadają ludzie przełomu tysiącleci. Niejeden z nich uznał rozum za jedyną i ostateczną instancję rozstrzygającą o najważniejszych problemach ludzkich. Posługa – to niemodne i cokolwiek zapomniane pojęcie przypomina także, że nie jesteśmy panami i że jest ktoś od nas większy, że nie uznajemy się za miarę rzeczy.

Te słowa przypomniały mi się, gdy kilka tygodni temu wybuchła dyskusja nad listem dominikanina o. Wiśniewskiego o kondycji Kościoła w Polsce. Nie jest to jedyny głos krytyczny, który można o Kościele usłyszeć, wprost przeciwnie – dziś bardziej dziwią opinie pozytywne, gdyż czasy znowu zrobiły się bardzo trudne dla ludzi wierzących i fala złych emocji wzrasta. Pisałam już o tym – wystarczy wejść do sklepu, spotkać znajomych, z którymi nie byliśmy w kontakcie przez dłuższy czas, o forach internetowych nie wspominając, a usłyszymy niezliczoną liczbę negatywnych opinii, utyskiwań i żali na to, jaki Kościół jest, jak fatalni są księża i kto się wzbogacił, okradając państwo. Naturalnie, zarzuty są na miarę intelektu krytykującego – przeważnie wygłaszane są lub wypisywane mało subtelne opinie, świadczące bardziej o tym, co się dzieje w głowach autorów niż o tym, jaka jest rzeczywistość. Niemal zawsze są świadectwem klęski systemu edukacyjnego, który nie jest w stanie wpoić kilku prostych faktów historycznych w umysły ogółu.

Obok poziomu przeciętnie „forumowego” są, rzecz jasna, także opinie rozbudowane, formułowane przez ludzi wykształconych i kompetentnych, którzy przytaczają argumenty i hamują emocje. I należy do nich niewątpliwie o. Wiśniewski, a także autorzy kilku opiniotwórczych tygodników, którzy też krytykują, krytykują, wciąż krytykują. I robią to tak konsekwentnie i od wielu lat, że byłoby dziwne, gdyby powiedzieli lub napisali coś dobrego o Kościele, ale ich konsekwencja każe przypuszczać, że dobry Bóg dał im być może charyzmat krytykowania. Gdyż z pewnością historia naszej wspólnoty wiary zna wiele takich osób, które w przeszłości potrafiły wskazać zło w Kościele, nazwać je po imieniu i ponieść konsekwencje za swoją odwagę. Na przykład Girolamo Savonarola, także dominikanin, który wytykał grzechy ludziom możnym i maluczkim w renesansowej Florencji, był takim charyzmatem obdarzony. Tak samo św. Katarzyna ze Sieny, która nakłaniała papieża by wrócił z Awinionu do Rzymu, a czasem argumentowała waląc pięścią w stół. Historia pokazuje, że taka krytyka była bardzo Kościołowi potrzebna, gdyż, jako rzeczywistość bosko-ludzka wciąż wznosi się i upada i tak było od początku dziejów i będzie pewnie do końca.

Dlatego głos krytyków jest ważny i cenny i nie należy się zżymać, gdy się odzywają. Nie wdając się w dyskusję z wybitnym duszpasterzem, warto może przypomnieć, że krytyka będzie najbardziej owocna wówczas, gdy zostanie uznana za posługę. Gdy ten, który widzi zło i nazywa je po imieniu, uważa się za sługę. A sługa jest mniejszy, nieważny i nieużyteczny i znika, gdy pojawi się jego Pan. I nie zapomina, że nie jest miarą rzeczy i ostateczną instancją, a pokornym robotnikiem na niwie Pańskiej.

U podłoża bardzo licznych i świętych dzieł w historii Kościoła leży krytyka. Pewien młody człowiek żyjący w Asyżu w XIII w. patrzył na współczesną wspólnotę wiary, na bogactwo duchownych i ich oddalenie się od zwykłych ludzi. Któregoś dnia usłyszał, że ma odbudować Kościół. Młodzieniec nie napisał w tej sprawie listu do papieża, a odpowiedział na to wezwanie zachwycającą miłością do Boga. I ta jego miłość odmieniła świat, dała milionom ludzi nadzieję i fascynującą obietnicę nieba. Kościół stał się uboższy i bliższy ludzi, a potem, jak to w rzeczywistości bosko-ludzkiej znowu wszystko zaczęło się psuć. I znowu pojawiali się kolejni świeci, którzy patrzyli krytycznie na to, co się dzieje – i zaczynali od szalonej miłości do Boga.

Naturalnie, nie wszyscy krytycy są jak św. Franciszek czy św. Teresa z Lisieux. Ale ich słowa i przemyślenia także przyczyniają się do uświęcenia wspólnoty. Jednak skutek ich działań jest o wiele słabszy niż wówczas, gdyby powtórzyli za Matką Teresą z Kalkuty: Kościół jest taki jak ty i ja.

Solidarna z samotnymi w cierpieniu

Solidarna z samotnymi w cierpieniu

Z Marią Bulą, psychologiem i założycielką Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach, rozmawia Ewa Babuchowska

 

– Nasza Siostro Mario – tak zwrócił się ks. dr Andrzej Suchoń do założycielki KTZ. A dalej stwierdził: – Aż trudno wyliczyć te wszystkie noce i te dni świąteczne, kiedy inni zasiadali z przyjaciółmi do wigilii czy wielkanocnego śniadania, a Ty byłaś przy telefonie, aby zasiadać do stołu z człowiekiem samotnym…”.

Przemówienie opiekuna Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach podczas Mszy św. w intencji Pani Marii było wzruszające, kaplica wypełniona wolontariuszami. Pani Maria kończyła swoją piętnastoletnią posługę w założonym przez siebie „Telefonie” i opiekę nad nim przekazywała młodszym. To był dobry moment, aby porozmawiać o tym dziele, ale także o zainteresowaniu Pani Marii życiem Kościoła, aktywnym w nim udziale. Minęło jednak wiele dni, zanim tę unikającą rozgłosu „tajemniczą szefową KTZ” udało się namówić na rozmowę o jej życiu, w którym – zgodnie z młodzieńczym marzeniem – poznała wielu ciekawych ludzi.

 

            Moglibyśmy usłyszeć jakieś wspomnienia z dzieciństwa?

            –To był trudny czas, okupacja, ojciec w obozie, mama bez środków do życia z dwójką małych jeszcze dzieci. Urodziłam się w Chorzowie, ale w 1940 roku, kiedy miałam cztery lata, przeprowadziliśmy się do Katowic. Po wojnie chodziłam do bardzo dobrej szkoły, ćwiczeniówki przy liceum pedagogicznym. Wspaniałą wychowawczynią była Joanna Hołyst, a katechetą śp. ks. dr Józef Gawor.

           

Ksiądz Gawor to znana postać na Śląsku, były redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”.

            –Tak, kapłan wielkiego formatu. W latach powojennych mocno tkwił w prekursorskich nurtach myśli o Kościele. Wymagający od siebie i od nas. Uczył wiary rozumnej, odnajdowania sensu życia w prawdach Ewangelii, umiłowania piękna liturgii i mądrego uczestnictwa w niej. Kiedy kończyłam podstawówkę, przywykłam już do radości codziennej Eucharystii. Uroczystość pierwszej Komunii przeżywaliśmy po wojnie w dzień Zesłania Ducha Świętego w surowym ewangelickim kościele.

 

Dlaczego w kościele ewangelickim?

– Parafialny kościół Mariacki po bombardowaniach wymagał remontu, a władze, które uważały ( jak się okazało niesłusznie), że ewangelicka społeczność niemiecka miasta, po okupacji zmuszana do emigracji, nie istnieje, oddały kościół jako „szkolny” katolikom. Kiedy dwa lata później gmina ewangelicka upomniała się o swój kościół, ks. Gawor, jako jego rektor, oddał go bez żadnych oporów. Otóż podczas tej pierwszej Komunii ubrani byliśmy w jednakowe białe stroje liturgiczne, a ołtarz i balaski kościoła udekorowane były czerwonymi różami. Ksiądz Gawor w kazaniu polecił nazywać Zielone Święta bardziej prawidłowo: Czerwonymi Świętami, bo taki jest kolor Bożej Miłości, Ducha Świętego. Ksiądz Gawor był naszym katechetą do szóstej klasy.

W latach licealnych z kolei mocne podwaliny dla życia religijnego, jak i ludzkiego zawdzięczam ks. Ignacemu Jeżowi.

 

            Późniejszemu biskupowi kołobrzeskiemu, pośmiertnie nominowanemu kardynałem.

            – To był harcerz ciałem i duszą! Mimo wojennych doświadczeń obozu w Dachau człowiek bardzo pogodny, z cudownym uśmiechem, którym „kupił” nas, młodzież, natychmiast! Ofiarny, uczynny, pełen kultury i miłości, mimo nawału obowiązków zawsze miał dla nas czas, udostępniał swój ciekawy księgozbiór. Spotykaliśmy się nie tylko na katechezie w kościele garnizonowym. Grupa chętnych raz w miesiącu w naszym mieszkaniu rozmawiała o aktualnych problemach ludzi młodych, a ks. Jeż przybliżał nam wtedy umiejętność, którą dziś nazwalibyśmy życiem Słowem Bożym na co dzień. Proszę się nie dziwić, że będąc w dziesiątej klasie, zapragnęłam być katechetką, zgłosiłam się na kurs, a moje pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze wydałam na jedynie wtedy dostępny mszalik ks. Tomanka. Gdy przenoszono ks. Jeża do Tarnowskich Gór, postanowił nas przekazać zaprzyjaźnionemu kapłanowi. Przyprowadził do naszej grupy księdza, którego wtedy zupełnie nie zaakceptowaliśmy… A był nim ks. Franciszek Blachnicki!

 

            Ale to nie koniec znajomości z ks. Blachnickim?

            –Właściwie dopiero początek. Pan Bóg ma poczucie humoru! Prawie nie pamiętałam osoby księdza Blachnickiego z tamtego jednorazowego spotkania… W 1956 roku próbowałam pogodzić pracę katechetki ze studiami matematycznymi na WSP w Katowicach. Ksiądz wizytator skierował mnie do Ośrodka Katechetycznego w baraku przy ul. Jordana, którym kierował ks. Blachnicki. Zostałam przyjęta do pracy w introligatorni i pozwolono mi włączyć się w rytm życia modlitewnego tego miejsca. Księdza odbierałam jako całkowite przeciwieństwo mojego katechety i spowiednika. Rodził dystans swoim zorganizowaniem, dyscypliną, ale pociągał rozmodleniem i swoistym poczuciem humoru. Był bardzo oddany dziełu, pracowity; wymagał też wielkiej pracowitości. Imponował wewnętrznym wyciszeniem i zdecydowaniem. Introligator ze mnie był nijaki, ale cierpliwość ks. Blachnickiego – wielka. Zamienił mi pracę w introligatorni na korepetycje dla mieszkanki baraku i chłopaka, który miał być zalążkiem męskiej wspólnoty, a dziś jest kapłanem. Studiując, dorabiałam sobie też korepetycjami z matematyki. Cały czas jednak marzyłam o psychologii. W 1960 roku, kiedy moja siostra została mężatką i budżet domowy poprawił się, mogłam wreszcie zdawać na KUL.

 

            Trzeba się było przenieść do Lublina…

            – Dotykałam ze szczęścia ścian tej uczelni, sprawdzając, czy to prawda! Zdany egzamin wstępny był niewiarygodnym przypadkiem. Nie miałam wiele czasu na przygotowanie się; w dodatku w domu był remont. Parę dni przed wyjazdem do Lublina, do mieszkania z zerwanymi podłogami dzwoni mój wdzięczny uczeń z korepetycji – maturzysta z kwiatami i tabliczką czekolady. Ciężka to była głowa matematyczna, ale świetny polonista i okropny gaduła. Przerwałam intensywne sprzątanie i (siedząc jak na igłach) wysłuchałam relacji o jego wspaniałej 18-stronicowej pracy maturalnej na temat dorobku literackiego biskupa Krasickiego. W Lublinie zwątpiłam w szansę dostania się; sporo było osób na jedno miejsce. Na egzaminie pisemnym z polskiego – temat: Ignacy Krasicki! Na niecałych trzech stronach napisałam to, co zapamiętałam ze sprawozdania mojego ucznia. Dostała mi się wysoka ocena. Reszta nie była tak straszna.

No i w Lublinie ponownie dane mi było spotkać ks. Blachnickiego, a także niektóre z pań z katowickiego ośrodka przy ulicy Jordana. Kontakt był jednak sporadyczny. Studia i niewidomi absorbowali mnie daleko bardziej…

           

Skąd to zainteresowanie niewidomymi?

            – W czasie studiów poznałam Hanię, niewidomą studentkę, której przyjaźń otworzyła mi nie tylko Zakład w Laskach, ale i środowisko niewidomych. Dzięki niej mogłam włączyć się w tamtejszą drużynę harcerską i przygotować moją pracę magisterską.

            Laski były i są wielkim prezentem Pana Boga dla mnie. Ich zawsze przyjazne ciepło, prostota i piękno mówiły o ludziach tego miejsca, którzy je stworzyli, i tych, którzy je wtedy kształtowali. To ks. Tadeusz Fedorowicz, ks. Bronisław Dembowski, siostra Alma, pan Ruszczyc, Czartoryski i wielu innych wspaniałych nauczycieli i wychowawców, pełnych mądrej miłości i szacunku dla dzieci i młodzieży niewidomej. Z troską przygotowywali ją do samodzielnego życia w społeczności. Także Dom Rekolekcyjny w Laskach zapisał ważny rozdział historii Kościoła powszechnego i polskiego. Jego ściany były świadkami swoistego laboratorium zapowiadającego Sobór Watykański II.

W tym czasie zachorował tato. Mama, sama słabiutka, wzywała do Katowic. Dom rodzinny miał do mnie pierwsze prawo; trzeba było wracać. Niebo miało inny program dla mnie. I nie żałuję. Wszystko, co dostawałam w moim życiu, zdumiewa bogactwem.

 

Ale i w Katowicach znalazła się praca wśród niewidomych. Tak wspominała jedna z koleżanek z Poradni Wychowawczo-Zawodowej: „Pani Maria była bez reszty oddana sprawom dzieci niewidzących i niedowidzących. Nieprzejednana i twarda, walcząca o każde dziecko i jego prawo do kształcenia się”.

– Ta praca znalazła się dopiero w czasach Solidarności! Wcześniej przez osiemnaście lat znalazłam swój „chleb” dzięki drugiej specjalizacji - w zakresie psychologii pracy. Moje KUL-owskie przygotowanie psychologiczne uznano dopiero po ukończeniu trzyletniego podyplomowego studium rewalidacji niewidomych i ociemniałych w UMSC w Lublinie,

u tej samej zresztą wspaniałej pani prof. Zofii Sękowskiej, która przygotowywała mnie do magisterium. Była osobą wielkiej wrażliwości na drugiego człowieka, niesamowicie pracowita i kompetentna. Miała męża niewidomego (twórcę pierwszej spółdzielni niewidomych w Polsce) i czwórkę synów. Całą karierę naukową zrobiła, nie rezygnując z obowiązków matki i gospodyni. Nie uznawała na przykład korzystania ze stołówek, bo „to jest przeciwko więzi rodzinnej”! Nauczyła mnie nie tylko tyflologii (nauki o niewidomych), ale własnym przykładem pokazała priorytety życiowe.

 

Jednym z nich jest służba dla Kościoła.

– W Kościele powszechnym i lokalnym działy się ciekawe rzeczy. Parafia Mariacka już pod koniec lat 60. i później mocno tętni życiem; pracuje w niej ks. Damian Zimoń i ks. Henryk Bolczyk.

 

 Ks. Damian Zimoń jest obecnie metropolitą górnośląskim. Ks. Henryk Bolczyk zapisał się swoją posługą w stanie wojennym górnikom w kop. „Wujek”.

– Jeszcze około 1970 roku ks. Bolczyk, pełen Bożej aktywności wikary, po przeżyciu oazy kapłańskiej z ks. Blachnickim w Krościenku zaproponował mi współpracę w oazach dla młodzieży. Entuzjazm jego był tak wielki, że nie zawahałam się ani na chwilę. W Krościenku ks. Blachnicki witał mnie jak ojciec syna marnotrawnego! Z radością weszłam po uszy w Ruch Światło Życie. Stał się ważną cząstką mojego życia po godzinach pracy na bardzo długo. Całe urlopy też spędzałam na oazach. Uczyłam się miłości do młodzieży, a także gospodarności i umiejętności organizacji w dużych grupach (w diecezji naszej oazy były zawsze duże!).

 

Chyba mniej więcej w tym czasie rozpoczęła się praca w Telefonie Zaufania?

– Lekarze w Katowicach zgłosili potrzebę założenia takiego telefonu. Moje zaangażowanie w Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej i Towarzystwie Psychologicznym zaowocowało propozycją zorganizowania tego Telefonu Zaufania.

Trudności były ogromne. To przecież czasy komunistyczne - ludzie nie mają prawa mieć problemów, zwłaszcza egzystencjalnych! Niektórym ten pomysł wydał się „zrzutem amerykańskim”… A ja na dodatek byłam psycholożką po KUL-u. Za moją kandydaturą przemawiało jednak uspołecznienie oraz … brak męża i dzieci. W styczniu 1972 roku przyjęła TZ do siebie z wahaniem dyrektorka jednej z poradni. Po roku uściskała mnie ze słowami wdzięczności. Telefon stopniowo rozszerzał czas posługi. Wprowadzała mnie pani Alina Skotnicka, założycielka krakowskiego TZ, który powstał sporo wcześniej z zamysłu prof. Kępińskiego.

 

            Trudne były początki?

            – Pierwsze rozmowy budziły we mnie sporo lęku. Wciąż czułam się niedouczona, choć starałam się nie zaniedbywać edukacji. Aż odkryłam, że Kazanie na Górze to też „podręcznik” dla TZ.  Zewnętrznie zaś moje kompleksy trochę opadły, kiedy uczestniczyłam po raz pierwszy w kongresie Międzynarodowej Federacji Pomocy Telefonicznej w Berlinie Zachodnim. Przekonałam się, że problemy w naszym TZ nie różnią się od innych na świecie. Chodzi tylko o otwartość i ludzką życzliwość, solidarną z drugim człowiekiem w potrzebie. Urzekli mnie ludzie telefonów zaufania. To był świat bez jakichkolwiek barier, pełen autentycznej miłości, szacunku i bliskości z każdym. Klimatu tego można doświadczyć i teraz na ogólnopolskich konferencjach powstałego po 1990 roku Polskiego Towarzystwa Pomocy Telefonicznej pod przewodnictwem pani prof. Grażyny Świąteckiej.  Konferencje formują nas nie tylko od strony intelektualnej, ale mocno bogacą duchowo i przyjaźnie integrują. W tej sytuacji samotna telefoniczna posługa znajduje mocne oparcie psychiczne.

            Tamten Telefon Zaufania funkcjonuje do dzisiaj. Doświadczenia zdobyte w nim chciałam ofiarować wymarzonemu całodobowemu katolickiemu telefonowi. Zyskałam akceptację władz kościelnych – i tak, dzięki wspaniałym wolontariuszom, zaistniał KTZ.

 

            Ale dopiero w roku 1996?

            – Tak, ponieważ po przejściu na emeryturę, w roku 1991, prawie pięć lat po śmierci ks. Blachnickiego, zostałam wysłana do Carlsbergu dla uporządkowania pozostawionego tam dorobku ks. Profesora i przekazania go do Polski. Po niespełna trzech latach wróciłam, by wprowadzać przywiezione materiały do komputera. Przyznam, że wtedy dopiero odkryłam, kim był ks. Blachnicki! Uczyłam się jego wiary ze spisywanych homilii i konferencji, jego mocno wyprzedzającej czas teologii, jego mądrego patriotyzmu zawartego w treściach sympozjów oraz idei Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów. Chyba dlatego, że dano mi poznać tak wiele, zostałam zaprzysiężona podczas rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego do posługi kursora. Jest to ktoś w roli woźnego w procesie.

 

            W przyszłym rokuminie piętnaście lat posługi i opieki nad całodobowym Katolickim Telefonem Zaufania w Katowicach. Czym różni się od „zwykłych” TZ?

            – To jest bardziej wymagająca posługa. Niejeden dzwoniący spodziewa się spotkać pod tym numerem świadka wiary i niekiedy jedyną uspokajającą odpowiedzią na problem jest właściwy cytat ze Słowa Bożego. Niekoniecznie odesłać trzeba wtedy do księdza, choć bardzo wielu szuka kapłana na dyżurze. W tym telefonie posługują wolontariusze wielu specjalizacji, wszyscy - wierzący. Dzwonią do nas ludzie nie tylko z całej Polski, ale i Polacy z różnych krańców świata.

 

            Co smuci, a co raduje wolontariuszy?

            – Zdumiewa w tradycyjnie katolickiej Polsce wielka nieświadomość podstawowych prawd wiary i nieumiejętność przełożenia ich na codzienne życie. To smutne. Radością jest ogromne zaufanie, jakim ludzie nas darzą i możliwość bycia z kimś samotnym, ukazania nadziei w trudnym momencie jego życia.

 

            Opiekun tego Telefonu, ks. Andrzej Suchoń, dziękując Siostrze Marii za pracę, przytoczył słowa Jana Pawła II z „Listu do osób w podeszłym wieku”: „Pięknie jest służyć aż do końca sprawie Królestwa Bożego”. I dodał, że Bóg od takiego człowieka ciągle czegoś oczekuje.

            – Od kilku lat byłam przynaglana, by posługiwać w Centrum Formacji Duchowej jako osoba towarzysząca w rekolekcjach. W kwietniu 2009 roku odpowiedziałam „fiat” ks. dyrektorowi Krzysztofowi Wonsowi. Wiele uczy ta posługa.  Jest wyzwaniem do coraz lepszegopoznania i umiłowania Słowa Bożego. Pilnie wzywam pomocy Ducha Świętego i doświadczam, że czas tej posługi jest dla mnie mocną szkołą wiary i zaufania Bogu. Nade wszystko zaś zobowiązuje do wdzięczności!  Na pewno więcej dostaję niż daję. W krakowskim Centrum Formacji Duchowej spotykam nieustannie wielu pięknych ludzi.

            A więc marzenia się spełniają! Dziękuję za rozmowę.

              

            W czterdziestolecie polskich Telefonów Zaufania, świętowanego w Sopocie 11 listopada 2007 roku, kilka Telefonów zostało odznaczonych Złotymi Krzyżami Zasługi przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, między innymi KTZ w Katowicach. W 2010 roku Kapituła Nagrody im. bł. ks. Emila Szramka wyróżniła Marię Bulę, założycielkę Katolickiego Telefonu Zaufania. Wręczenie nagrody odbyło się 8 grudnia w kościele Mariackim w Katowicach.

To już 20 lat! Jubileusz PZKK

To już 20 lat! Jubileusz PZKK

Maria Wilczek

 

O tym, że nasz miesięcznik „List do Pani” (nasz, to znaczy także wszystkich wiernych czytelniczek) ukazuje się już przeszło 17 lat, pisałyśmy nie tak dawno. Cieszyłyśmy się też wspólnie z nagrody im. Włodzimierza Pietrzaka, którą „List do Pani” otrzymał w 2009 roku, a także z kilku prac magisterskich, które zostały napisane na temat naszego miesięcznika. A dziś zechciejcie posłuchać o losach Wydawcy „Listu do Pani” – Polskiego Związku Kobiet Katolickich, który obchodził tak niedawno, dwudziestolecie swojego powstania.

 

Trochę historii

Nasza wspólnota kobiet katolickich została zarejestrowana w październiku 1990 roku. Już w pierwszym punkcie Statutu określiłyśmy wówczas, że działać będziemy w oparciu o Ewangelię, nauczanie Kościoła i polskie tradycje narodowe i społeczne. A rozpoczęliśmy swą działalność wsłuchane w przesłania Jana Pawła II, z błogosławieństwem księdza Prymasa i we współpracy z Podkomisją Episkopatu ds. Duszpasterstwa Kobiet. Grupę inicjatywną tworzyło zresztą kilka pań wywodzących się z Podkomisji, poza mną była w niej, m.in. pisarka Maria Starzyńska – pierwsza przewodnicząca, dziennikarka Jolanta Makowska, Marta Wójcik, do dziś niezwykle cenny filar Związku, a sekretarz Podkomisji – Janina Michalska była nam przez wiele lat ważnym doradcą.

Wdzięczne Bogu za dar kobiecości, ale i świadome zobowiązań wynikających z tego daru, chciałyśmy łączyć różne rodzaje pracy formacyjnej, społecznej, z próbami dawania świadectwa na polu edukacji, kultury i dzieł miłosierdzia. Chciałyśmy pomóc innym kobietom, ale i sobie w zrozumieniu, że spokój i szczęście tak bardzo zależą od bliskiego kontaktu z Bogiem, od akceptacji naszego powołania, w które On sam wpisał szeroko pojętą troskę o człowieka. Odnaleźć się we wspólnocie, we wspólnym działaniu, być dla siebie nawzajem oparciem – i ta idea była nam bliska.

Początkowo nasza organizacja zaistniała pod nazwą Polski Związek Zwykłych Kobiet. Ta nazwa miała swoje głębokie uzasadnienie. Nawiązywała do normalności, do której po latach wracaliśmy, i do tej niezwykłej zwykłości naszych babek, prababek, które w czasach tak dla Polski dramatycznych umiały w domach, często osieroconych przez mężczyzn, stać na straży wartości, chronić chrześcijański model wychowania. Nazwa podobała się nie tylko nam, znalazło się nawet kilku naszych znajomych panów, którzy zastanawiali się, nie wiemy na ile z przymrużeniem oka, czy aby nie założyć analogicznego stowarzyszenia zwykłych mężczyzn – rycerzy niezłomnych. Nie nastąpiło to oczywiście, a zwykłość w nazwie Związku zaczęła budzić u niektórych nieznających nas osób pewien niepokój, czy aby nie kryje się pod nią stowarzyszenie zapiekłych feministek. Tak więc postanowiłyśmy dla ukazania jasności naszych intencji, zmienić, na pierwszym walnym zjeździe, na którym obdarzono mnie funkcję prezesa, nazwę na Polski Związek Kobiet Katolickich, pozostając przy wszystkich założeniach statutowych.

A czym zajmowałyśmy się przez te lata?

 

Radości i trudy

Każda członkini starała się z pełnym oddaniem służyć tymi talentami i umiejętnościami, którymi została przez Opatrzność obdarzona. Panie zorganizowały wiele spotkań, seminariów, wygłosiły wiele odczytów, prelekcji. Wypowiadały się wielokrotnie w Polsce i za granicą na temat roli i zadań kobiet w świecie współczesnym i w Kościele. Zgromadzony został cały zestaw naszych opracowań na tematy rodzinne, wychowawcze, społeczne, którymi i dziś chcemy nadal służyć. Przez cztery lata w imieniu Związku, dane mi było prowadzić w Radio Józef audycję „Nasz dom”, w której wypowiadało się wielu psychologów, pedagogów, lekarzy, plastyków, duszpasterzy, a także panie ze Związku.

Zawsze leżały nam na sercu sprawy związane z językiem, który ulega tak gwałtownie ubożeniu, degradacji. Dostrzec jakieś zjawisko, to starać się skutecznie na nie reagować, taką zawsze przyjmowałyśmy zasadę. Tym razem podjęta więc została myśl zorganizowania wędrującej po Polsce sesji – „Dom w obronie języka dziecka”. Spotkała się ona z pełnym zrozumieniem tak wybitnej uczonej, jak prof. Jadwiga Puzynina z UW czy prof. Maria Kielar-Turska z UJ, które zechciały na sesji wygłosić znakomite referaty, a wcześniej wskazać nam innych kompetentnych referentów. Sesja była powtórzona w kilkunastu miastach w Polsce, m.in. w auli Uniwersytetu Warszawskiego, na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Pałacu Małachowskich w Nałęczowie, w Jaworznie, w Kaliszu, w Lublinie, w Skarżysku-Kamiennej… W Warszawie powtórzyłyśmy ją też dla polonistów z Wilna, którzy wyjeżdżali nie tylko z odpowiednimi dokumentami, potwierdzającymi udział w sesji, ale i z kompletem kilkunastu książek dotyczących edukacji językowej. Współpraca z prof. Jadwigą Puzyniną zaowocowała współorganizowaniem przez Związek dwóch konferencji pt. „Świat wartości Norwida”. Pomagałyśmy też, na prośbę pani profesor, w przeprowadzeniu szerokiej ankiety na temat rozumienia pojęcia „ewangelizacja” i sposobu uczestniczenia w tej misji.

Głęboko przeświadczone o tym, że małe dziecko bywa bardzo często dzieckiem samotnym, choć nierzadko żyje w luksusowych warunkach, przyczyniłyśmy się do zorganizowania …………, dzięki podjęciu tej idei przez senatora Antoniego Szymańskiego, konferencji – „W trosce o wychowanie małego dziecka”. Jej owocem było wydanie publikacji zawierającej wygłoszone tam referaty. Pomagałyśmy też w organizacji trzech wielkich międzynarodowych kongresów: „O godność macierzyństwa”, „O godność ojcostwa” i „O godność dziecka”, których głównym organizatorem było HLI i Forum Kobiet Polskich „Kobieta w Świecie Współczesnym”. Współdziałałyśmy z wieloma organizacjami broniącymi życia, prorodzinnymi, wspierając stale działania naszej wybitnej członkini – posłanki, potem senatora i europosłanki – Ewy Tomaszewskiej. Miałyśmy też okazję przedstawiać nasze poglądy na temat zadań i roli kobiet w świecie współczesnym, ich zaangażowania w życie Kościoła, na forach zagranicznych; po kilku latach kandydowania PZKK został przyjęty do Światowej Unii Organizacji Kobiet Katolickich, zrzeszającej przeszło 9 milionów katoliczek z całego świata.

Obok wielkich konferencji inicjowane były też spotkania bardziej kameralne, takie jak: sesja „Piękno domu rodzinnego”, podczas której mówiło się nie tylko o urządzeniu funkcjonalnym i estetycznym domu, ale i jego duchowym klimacie, seminarium poświęcone zdrowiu kobiety, opiece nad dzieckiem niepełnosprawnym… Organizowałyśmy kilkakrotnie koncerty poetycko-muzyczne, poświęcone m.in. twórczości Jana Pawła II, „Matkom i Matce”, ale i imprezy tak nietypowe, jak bal dobroczynny czy festyn dla dzieci na zakończenie roku szkolnego w parafii św. Stanisława Kostki. To podczas tego festynu każde dziecko na wielkiej, białej planszy namalowało kolorowym flamastrem kwiatek dla Ojca Świętego. Pod każdym kwiatkiem umieszczony był podpis małego autora. Po jakimś czasie, ten list dzieci (co było im obiecane), ofiarowany został podczas audiencji Janowi Pawłowi II. Delegacja Związku miała też okazję pokłonić się i innym razem Ojcu Świętemu, wręczając mu dar szczególny – rzeźbę z mosiądzu przedstawiającą kobiece dłonie (dzieło profesora ASP Grzegorza Kowalskiego). Na jednej leżał (zapalony podczas wręczania) kaganek, druga osłaniała jego światło. Ta rzeźba miała być symbolem kobiecej misji – ochraniania: życia, rodziny, Bożego światła w nas i w innych.

Wróciłyśmy z Watykanu z papieskim błogosławieństwem dla wszystkich członkiń i sympatyków Związku. W naszym archiwum przechowujemy też pieczołowicie list, który otrzymałyśmy z sekretariatu stanu stolicy Apostolskiej 17 grudnia 2004 r., a więc niespełna rok przed odejściem Ojca Świętego. „Jego Świętobliwość Jan Paweł II bardzo dziękuje (…) za modlitwy i wyrazy pamięci nadesłane od Uczestniczek Walnego Zgromadzenia Polskiego Związku Kobiet Katolickich. W kontekście bliskich już świąt Bożego Narodzenia, Ojciec Święty poleca wszystkie kobiety zrzeszone w tej organizacji Synowi Bożemu, narodzonemu w Betlejem i z serca błogosławi na nowy rok 2005”.

 

Praca, ale i modlitwa

W nurcie formacji religijnej, każdego roku, od wielu lat, organizujemy dwie ogólnopolskie pielgrzymki kobiet: do jasnogórskiego Sanktuarium Matki Bożej i do Sanktuarium św. Józefa w Kaliszu. Wielką radością była dla mnie możliwość podzielenia się na tych pielgrzymkach moimi przemyśleniami na temat: „Maryja wzorem dla chrześcijańskiej matki”, „Pan Jezus przemawia do nas nieustannie”, „Wdzięczne Bogu za Jego kapłanów”. Ale były też przygotowywane pielgrzymki do sanktuariów diecezjalnych, przez panie z różnych oddziałów, np. do MB w Gietrzwałdzie, MB Królowej Rodzin w Rajgrodzie, czy MB Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej, a także – dni skupienia dla pań ze Związku (kilkakrotnie w Nałęczowie), spotkania z naszymi duszpasterzami i oczywiście comiesięczne spotkania formacyjno-organizacyjne w każdym z kół i oddziałów. Łączy nas także wspólna modlitwa różańcowa, trwająca od wielu lat. Przez czas istnienia Związku utrzymywałyśmy też bliski kontakt z Sekcją Kobiet Polskiej Rady Ekumenicznej, przygotowując wspólnie co roku ekumeniczne nabożeństwo Światowego Dnia Modlitwy, obchodzone zawsze w pierwszy piątek marca.

            W pierwszych latach opiekował się Związkiem ks. bp Mieczysław Jaworski, duszpasterz kobiet z ramienia Konferencji Episkopatu Polski, od ośmiu lat otacza nas swą pieczą, tak nam życzliwy – ks. bp Jan Wątroba, a duszpasterzem Związku jest ks. Tomasz Król, na którego radę i pomoc zawsze możemy liczyć.

 

W duchu caritas

Pomoc charytatywna nie była głównym zadaniem Związku, ale nie znaczy to, że jej nie podejmowałyśmy. We wszystkich kołach i oddziałach były organizowane różne formy wspomagania tych, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji: dzieci samotnych matek, rodzin wielodzietnych. Organizowałyśmy transporty rzeczy i pomoc pieniężną dla powodzian, prowadzone było dożywania dzieci, urządzane wigilie, przygotowywane paczki świąteczne, zakupy książek szkolnych, także pomoc dla osób starszych… Szczególną inicjatywą Zarządu Głównego, trwającą szereg miesięcy było zorganizowanie bezpłatnych porad lekarskich dla regionów dotkniętych bezrobociem, którą nazwałyśmy „Ambulansem Rodzinnym PZKK”. Kierowała tą akcją nasza członkini prof. med. Anna Doboszyńska. Ambulans dowoził naszych lekarzy i pielęgniarki do Augustowa i kilku innych miasteczek tego regionu. Był także w Janowie Podlaskim, Wierzbicy, Skarżysku-Kamiennej… Przebadanych zostało wówczas, oczywiście bezpłatnie, paręset osób, ukierunkowano leczenie, rozdano leki.

 

A życie płynie

Wierzymy, że oprócz dawnych wyłoni ono dla nas i nowe wyzwania. Na ostatnim Walnym Zjeździe wybrana została nowa przewodnicząca, pełna ciepła i energii – doktor psychologii Maria Jankowska. Działają energicznie nadal, oddane PZKK – Ewa Tomaszewska, Marta Wójcik, Bożena Rytel, Jolanta Radecka, Wiesława Krajewska, Elżbieta Hniedziewicz, Anna Majda, Alicja Majewska…

Życzmy więc i im, i Związkowi – Plurimos Annos!

Jak się nie nudzić? O Społecznej Inicjatywie Młodych z Góry Kalwarii

Jak się nie nudzić? O Społecznej Inicjatywie Młodych z Góry Kalwarii

 

Wszystko zaczęło się od wspólnoty młodzieżowej, która zgromadziła osoby o dosyć silnych indywidualnościach i różnorakich talentach. Pojawił się także młody i pełen zapału ksiądz, który  towarzystwo ogarnął i stworzył przestrzeń zarówno duchową, jak i materialną dla konkretnych działań. Pierwszymi tego owocami były przedstawienia teatralne, których inicjatorem był Łukasz Głodek, a współtworzyli je i brali w nich udział w zasadzie wszyscy członkowie wspólnoty. Łukasz, Ula, wtedy jeszcze Ołtarzewska, i ja tworzyliśmy gazetkę parafialną, organizowaliśmy wyjazdy wakacyjne, braliśmy aktywny udział w przygotowaniach na terenie Góry Kalwarii Mariańskich Spotkań Młodzieży.

Następnym etapem było stworzenie przez moją siostrę Łucję i przeze mnie świetlicy parafialnej dla dzieci potrzebujących pomocy w nauce oraz bezpłatnej poradni prawnej przez Kubę Bąka i Bartka Łuszczaka. I tu pojawiła się pierwsza myśl o założeniu stowarzyszenia, głównie ze względu na możliwość pozyskiwania funduszy na realizację naszych pomysłów. Zaraz po jego założeniu w 2006 roku pozyskaliśmy środki właśnie na poradnię prawną (zakup kodeksów), świetlicę (zakup sprzętu sportowego) i pierwsze profesjonalne warsztaty teatralne dla mieszkańców Góry Kalwarii, tzw. "Letnie spotkania teatralne". Bardzo się cieszę z tych przedsięwzięć, zwłaszcza dwóch ostatnich, które trwają do dzisiaj i coraz mocniej doświadczam, jak bardzo są potrzebne. Z roku na rok przyciągają coraz większą grupę odbiorców.

Moim oczkiem w głowie jest świetlica, którą prowadzę obecnie z dwoma wspaniałymi kobietami – Agnieszką Kozicką i Jolą Kopyrą, a także z pomocą wolontariuszy z tutejszego gimnazjum i mariańskich postulantów. Jest to dla mnie niesamowita szkoła wiary, pokory i miłości. Wielokrotnie wątpiłam w sens istnienia tej placówki, np. gdy przez pół  roku przychodziło jedno lub dwoje dzieci. W takich momentach Pan Bóg zsyłał mi znaki, że muszę się wziąć w garść i pracować dalej.

 Obecnie przychodzi około dwudziestu osób, od lat siedmiu do osiemnastu, przychodzą też całe rodziny. Wspólnie organizujemy spotkania opłatkowe, ogniska. W tym roku po raz pierwszy braliśmy udział w przygotowaniach do balu karnawałowego dla wszystkich wspólnot z parafii. Cudownie było patrzeć, jak nasze dzieci i młodzież emocjonalnie angażują się i chcą pomagać, jak  przełamują swoją rezerwę i bawią się z innymi młodymi ludźmi czy osobami niepełnosprawnymi. Praca w szkole i w świetlicy pozwala mi obserwować i jednocześnie uczestniczyć w procesie dojrzewania tych młodych ludzi. Tu uczą się przestrzegania pewnych zasad, rozmawiania ze sobą, wspólnej zabawy – to cieszy i pozwala nam jako opiekunom przetrwać kryzysy.

Także warsztaty teatralne stały się miejscem rozwijającym młodych ludzi, nie tylko pod względem artystycznym, ale przede wszystkim społecznym – tu zawiązały się przyjaźnie, a nawet miłości, stąd wiele osób trafiło do wspólnoty młodzieżowej i obecnie bardzo aktywnie w niej działa. Osoby należące do stowarzyszenia brały udział w organizacji ulicznego Misterium Męki Pańskiej, które odbyło się w Górze Kalwarii po raz pierwszy po długiej przerwie w zeszłym roku, a także w różnorakich przedsięwzięciach parafialnych podejmowanych, m.in. przez księdza Tomasza Sadłowskiego. Dojrzewamy także do myśli, by nasze doświadczenie wykorzystać w samorządzie lokalnym, i także w ten sposób wpływać na zmianę wizerunku naszego miasta oraz na poprawę relacji społecznych. Wszystkie te plany nie pojawiłyby się i nie zrealizowały, gdyby nie pomoc życzliwych ludzi – znanych i anonimowych: urzędników, księży, instytucji i osób prywatnych – takie wsparcie nie pozwala się wypalić i pokazuje miłosierne oblicze Boga, który przychodzi do nas właśnie przez drugiego człowieka. I ufam, że dalej tak będzie.

Joanna Rącz

 prezes Stowarzyszenia "Społeczna Inicjatywa Młodych"

Mistrzyni i "Gaździna z Miętusiej" – Bronisława Staszel-Polankowa

Mistrzyni i "Gaździna z Miętusiej" – Bronisława Staszel-Polankowa

Aleksandra Talowska

 

            Zachęcona "Wspomnieniem o Helenie Maruszarzównie", zamieszczonym w numerze 12/1 2010 "Listu do Pani", a także sportowymi zmaganiami i sukcesami Justyny Kowalczyk, postanowiłam przybliżyć czytelnikom “Listu do Pani” postać poprzedniczki, a potem rywalki  Heleny Marusarzówny: Bronisławy Staszel-Polankowej (Polankówny).

            Niestety, nie miałam okazji poznać pani Bronisławy osobiście. Gdy w czerwcu 1988 roku po raz pierwszy przybyłam do jej domu na Krzeptówkach, od czterech miesięcy już nie żyła (zmarła 1 lutego w zakopiańskim szpitalu, po trzecim zawale serca). Spotkałam tam jednak ludzi, którzy o niej opowiadali, dla których była kimś bliskim lub ważnym. Gdy w jadalni zasiadaliśmy wokół dużego stołu, wspominano jak to pani Bronia nalewała wszystkim domownikom zupę z dużego garnka, a wszystko co podano na stół należało zjadać, bo "co na stole, to odżałowane". Cieszyło ją zainteresowanie Tatrami, tym którzy tu przybywali doradzała trasy wycieczek, ale można też było rozmawiać z nią i na inne tematy, np. chętnie udzielała porad kulinarnych. Ale o tym w czyim domu przebywałam i z czyimi gośćmi się spotkałam dowiedziałam się dopiero z rozmowy z siostrą Bronisławą, opiekującą się panią Bronią w ostatnich latach jej życia. Udostępnione pamiątki: albumy fotograficzne, pamiętnik, czasopisma, książki sprawiły, że i dla mnie stała się ona osobą realną, pełną pasji sportsmenką, "Gaździną z Miętusiej", patriotką i wychowawczynią.

            Znana powszechnie jako Bronka lub Broncia z Miętusiej (pseud. i krypt.), urodziła się 23.01 1912 roku w Kościelisku k. Zakopanego, jako dziewiąte z dwunastu dzieci Andrzeja Staszel-Polankowego oraz Marii z Gąsieniców Brzega. Od dziecka chodziła po górach i jeździła na nartach.

Pierwszą wycieczkę na Giewont zaliczyła bodaj w wieku 5 lat, w towarzystwie kilkorga dzieci, zbierając jagody i wchodząc ścieżką z Doliny Małej Łąki coraz wyżej. Pierwsze narty sporządziła sobie sama, wykorzystując klepki z beczki. Talent sportowy małej Broni zauważył narciarz Andrzej Krzeptowski, który wprowadził Ją do Oddziału Narciarskiego zakopiańskiego "Sokoła". Mając niespełna 14 lat wzięła udział w swych pierwszych zawodach narciarskich, zorganizowanych w Zakopanem, na otwarcie sezonu, przez sekcję narciarską Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Zwyciężyła w biegu na 6 km. Początkowo startowała w spódnicy, dopiero odnoszone  zwycięstwa wpłynęły na zgodę ojca na zakup "portek". W sezonie 1927/28 zajęła I miejsce w biegu kobiet w kategorii juniorów w III Zawodach o Mistrzostwo Zakopanego, a w II Międzynarodowych Zawodach o Mistrzostwo Polski, w biegu juniorów, uzyskała lepszy czas od ówczesnej mistrzyni Polski Janiny Loteczkowej. W biegu mieszanym (razem z mężczyznami) na 15 km na metę przybiegła jako druga. Największy jednak sukces sportowy odniosła w zawodach, mających rangę mistrzostw świata, które odbyły się w 1929 r. w Zakopanem, zwyciężyła wówczas w nieoficjalnym biegu płaskim kobiet na 6 km (konkurencje kobiece nie figurowały jeszcze w programie zawodów FIS) . "Życzliwa ręka" konkurencji podcięła przed startem do tego biegu skórzany pasek od wiązań jej nart. Dopiero na mecie Bronka zauważyła ten fakt, pasek trzymał się dosłownie "na włosku". Swojej mistrzowskiej technice i płynności biegu zawdzięczała ukończenie konkurencji, szarpnięcie nogą mogło wywołać poważne skutki, łącznie z kalectwem. Zwycięstwo Bronki nazwane zostało "zwycięstwem nad ludzką złością". Warszawski jubiler Jan Kuszczyński oprawił ten pasek w złoto i wykonał złotą miniaturkę nart. Swoją cenną pamiątkę pani Bronisława ofiarowała Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w 1978 r. (rok wcześniej jako kard. Karol Wojtyła odwiedził ją przy okazji wizytacji duszpasterskiej parafii w Kościelisku).

            W latach 1929-1937 ośmiokrotnie zdobywała mistrzostwo Polski w biegach, zjeździe i slalomie, trzykrotnie była wicemistrzynią (w roku 1936 w zjeździe i kombinacji alpejskiej wyprzedziła ją Helena Marusarzówna). Wielokrotnie wygrywała konkurencje biegowe w Sokolich Narciarskich Mistrzostwach Polski, była pięciokrotną mistrzynią Sokolstwa Słowiańskiego w konkurencjach klasycznych i alpejskich. Odebraną od niej lekcję pokory na Międzynarodowych Mistrzostwach Czechosłowacji w 1929 r. wspomina, w swej autobiograficznej książce “Skispor krysser verden”, wybitny norweski narciarz Sigmund Ruud: było to w Czechosłowacji w Wysokich Tatrach, w Szczyrbskim Jeziorze. W program mistrzostw wchodził także bieg na dystansie 8 km dla kobiet. Wygrała go młoda polska dziewczyna nazwiskiem Polankowa. Miała ona bajeczną technikę i imponującą siłę. Chroń mnie Boże przed tym, do czego była zdolna w sporcie, skosztowałem tego zresztą na własnej skórze podczas udziału w biegu złożonym. Końcowy odcinek osiemnastki łączył się we wspólną trasę biegu kobiet. Najpierw startowali mężczyźni, mając w perspektywie 18 km trudnej drogi. Warunki były ciężkie. Zwycięzca uzyskał czas powyżej 2 godz. Końcowa część trasy prowadziła płasko do mety po zasypanej śniegiem tafli jeziora. Kiedy wbiegłem na jezioro daleko przede mną majaczyła meta. To mnie poderwało. I wtedy usłyszałem za sobą silny, głęboki głos :

"Tor wolny!" Była to Polankowa, sunąca olbrzymimi krokami przy silnych odepchnięciach kijkami! Nigdy nie byłem specjalistą od długich tras, otwarcie się do tego przyznaję, ale w owym momencie w ogóle wolałbym nie brać udziału w zawodach. Jak wiele dałbym wtedy za porcję świeżych sił. Ścisnąłem zęby i usiłowałem Polkę przegonić, ale ta jeszcze bardziej przyśpieszyła tempo. Moje chęci i prośba o końskie siły nie pomogły. Moje myśli owładnęło przygnębienie, "przegrałem" z dziewczyną. Nie mogąc nic więcej zrobić, zdałem się na wielkie okrzyki widzów. Przybyła do mety 40 m przede mną. Tak pokonany jak wówczas, nie zostałem nigdy w żadnym biegu, ani przed tym, ani też w tych, w których później uczestniczyłem.

Jej wszechstronna narciarska pasja nie była jedyną, jakiej się oddała. W 1929 roku w publicznych pokazach na warszawskiej "Agrykoli" występowała, obok Bronisława Czecha, jako pionierka kobiecych skoków, często zwyciężała w zakopiańskich zawodach skikjoringowych – narciarza ciągnie koń z jeźdźcem. Posiadała uprawnienia instruktora wychowania fizycznego młodzieży żeńskiej, pływała na kajaku, jeździła na rowerze. O tym, że jej sportowe sukcesy znane były w całej Polsce mogła się przekonać, gdy w końcu kwietnia 1934 r. wybrała się na samotną wycieczkę rowerową dookoła Polski (zgodnie z obietnicą daną rodzinie wróciła na początku lipca na sianokosy). Przebytą trasę dokumentują wpisy i pieczęcie w "czarnym zeszycie", swoistej kronice i pamiętniku pani Broni. Znajduje się w nim m.in. wpis Prezydenta Ignacego Mościckiego, który przyjął ją na Zamku Warszawskim oraz Adama Zamoyskiego, Prezesa Związku Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół". Są w tym zeszycie słowa uznania, ale także radości i wielkiej życzliwości, np. Cukier krzepi, Brońcia też! Większość noclegów zapewniali jej znajomi, tylko kilka razy nie została rozpoznana lub wręcz uznano ją za chłopaka, notując: "stawił się", "przybył". Wszak trudno było sobie wyobrazić by na taki wyczyn zdobyła się dziewczyna.

            Zauroczona tatrzańską przyrodą, ale także zatroskana o byt rodziny, w 1934 roku, przerobiła pani Bronia pasterski szałas pod Przysłopem Miętusim w Tatrach Zachodnich – na schronisko turystyczne. Gazdowała w nim do 1939 roku. Okupację niemiecką przeżyła w Zakopanem, ale w 1944 roku przeniosła się do Warszawy, gdzie wstąpiła do AK. W czasie Powstania Warszawskiego była sanitariuszką w 9 kompanii baonu "Kiliński". Po kapitulacji, jako jeniec wojenny, została osadzona w Lamsdorf (Łambinowice), a następnie w Mühlberg k. Drezna, w końcu w obozie w Darmstadt, gdzie doczekała uwolnienia przez wojska amerykańskie. Za działalność konspiracyjną i powstańczą emigracyjny rząd w Londynie przyznał jej w roku 1949 Krzyż Walecznych, ale ze względów politycznych nie mogła odebrać odznaczenia.

W październiku 1945 r. powróciła do Zakopanego i zamieszkała na Krzeptówkach. W sezonach zimowych pracowała w Kościelisku jako instruktorka narciarska młodzieży szkolnej. W 1947 roku powróciła na Miętusią.  W prowadzeniu schroniska pomagała jej Stanisława Woźniak z Lublina, były żołnierz AK, ukrywająca się przed UB. Znana z czasów przedwojennych miła, "prawdziwie turystyczna" atmosfera przyciągała stałych gości, zwłaszcza z warszawskich środowisk litereackich, artystycznych i naukowych. Bywała tam Maria Kann, która uwieczniła Bronię  jako Staszkę z Wantul w swej powieści dla młodzieży Wantule, (w wydaniu szóstym występuje już jako Brońcia Staszel-Polankowa). Praca w szałasie-schronisku, które pełniło równiez funkcję placówki GOPR, (jej "gospodyni" była też ratownikiem) zajęła pani Broni ponad 20 lat życia.

            W 1972 roku przeszła pierwszy zawał serca. W chorobie opiekowała się nią sąsiadka, Jadwiga Gross. Za jej radą pani Bronia przekazała swój dom na Krzeptówkach siostrom z Szensztackiego Instytutu Sióstr Maryi. To z ich pomocą (głównie S. Bronisławy), po śmierci Staszki, gościła dawnych i nowych turystów w krzeptowiańskich progach.

Schronisko pod Przysłopem spłonęło jeszcze przed jej śmiercią, po kilku latach uprzątnięto całkowicie jego ślady. Udało mi się jeszcze utrwalić jego resztki na kilku fotografiach. Odwiedzam Miętusią podczas każdego pobytu w Tatrach, chłonę jej urok i podobnie jak Wojciech Szatkowski z Muzeum Tatrzańskiego, myśląc o Bronci, o "Drabie", ulubionym owczarku P. Broni, i starym szałasie, patrzę na to czego już nie ma i myślę, że bez niej w Miętusiej jest tak dziwnie pusto.

            Od 22 stycznia 2000 roku informacje o karierze i działalności Gaździny z Miętusiej dostępne są w poświęconej jej Izbie Pamięci, otwartej z inicjatywy sióstr w jej dawnym domu na Krzeptówkach, ul. Przewodnika J. Krzeptowskiego 38 (skorzystałam z nich pisząc ten tekst). Wśród pamiątek nie ma zdobytych medali i pucharów, przekazała je księżom pallotynom, na dzwon kościelny.

            W pamięci jednego z tych, którzy cenią sobie jej przyjaźń pozostajewulkanem energii, cierpliwości, dobroci, gościnności, ale też potrafiąca "po góralsku" patrzeć twardo na świat i ludzi. Wnosiła w życie ludzi to, co najprostsze, a tak trudne – zasady Dekalogu. Potwierdzają to wiersze pani Broni, odnalezione przed kilku laty.

Samotność w małżeństwie

Samotność w małżeństwie

Katarzyna Kaczmarek

 

Jestem mężatką od dwóch lat. W lipcu zeszłego roku urodził nam się syn. Od dawna już czuję się bardzo samotna. Mimo że mam syna, którego kocham z całego serca. Mąż non stop pracuje, studiuje i ciągle nie ma go w domu. A gdy już jest, to ja i tak nie czuję, jakby tu był. Stale ma coś do zrobienia, ciągle tkwi w Internecie i non stop korzysta z telefonu. (...) Jest mi bardzo ciężko. Myślałam nawet, żeby się rozwieść, bo przecież całkiem inaczej wyobrażałam sobie małżeństwo. Zawsze mi się wydawało, że gdy się już weźmie ślub, to wszystko jest prostsze i łatwiejsze. A tu, niestety, odkąd wyszłam za mąż, wszystko zaczęło się komplikować.Jest o wiele więcej sytuacji, które bardzo mnie zabolały. Chwile, kiedy mąż stawał po stronie przyjaciół zamiast po mojej, kiedy był zbyt zajęty, żeby mi pomóc, brak zainteresowania obowiązkami domowymi z jego strony itd. Czy mogłam to przewidzieć? Czy mogłam się tego spodziewać? Czy jestem szczęśliwa? Hmm... na pewno jestem strasznie samotna, a to raczej nie jest objaw szczęścia.

 

Samotność dotyka wszystkich ludzi. Pojawia się zwykle w kontekście napięcia między dążeniem do niezależności i autonomii, a pragnieniem nawiązania trwałych i głębokich relacji z innymi. Nawet małżeństwo nie chroni przed samotnością. Paradoksalnie, niekiedy może ją pogłębiać. Przekonuje o tym, choćby przytoczona powyżej wypowiedź zaczerpnięta z Internetu.

Samotność, osamotnienie czy izolacja w potocznym rozumieniu oznaczają zerwanie więzi czy relacji z innymi, doświadczenie opuszczenia. Ale jest też samotność wynikająca z samego faktu istnienia. Jej doświadczenie wydaje się drogą do osiągnięcia stanu dojrzałej i pełnej tożsamości, a co za tym idzie, dojrzałych i trwałych związków z innymi.

 Sam rdzeń słów: sam-otność i toż-samość zdaje się o tym przekonywać, że trzeba być sam-ym sobą. Być sobą samym znaczy oddzielać się od innych, być sam-otnym.

 

Spotkanie dwóch samotności

O sposobie rozumienia drogi życia małżeńskiego decyduje świadomość i stosunek do własnej samotności. Małżeństwo traktowane jest często jak lekarstwo na głód miłości i ucieczka od wielu problemów, w tym także od problemu samotności. Małżeństwo nie ma służyć rozwiązywaniu problemów. To spotkanie dwóch „kultur”, historii życia, doświadczeń i uwarunkowań rodzinnych, w tym także zranień. Spotkanie dwóch płci, języków miłości, stylów komunikacji i sposobów rozwiązywania problemów, dwóch wrażliwości, wolności, dwóch sam-otności.

Są w spotkaniu kobiety i mężczyzny chwile uszczęśliwiającej intymności, możliwe dzięki, a zarazem mimo odrębności ich światów. Natomiast w życiu codziennym, zetknięcie się i ścieranie tych różnych „kultur”, może powodować i powoduje konflikty. Są one wpisane w naturę małżeństwa. Przeżywają je zarówno małżeństwa szczęśliwe, jak i te, które walczą o przetrwanie związku. Uczciwy spór jest drogą przezwyciężenia konfliktów. Warunkiem jego rozwiązania jest pewna równoważność, gdy chodzi o poczucie własnej wartości każdego z małżonków.

W przypadku nierównowagi któryś z małżonków może ulec pokusie, aby sporu unikać albo rozgrywać go nieuczciwe; głównie słabszy w poczuciu bezsilności wprost unika otwartego konfliktu. Nierównowaga, tj. władza jednego nad drugim, uniemożliwia wszelką zmianę i rozwiązanie problemu (Fritz Fischaleck). Tę asymetrię wpływów da się rozwiązać tylko jako wspólny problem i razem. Aby stworzyć udany związek, potrzebny jest odpowiedni dystans w stosunku do ukochanej osoby. Wiodą do tego z jednej strony – kontakt z innymi ludźmi, z drugiej zaś – umiejętność pozytywnego przeżywania samotności”. W poczuciu własnej wartości, mogą mnie zatem utwierdzać kontakty z innymi ludźmi, którzy akceptują mój sposób bycia i wyrażania się oraz moje poczucie humoru. Pomocny może być także krąg przyjaciół i praca zawodowa, dzięki której mam poczucie pewnej dozy niezależności od małżonka.

Pozytywne przeżywanie samotności oznacza natomiast zgodę na to, że z niejednym smutkiem, niepokojem, rozczarowaniem czy tęsknotą, pozostanę sama/sam. Na jednej ze stron internetowych przeczytać można pełne wyzwalającej prawdy i radości wyznanie „Kochać drugiego, to również uwolnić go od siebie. Jeśli kochasz, pozwolisz mu na samotność. Są pasje, których nie podzielę z moim mężem. I tak ma być. Jest smutek, którego mój mąż nie zrozumie, bo nie umiem o nim opowiedzieć. I tak ma być. Są rzeczy, których nikomu nie wytłumaczę, bo nawet przede mną są zakryte. I tak jest dobrze. To tajemnica, którą zapisał nam Pan Bóg w naszych sercach, którą musimy odkrywać oddzielnie, chociaż przecież stoimy tak blisko siebie jak gęsto rosnące topole, chociaż płyniemy w tę samą stronę jak dwie obok siebie niespokojne rzeki. Uszanować tę samotność w drugim i nie bać się jej – czy istnieje większa Miłość?”.

Autentyczne spotkanie dwóch samotności w małżeństwie nie szuka więc symbiotycznego zlania, lecz harmonijnego współbrzmienia jakby dwóch różnych linii melodycznych. Ja i Ty jesteśmy inni i mamy być różni. Kochać to zgodzić się na inność drugiego. To troszczyć się o to, co inne w człowieku. „Miłość to czuwanie nad samotnością drugiego” ­ powiedział R. M. Rilke. Taka miłość będzie się przejawiać w pewnego rodzaju empatii, we wczuciu się w jego perspektywę spojrzenia.

Samotność, której jednym z praktycznych przejawów jest samo-dzielność, czyli dzielność bycia samemu z sobą, uniezależnia w pewnym stopniu od małżonka. Nie wyklucza to jednak dojrzałej zależności, wyrażającej się w umiejętności przyznawania się do słabości i upadków, werbalizowania prośby o przebaczenie.

 

Różnić się pięknie    

Kiedy się rodzi dziecko i nie płacze, rodzice zamierają ze strachu. Niepokoją się o to, czy ich dziecko jest żywe. Krzyk i płacz noworodka powoduje radość. Podobnie jest z miłością. Kiedy rodzeniu się miłości nie towarzyszy ból, kiedy między ukochanymi panuje głucha cisza, to jest to powód do zmartwienia, do postawienia pytania: czy ta miłość będzie żyć?

Unikanie przez małżonków różnic i sporów, może oznaczać powolne uśmiercanie miłości. Taka postawa nie sprzyja rozwojowi osób ani nie otwiera na niepowtarzalny dar drugiego, zawsze innego niż ja sam. Dlaczego tak się dzieje? Czy dlatego, że nauczono nas, że źle jest się różnić, spierać i kłócić? Czy dlatego, że ciekawość innego zostaje pokonana przez lęk przed samotnością, zranieniem, brakiem akceptacji? A może po prostu chodzi o egoizm, obawę przed zmianą, niechęć do pracy nad sobą, niechęć wypracowania jakiegoś nowego sposobu czy stylu bycia, i zwyczajny strach przed niedającym się przewidzieć bólem rodzenia?

„Całkiem inaczej wyobrażałam sobie małżeństwo” pisze jedna z osób doświadczających samotności psychicznej – i zadaje pytanie: „czy mogłam to przewidzieć?”. Wydaje się, że przynajmniej niektóre rzeczy da się przewidzieć. Na przykład to, że trzeba się nauczyć żyć razem. I to jest zwykle moment pierwszego kryzysu. Kto go nie zauważy, zignoruje i nie wykorzysta dla rozwoju oraz pogłębienia małżeńskiej relacji, ten jest najbardziej narażony na powolne oddalanie się współmałżonka, na poczucie samotności.

Co można zrobić, aby wykorzystać pojawiający się kryzys do rozwoju? Psychoterapeuci są zgodni co do tego, że potrzeba „dialogować”, to znaczy uczyć się słuchać i rozmawiać z sobą. Nie zakładać, że się wie, co ten drugi myśli, zanim on sam nie powie, co  czuje. Mieć kontakt ze swoimi uczuciami i mówić o nich z pozycji „ja”, nie „ty” („ja odczułam to jako..”, a nie „bo ty zawsze...”). Konfrontować wzajemne oczekiwania. Rezygnować z własnych wyobrażeń o tym, jak ma być, na rzecz wspólnego, realnego dobra. Pierwsza faza małżeńskiego bycia razem to ciężka praca. To okres pierwszych rozczarowań, zawodów. Miłość jest przebaczeniem, znosi wszystko i wszystko przetrzyma, o ile zrozumie. Bez zrozumienia motywów postępowania, sposobu myślenia drugiego, trudno o wybaczenie.

Gdy między małżonkami zapada głucha cisza, wśród niejasności, podejrzeń, zawodów i rozczarowań, jest to bardzo ważny komunikat. Taka cisza może wiele mówić. Milczenie może być formą agresji, która niszczy oboje małżonków, ucina kontakt z drugim i nie daje szans na rozwiązanie konfliktu. Uniemożliwia uświadomienie sobie i nazwanie problemu, a „to czego sobie nie uświadamiamy rządzi nami w bardzo poważny sposób” (B. Smolińska). Żalenie się na współmałżonka osobom trzecim, nie neutralnym dla związku (np. rodzicom, rodzeństwu, dawnym sympatiom), a nie rozwiązywanie problemów małżeńskich w cztery oczy, dodatkowo pogłębia jeszcze proces psychicznego oddalania się od siebie małżonków.

Czasem trudno własnymi siłami pomóc sobie poprzez dialog i przebaczenie. Dzieje się tak, zwłaszcza wtedy, gdy nie umiemy ze sobą rozmawiać, bo zranienia sięgają głębiej, w historię życia rodzin, z których małżonkowie się wywodzą. Wtedy z pomocą może przyjść terapia „lecząca więzi”, która paradoksalnie zwróci nas pierwszej samotności, ponieważ nie ucieknie się od samego siebie i swoich zranień.

MISTERIUM MĘKI PAŃSKIEJ W GÓRZE KALWARII

MISTERIUM MĘKI PAŃSKIEJ W GÓRZE KALWARII

 

Już po raz drugi, po dwustuletniej przerwie, na ulicach Góry Kalwarii będzie można obejrzeć Misterium Męki Pańskiej. 17 kwietnia o godz. 15 na placu przed ratuszem miejskim odbędzie się jedyne na Mazowszu przedstawienie pasyjne, wystawiane w Niedzielę Palmową.

Góra Kalwaria, założona przez biskupa Stefana Wierzbowskiego w roku 1666 – jako Nowa Jerozolima –  aż do rozbiorów cieszyła się zasłużoną sławą  religijnej stolicy Mazowsza.  Została ulokowana na planie krzyża, a układ jej ulic  miał odtwarzać schemat ulic prawdziwej Jerozolimy. Do jej  kalwaryjskich kapliczek przez lata ciągnęły tłumy rozmodlonych pątników.  Dziś  po pasyjnych dróżkach nie pozostał nawet ślad, a z ponad setki kapliczek, pamiętających bł. o. Stanisława Papczyńskiego, ocalało tylko kilka zrujnowanych rzeźb i fundamentów budowli.

Od założenia miasta wszyscy mieszczanie zobowiązani byli do modlitw, do czynnego uczestnictwa w misteriach, drogach krzyżowych, adoracjach i  do tworzenia bractw religijnych. W czasie rozbiorów zaborcy usilnie starali się, by zniszczyć ów duchowy charakter miasta. Skasowano zakony urzędujące w mieście, rozwiązano bractwa, zniszczono kapliczki. Aby nazwa miejscowości nie kojarzyła się z Jerozolimą, powrócono do starej nazwy –  Góra.

W lecie 2009 roku –  ksiądz Wojciech Skóra, marianin, kustosz sanktuarium błogosławionego o. Stanisława Papczyńskiego na  Mariankach, zaproponował powrot do tradycji misteriów pasyjnych, które odgrywane były przez lata w Nowej Jerozolimie.  Na jego apel odpowiedziało wielu wiernych, w tym Społeczna Inicjatywa Młodych oraz chór parafialny.

            Wkrótce ukonstytuowało się Bractwo Misterium Męki Pańskiej, które pod kierunkiem Macieja Marchewicza, czuwało nad organizacją całego przedsięwzięcia.  Reżyserem misterium został Łukasz Głodek, założyciel działającej w Górze Kalwarii Młodzieżowej Inicjatywy Teatralnej. Razem z ks. Wojciechem Skórą dokonał on adaptacji misterium Roberta Rydza z 1931 r. Pieśni specjalnie dla misterium napisał i skomponował Jacek Kowalski – poeta i bard sarmacki. Aranżacją pieśni zajęła się Anita Bitner.

Później nastąpiło kompletowanie obsady aktorskiej. Potrzeba było 29 osób do ról mówionych oraz ponad 30 statystów. Roli Jezusa podjął się Paweł Królak, 29-latek z Lesznowoli. Próby rozpoczęły się w grudniu. Nad aktorami czuwali Łukasz Głodek oraz Ewa Łuszczak, wspierali ich ks. Skóra a także Maciej Marchewicz i Maciej Świrski. Jednocześnie z chórem pracowała s. Dorota Zajkowska, organistka z kościoła parafialnego. Solistami zajęła się  pani Aleksandra Puacz-Markowska.

Równolegle trwały prace nad przygotowaniem dekoracji. Miało powstać pięć stacji, wśród nich: Pałac Piłata, Brama Jerozolimy oraz Golgota. Dekorację zaprojektował i wykonał Stanisław Kochański, który od 20 lat tworzy w kościołach Góry Kalwarii stajenki i groby Pańskie.

Od września 2009 r. wolontariuszom pracującym na rzecz misterium udało się zebrać znaczną sumę pieniędzy, z powodzeniem wystarczającą na  zakup materiałów  i uszycie kostiumów (poza tym organizatorów wsparły finansowo władze gminy, starostwo i prywatni darczyńcy). Na podstawie schematycznych rysunków, wzorując się na „Pasji” Mela Gibsona Joanna Woroniecka-Gucza zaprojektowała wszystkie stroje, Hanna Szyszko skroiła je, a  szyciem zajmowało się jedenaście pań. Zorganizowanie scen i nagłośnienia powierzono Konradowi Mojsie. Charakteryzacją zajęła się pani Małgorzata Malendowska., a Jezusa na kaźń poprowadzili mówiący po łacinie rzymscy legioniści, czyli międzynarodowa grupa historyczna XXI Legio Rapax. Misterium obejrzało ponad cztery tysiące ludzi przybyłych do Góry Kalwarii.

W tym roku, pełni zapału, pragniemy kontynuować – na większą chwałę Bożą – dzieło zapoczątkowane przed dwoma laty. Misterium zostanie wzbogacone m.in. o nowe sceny oraz nowy scenariusz i pieśni, który napisał Jacek Kowalski. Nie będzie u nas laserów jak w misteriach wystawianych w Poznaniu, będzie za to żywiołowość wykonawców z Młodzieżowej Inicjatywy Teatralnej, piękna muzyka zagrana na żywo przez Jacka Kowalskiego oraz zespół Monogramista JK, rewelacyjne stroje i staropolskie pieśni. Postaramy się, żeby nasza Pasja nie była tylko zwykłym ulicznym przedstawieniem, ale pretekstem do zadumy nad Męką Pańską.

 

Bractwo Misterium Męki Pańskiej

OBLICZE CHRYSTUSA ZMARTWYCHWSTAŁEGO W MANOPELLO

OBLICZE CHRYSTUSA ZMARTWYCHWSTAŁEGO W MANOPELLO

Jolanta Łubkowska

 

Manopello i św. Ojciec Pio

22 września 1968 roku, godzina szósta rano. Niewielki kościółek z jedną kwadratową kampanillą, przyklejony do stoku Tarigni, tonie w porannej mgle. Wzgórze leży w jednej z odnóg masywu Majella w północnych Włoszech. Już Petrarka w średniowieczu nazwał Majellę "Świętymi Górami", a Manopello – "Małą Jerozolimą". Manopello zaś znaczy – "ręka pełna kłosów".

Jak każdego dnia o tej porze, ojciec Domenico otwiera drewniane drzwi świątyni, a wpadająca smuga wschodzącego słońca oświetla na chwilę zatopione w mroku wnętrze. Zapaliwszy lampy, spostrzega w pierwszej ławce chóru klęczącą postać w brązowym habicie, z głową opartą na dłoniach, i po chwili rozpoznaje Ojca Pio. Obaj ojcowie – Pio i Domenico, należą do zakonu Braci Kapucynów Mniejszych, obydwaj też noszą stygmaty.

– Co Ojciec tu robi? – pyta O. Domenico.

– Sam sobie już nie ufam – odpowiada Padre Pio. – Módl się za mnie. I do zobaczenia w raju!

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odpowiada oniemiały O. Domenico.

Po tych słowach O. Pio znika równie niespodziewanie, jak się pojawił.

Z pewnością w wydarzeniu tym nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie O. Pio leży w swojej celi w San Giovanni Rotondo, złożony śmiertelną chorobą i jeszcze tej nocy, z 22 na 23 września, odchodzi na zawsze do Pana. Warto też zaznaczyć, że przez ostatnie 50 lat swojego życia Ojciec Pio nie opuszczał San Giovanni Rotondo, oddalonego od Manopello o jakieś dwadzieścia kilometrów, gdzie wiódł święte, zakonne życie w klasztorze Braci Mniejszych przy Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. W Manopello znalazł się więc tylko dzięki darowi bilokacji, aby przekonać się na własne oczy i pozostawić nam to niezbite świadectwo autentyczności Całunu Volto Santo ukrytego w małym kościółku pw. "Świętego Oblicza" w Manopello i prawdziwości tego wizerunku nienamalowanego ludzką ręką, lecz stworzonego przez samego Boga (acheiropoietos). Na Całunie odbiło się w cudowny sposób Boskie Oblicze Pana Jezusa w błogosławionej chwili jego zmartwychwstania, tuż po tym, jak na Całunie Turyńskim, w niewyjaśniony po ludzku sposób, odbił się obraz ciała i oblicza Pana Jezusa w chwili jego śmierci. Oba te wizerunki, nałożone na siebie, dokumentują niepodważalny fakt, że przedstawiają tę samą osobę – Osobę Chrystusa, umęczonego, pogrzebanego i zmartwychwstałego.

Ojciec Pio już w 1963 roku powiedział do jednego ze swych zakonnych współbraci: "Volto Santo w Manopello to z pewnością największy cud, jaki mamy", chociaż nigdy wcześniej fizycznie nie oglądał tego obrazu.

Pozostaje zatem odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ta cudowna Relikwia z Grobu Jezusa w Jerozolimie znalazła się w tym odległym miejscu, gdzie była do niedawna czczona niemal wyłącznie przez miejscową ludność Manopello.

 

Watykan. Kolumna "Weroniki" i Paul Badde

13 marca 2005 roku, Rzym, Bazylika św. Piotra w Watykanie. Ta wspaniała monumentalna budowla, wielokrotnie poddawana rekonstrukcji i przebudowie, przechowuje niezwykłe bogactwo prawdziwych dzieł sztuki, stworzonych przez artystów najwyższej klasy. Pielgrzymi zwiedzający w pośpiechu bazylikę, kierują swój wzrok przede wszystkim na wskazane turystom przez przewodników, te najbardziej znane i okazałe dzieła i fragmenty budowli: konfesję św. Piotra pod olbrzymią kopułą, Groty Watykańskie, Pietę Michała Anioła, ołtarz z leżącą postacią Papieża Jana XXIII, siedzący posąg z brązu św. Piotra z wyświeconą, głaskaniem tysięcy pielgrzymów, stopą.

Trzeba przyznać, że miejsce pod olbrzymią kopułą, w którym znajduje się konfesja św. Piotra jest miejscem szczególnym. Tu łączy się stara katedra z dobudowaną znacznie później bazyliką. Stojąc pod kopułą, znajdujemy się pomiędzy czterema masywnymi filarami, które ją wspierają. Zapewne mało kto z zabieganych turystów wie, jaką tajemnicę kryje w sobie lewy przedni filar. To Filar Weroniki, w którym kręte schody Donato Bramante prowadzą do jednej z największych tajemnic Kościoła katolickiego. Jak dotąd, nieograniczony dostęp do tej tajemnicy, do tajemnicy Weroniki, mieli tylko kanonicy bazyliki.

Jedyną osobą, która nie będąc mianowaną na kanonika Bazyliki św. Piotra, została do niej dopuszczona, jest niemiecki dziennikarz Paul Badde*), który osobiście przeprowadził dziennikarskie dochodzenie w sprawie przechowywanej w skarbcu, ukrytym w Filarze Weroniki, Relikwii i jej związków z Volto Santo – Boskim Obliczem Pana Jezusa w Manopello. I to właśnie dzięki niemu możemy tę tajemnicę poznać i upowszechnić.

W Niedzielę Męki Pańskiej, kanonicy wraz z chórem udają się w wielkiej procesji do ołtarza głównego, na którym spoczywają relikwie – szczątki rzymskich męczenników i świętych. Po tym, jak jeden z kanoników dokonuje okadzenia ołtarza, procesja, przy śpiewie Litanii do Wszystkich Świętych rusza powoli w kierunku głównego portalu bazyliki i z powrotem, aż wreszcie kanonicy zasiadają w chórze, by odśpiewać nieszpory. A po nieszporach, już z loggii filara, następuje pobłogosławienie wiernych Relikwią Weroniki, wyniesioną ze skarbca ukrytego w filarze na ten właśnie moment.

Błogosławieństwo wiernych Relikwią Weroniki, to odwieczny, powtarzający się rok w rok rytuał. Dotychczas nikt oficjalnie nie powątpiewał w jej prawdziwość i autentyczność. Jednak w tym dniu, 13 marca 2005 r., zanim Relikwia Weroniki zostanie wyniesiona na balkon, Paul Badde po raz pierwszy i chyba jedyny w życiu, postępując krok za krokiem za signore Mauro, przechodzi przez małe drzwiczki w cokole filara, a potem wstępując po 62 stopniach krętych schodów i przytrzymując się rozwieszonej na ścianie liny, przekracza wejście do najpiękniejszego skarbca, jaki kiedykolwiek widział.

Obraz, który tam zastaje jest w bardzo złym stanie i nie do rozpoznania. Nie pasuje też do starych, pustych ram z rozbitymi dwiema szybami, które widział w muzeum – ani płótno, ani wycięcie w złotym okryciu. W tamtych ramach nie przechowywano obrazu, który ma teraz przed sobą w skarbcu. Płótno jest zbyt duże. Poza tym ten obraz nigdy nie był przezroczysty; te ramy od początku miały tylko jedną szybę.

 

Całun z Manopello a Mandylion z Edessy

Za najstarszy wizerunek Oblicza Jezusa Chrystusa uznaje się tzw. "Mandylion z Edessy", przechowywany w jednym z watykańskich pałaców. Ten "prawdziwy portret" Chrystusa nie jest dziełem człowieka. Stał się jednak archetypem, który powstał ponoć jeszcze za Jego życia wszystkich późniejszych obrazów Jezusa. Nie był namalowany ludzką ręką lecz był obrazem "pochodzącym wprost z Nieba" i uznawano go dotychczas za "pierwszą ikonę". Papież Jan Paweł II miał ją nieustannie przed oczami w swojej prywatnej kaplicy. Po Jego śmierci ikona znalazła swoje miejsce w kancelarii nad kaplicą Sykstyńską.

 Matka wszystkich ikon – należąca do papieża – nie jest zwykłym kawałkiem czarnej tkaniny, jak pokazują fotografie. Trzeba jednak wielokrotnie na nią spojrzeć, by dostrzec rysy twarzy. Na obrazie nie widać uszu Jezusa, a brody można się jedynie domyślać. Na dole, załamane wycięcie w złotej "sukience" znaczy czubek brody, a dwa załamania po lewej i po prawej stronie obrazu, ukrywają spływające ze skroni włosy. Stare gwoździe łączą metalową ramę z brzegiem obrazu, zaś błyszcząca, złota blacha okrywa brzegi płótna, tak, że obraz przypomina stare okno. Paul Badde, który dostąpił tego wyjątkowego przywileju oglądania własnymi oczami "Mandylionu z Edessy", relacjonuje: "przez to niezwykłe "okno" patrzył na nas obraz z zaświatów – tak daleki, a jednocześnie tak bliski, tak ciemny, a zarazem prawdziwy." I dalej: "Znałem te oczy, znałem to spojrzenie. Ostatni raz widziałem je zaledwie trzy tygodnie temu – na obrazie, którego kopią jest "Mandylion z Edessy". Nie, nie w Rzymie, nie w Pałacu Apostolskim, lecz w zapomnianym niemal zakątku północnych Włoch..." (w Manopello – przyp. aut.)

 Mimo, że dzieje obrazu można dość dokładnie prześledzić aż do VI, a nawet III wieku po Chrystusie, do dziś pozostaje nierozwiązaną zagadką, w jaki sposób starożytny wizerunek przywędrował z Edessy do Rzymu.

Jednak to nie "Mandylion z Edessy" jest Weroniką. Ani jego wymiary, ani wymiary obrazu znalezionego w Filarze Weroniki, nie zgadzają się z wymiarami uszkodzonej ramy o podwójnej szybie, znalezionej w tajnym skarbcu Watykanu. Gdzie więc znajduje się prawdziwa Weronika? Prawdziwa Weronika została uprowadzona. Taką tezę stawia o. Heinrich Pfeiffer, niemiecki historyk sztuki, członek Towarzystwa Jezusowego i wykładowca Uniwersytetu Gregoriańskiego.

 

Volto Santo – "Święte Oblicze" w Manopello

Wyniki badań naukowców, doświadczenia Siostry Blandiny Paschalis oraz żmudne dochodzenie dziennikarskie Paula Badde zdają się jednoznacznie potwierdzać, że Całun Volto Santo przechowywany jest w małym kościele pw. "Cudownego Oblicza" w Manopello od blisko czterystu lat. Ale Relikwię umieszczono nad ołtarzem dopiero w 1923 roku. Przedtem zaś, przez całe stulecia przechowywano ją w półmroku, w jednej z bocznych kaplic. Historię "Świętego Oblicza" opisano na tabliczce umieszczonej na drzwiczkach relikwiarza.

Jak głosi tradycja, latem 1506 roku, któregoś niedzielnego popołudnia, do Manopello przybył tajemniczy pielgrzym i zatrzymał się przed kościołem św. Mikołaja. Następnie poprosił dottore Giacomantonia Leonellego, by wszedł z nim do wnętrza. Tam wręczył mu zawiniątko i rzekł z powagą "Szanuj i czcij ten dar. Bóg odwdzięczy Ci się wielkimi łaskami i ogromnym bogactwem, tak doczesnym, jak wiecznym". Dottore Leonelli rozwinął paczuszkę i zobaczył Oblicze Pana na cienkim jak pajęczyna welonie. Zanim zdążył podziękować, darczyńca zniknął i nikt go nigdy więcej nie widział.

Przez kolejne sto lat Relikwia przechodziła z pokolenia na pokolenie rodu Leonellich. W 1608 roku drogocenny skarb stał się jednak przedmiotem sporu spadkobierców. Pancrazio Petruzzi, mąż Marzii Leonelli – zawodowy żołnierz, przywłaszczył sobie Relikwię siłą. Ale kiedy został z niewiadomych powodów zamknięty w więzienia w Chieti, jego żona, by wykupić męża, sprzedała Całun za cztery scudi. W ten sposób właścicielem Całunu został Donantonio De Fabritis.

W pewnym dokumencie pochodzącym z 1645 roku, niejaki Ojciec Donato da Bomba, opisuje, jak przeszło sto lat wcześniej "cudowna interwencja Niebios", sprawiła, że Welon znalazł się w Manopello. Jest to pierwsze świadectwo, potwierdzające obecność niezwykłego obrazu w tutejszym kościele. Wszystkie księgi i dokumenty zgromadzone w szafach i regałach opuszczonej wieży kościoła, powołują się właśnie na to świadectwo. Ponieważ Całun był, jak mówi siedemnastowieczna kronika, w opłakanym stanie, De Fabritis przyniósł go do klasztoru kapucynów, gdzie Ojcowie poddali go drobiazgowym zabiegom konserwatorskim, i "w 1646 roku pozwolili okolicznej ludności oddawać mu należny kult". Dalsza historia Całunu wydaje się zupełnie nieprawdopodobna, chociaż w istocie jest na wskroś prawdziwa. W 1703 roku, ojciec Bonifacio d'Ascoli postanowił wyjąć Relikwię ze starych ram i oprawić w nowe, srebrne. Kiedy jednak umieścili obraz w nowej ramie, wizerunek zniknął. Wielu świadków własnoręcznie podpisało dokument opisujący to wydarzenie. Płótno pozostawało puste dotąd, dopóki nie umieszczono go ponownie w starych, drewnianych ramach. Dopiero wówczas wizerunek pojawił się znowu. Jedenaście lat później powtórzono próbę zmiany ram – tym razem pod nadzorem ojca Antonia. Ale skutek był identyczny jak poprzednio. Po tym wydarzeniu wykonano srebrny relikwiarz (za sumę sześćdziesięciu trzech dukatów), w którym umieszczono obraz razem ze zmurszałą drewnianą ramą, naruszoną przez korniki. Od tamtej pory obraz pozostaje niezmiennie na morskim jedwabiu.

 

Czego dowiodła Siostra Blandina Paschalis Schlömer OCSO

Siostra Blandina Paschalis – niemiecka mniszka z zakonu trapistek przeniosła się do Manopello i za zagodą przełożonej zakonu rozpoczęła życie pustelnicze. Jest dyplomowaną farmaceutką i malarką ikon. Ale znana jest przede wszystkim jako osoba, która ponownie odkryła cudowny wizerunek "Świętego Oblicza". To ona odkryła i naukowo dowiodła – wykorzystując aptekarską wagę i przeprowadzając coraz precyzyjniejsze pomiary – że obraz dokładnie odpowiada proporcjom i wymiarom portretu utrwalonego na Całunie Turyńskim. We Włoszech, dość powszechnie uważa się, że nikt nie nadał tej sprawie takiego rozgłosu jak właśnie ona.

Do pewnego momentu Siostra Blandina była wielką pasjonatką Całunu Turyńskiego. Jednak przypadek sprawił, że znalazła w podarowanym jej piśmie "Znak Maryi", artykuł z biało–czarną fotografią "Świętego Oblicza" z Manopello w Abruzji. Autor Renzo Allegri opisywał jego podobieństwo z Całunem Turyńskim i "zagadkowe, niemożliwe do wyjaśnienia właściwości Welonu z Manopello". Przez wiele lat nosiła w sercu niezwykłe spojrzenie Człowieka z tego Welonu, aż w końcu zrozumiała, że nie tylko przypomina on grobowe płótno Jezusa, ale również ikony Chrystusa, którymi zajmowała się od lat. Minęło jeszcze szesnaście lat, zanim Siostra Paschalis osobiście zobaczyła Welon. W tym czasie odbywała gruntowne studia nad "Cudownym Obliczem" z Abruzji.

Przekonanie, że wizerunek z Manopello jest prawdziwy i nie pochodzi z tego świata, towarzyszyło jej nieustannie. Minęły kolejne lata, które Siostra Blandina spędziła na eksperymentach z nakładaniem foliogramów Welonu z Manopello na kopie Całunu Turyńskiego. Któregoś dnia, pewna kobieta przyniosła do jej pustelni dziesiąty tom prywatnych objawień Marii Valtorty, włoskiej wizjonerki, którą porównuje się z takimi niemieckimi mistyczkami jak: Anna Katarzyna Emmerich  i Teresa Neumann, czy Francuzki Marty Robin. Znaczenie objawień Marii Waltorty było na tyle znaczące dla Kościoła Katolickiego, że Papież Pius XII zarządził, aby po jej śmierci wydano drukiem wszystkie te słowa, które usłyszała jako słowa Jezusa.

Ponieważ w tym czasie "Święte Oblicze" z Manopello nie było jeszcze znane na znacznym obszarze Włoch, Siostra Paschalis podjęła się trudnego zadania przełożenia na język niemiecki tego, co Maria Valtorta zapisała w dniu 22 lutego 1944 roku w Isola del Liri na stronie 352, jako słowa Jezusa: "Moje ostatnie cuda uczyniłem w Jerozolimie dla pocieszenia mej Matki: był to cud Eucharystii oraz Chusta Weroniki... Welon Weroniki jest również ościeniem dla wszystkich sceptycznych dusz. Porównajcie oblicze z Chusty z obliczem na Całunie grobowym. To pierwsze jest obliczem Żyjącego, drugie – Zmarłego. Lecz długość, szerokość, cechy somatyczne, kształt, właściwości są takie same. Połóżcie płótno jedno na drugim, a zobaczycie, że się pokrywają. To Ja jestem. Ja, który chciałem wam przypomnieć, kim byłem i czym się dla was z miłości stałem".

 

Moje oczy ujrzały oczy Zmartwychwstałego Jezusa

Kiedy przyjechałam do Manopello w 2010 roku, praktycznie nic nie wiedziałam ani o tym miejscu, ani o niezwykłej Relikwii, jaką kryje kościół pw. "Cudownego Oblicza". Całą wiedzę posiadłam znacznie później, mogę więc powiedzieć, że wrażenie, jakie wywarło na mnie Volto Santo było zupełnie świeże, niczym nie "skażone".

      Wchodząc do Kościoła spojrzałam w stronę ołtarza, na którym ustawiony był duży szklany relikwiarz, oprawiony w grube, srebrne, ozdobne ramy. W pierwszej chwili stwierdziłam, że relikwiarz jest pusty, całkowicie przezroczysty. Usłyszałam z boku głos: "Przesuń się trochę w bok". Kiedy spojrzałam na relikwiarz pod pewnym kątem, ku mojemu zdziwieniu pojawił się w nim kolorowy obraz. Przy moim słabym wzroku, nie mogłam jednak zobaczyć co to był za obraz, ani dostrzec żadnych szczegółów. Razem z innymi podeszłam więc bliżej ołtarza i wtedy zobaczyłam delikatny portret w pastelowych kolorach. Twarz była mi obca i dość niezwykła. Jednak teraz zrozumiałam już, że jest to wizerunek Chrystusa, ale taki, jakiego nigdy dotąd nie widziałam. Chciałam się lepiej przyjrzeć i z ulgą skonstatowałam, że można podejść do niego bliżej, wchodząc schodami prowadzącymi na tył ołtarza. Z każdym stopniem Oblicze Jezusa przybliżało się do mnie, a kiedy znalazłam się na wysokości podestu, moja twarz zrównała się niemal z Cudownym Obliczem.

Moje kolana ugięły się w najwyższej pokorze. Kiedy podniosłam się, mogłam zobaczyć wszystkie szczegóły tego nowego dla mnie Oblicza Jezusa. Moją uwagę przykuwały jednak przede wszystkim oczy. To one w szczególny sposób odróżniały tę Twarz od tych, które znałam z innych obrazów Jezusa. Sprawiały wrażenie, jakby właśnie otworzyły się po głębokim śnie, jakby, mimo że już szeroko otwarte, ale stale jeszcze pozostawały w sferze uśpionej świadomości, nieco zdziwione, ale bardzo spokojne, kochające, wybaczające, oczy widzące Niebo. Sama Twarz nie była piękna – nosiła liczne ślady cierpienia, wręcz męczeństwa, była nierównomiernie opuchnięta, w uchylonych ustach wyraźnie rysowała się linia górnych zębów.... Ta Twarz mówiła o niewyobrażalnym cierpieniu Boga-Człowieka.

Teraz już wiem, że "Volto Santo" z Manopello przedstawia prawdziwe Oblicze Pana Jezusa, odbite w cudowny sposób na przeźroczystej, najdelikatniejszej z tkanin znanych na świecie, na morskim jedwabiu (bisiorze), w chwili zmartwychwstania Chrystusa. Całun ten jest jedną z czterech chust, jakie niewiasty, które przyszły do Grobu Jezusa, zastały zwinięte i odrzucone na bok. Przypuszcza się, że Całun ten, obok Całunu Turyńskiego, w który zawinięte było Ciało Pana Jezusa, chusty ("ręcznika"), tamującej krew wypływającą z nosa (przechowywanej w hiszpańskim Oviedo) oraz "czepka" (z Cahors), który stabilizował ten swoisty tampon na głowie Jezusa, to jest właśnie ta czwarta chusta, którą być może położyła z niezwykłą czułością na twarzy Jezusa Maria Magdalena.

* * *

Profesor o. Andreas Resch pisze w zakończeniu swojej książki "Oblicze Chrystusa. Od Całunu Turyńskiego do Chusty z Manopello" (wydanej w 2006 roku): "Szukając odpowiedzi na pytanie, czyje oblicze widnieje na Całunie i Chuście, musimy poza danymi historycznymi sięgnąć również po »wypowiedź« samego wizerunku z całunu. Jak wspomniano, już 21 kwietnia 1902 roku, agnostyk Yves Delage, przemawiając w paryskiej Acadèmie des Sciences, stwierdził, że w oparciu o rachunek prawdopodobieństwa, szansa by na Całunie widniał wizerunek kogoś innego niż Jezusa Chrystusa, wynosi 1:10 000 000 000. Z biegiem lat, opierając się na nowszych badaniach, szacunek ten został skorygowany w górę. W sytuacji braku innych przekonujących interpretacji wolno zatem stwierdzić, iż oblicze na Całunie z Turynu oraz na Chuście z Manopello, czyli »Weronice«, jest OBLICZEM JEZUSA CHRYSTUSA".

Tyle z doniesień naukowców. Jednak my, wierni, powinniśmy w miarę możliwości skonfrontować to, co mówi "szkiełko i oko" z własnym odczuciem przez pryzmat naszej wiary. Powrót do tematu Volto Santo w "Liście do Pani" (patrz M. Wilczek "Zawsze szukajcie Jego Oblicza" nr 12/1 2009/2010) powinien być zachętą dla wszystkich, którzy mają możliwość podróżowania, do odwiedzenia Manopello, miasteczka w Abruzji, aby na własne oczy zobaczyć i zapatrzeć się w te, jakże piękne, porażone cierpieniem, ale pełne przebaczenia oczy naszego Zbawiciela. Kto raz spojrzy w te oczy, uwierzy, że są przepełnione miłością do nas ludzi i że ten obraz pozostawił nam sam Bóg, abyśmy nigdy nie zwątpili w tę miłość, która dla naszego zbawienia złożyła w ofierze za nas Bożego Baranka.

 

*) Paul Badde, Boskie Oblicze. Całun z Manopello, PWE, Radom 2006 r.

Wielkanoc po kielecku

Wielkanoc po kielecku

Agnieszka Dziarmaga

 

Święta Wielkiej Nocy kochamy w Polsce jak żadne inne, bo oczywiście są one najważniejsze, najbardziej przełomowe duchowo w rocznym kalendarium chrześcijańskich świąt. Ale nie tylko dlatego. Bo obrosły specyficznym, pachnącym baziami i rzeżuchą obyczajem, bo świadomie hartujemy się w postno-pokutnych praktykach i coraz rozważniej szukamy dobrych, jakby specjalnie do na nas skierowanych rekolekcji. Ale i dlatego, że pielęgnujemy w sobie zapach drożdżowych bab z dzieciństwa, a za oknami istny wybuch radości – eksplozja wiosny. Jak w nas.

Każdy region polski wyodrębnił własną specyfikę w przygotowaniach i przeżywaniu Wielkiego Postu Triduum Paschalnego i samych świąt. Ich klimat w Świętokrzyskiem pomoże odtworzyć kilka ciekawostek…

 

Najstarsza miejska Droga krzyżowa

Ta jedna ze starszych, choć może mniej znanych kalwarii w kraju – prowadzi od bazyliki katedralnej w Kielcach do klasztoru pobernardyńskiego na zalesionym wzgórzu Karczówka. I żyje – jest czynna i uczęszczana, z nabożeństwem Drogi krzyżowej przez cały rok, a zwłaszcza – w Wielkim Poście, w piątek przed Niedzielą Palmową, gdy idą nią tysiące kielczan.

Według odnalezionej dokumentacji geodezyjnej austriackiego geodety z czasów zaborów, został oszacowany wiek tej miejskiej Drogi krzyżowej. To przełom XVI/XVII wieku. Stacje musiały już być gotowe, gdy 4 listopada 1628 r. bp krakowski Marcin Szyszkowski poprowadził procesję z relikwiami św. Karola Boromeusza z katedry kieleckiej do nowo wzniesionego klasztoru na karczówkowskim wzgórzu. Tamto wydarzenie stanowiło wotum za ocalenie miasta przed morową zarazą. Zapoczątkowało także tradycję miejskiej Drogi krzyżowej, która z przerwami (w czasach zaborów i lat okupacji) dotrwała do PRL. Wówczas władze zakazały tej publicznej formy modlitwy.

Miejska Droga krzyżowa została reaktywowana na początku lat 90. i od kilkunastu lat prowadzi ją Ruch Światło-Życie. Rokrocznie uczestniczy w niej od 3 do 7 tysięcy kielczan, w szczytowym okresie 11 tys. Z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Karczówki wykonano prace rekonstrukcyjne zniszczonych w większości kaplic stacyjnych. Zwyczajem ostatnich lat wierni uczestniczą w Drodze krzyżowej na Karczówkę w każdy trzeci piątek miesiąca. Szczególnie uroczysty charakter ma ona w piątek przed Niedzielą Palmową, gdy zawsze prowadzi ją ksiądz biskup.

 

W „Dziennikach”

Stefan Żeromski po świętach wielkanocnych 1888 r., spędzonych w Kielcach, zapisał w „Dziennikach”: „Kielce! Tyle lat, taka nieskończoność przypomnień, epizodów, taka mnogość przeżytych lat, tyle smutków, śliczne sny i gorycze – wszystko od klasy wstępnej do klasy ósmej – zapisane w kamieniach, na wieżach kościołów, na panoramach krajobrazów, na chodnikach ulic”. Tamta kielecka Wielkanoc autora „Przedwiośnia” przypadła 29 marca. Także i  w tym dniu obchodził urodziny ojciec pisarza, Wincenty Żeromski, dzierżawca majątków Zajączków, Strawczyn i Ciekowy urodził się 29 marca 1819 r. Kielce znacznie się zmieniły, w ciągu następnych dziesięcioleci, ale pozostał stary piękny park i dawne gimnazjum pisarza (dziś Muzeum S. Żeromskiego) i kościoły – pw. Trójcy Świętej i bazyliką na Wzgórzu Gedeona.

 

Wielkanocnych kartek czar

Oto unikatowa kolekcja starych pocztówek, własność Stanisława Śliwy, mieszkańca Wodzisławia. Aż 400 eksponatów z kilkutysięcznej kolekcji dotyczy świąt wielkanocnych.

Wszystkie pocztówki pochodzą z końca XIX wieku do czasów II wojny światowej. Stanisław z nieżyjącą żoną Izabellą gromadzili je ponad 40 lat.

Kolekcję ogląda się z ogromną przyjemnością, bo to jak spacer w miniony wiek, z jego zabawami i niepowtarzalną aurą. Na pocztówkach zwracają uwagę elementy patriotyczne i alegoryczne, które służyły zapewne „pokrzepianiu serc”, podtrzymywaniu ducha polskości i ciągłości edukacji historycznej narodu. Na odwrocie tego typu pocztówek – może być np. zaborowy znaczek z Franciszkiem Józefem, ale jej treść niesie przekaz wprost przeciwny, anty - zaborowy, propolski: Chrystus pochyla się nad Polonią z pękniętymi kajdanami, zaś napis głosi: „Wstań więc polska męczennico/Laurem uwieńcz skronie/Będziesz wolna jak i inni/ W Jagiełłów koronie”. Na innej z pocztówek – młodzi chłopcy idą z kołatkami do kościoła, zapewne w Wielki Czwartek, niosąc sztandar z orłem w koronie. Uzupełnieniem przesłania świątecznych kartek były wizerunki polskich wieszczów narodowych, wstążki w biało-czerwonych barwach, którymi, np. przewiązywano naręcza bazi, jaja zdobione symbolami narodowymi.

Na tych pocztówkach widać też motywy z Triduum Paschalnego – wielkoczwartkowe ciemnice, mroczne sceny Ukrzyżowania, liczne przedstawienia Zmartwychwstania i pustego grobu, z siedzącym obok aniołem. Widać chętnie podejmowali je malarze, tworząc obrazki reprodukowane na pocztówkach. W kolekcji Stanisława Śliwy pojawiają się pocztówki sygnowane nazwiskami, m.in. Matejki, Mehoffera, Tetmajera, Wodzinowskiego, Setkowicza, Kłosińskiego, Rychter-Janowskiej, która upodobała sobie szczególnie sceny z motywami polskiego dworku, gdzie kapłan we wnętrzu pełnym starych mebli i firanek z muślinu, święci staropolskie, wykwintnie wyeksponowane na stole święcone, a wokół stoi cała rodzina; lub przed dworem, czy drewnianym kościółkiem – z ławami, zastawionym i w obfitości chłopską święconką. Wiele na kartkach jest także sielskich pejzaży z boćkiem brodzącym po zielonych łęgach, pylącymi na złoto wierzbowymi baziami, z szumnym wiejskim dyngusem i wiosną w pełni rozkwitu.

Dość często bohaterem świątecznych pocztówek bywał anioł: siedzący przy pustym grobie, rozmawiający z kobietami w poranek wielkanocny, ale i niosący… kosz ze święconym (te kosze były zawsze pokaźne i obficie wypełnione). No i nie mogło przecież zabraknąć głównej bodaj bohaterki świątecznych kartek – pisanki, przeważnie huculskiej, zdobnej w geometryczne wzory.

Stanisław Śliwa, gromadząc latami swoją kolekcję, odwiedzał targi staroci, krakowskie, kieleckie i in. antykwariaty, prosił o pomoc znajomych i przyjaciół, którzy ofiarowali mu kartki z kolekcji rodzinnych. Jego kolekcja kilku tysięcy pocztówek (wśród nich te świąteczne), uczestniczyła w ponad 40. krajowych wystawach.

 

Wielkanoc w Wielkanocy

Wielkanoc – wioska – to jedyne miejsce tak nazwane nie tylko w Polsce, ale i na świecie – przekonuje Rafał Styczyński, sołtys Wielkanocy w gminie i parafii Gołcza, k. Miechowa. Ponoć słowo „Wielkanoc” mają w swej nazwie jeszcze tylko Wyspy Wielkanocne. Dlatego nazwa wioski od dawana przyciąga media i ciekawskich…

Wspomina Wielkanoc to wieś o rodowodzie historycznym. Była wymieniana w aktach sądowych w Krakowie już w XIV wieku. Posiadał ją w XV wieku Jan Wielkanocki herbu Piakostki, kolator ówczesnego kościoła.W tejże Wielkanocy był zbór ariański. W 1613 r. właściciel Wielkanocy przeszedł na protestantyzm i do 1848 r. żyła tam grupa kalwinów, prawdopodobnie wypędzonych z Krakowa.

Dzisiaj w Wielkanocy mieszka 258 osób, sołectwo zajmuje obszar 3,18 km kw., ma swój własny klub sportowy „Wielkanoc – Gołcza”, ale tradycja wielkanocna, zdaniem sołtysa – trochę zanika. – Mniej już się robi typowych pisanek, czy wypiekanych dawniej w domach bułek w kształcie okręgów.

 

Rezurekcja miechowska i… nie tylko

„Rezurekcja to obrzęd radosny, w krajach słowiańskich powszechny (...). Polega on na wyniesieniu Najświętszego Sakramentu z tzw. grobu i trzykrotnej uroczystej procesji wokół kościoła wśród pieśni wielkanocnych. Obchód ten powstał z misteriów średniowiecznych, a na jego rozszerzenie wpłynęli Bożogrobcy" – pisał Zygmunt Gloger.

            Zajrzyjmy do Miechowa – „polskiej Jerozolimy”, z wierną repliką Grobu Chrystusa, bodaj najstarszą i najwierniejszą w Europie. Miechów to jedno z ciekawszych sanktuarium diecezji kieleckiej (woj. małopolskie).

Zakon Rycerski Grobu Bożego w Jerozolimie, czyli Zakon Kanoników Regularnych Grobu Bożego zwanych w Polsce Bożogrobcami lub Miechowitami, od XI wieku związany jest z Miechowem i rozszerza kult Grobu Bożego, upowszechniając od stuleci wiele tradycyjnych obrzędów Triduum Paschalnego, m.in. rezurekcję. Śpiewane obecnie Orędzie Wielkanocne prawie dosłownie powtarza teksty liturgiczne Bożogrobców. Msza św. rezurekcyjna, będąca dopełnieniem obchodów paschalnych, odprawiana jest obecnie w Miechowie w Niedzielę Wielkanocną wczesnym rankiem. Towarzyszy jej bicie dzwonów, symbolizujące radość ze Zmartwychwstania; odbywa się też procesja wokół rynku jako kontynuacja zwyczaju wprowadzonego przez Bożogrobców już w XII wieku. Także piękny obyczaj urządzania i nawiedzania grobów jest przypisywany bożogrobcom. Od kilkudziesięciu już lat śpiewy i modlitwy łacińskie zostały zastąpione tekstami w języku ojczystym. Choć pogłębia to zrozumienie istoty i tajemnicy święta, to – zdaniem niektórych – nieco zmienia pełen dostojeństwa charakter tych obrzędów.

            Niegdyś dzwony rezurekcyjne zwoływały ludzi na nabożeństwo zawsze w Wielką Sobotę, o północy. Od czasów stanisławowskich, aby ograniczyć dość liczne napady na ludzi wracających nocą z nabożeństwa, uroczystość została przeniesiona na niedzielny świt. Dzwonom rezurekcyjnym wtórowały armaty, moździerze, strzelby i pistolety.

Tak oto w "Święconem" wspomina ten moment Juliusz Słowacki: „Skoro więc we drzwiach kościoła ukazał się celebrant ze złotą monstrancją i mający nad głowę karmazynowy baldakin (...) dano ognia z dwunastu dział, a dzwonnicy na wieżach wystrzelili z dwóch moździerzy, a całe pospólstwo strzelało z kluczów, z dubeltówek, z krócic i był huk taki, że zwalił się pułap w domie pewnego mieszczanina".

 

Ludowym obyczajem          

Na świętokrzyskich wsiach uważano, że kto przespał rezurekcję nie miał prawa jeść święconego. Wierzono, że kto nie weźmie w niej udziału, doświadczy wielu chorób. I pilnie obserwowano, czy w tłumie okrążającym procesyjnie kościół wydarzy się coś, co uniemożliwi którejś z kobiet udział w obrzędzie. W ten sposób wyszukiwano tych, które parały się czarami... Takie domniemania, czy raczej zabobony – dość długo trwały szczególnie na obszarze Gór Świętokrzyskich, gdzie – jak wierzono – grasowały czarownice.

"Powstań drzewo, bo Chrystus Zmartwychwstał" – mówili gospodarze, potrząsając drzewkami przed rezurekcją, aby lepiej rodziły. I już zaraz można było zasiąść do sutego, wielkanocnego śniadania. Z żurem po kielecku, oczywiście.

 

BŁOGOSŁAWIONY WĘDROWIEC

BŁOGOSŁAWIONY WĘDROWIEC

Piotr Wojciechowski

Zawiozłem ludziom moją książkę i plik egzemplarzy „Listu do Pani”. Odwiedzałem moich przyjaciół w Krakowie i pod Krakowem. U jednych i u drugich, jak w każdym prawie polskim domu – gdzieś na komódce, gdzieś koło komputera, nad radiem w kuchni – portrety Jana Pawła II. Przyjaciół mam zacnych, wypróbowanych wspólnymi drogami przez góry i najnowszą historię Polski. I tak się złożyło – że w podkrakowskim domu i w krakowskim mieszkaniu portrety polskiego papieża jakoś podobne. Tu idzie przez górską halę zamaszystym krokiem. Tu przysiadł na kamieniu, w białym kaszkieciku, z książką na kolanach. Nie czyta, zapatrzył się na alpejskie wierchy różowiejące w poświacie zachodu. Myślę, że ludziom potrzebna była ta obecność Jana Pawła Wielkiego w przyrodzie. Ta współobecność gór i człowieka. Ważny znak, dialog milczenia.

Otaczające nas przedmioty są oczywiste. Tu krzesło, tam jabłka i banany na talerzu, za oknem pełen ludzi autobus. Czy jednak istnieje wszechświat? Żadne świadectwo zmysłów tego nie potwierdza. Nieskończona ilość przedmiotów istnieje osobno, trzeba ludzkiej myśli, aby połączyć krzesła, autobusy, planety, galaktyki w pojęcie jakiegoś „wszechświata”. Ludziom trzeba wielkich przewodników, prorockich osobowości, aby uczyć podnoszenia głowy – uczyć spojrzenia „wszechświatowego”, które zawsze prowadzi do Kogoś, Kto cały wszechświat ogarnia spojrzeniem jak podwórko swojego Domu. Kiedy mówimy o ekologicznym nauczaniu błogosławionego Jana Pawła II powinniśmy mieć przede wszystkim na myśli to właśnie – On nas prowadził przez świat jak przez Boży Ogród. I pokazywał nam – to jest droga do Domu Ojca. Bardzo liczne, bardzo głębokie szczegółowe wskazania odnoszące się do naszego gospodarowania w świecie, do służenia ludziom przez szacunek dla stworzenia – to już wtórne myśli, wyprowadzone z tego dialogu milczenia, z zapatrzenia na góry, z modlitwy papieskiej za wszechświat.

W encyklice „Redemptor hominis”czytamy: Musi przeto zrodzić się pytanie, na jakiej drodze owa dana człowiekowi od początku władza, mocą której miał czynić ziemię sobie poddaną, obraca się przeciwko człowiekowi, wywołując zrozumiały stan niepokoju, świadomego czy też podświadomego lęku, poczucie zagrożenia, które na różne sposoby udziela się współczesnej rodzinie ludzkiej i w różnych postaciach się ujawnia.

W górach, w Val Visdente, podczas Mszy dla leśników w 1987 roku bł. Jan Paweł II precyzował swoje wskazania: Każdy człowiek ma obowiązek wystrzegać się takich inicjatyw i czynów, które mogłyby przynosić szkodę środowisku naturalnemu, a ponieważ cała flora odgrywa niezastąpioną rolę w zachowaniu równowagi w przyrodzie, koniecznej dla życia we wszystkich jego wymiarach – jej ochrona i poszanowanie staje przed ludźmi jako szczególnie pilna potrzeba.

Tylko ze wstydem i bólem możemy czytać te słowa w ojczyźnie Błogosławionego. Potoki i lasy zamienione w śmietniska, trawniki miejskie zamienione na nielegalne parkingi, stuletnie drzewa wycinane barbarzyńsko z chciwości, rzesze młodych ludzi z wadami postawy, z problemami zdrowotnymi, wynikającymi z braku ruchu, spaceru, kontaktu z lasem, przez zniewolenie ekranem. Oto Polska.

Tak jest, jakby nie dotarły do nas słowa z encykliki „Evangelium vitae”:Człowiek został powołany, aby uprawiać ogród ziemi i strzec go, jest zatem w szczególny sposób odpowiedzialny za środowisko życia, to znaczy za rzeczywistość stworzoną, która z woli Boga ma służyć jego osobowej godności i jego życiu; odpowiedzialny nie tylko wobec obecnej epoki, ale i przyszłych pokoleń.

Nie jest przecież tak, że te słowa nie dotarły do nikogo, nie zostały zrozumiane. Ja sam sięgam po nie dzięki pracy młodych ludzi z Międzywydziałowego Koła Naukowego Ekoinżynierii przy Szkole Głównej Gospodarki Wiejskiej – to te dziewczyny i te chłopaki umieściły papieskie teksty w Internecie. Obok mam setki artykułów, not, odniesień umieszczonych w tej niewidzialnej księdze przez osoby prywatne, zakony, koła parafialne, kluby. Te wszystkie materiały świadczą, że powracająca z okazji beatyfikacji pamięć o Janie Pawle II nie musi nieść powierzchownych wzruszeń, bibułkowych tylko manifestacji przywiązania. Dostaliśmy skarb myśli, dziedzictwo słowa, wzór człowieczeństwa.

Ile z tego ocalimy?

Nasz Ojciec

Nasz Ojciec

 

Joanna Bątkiewicz-Brożek

 

"Wojtyła, to Wojtyła!" – krzyczała Elunia biegając do wszystkich domowników i wskazując paluszkiem na zdjęcie papieża spoglądającego z kolorowej okładki „Gościa Niedzielnego”. Czteroletnie dziecko sprawiało wrażenie jakby właśnie odkryło Amerykę: iskry w oczach, entuzjazm i radość w głosie. Przez poprzednie lata „pan w bieli” na zdjęciach, które wiszą w naszym pokoju w pełnym wdzięku języku dziecka był nazywany „papu”. Od 2 kwietnia tego roku, wie, mam wrażenie, znacznie więcej od nas o Janie Pawle II. Wszystko po tym, jak rodzinnie obejrzeliśmy film pt. „Karol, człowiek, który pozostał człowiekiem”. Ciekawe, że z filmu – jest tam jednak kilka kadrów drastycznych: zamach, leprozoria, wojna w Afryce – nie uroniła ani sekwencji. Najbardziej fascynowała ją zmieniająca się twarz, odtwarzającego główną rolę papieża, Piotra Adamczyka. I sceny, kiedy biskup w bieli jest operowany w klinice Gemelli (Ela chce być lekarzem). Na jej twarzy malował się uśmiech, kiedy papież przytulał dzieci. Kadry z ostatnich chwil życia Jana Pawła II oglądała zaciskając swoje paluszki wokół mojej dłoni.

Następnego dnia razem odbierałyśmy ze szkoły starszą córę. W holu budynku wisi duże zdjęcie młodego papieża Polaka, obok Benedykta XVI. Ela, filutek, zadarła głowę do góry i zbliżyła się do ściany, jakby chciała być sam na sam z Janem Pawłem II. Uśmiechnęła się do papieża i tak jak on na tym zdjęciu, wzięła się pod pachy. Po czym zrobiła taki swój charakterystyczny gest głową, kiedy zawiera z kimś umowę... Nie śmiałam przerywać tej sceny. Pod wieczór doszło do spięcia między siostrami. Ela wykopała dużą Baśkę z kanapy. Małżonek zareagował z dezaprobatą w głosie: Wojtyle to by się chyba nie podobało. A Ela na to z miną bliską płaczu wtuliła się z całej siły w Basię. Trzymała ją tak dobrych kilka minut. A potem pobiegła do taty: „ale przecież można przeplosić. Wojtyle się podoba”.
Niby nic, historyjka. Ale wiem, że Jan Paweł II jest już częścią jej życia, głęboko wpisany w serduszko i świadomość. „Ojciec Święty, Karol Wojtyła, Jan Paweł II” – tyle już określeń na swoje niemowlęce „papu” zna i z dumą wymienia je wszystkie jednym ciągiem. Najbardziej ucieszyła się, że „Ojciec Święty jest w niebie razem z babcią”, która niedawno odeszła na drugą stronę życia.

Uśmiecham się przez łzy, kiedy o tym piszę, bo mogę bez patosu powiedzieć, że teraz już Jan Paweł II jest częścią życia nas wszystkich. Przewodnik, opiekun, niczym Ojciec. Gdyby nie jego pomoc być może nie bylibyśmy dzisiaj małżeństwem, a już z pewnością szczęśliwym. Więcej, on, już z perspektywy Nieba ocalił życie Eluni, ale o tym opowiem jej kiedy dorośnie. Wszystko zaczęło się 11 lat temu...

 

***

 

3 maja 2000 roku, Watykan. Jan Paweł II po raz ostatni ma przyjąć w czasie środowej audiencji nowożeńców. Na placu św. Piotra powiewają białe welony, długie treny przeplatają się z elegancko skrojonymi garniturami. Siedzimy z kilkunastoma parami z całego świata, tuż za plecami papieża. Stamtąd roztacza się imponujący widok na wzgórze Gianicolo, gdzie męczeńską śmiercią – ukrzyżowany do góry nogami – zginął św. Piotr, pierwszy papież. Wrażenie robi też z tej perspektywy wypełniony po brzegi plac przed watykańską bazyliką: ściśnięty tłum wydaje się rozciągać jak utkany z różnokolorowych flag i czapek dywan. A majestatyczna Kolumnada Berniniego naśladuje wyciągnięte dłonie Chrystusa.

Papież przewraca kartki z tekstem katechezy. Chłoniemy jego słowa, gesty. Kiedy klękamy u stóp Jana Pawła II, trudno opanować emocje. W głębokim i uważnym spojrzeniu papieża odbija się niebo, blask spojrzenia Chrystusa. Krótka wymiana zdań, potem czuły dotyk papieskiej dłoni, przyjazny gest poklepania po ramieniu –tego nie da się zatrzeć w pamięci.

Odeszliśmy niezwykle spokojni. Jan Paweł II złożył nam poniekąd obietnicę: schronienia pod płaszczem modlitwy.

Wszystko od rzymskich wydarzeń układa się tak, jakby niewidzialna ręka prowadziła nas w jednym kierunku. Nie są to jedynie iluzoryczne wrażenia, ale fakty.

I tak po dziewięciu miesiącach rodzi się Basia. Córka przystępuje do wczesnej Pierwszej Komunii Świętej dokładnie 18 maja, w dniu urodzin Papieża, a Mszę koncelebruje między innymi abp Stanisław Mokrzycki, drugi sekretarz Jana Pawła II. O jego przyjeździe dowiadujemy się niemal w ostatniej chwili. Dla jednych to zbieg okoliczności, dla nas subtelny znak.

Kiedy poczuliśmy, że nie stoimy na stabilnym gruncie, trafiłyśmy na Rekolekcje Małżeńskie. Okazuje się, że program tych rekolekcji trafił do Polski dzięki ks. Karolowi Wojtyle... To odczytujemy jednoznacznie.

 

Patron życia

Na kilka dni przed urodzeniem się naszej drugiej córki Eluni stwierdzono ostry stan zapalny i zagrożenie życia dziecka. Na zawsze zapamiętam twarz lekarza, który w zaciszu szpitalnego gabinetu przecedził:

– Jeszcze niedawno wykonywaliśmy w takim przypadku aborcję.

Jedyne, co miałam ochotę wówczas zrobić, to spoliczkować go. Do dziś żałuję, że tego nie zrobiłam. Wyszłam z impetem i czekającemu na korytarzu mężowi rzuciłam: „Wychodzimy stąd!”. Był piątek. Zadzwoniliśmy do przyjaciół – akurat trwały kolejne weekendowe Rekolekcje Małżeńskie. Uczestnicy modlili się za nas przez trzy dni, za wstawiennictwem Jana Pawła II. W poniedziałek rano kolejne badanie, już u „mojego” ginekologa:

– Wszystko jest dobrze. Do domu wracaj i czekamy.

A stojącego obok, badającego mnie wcześniej podwładnego „od aborcji” obrzucił surowym spojrzeniem. Do nieba wysłałam zaraz ciepły uśmiech.

Ale to nie koniec. Wody odeszły tego samego dnia wieczorem. Noc spędziłam przypięta do aparatury na sali porodowej. Zadzwonił telefon – przyjaciele chcieli przypomnieć, że się modlą.

O świcie zaczęły się komplikacje. Dziecko wychodziło z rękami przytulonymi do głowy – sytuacja nie do przewidzenia. Było już za późno na cesarskie cięcie. Na twarzach personelu malowało się przerażenie. Na bloku porodowym zapanowało ogólne poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że staliśmy na krawędzi życia i śmierci, także mojej. Panujące napięcie rozładowywała determinacja położnej. Pani Beata wyrzuciła z siebie jednym tchem: „Teraz, bo się udusi!”. Mąż zacisnął mi dłoń. Powoli dopadała mnie świadomość, że może się to skończyć źle. Ale nie poddałam się... Zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Przez łzy, pod powiekami zobaczyłam... sylwetkę papieża. To był ułamek sekundy, jakby ktoś doładował mi energii. Krzyk personelu przerwał pierwszy płacz Eli, a z położnej jakby ktoś powietrze spuścił. Opadła na krzesło i szeptem wykrzesała z siebie: o Boże! Lekarze cieszyli się chyba bardziej niż ja.

 

Telefon z Nieba

Dotknął nas trudny czas w małżeństwie i to w chwili, kiedy wydawało się że wszystko się układa, tym bardziej, że jako małżeństwo zaczęliśmy się angażować w Kościele. To była lekcja pokory: zobaczyliśmy, że w takich sytuacjach łatwo zabłądzić. Wydaje się, że duchowy porządek, jaki zapanował w życiu, jest rzeczą nabytą i nienaruszalną. Nic bardziej zwodniczego, gdyż wtedy właśnie osiada się na laurach, zuchwale przestaje czuwać.

Wiedzieliśmy doskonale, że małżeństwo jest jak ogród, który trzeba pielęgnować. Szkopuł w tym, że nie wystarczy od czasu do czasu skosić trawę i podlać kwiaty. Dziś doskonale wiemy, że najprostsza droga do rozłamu to zatopienie się w wirze pracy, brak dialogu (ale nie tego o pietruszce, rachunkach i co kupić dzieciom, a tego o uczuciach) i brak rodzinnej modlitwy. Ten ostatni element, jakże często jest niedoceniany, lekceważony i sprowadzony do sfery prywatnej; otóż nie. Wierzę, że jego brak jest uchyleniem drzwi do tak zwanego „dania sobie luzu” wobec Boga, a potem sypie się wszystko.

Opowieść o szczegółach jest tu mniej istotna, niż sam finał i fakt, że kiedy oboje zorientowaliśmy się, że stoimy na krawędzi, skrycie każde z nas zaczęło wołać o pomoc do Jana Pawła II, o wskazanie drogi wyjścia z zagmatwanej sytuacji. I w odpowiedzi Pan Bóg najpierw nas pouczył, a potem do nas zadzwonił…..

            Pewnej jesieni, w uroczystość Chrystusa Króla, ks. prof. Jerzy Szymik, głosił przenikliwe słowo: o grze z Bogiem, którą w życiu prowadzimy na modłę Piłata. „Grę – mówił ksiądz profesor – której nie waham się nazwać, jednoznacznie i brutalnie, grą w kulki (przed oczami stanęły mi kadry z placu św. Piotra, ze szpitala). Dalej mówił o pozorach i „pseudointelektualnym blichtrze”, bełkocie, gdy jak Piłat stawiamy „pytania – płaskie, które udają głębokie: «Cóż to jest prawda? (...)». Oto łajdak udający myśliciela”. Zrobi wszystko by „nie wypaść z życiowego mainstreamu”.

Śląski teolog przywoływał dalej rozmowę, jaką w latach 60. prowadził Czesław Miłosz z francuskim teologiem o. Marie-Dominique Chenu: „(...) «Cywilizacja pędzi jak pociąg, a człowiek nie może do niego wskoczyć! Czuje, że pociąg mu ucieka, że nie może zdążyć». A Miłosz na to: «Ale po co? Po co pędzić? Po co wskakiwać? W imię czego?». «Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?» (Mk 8,36)”.

Pozwalam sobie na obszerne cytaty, bo były dla mnie głosem prosto z Nieba.

Siedząc w ławce, czułam, jak drętwieją mi nogi. Jak dzwon zabrzmiały słowa: „Są ceny, których nie warto płacić – ryzyka rozpadu małżeństwa, (...) utraty godności; (...) są miejsca, w których nie trzeba być, pociągi, do których nie powinniśmy wskakiwać. Żeby ocalić nie własną pozycję i karierę, nie swój udział w mainstreamie, dostęp do konfitur i związane z tym rozkosze i żądze, ale Chrystusa. I w ten sposób siebie”.

Zabrzmi to być może infantylnie, ale wskazówka była jednoznaczna: „Wysiadaj z pociągu, do którego wsiadłaś!”.

Trzy dni później „przypadkiem” służbowo pojawiłam się na Jasnej Górze. Nie przeczuwałam nawet, że kilka minut spędzonych przed Cudownym Obrazem i rzucone: „Ratuj małżeństwo, pomóż wyskoczyć z pociągu” w kolejnych dniach zaowocuje ze zdwojoną siłą, która przyniesie oczyszczenie. Szybko okazało się, że „szymikowe” kazanie było jedynie preludium terapii wstrząsowej, jaką przewidziało dla mnie (nas) Niebo.

Sama nie miałam już odwagi prosić Jana Pawła II o wstawiennictwo. Żebrałam u przyjaciół, duchownych.

Pewnego wieczora, kiedy zarysy wyjścia z sytuacji nie pojawiały się nawet na horyzoncie,  zasnęłam w ubraniach. O 2.30. obudził mnie telefon domowy. Podniosłam się i długo wpatrywałam się w wyświetlacz. Rozpoznałam numer komórki męża – spał w drugim pokoju. Próbowałam odebrać, ale każde naciśnięcie na przycisk odbioru nie skutkowało. Telefon dalej dzwonił. Wstałam więc i pobiegłam do męża. A on, jakby czekał. Jakby ktoś ręką odjął całą złość, emocje – kryzys minął. W sekundzie. Stał się cud. Ale to nie wszystko. Szok przeżyliśmy rano, kiedy zapytałam męża, dlaczego dzwonił, mógł przecież przyjść. Spojrzał na mnie zdziwiony. Spoważnieliśmy, kiedy sprawdził wybierane numery w komórce. Nie było tam numeru domowego... Ciarki przeszły mi po plecach. Bo wiem, że to nie mąż dzwonił. To był telefon z Nieba. Może to infantylne, ale gdyby nie ten dzwonek, nie wstałabym, nie pogodzilibyśmy się. To była kwestia trafienia na tę właśnie chwilę, w której otwarły się nasze serca.

Rano w skrzynce e-mailowej czekał na mnie list z cytatem z Ewangelii: „(…) spadł gwałtowny wicher na jezioro, tak że fale ich zalewały i byli w niebezpieczeństwie. Przystąpili więc do Niego i obudzili Go, wołając: Mistrzu, Mistrzu, giniemy! Lecz On wstał, rozkazał wichrowi i wzburzonej fali: uspokoiły się i nastała cisza” (Łk 8, 22-24).

Historia ta na trwałe zmieniła nas i nasz dom.

 

* * *

Pamiętam jak pewnego dnia, w siedzibie arcybiskupów krakowskich, spotkałam się na nagraniu rozmowy z kard. Stanisławem Dziwiszem. Metropolita krakowski odprowadził mnie do drzwi. Żegnając się, dał mi do ręki biały różaniec w opakowaniu oznakowanym papieskim herbem. Ściskając go w mojej dłoni dodał stanowczym tonem: „Jan Paweł II”. Uśmiechnęłam się w duszy, a kątem oka popłynęła łza wdzięczności. Bo na tej audiencji w 2000 roku różańca od Papieża nie dostaliśmy. Przyznam, że byliśmy tym nieco rozczarowani. Ręką najbliższego swojego współpracownika, po latach Jan Paweł II nadrobił tę stratę...

Autorka jest dziennikarzem Gościa Niedzielnego

Zawsze z młodzieżą

Zawsze z młodzieżą

Krystyna Piotrowska

 

Ksiądz Andrzej Tuszyński jest otwarty na świat i na ludzi. Ma głowę pełną pomysłów, które zawsze realizuje. Należy do grupy dwunastu księży, których portrety znalazły się w kalendarzu wydanym przez Fundację „Opoka”. Wydawca kalendarza napisał o księżach i zakonnikach, których wizerunki znalazły się na kartach wydawnictwa, że są to ludzie, którzy swoją działalnością sprawiają, że polski Kościół wciąż przyciąga młodych, stanowi dla nich alternatywę i otwiera przed nimi nowe możliwości.

Tym, którzy znają ks. Andrzeja, trudno uwierzyć w to, co sam o sobie powiedział, że nie nadaje się do pracy z młodzieżą, bo nie gra na gitarze i nie śpiewa ładnie. Ale już w pierwszej parafii w Jedlińsku, gdzie został skierowany po seminarium, stworzył dom otwarty dla młodych ludzi. Był z nimi, rozmawiał i stwierdził, że to grupa, z którą najlepiej mu się pracuje. Oni z kolei zaakceptowali swojego kapłana, i tak praca z młodzieżą stała się jego pasją. Wyjeżdżał z młodymi na obozy, prowadził oazy i tak spędzał, i dalej spędza, swoje urlopy. Od 11 lat jest związany ze Stowarzyszeniem Centrum Młodzieży „Arka”, i śmiało można powiedzieć, że o młodzieży wie niemal wszystko.

 

„Arka” wypływa

Ówczesny ordynariusz diecezji radomskiej, bp Edward Materski pragnął, aby młodzież miała w mieście takie miejsce, w którym będzie mogła się spotykać, wzajemnie ubogacać i dzielić swoimi talentami. To marzenie spełniło się, gdy biskup mógł przejąć pomieszczenia, w których wcześniej znajdowała się restauracja. Przeprowadzono niezbędne prace remontowe, i „Arka” – Katolickie Centrum Młodzieży rozpoczęło swoją działalność zaplanowaną jako antidotum na szerzące się patologie, m.in. alkoholizm i narkomanię.

W lutym 2002 roku zarejestrowano w KRS w Warszawie – Stowarzyszenie Centrum Młodzieży „Arka”, tym samym usankcjonowano prawnie prowadzoną dotychczas działalność. Jak czytamy w statucie, stowarzyszenie promuje normy moralno-etyczne, kształtuje postawy, rozwija zainteresowania i talenty. Jego misją jest działalność edukacyjna, wychowawcza, profilaktyczna, kulturalno-oświatowa i charytatywna na rzecz dzieci i młodzieży, a także aktywizacja społeczności lokalnej.

W „Arce” nie dzieli się młodych na zdrowych i poranionych, szczęśliwych i nieszczęśliwych. Tu patrzy się z wielką życzliwością na tych, którzy, tak jak i ich rówieśnicy z poprzednich pokoleń, sądzę, że świat jest u ich stóp, że wszystko jest proste i nie ma spraw trudnych. – Myślę, że największym problemem dzisiejszej młodzieży jest samotność w rodzinie, ale i samotność wśród kolegów, przyjaciół – mówi ks. Andrzej Tuszyński prezes „Arki”. – Młodzi nie potrafią rozmawiać ze sobą. Do tego dochodzą napięcia pomiędzy starszym i młodszym pokoleniem, bo młodzież jest poraniona głównie przez dorosłych, np. ci, którzy doświadczają rozwodów swoich rodziców. Muszą opowiedzieć się po stronie jednego z nich, a oni chcą mieć i matkę i ojca. Później bagaż zranień dźwigają przez całe życie. Oczywiście jest jeszcze problem wielkiego poranienia dzieci alkoholików. Im też trudno uwolnić się ze złych przeżyć. Młodzież ma często trudności ze znalezieniem grupy rówieśniczej, z którą może się zintegrować – twierdzi ks. Andrzej. – Trudno też jej wskazać jednoznaczny autorytet. Dobrze się dzieje, jeśli młody człowiek ma oparcie w swoich rodzicach i to oni są dla niego autorytetem. Wtedy wzrasta w odpowiedniej atmosferze, a atmosfera normalności powoduje, że później poradzi sobie z różnymi problemami w swoim dorosłym życiu.

 

Młodzież, która przychodzi do „Arki” zawsze może liczyć na wsparcie i na rozmowę z księdzem Andrzejem. Czasem jednak taka rozmowa nie wystarczy i wtedy ksiądz odsyła swego rozmówcę do zatrudnionego w „Arce” psychologa – pani Ewy.

– Młodzi wiedzą, że mogą na nas, dorosłych, liczyć – mówi ks. Andrzej. – Często słyszymy na forum grupy, że ja czy pani Ewa jesteśmy dla nich autorytetem. To bardzo ważne, jeżeli dzieciak ma z kim „przegadać swój problem”, bo w rodzinnym domu nie zawsze może to zrobić. Rodzice są na ogół zapracowani, nie jada się wspólnie posiłków, nie chodzi w rodzinnym gronie do kościoła, brakuje zwyczajnego bycia ze sobą. A normalność jest dziś młodzieży bardzo potrzeba. Mam wrażenie, że musimy częściej mówić o niej, bo żyjemy w czasach jakby nienormalnych.

Na podstawie swoich obserwacji i doświadczeń mój rozmówca podaje bardzo proste rady dla rodziców i opiekunów. Nie należy bagatelizować żadnego z problemów młodych ludzi, nawet najdrobniejszego. Nie wolno mówić „dasz sobie radę”, bo to jest „bzdet”, nic ważnego. Pierwsza zasada – to wysłuchać. Druga to dać radę wynikającą z własnego życiowego doświadczenia i – być mądrym, odpowiedzialnym przewodnikiem. Stres i problemy są normalnymi elementami w naszym życiu. Pokazywanie, jak radzić sobie z nimi jest ważniejsze niż zastępowanie dziecka w załatwianiu jego spraw.

 

Źle pojmowana wolność

 

– Obserwuję zjawisko, że młodzież mająca zaledwie kilkanaście czy nawet dwadzieścia kilka lat przeżywa często zachłyśnięcie się wolnością. Ten kto wchodzi w dorosłość, robi czasem głupie rzeczy, bo mu się wydaje, że wszystko mu wolno, bo jest już dorosły. Nie rozumie, że nieodzownym elementem wolności jest odpowiedzialność. I dziś trzeba przede wszystkim kłaść nacisk na łączenie tych dwóch sfer. Być wolnym w aspekcie zewnętrznym, ale nie pomijać aspektu wolności wewnętrznej. Młodzi winni rozumieć co znaczy – jestem wolny od, i jestem wolny do. Można więc mówić o wolności od używek i o wolności do prawdziwej miłości – wyjaśnia ksiądz Andrzej. – To są podstawowe pojęcia, które gdzieś uciekły z pola widzenia młodych. A jedną z przyczyn tego zjawiska jest fakt, że młodzi ludzie żyją jakby Boga nie było – dodaje. W dalszym ciągu rozmowy ks. Andrzej stwierdza: – Dzisiejszy świat stał się małą globalną wioską. Internet daje potężne możliwości, otwiera horyzonty, ale powoduje też modę na bylejakość. Wystarczy zobaczyć, jak wiele osób ogląda na przykład głupie scenki na youtubie. Nie sposób też nie zauważyć innego problemu, że świat wartości bywa dziś wyrzucany poza nawias życia, góruje przekonanie, że wszystko wolno, nie ma żadnych zakazów, że mamy prawo do wszystkiego. Rzeczników takiego modelu życia jest dziś bardzo wielu. Spotkać ich można w każdej grupie społecznej. Mówi się tam wiele o prawach, niewiele o obowiązkach. Ale jest to zjawisko, które będzie przemijało – kontynuuje mój rozmówca – bo zachłyśnięcie się pseudo wolnością, nasycenie się nią, spowoduje, nie wątpię, chęć powrotu do życia według zasad wynikających z Ewangelii.

 

Połączyć pokolenia

„Arka” realizuje wiele projektów. Jeden z nich nosi nazwę „Łączmy pokolenia”. Brała w nim udział grupa seniorów w wieku 70, 80 lat oraz bardzo młodzi ludzie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści. Seniorzy pokazywali młodzieży, jak wykonać wiele ręcznych robótek, opowiadali o swoich doświadczeniach z czasów wojny, w zamian pobierali nauki, jak posługiwać się komputerem i jak wysłać maila, na przykład do córki do USA.

Obie strony słuchały się nawzajem. – Byłem zachwycony tym projektem – wspomina ksiądz. – Młodzi mówili, że fajni są ci starsi, a starsi z kolei, że fajna jest ta młodzież i że można z nimi mile porozmawiać. To była udana wymiana międzypokoleniowa. Starsi dzielili się swą życiową mądrością, doświadczeniem wiary, a młodzi zarażali ich swą radością życia i wręcz dziecinnym entuzjazmem.

– Wszak niegdyś rodziny wielopokoleniowe mieszkały w jednym domu – kontynuuje ks. Andrzej. – Młody człowiek uważał za oczywiste, że trzeba zająć się babcią, dziadkiem i podać im przysłowiową szklankę wody. Widział, że rodzice zajmują się swoimi rodzicami i on też musi kiedyś się nimi zająć.

W takim domu młodzież uczyła się też żyć w nurcie wiary. Dziś sporo młodych ludzi odchodzi od Kościoła. Dlaczego tak się dzieje? – zastanawia się ks. Andrzej. I dodaje, że nie potrafi na to pytanie znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, choć sądzi, iż najczęściej wynika to z niezbyt dobrego przykładu, jaki dają rodzice.

Przypomina też, że to najczęściej media kształtują młodego człowieka, wprowadzając go w nurt źle pojętej wolności, w myśl której system wartości rodziców, a tym samym Bóg, stają się niepotrzebne. Bywa, że hołdowanie takiej pseudowolności ma zaimponować rówieśnikom. – Coraz częściej spotykamy się z tym, że młodzi ludzie są zagubieni – mówi – z naszej, tzn. ze strony dorosłych, potrzeba więcej dobrej woli. Zarówno księża, jak i rodzice muszą mieć dla nich więcej czasu i muszą szukać bliskiego z nimi kontaktu. Katecheza chyba już nie wystarczy. Ojciec Święty Jan Paweł II mówił w Denver: „ Idźcie na ulice, na place, na dachy waszych miast i głoście Ewangelię. Papież mówił, żebyśmy nie czekali w kościele, ale wychodzili przed kościół i zapraszali do niego. I tak trzeba robić, bo młodzi ludzie nie są nastawieni do nas negatywnie. Często stwierdzają tylko z goryczą, że mamy dla nich za mało czasu, a więc nie są dla nas ważni. Odchodzą od nas, tym samym zostawiając i Kościół. Często jednak wracają, gdy dostrzegą że Kościół jest dla nich otwarty. Proszą o rozmowę, o pomoc. Musimy wychodzić im naprzeciw, proponując różne formy zaangażowania. Na przykład wolontariat. To bardzo dobra metoda wychowania poprzez pracę, ale także przebywanie w grupie rówieśniczej czy to w wolontariacie, oazie czy w harcerstwie. Te wspólnoty mają w sobie siłę. Potrafią młodego człowieka ukształtować, ugruntować w nim system wartości. Dlatego w Radomiu, jak i w innych miastach jest konkurs „Ośmiu wspaniałych” promujący  młodzież, która robi coś dobrego, wspaniałego. Nie lubię, gdy mówi się o młodzieży, że jest zła, wrzucając wszystkich do jednego worka. Ja się z tym nie zgadzam – stanowczo podkreśla ksiądz Andrzej. – Osoby, które są związane z „Arką”, cechuje innowacyjność, otwartość, entuzjazm.

To dlatego chyba młodzi ludzie skupieni w tym środowisku nie mają kłopotu ze znalezieniem pracy. Pracodawcy sami dzwonią do ks. Tuszyńskiego z pytaniem, czy może kogoś im polecić do ich firmy. Ci młodzi już pokazali, że są kreatywni, że potrafią rozwiązywać różne problemy i zdobywać granty.

Ks. Andrzej dodaje, że największy komplement, jaki otrzymał kiedyś od pewnej dziewczyny, brzmiał: „My chodzimy do kościoła, bo nam ksiądz przez tyle lat nigdy nie powiedział, żebyśmy do kościoła chodzili. Gdyby nam ksiądz kazał chodzić, to my byśmy zrobili na odwrót”. Staram się więc nie nakazywać – wyjaśnia ks. Tuszyński – ale ukazywać Kościół i niejako podprowadzić – pod kościół, by chcieli do niego pójść. Nakaz stoi w konflikcie z ich poczuciem wolności.

Dziękując ks. Andrzejowi za interesującą rozmowę, notuję jeszcze jego radę dla wszystkich, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o Stowarzyszeniu Centrum Młodzieży „Arka” w Radomiu, by odwiedzili stronę internetową www.arka.radom.pl.

Kroki, które ratują

Kroki, które ratują

 

− Jeśli konflikt możemy porównać do gorączki w organizmie, to kryzys jest jak sytuacja przedzawałowa – wyjaśnia psycholog ks. dr Władysław Szewczyk z Wydziału Studiów nad Rodziną UKSW w Warszawie. A wtedy sprawa staje się naprawdę poważna...

 

Kamila Tobolska

 

Człowiek będący w kryzysie przeżywa stały dyskomfort psychiczny, silne napięcie emocjonalne, które odbiera umiejętność racjonalnego myślenia, a także niepokój, lęk i złość. Brakuje mu poczucia bezpieczeństwa. − Kryzys w małżeństwie może doprowadzić do sytuacji, w której mąż lub żona mówią: już dłużej nie mogę, decyduję się na odejście – zauważa ks. dr Władysław Szewczyk, dodając że dramat rozpadu małżeństwa czasem dokonuje się nagle, np. po odkrytej zdradzie, albo stopniowo, w wyniku narastającej kumulacji pretensji.

 

Aby towarzyszyć rodzinie

Na szczęście, kryzys można jednak przezwyciężyć, a formy pomagania małżonkom, którzy przeżywają trudności są różnorodne. Począwszy od poradnictwa, które przeznaczone jest dla osób „zdrowych”, poszukujących jedynie porady, przez mediację mającą na celu doprowadzenie do zgody, psychoterapię – potrzebną, gdy problemy małżonków mają głębokie źródła i przyczyny, aż po uzdrowienie duchowe, które może być owocem uczestnictwa w spotkaniach modlitewnych.

Większość z nich stosowana jest w działającej od 30 lat w Tarnowie Poradni Specjalistycznej „Arka”. Gdy w 1981 r. ukazała się posynodalna adhortacja apostolska Familiaris Consortio (z łac. wspólnota rodzinna) ks. Szewczyk wyczytał w niej, że „Kościół towarzyszy rodzinie w jej drodze”. − Ta droga bywa przecież różna, z kryzysami, konfliktami, zmartwieniami. Trzeba w takim razie pomagać małżonkom, którzy przeżywają kryzys i nie wiedzą, jak sobie poradzić z problemami, również dotyczącymi ich dzieci. I dlatego powstała „Arka” – opowiada ks. Szewczyk, założyciel tej poradni. Dyżury pełnią w niej psycholodzy, pedagodzy, prawnicy i kapłani, a w Bochni, Dębicy, Mielcu i Nowym Sączu funkcjonują jej terenowe oddziały.

 

Zawczasu pomóc małżeństwom

Ks. dr Władysław Szewczyk zbierał doświadczenia przez lata: prowadzenia poradni, pracy naukowej i duszpasterzowania rodzinom. Przed dziecięciu laty zaowocowało to stworzeniem niecodziennej formy poradnictwa w sytuacjach małżeńskiego kryzysu, a inspiracją do tego była pewna wyjątkowa rozmowa. − Przyszła do mnie studentka i powiedziała, że chce u mnie pisać pracę magisterską. Zapytałem na jaki temat? Odpowiedziała, że o DDRR – mówi ks. Szewczyk. − Nie miałem pojęcia co to znaczy, więc wyjaśniła mi, że chodzi o syndrom dorosłych dzieci rozwiedzionych rodziców. Pomyślałem wtedy, że trzeba zrobić wszystko, aby zawczasu pomóc małżeństwom w kryzysie tak, żeby były wierne przysiędze małżeńskiej i nie łamały swojego szczęścia i szczęścia swoich dzieci – tłumaczy ks. Szewczyk. Korzystając więc z własnych doświadczeń, ale także z fachowej literatury stworzył Model Pięciu Kroków. Pomaga on małżonkom, którzy nie wiedzą, jak poradzić sobie z kryzysem, który ich dotknął. W poszukiwaniu pomocy do „Arki” zazwyczaj przychodzi jedna osoba, żona lub mąż. – Po wstępnym rozpoznaniu problemu proszę, aby zachęciła partnera do wspólnej wizyty. I w 95 procentach to się udaje – wyjaśnia psycholog.

 

Na drodze do wyjścia z kryzysu

Tym, którzy decydują się na przejście Modelu Pięciu Kroków ks. Szewczyk mówi na powitanie, że przy dobrej woli z ich strony, możliwe są cuda. – Ale jednocześnie zastrzegam, że jeśli nie ma dobrej woli, to nawet cuda nie pomogą. I uświadamiam, że ja mogę jedynie pomóc rozpocząć pracę nad uzdrowieniem małżeństwa – zaznacza ks. Szewczyk. Terapeuta proponuje parom pięć około 90-minutowych spotkań, odbywających się co 2 tygodnie. Stanowią one pięć kroków na drodze do wyjścia z kryzysu. Podczas każdego z nich stawia małżonkom pytanie i prosi, aby każde z nich z osobna napisało na nie odpowiedź. − Myśl napisana na papierze, i to równocześnie przez obie strony, stwarza korzystne warunki dla spontanicznej szczerości i otwartości. Słowa nie są bowiem reakcją na to, co powiedział współmałżonek, ale prawdziwym dzieleniem się swoim wnętrzem – tłumaczy ks. Szewczyk. Zanim małżonkowie zaczną czytać to, co napisali, terapeuta prosi, aby sobie nie przerywali. Dopiero po wzajemnym uważnym wysłuchaniu przychodzi czas na konfrontację i wyjaśnienia.

 

Nie znajdując innego wyjścia

Wśród wielu par, które skorzystały w tarnowskiej „Arce” z terapii przy pomocy Modelu Pięciu Kroków byli Alina i Roman. Małżeństwo to miało wówczas 9-letni staż i troje dzieci w wieku 8, 6 i 3 lata. Oboje pracowali, Alina na pół etatu. Dorywczo pomagała im babcia, a dziadkowie ze strony męża jedynie „odświętnie”. Zdaniem Aliny, Roman nie angażował się w prace domowe i w wychowywanie dzieci. Twierdziła, że zostawał w pracy po godzinach, aby uniknąć zajmowania się domem. – Skargi Aliny często brzmiały: „Ciebie nic nie obchodzi, w niczym mi nie pomagasz!”. W odpowiedzi Roman mówił: „Przesadzasz, nie wiem, o co ci chodzi!”. Doszło do tego, że Alinie zdarzało się rzucić w nerwach: „Tak dalej być nie może, rozejdźmy się!” – opowiada ks. Szewczyk. Ale Alina postanowiła poszukać pomocy w poradni. Następnym razem pojawili się w niej już oboje.

 

Co tam będę pisał...

Pierwszy, podejmowany przez małżonków krok terapii ma sprawić, aby oboje dostrzegli to, co ich dawniej łączyło i co ich łączy nadal. – To budowanie wzajemnej akceptacji i szacunku. Gdy ich zabraknie, następuje stopniowa erozja związku – stwierdza ks. Szewczyk. Pytanie, które małżonkowie mają za zadanie rozwinąć brzmi: „Cenię mojego męża, żonę za...?”. − Alina, tak jak większość kobiet, szybciej napisała odpowiedź. Roman prawie ocierał pot z czoła, trudno mu było dobrać słowa. Stwierdził: „Przecież ja to wiem, co tam będę pisał”. Wtedy zapytałem, czy jest pewien, że jego żona o tym wie? Zmobilizował się więc i gdy Alina wysłuchiwała napisanych przez męża słów stwierdziła, że nigdy nie słyszała od niego takich miłych rzeczy – opowiada psycholog. Po każdym z kroków małżonkowie otrzymują także zadanie domowe. Praca pomiędzy spotkaniami jest bowiem bardzo ważna i stanowi istotny element terapii. Na kolejnym spotkaniu żona i mąż dzielą się jej wynikami z terapeutą.

 

Być razem mimo wszystko

Kolejny krok dotyka przestrzeni zranień i konfliktów. Małżonkowie piszą: „Mam żal, pretensje do mojego, męża, żony, o to, że...” – Obojgu, Alinie i Romanowi poszło łatwo. Pisali szybko i dużo. Kiedy potem odkrywali przed sobą przyczyny swoich problemów, ona płakała, a on krzyczał. Nie przeszkadzałem im jednak, potrzebna bowiem jest eksplozja emocji – tłumaczy psycholog. Po dwóch tygodniach następuje wyrażenie swoich potrzeb. − Kiedy pisali: „Oczekuję od ciebie, że...”, było wyraźnie widać, że jest to dla nich dość jasne i proste. Natomiast zdecydowanie trudniejszy był kolejny, czwarty krok, który jest niezmiernie ważny – zauważa ks. Szewczyk. Tutaj obie strony określają granice swoich ustępstw i decydują się przebaczyć, a zadanie im stawiane brzmi: „Ze swej strony konkretnie obiecuję, postanawiam...”. Na koniec przychodzi czas na określenie przestrzeni kompromisu. Małżonkowie ustalają: „Na co zgodziliśmy się wspólnie i jak będziemy to konkretnie realizować”. − Alina i Roman ustalili, m.in. podział obowiązków domowych, to, jak będą spędzali wolny czas, ale też, jak będzie wyglądało życie religijne ich rodziny – mówi terapeuta, i dodaje, że ci małżonkowie po przejściu pięciu kroków zapewne umieli już sobie radzić w trudnościach, które są przecież nieodłączną częścią życia. – Mam także nadzieję, że pamiętają o częstym rozmawianiu ze sobą, modlitwie i mają wolę bycia razem mimo wszystko – podsumowuje ks. dr Władysław Szewczyk.

 

Autorka jest dziennikarką „Przewodnika Katolickiego”

Matka Polskich Harcerzy

Matka Polskich Harcerzy

Maria Żmigrodzka

 

Godna podziwu, miłości, szacunku i pamięci. Długim, pracowitym życiem do końca swoich dni służyła niestrudzenie Bogu, Polsce i każdemu człowiekowi. Była matką Janka Bytnara, „Rudego,” bohatera „Kamieni na szaniec”, który – aresztowany przez gestapo 23 marca 1943 roku – został odbity 26 marca przez przyjaciół z Szarych Szeregów w akcji pod Arsenałem. Zmasakrowany, wskutek nieodwracalnych skutków katowania, pomimo wysiłku ratujących go lekarzy, zmarł 30 marca 1943 r. i spoczął na Powązkach 2 kwietnia.

 

Zdzisława z Rechulów Bytnarowa, nazwana Matulą i Matką Polskich Harcerzy, urodziła się w Kolbuszowej na Rzeszowszczyźnie 2 marca 1901 r. w niezamożnej, wieloosobowej rodzinie. O własnych siłach zdobywała wykształcenie, ucząc się najpierw w swojej miejscowości, potem w Mielcu i w Krakowie, gdzie zdała maturę. Tam w 1919 r. uzyskała kwalifikacje nauczycielskie na Pedagogium Henryka Rowida, założonym przez tego naukowca i społecznika, współtwórcę Związku Nauczycielstwa Ludowego (1905), wykładowcę psychologii, pedagogiki i historii. Znajomość ze studiującym również w tej uczelni Stanisławem Bytnarem – legionistą odznaczonym Krzyżem Niepodległości, wtedy jeszcze inwalidą chodzącym o kuli, rannym w bitwie pod Krzywopłotami – została uwieńczona wzajemnym gorącym uczuciem i szczęśliwym małżeństwem, zawartym w sierpniu 1920 r. Przez kilka lat młodzi w bardzo trudnych warunkach bytowych uczyli w różnych wiejskich szkołach Kielecczyzny. W tym czasie na świat przyszło kolejno dwoje dzieci: Janek (1921) i Danusia zwana Dusią (1924). „I głodno było, i chłodno, ale szczęśliwie” – ocenia ten okres Matula. O pracy męża powiedziała: „Niósł nie kaganek oświaty, ale żagiew płonącą!” Dalsze swe losy związali z Warszawą, gdzie oboje ukończyli Instytut Pedagogiki Specjalnej, prowadzony przez prof. Marię Grzegorzewską. Czasowo zamieszkali w Piastowie, a od 1931 r. w stolicy przy alei Niepodległości 159. Widok z tarasu VI piętra na Pole Mokotowskie, gdzie odbywały się ciekawe imprezy i uroczystości, szczególnie cieszył dzieci. Każdy z małżonków objął wkrótce kierownictwo wskazanej przez władze oświatowe szkoły. Szczerze kochali swą pracę, a harmonijne życie rodzinne dostarczało wiele radości. Janek uczył się w znakomitym Gimnazjum im. Stefana Batorego, gdzie zdał egzamin dojrzałości w 1939 r. Był świetnym uczniem i zapalonym harcerzem XXIII Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, „Pomarańczarni”, tak określanej od koloru noszonych przez nią chust. Zdobywał sprawności i stopnie, jeździł na obozy, wytrwale uprawiał turystykę i sport, co pomimo wrodzonej, słabej kondycji fizycznej, pozwoliło mu w wieku młodzieńczym osiągnąć dużą odporność i pełnię sił. Podobnie działała Dusia, harcerka „Białej Czternastki” przy Gimnazjum Królowej Jadwigi.

Wszystko zmieniła wojna. Janek, oprócz podjętych na politechnice tajnych studiów, szkoleń i zajęć w konspiracji, pomagał rodzinie w zdobywaniu niezbędnych środków materialnych. Wspólnie z Tadeuszem Zawadzkim „Zośką” woził barką owoce, smażył i sprzedawał marmoladę, szklił z „Alkiem,” Maciejem Aleksym Dawidowskim okna w szkołach, nawet w warunkach 30 stopni mrozu; dawał korepetycje, zarabiał też kreśleniem arkuszy technicznych, dużo czytał, planował przemiany w wolnej Polsce.

Podczas najścia gestapo na dom państwa Bytnarów matka i siostra „Rudego” były nieobecne, dzięki czemu uniknęły aresztowania. Odtąd Dusia, uczestniczka Małego Sabotażu, ukrywała się pod zmienionym nazwiskiem jako Barbara Barańska, pracując w ogrodnictwie pod Jędrzejowem. Z polecenia wywiadu AK śledziła rodzaje transportów niemieckich, przekazując meldunki do centrali. Po rewizji w domu gospodarza, zagrożona ujawnieniem, zamieszkała w pobliskiej leśniczówce, pisząc na maszynie potrzebne partyzantom rozkazy i meldunki. Matka nie mogła być na pogrzebie syna; gestapo jej ciągle szukało. Grób odwiedziła dopiero wieczorem, zaprowadzona i strzeżona przez kolegów „Rudego”.

Ojciec Janka, Stanisław Bytnar, przebywał najpierw na Pawiaku, potem dwa lata jako nr 121389 w Auschwitz, do momentu ewakuacji. W lagrze emanował dzielnością; opiekował się każdym, kto tego potrzebował, o czym ze wzruszeniem wspominali obozowi towarzysze. „Umarł na moich rękach, kiedy gnano nas z Oświęcimia. Nie mogłem nawet go pochować” – powiedział rodzinie Leszek Sobczak, współwięzień, dawny uczeń, kiedyś wódz zuchowy, potem żołnierz AK.

Matula podczas powstania działała w „Pasiece” – głównej kwaterze konspiracyjnych Szarych Szeregów – kierując cywilną pocztą Śródmieścia. Po kapitulacji już jako podporucznik wraz z dowództwem Okręgu Warszawskiego AK, dostała się do niemieckiej niewoli. Przeszła przez jenieckie obozy w Fallingsbostel, Bergen-Belsen i Molsdorfie, gdzie osadzono grupę pań, oficerów Wojskowej Służby Kobiet. Doznała tam kontuzji prawego barku, powodującej unieruchomienie ręki. Do Polski wróciła 15 sierpnia 1945 r. Ze wzruszeniem wspomina obraz leżącej w gruzach Warszawy i swój pierwszy pobyt na Powązkach, dokąd zmierzała pieszo, bo żadna komunikacja jeszcze nie istniała. Pisze o tym następująco: „Obok mogiły Jasia wyrosły groby najbliższych mu

druhów, wśród nich Tadeusza Zawadzkiego »Zośki«. Wszystko było wymoszczone ciepłem słońca i nadzieją pierwszego wolnego września. Gdzieś wśród bujnie rozrosłej zieleni cykały świerszcze, przelatywało w ciszy dostojnej babie lato. Milczałam bólem i łączyłam się z chłopcami rozmiarami serca. Łzy tylko kapały, ciekły”.

Gdy zgłosiła się do pracy, Inspektorat Szkolny zatrudnił ją od 1 grudnia 1945 r. na stanowisku radcy w referacie kształcenia specjalnego Ministerstwa Zdrowia, a potem wizytatora szkół dla dzieci przewlekle chorych w sanatoriach, prewentoriach i domach opieki. Po dwunastu latach, zmęczona koniecznym podróżowaniem po całym kraju, ze względu na słabe zdrowie przeszła na emeryturę. Kolejne cztery dziesięciolecia swego długiego życia  wypełniła pracą dla młodzieży harcerskiej oraz upowszechnianiem szaroszeregowych ideałów. Wygłaszała dziesiątki odczytów, wykładów, uczestniczyła w spotkaniach, brała też udział w dorocznych apelach pod Arsenałem w uroczystościach nadawania szkołom i drużynom imienia Janka Bytnara „Rudego” lub innych godnych pamięci bohaterów. Mieszkając przez kilka lat w Mielcu – gdzie otrzymała zaszczytny tytuł Matki Polskich Harcerzy, od razu przyjęty w całej Polsce – przed wejściem do swego domu umieściła napis: „Drzwi otwarte”. Urządzała dla przyjaciół wigilijne wieczerze, przyjmowała chętnie każdego, zawsze też dzieląc się ze wszystkimi, czym tylko mogła. Odpowiadała na niezliczone listy, zabiegając o kolejne wydania wspomnieniowych i patriotycznych tekstów. Skromna, pracowita, serdeczna, wspierała modlitwą i czynem inne zbolałe serca, zranione uwięzieniem lub śmiercią swoich dzieci. Tak było w przypadku Emilii Magurowej, opłakującej rozstrzelanych przez Niemców dwóch synów, członków Szarych Szeregów czy Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka, zamordowanego przez milicję.

W 1985 r. Zdzisława Bytnarowa, na prośbę hm. Janusza Krężela z Mielca, współpracującego z nią od lat biografa polskiego harcerstwa, inicjatora wydań „Kamieni na szaniec”, napisała życiorys „Rudego”, określając swoją pracę jako „Materiały do biogramu hm Jana Bytnara”. Wykonawca jej woli, kiedy już było to możliwe, ogłosił wspomnienia drukiem, pod tytułem:„Pamiętnik matki” (1997), wzbogacając edycję zestawem przypisów oraz unikatowych ilustracji i zdjęć.

Opowieść otwiera sentencja, życiowy drogowskaz bohatera:

„Ci, co się ponad czas i miejsce ducha swego wzbili,

mogą czucia wieczności doznać każdej chwili”.

Krótki wstęp to tylko dwa zdania: „Nosił płomienną miłość Ojczyzny w sercu, dla niej żył, uczył się, działał, walczył o Jej honor i dla Niej poniósł męczeńską śmierć. Umierając był bardzo szczęśliwy”.

Matka Polskich Harcerzy ostatnie lata spędziła pod troskliwą opieką córki w Warszawie, mieszkając w tym samym domu przy Al. Niepodległości, skąd w 1943 r. gestapo wyprowadziło na zawsze Janka i Stanisława Bytnarów.

Doczekała wolnej Polski i uznania dla chwalebnej przeszłości miłującej Ojczyznę młodzieży. Także dla osobistych poczynań swego długiego życia. Otrzymała wiele dowodów uznania, m.in.: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złotą Odznakę Związku Nauczycielstwa Polskiego, Medal dla Zasłużonej Matki, Krzyż Powstańczy, Złotą Odznakę Spółdzielczości (jako przewodnicząca przez 30 lat Komisji Pracy Kobiet w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej), Złoty Krzyż Zasługi – i Medal Serca „za szerzenie ideałów braterstwa i służby.” Odeszła na wieczną wartę 13 sierpnia 1994 r., pół wieku po warszawskim zrywie powstańczym, przeżywszy lat 93. Pochowano ją pośród białych krzyży w kwaterze Batalionu „Zośka”, nieopodal grobu syna i bohaterskich żołnierzy powstania.

Na pogrzeb przyjechali harcerze wszystkich pokoleń z całej Polski, przerywając obozy i wakacje. W hołdzie pochylonych sztandarów, żegnali ją modlitwą i wierszem Słowackiego:

„W ciemnościach postać mi stoi matczyna/ niby idąca ku tęczowej bramie. /Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię / I w oczach widać, że patrzy na syna”.

 

 

Opracowano, korzystając z książek: B. Wachowicz „Rudy, Alek, Zośka” t. III

oraz J. Krężela „Pamiętnik Matki”

Po naukę – do domu

Po naukę – do domu

Ewa Polak-Pałkiewicz

 

Dom to miejsce bezpieczne, utkane niczym gniazdo z najczulszych starań matki i ojca, najbardziej przemyślanych i najgłębszych decyzji rodzinnej strategii, w której myśli się o przeszłości, obserwując uważnie własne dzieci i zastanawiając się nad ich predyspozycjami, możliwościami, talentami… Do tego właśnie są rodzice. Do obserwowania i zastanawiania się. W sprawie wychowania i edukacji własnych dzieci nie wolno podejmować pochopnych lub wymuszonych decyzji.

 

Czy to możliwe, by rodzice stający u progu wielkiej duchowej przygody, jaką jest wychowanie dzieci – jeszcze sto, czy nawet kilkadziesiąt lat temu, zanim nasz polski kraj zniknął na wiele lat pod wodami czerwonego potopu – byli mądrzejsi niż rodzice dzisiejsi? Byli z pewnością w swych wyborach bardziej swobodni i niezależni. Dokonywali ich na własny rachunek, kierując się zdrowym rozsądkiem i rodzicielską odpowiedzialnością – przed Bogiem – za wychowanie potomstwa. Nikt też nie wmawiał im, że istnieją lepsi od nich wychowawcy. „Zawodowcy”, którym certyfikaty wystawia państwo. Że powinni, a wręcz muszą oddać im dzieci, a sami w tym czasie „samorealizować się”, pracować, wypoczywać, zażywać rozrywki, działać na niwie społecznej etc. Nie wmawiano im demagogicznie, że pięć czy sześć lat to idealny „wiek szkolny”. Nie kuszono i demoralizowano sloganami typu: „lepiej niech się szybciej usamodzielni”, „potrzebni mu są przede wszystkim rówieśnicy”, „będzie się lepiej rozwijało”, „w domu same nudy”, czy wreszcie: „wy, rodzice, nie macie o pedagogice zielonego pojęcia” itp.

Wychowanie i edukacja domowa były niegdyś regułą w polskich kulturalnych rodzinach, którym pozwalały na to warunki materialne.

„Dziś wydaje się to śmieszne” – pisze Michał Żółtowski – wychowywany przez rodziców, wraz z gromadą rodzeństwa, w rodzinnym dworze w Czaczu (Wielkopolska), w latach międzywojennych. I dodaje: „bowiem jesteśmy otrzaskani z nieprawdą…”. „Fakt, że pozostawałem w domu rodzinnym, nie był rzadkością. W wielu dworach działo się podobnie. Rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi przez oddanie ich na stancję. Wiedzieli, że tak solidnego przygotowania do późniejszej nauki szkolnej, jak tą dawną metodą, w żaden sposób nie osiągną”.

Jak więc wyglądało wychowanie dzieci i młodzieży, pod czujnym okiem rodziców, w tym najodpowiedniejszym i jedynym miejscu formowania dojrzałych charakterów i pełnych osobowości, jakim jest dom rodzinny?

 

Niepowtarzalny styl

 

Ze jeden z priorytetów wychowania i edukacji domowej uważa Michał Żółtowski kult prawdy.

W swoim tomie wspomnień podkreśla, że tym, co okazało się decydujące dla jego późniejszej dojrzałości nie były wykłady zatrudnianych przez dom, starannie dobranych nauczycieli, czy kontakt z niejedną, ciekawą osobowością wśród nich, lecz atmosfera domu. Styl życia nadawany przez rodziców. Przez ojca, Jana Żółtowskiego, prawnika, działacza niepodległościowego i ziemiańskiego oraz matkę, Ludwikę z Ostrowskich, wykształconą w Paryżu na Akademii Sztuk Pięknych, artystkę i wyjątkowo wrażliwą społeczniczkę w jednej osobie oraz pierwszą katechetkę swoich dziesięciorga dzieci. Milczące przysłuchiwanie się rozmowom dorosłych, prowadzonym przy stole i uczestnictwo w głośnym czytaniu powieści historycznych miały ogromne znaczenie dla układania sobie obrazu świata przez małego Michała. Także żywoty świętych czytane wieczorami przez matkę. To wszystko było owym biernym kształceniem umysłu, którego fundamentalne znaczenie dla wychowania i rozwoju tak podkreślają tomiści, a które dziś dezawuowane jest przez zwolenników jak najwcześniejszej „aktywności” i „kreatywności” dziecka. Potem przyszedł czas wsłuchiwania się w słowa ojca, najwyższego domowego autorytetu. – Miał dar rozmawiania z dziećmi o sprawach poważnych w sposób bardzo interesujący – wspomina Michał – toteż przepadaliśmy za przyłączaniem się do niego w czasie jego przechadzek. Mama zaś, wprowadzająca dzieci w prawdy wiary, obdarzona nie tylko  żywym umysłem, ale i duchową intuicją, nieraz dodawała, w czasie  pogadanek religijnych: „Musicie być przygotowani na czasy, kiedy przyjdą bolszewicy i kiedy będzie prześladowanie Kościoła”, albo: „...kiedy nastanie reforma rolna i wszystko stracimy...”.

Była pierwsza dekada lat dwudziestych XX wieku…

Podobnie było w rodzinie Karśnickich. I tu przewodnictwo duchowe w czasach niepokoju, gdy już dobiegały dalekie odgłosy nadciągających nawałnic, należało do matki, Wandy z Orzechowskich. „Nadszedł pierwszy piątek września 1939” –  odnotowuje w swoich wspomnieniach Teresa Karśnicka-Kozłowska. „Mama zarządziła spowiedź i komunię św., aby oczyścić serca i sumienia na ewentualny zły czas”.

 

Koziołki na trawniku

 

Były rzecz jasna i zajęcia fizyczne. To, tak ważne w dzieciństwie, nieskrępowane niczym, poza zdrowym rozsądkiem rodziców, przysłowiowe hasanie po łące i parkowych trawnikach na bosaka. Niezwykle urozmaicone. „Po prawdzie, nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach zaprzęgniętych w kucyki celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie, stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat...” – tak wspomina swe dzieciństwo Teresa Karśnicka-Kozłowska. Michał Żółtowski odnotowuje, że jednym z głównych punktów programu dnia, gdy już rozpoczynał domową edukację, była „szaleńcza bieganina po parku” i wielogodzinne spacery. A przy tym mnóstwo zabaw na powietrzu, wspinanie się na drzewa, a jeszcze wcześniej, to, co dziś różni domorośli uczeni nazwaliby mało efektywnym poznawczo grzebaniem się w ziemi. Przesłanki do tego typu najwcześniejszej edukacji były dwie.  Ojciec Michała Żółtowskiego, podobnie jak jego dziadek, był zdania, że małemu dziecku nie należy dawać gotowych zabawek, ale raczej ułatwiać wytwarzanie ich samemu. Drugą przesłanką było przekonanie, że „w latach dzieciństwa mały człowiek przebywa podobną drogę, jak niegdyś, w zaraniu dziejów przebywała ją cala ludzkość. Zaczyna od tego, co można by nazwać zbieractwem, by przejść do łowiectwa, pasterstwa, na koniec do ogrodnictwa i rolnictwa. Zatem gromada małych Żółtowskich, ledwo wyszła z pieluszek, znalazła rychło rosochaty pieniek, który służył im jako pług, a sporządzone z łyka uprzęże i bat pomagały zaprzęgać dwoje z rodzeństwa do roboty i orać przy ich pomocy wszystkie alejki w parku. Znajdowano po drodze prawdziwe skarby: kawał grubego szkła był zagubionym diamentem, krzemień pełen tajemniczych wgłębień – maszyną parową, głazy w alei czereśniowej pokryte nitkami miki, kryły najprawdziwsze złoto, a woda z kałuży, do których wrzucano kamienie, miotała w słońcu iskry najwspanialszych fontann. Starsze rodzeństwo tymczasem zajmowało się wznoszeniem budki dla dozorcy w sadzie, czy budową składanego kajaka, służącego potem do opływania pobliskich kanałów Obry i żeglowania po stawach rybnych sąsiada, ambasadora Chłapowskiego.

Matka rodzeństwa Żółtowskich inspirowała drobne prace fizyczne swoich synów i córek, by okazać pomoc osobom potrzebującym. Michał Wspomina: „Ogród zoologiczny w Poznaniu dobrze płacił za kasztany stanowiące karmę dla jeleni, kozłów i antylop. W parku rosły potężne kasztany. Jesienią zbieraliśmy kasztany, potem konno wysyłano je do Poznania”.

 

Skromność, czyli jak nie zostać księżniczką z bajki

 

Wzorce wychowania oparte na dyscyplinie i szacunku wobec starszych są dziś ośmieszane, zawodowi demagodzy z tytułami naukowymi zawsze udowodnią, że potrzebny jest nie „formalny”, lecz „prawdziwy” (to znaczy – nigdy nieosiągalny) autorytet dorosłego, uznający w dziecku „istotę równą”, „partnera” itd.

Michał Żółtowski wspomina swoje dzieciństwo spędzone w majątku rodziców w Czaczu: „W okresie letnim siadało do stołu około dwudziestu osób [łącznie z nauczycielkami i nianiami – przyp.EPP]. Przy jedzeniu pilnowano, byśmy się prosto trzymali, estetycznie jedli i nie chowali rąk pod stół. Podczas obiadu i kolacji dzieci się nie odzywały, mówili tylko dorośli”.

Anna z Branickich Wolska, wspominając dzieciństwo w rodzinnym pałacu w Wilanowie pisze: „Naczelną wartość w tym systemie wychowawczym stanowił szacunek dla wieku i pracy. Trzeba było usługiwać starszym, pomagać im. Zawsze starsi byli pierwsi. Pamiętam nasze śmieszne pytanie: „Kiedy my dojdziemy do takiego wieku, żebyśmy mogły zjeść kawałek combra zajęczego, a nie tylko łapy?” Dzieci siedziały zawsze na końcu stołu i zjadały »resztki« z półmisków, a wszystkie dobre kąski jedli starsi. Myłyśmy się mydłem do prania Schichta (...) Ubierałyśmy się często w rzeczy przerabiane po naszej matce, buty bywały zelowane (...) U Branickich nie uchodziło patrzeć zbyt długo w lustro. Gdy mówiąc o kimś zachwycałam się czyjąś urodą, pytano, czy naprawdę nic więcej w tej osobie nie zauważyłam. Liczył się charakter, wiedza, serce”.

Czy dzisiejszy festiwal „księżniczek”, przebranych w najbardziej wymyślne toalety, często przed ukończeniem 10 lat, jakim w wielu środowiskach są Pierwsze Komunie Święte, nie jest urąganiem wzorcowi dobrych obyczajów? Obyczajów, opartych na zachęcaniu dziecka do rozumienia, jakie jest jego miejsce, i że pozostaje dzieckiem, a nie jest „damą”, „królewną z bajki”.

Dziwne, jak wielu rodziców okazuje swoją niefrasobliwość i brak gustu oraz wyobraźni w tej delikatnej materii.

 

 

Pensja, czyli wychowanie panien

 

O podobnych sprawach wspomina „Regulament pensji i szkół żeńskich”, pochodzący z 1810 roku. Jest to dokument opracowany przez władze oświatowe Księstwa Warszawskiego dla stworzenia odpowiednich zasad wychowania młodych dziewcząt w ramach pensji, instytucji tak bardzo dziś wyśmiewanej. Pensja miała w największym możliwym stopniu zastępować dom. Co do tego, że to on jest najwłaściwszym miejscem dla dziewczynek, żaden z autorów tego dokumentu nie miał wątpliwości (podpisy pod nim składali S.K. Potocki i J. Lipiński): „Pensja miała wychowywać powierzone jej panny na istoty dobrze ułożone i grzeczne, uprzejme, kochające rodziców, przyjaciół i krewnych, łagodne, prawdomówne, zgodne, strzegące się plotek i obmowy” – pisze Kalina Bartnicka: Ochmistrzyni, czyli prowadząca pensję „powinna otaczać wychowanki nieustannym nadzorem i dbać, by były stale zajęte jakąś pracą, nauką lub zabawą. Powinna rozwijać w nich poczucie honoru, unikać codziennego łajania, nieprzyjemnego tonu, odnosić się do nich łagodnie i delikatnie. Jednocześnie miała rozwijać ich zdrowy rozsądek, umiejętność panowania nad sobą, dobry gust w strojach i sprzętach, zaszczepiać umiarkowanie, tępić przesadę i czułostkowość, fałszywe zachowanie się”. Pensjonarki miały być codziennie „umyte, wyczesane, w bieliźnie i sukniach czystych”.

Interesujący jest fragment zaleceń odnoszący się do życia religijnego, a zwłaszcza do zachowania się dziewczynek wobec mogących znaleźć się na pensji osób i dzieci innych wyznań. To „obowiązkiem ochmistrzyni miało być wychowanie panien w prawidłach doskonałej tolerancji, zgodnej z duchem prawdziwej religii i »i niedopuszczanie do sprzeczek religijnych«. Zalecano także surowo »odwracanie umysłów młodzieży od wszystkiego, co trąci zabobonem«. Nie wolno było opowiadać o strachach; wiara »w prognostyki, wróżby, kabały« miała być zwalczana przez ośmieszanie”. Te ostatnie zasady warto zadedykować dzisiejszym beztroskim propagatorom okultyzmu wśród dzieci i młodzieży, uważających siebie za wcielenie „nowoczesności”, oraz władzom oświatowym i szkołom lansującym „Harrego Pottera” oraz podobne książki jako lekturę. A ponadto astrologię, horoskopy i amulety, których kult przewija się także niekiedy w testach, czy nawet podręcznikach szkolnych.

 

Przyjaciele domu

 

Nawet miejsce tak pełne ciepła, jakim był dom rodzinny, w którym tętniło życie od biesiad, konwentyklów, potańcowek, kuligów, wspólnych wakacji i wielu innych wydarzeń musiał w pewnym momencie sięgnąć po pomoc osób z zewnątrz.  Nieprzypadkowych. Dom stawiał im konkretne wymagania. Pierwsza niania w rodzinie Żółtowskimch pochodziła z chłopskiej nobliwej rodziny, gdzie „nie wolno było kląć i palić papierosów” i obdarzona była wielkim talentem pedagogicznym. Student prawa, który uczył dwunastoletniego Michała łaciny  był człowiekiem umiejącym wymagać w sposób atrakcyjny i miał wszechstronną wiedzę. „Wkrótce stał się moim ideałem, przedmiotem miłości i podziwu” – napisze o nim po latach.

„Pepunia” – pierwsza niania małych Karśnickich, „była miłośniczką książek i umiłowanie to wszczepiła całej naszej czwórce. – Jej zawdzięczamy pierwsze spotkanie z „Trylogią” Sienkiewicza, którą przeczytała nam w całości w trakcie spacerów po alei grabowej” – wspomina Teresa Karśnicka-Kozłowska. Z kolei pierwsza nauczycielka francuskiego preferowała sposób poznawania tego języka wśród zabawy. Był to system nadzwyczaj skuteczny; gdy młodzież karszewska trafiła do gimnazjum, nikt z francuskim nie miał problemów. Panna Irena Romantowska, kolejna  nauczycielka dzieci Karśnickich – i późniejsza ich oddana opiekunka, gdy w czasie wojny utraciły rodziców – „chętnie grała z nami w serso, jeździła konno i na rowerze, powoziła zaprzęgiem, malowała kwiaty z natury i reprodukcje krajobrazów”. Udzielała się społecznie i z zamiłowaniem „uczestniczyła w organizowanych przez mamę przedstawieniach i żywych obrazach". Autorka wspomnień zawdzięcza jej „rozkochanie się w łacinie, trwające po dzień dzisiejszy”.

 

Rodziny, miejcie odwagę!

 

Co z tego specyficznie polskiego etosu domowego kształcenia pozostało w dzisiejszych czasach? Mogłoby się wydawać, że zgoła nic. Że to wszystko przeminęło bezpowrotnie, jak świat dworów i dworków oraz pasji życia niezależnego, pełnego uroku, a zarazem trudnych, niebanalnych wyzwań.

A jednak wciąż spotykam rodziny, w których dzieci uczą się w domu. I wciąż dowiaduję się o nowych rodzinach, które postanawiają – najczęściej na skutek bardzo negatywnych doświadczeń związanych ze szkołami, i to nie tylko publicznymi – pójść tą drogą. Rodzin tych przybywa z roku na rok. Zjawisko jest na tyle rozległe, że w Krakowie otwarto na jednej z uczelni pedagogicznych Szkołę Guwernerów. W Warszawie działa agencja zatrudniająca nauczycieli domowych. Jak widać niektóre polskie rodziny bronią się jednak przed zunifikowaniem edukacji, organizując naukę w domu własnymi siłami. Wymaga to od rodziców ogromnego zaangażowania – rzeczy chyba najrzadszej w dzisiejszym świecie – swoistego geniuszu organizacyjnego i prawdziwego hartu ducha. Najczęściej wiodącą rolę w nauczaniu domowym spełniają niepracujące zawodowo – ale z reguły dobrze wykształcone –matki. Często starsze dzieci, które zdobywały umiejętność samodzielnego uczenia się przy pomocy rodziców, pomagają w nauce młodszemu rodzeństwu. Ustawodawstwo – choć nie rozpieszcza tych zdeterminowanych rodziców, przeciwnie, raczej karze ich za niepodporządkowanie się państwu – wydaje się nieco ulegać w ostatnim czasie presji społecznej i daje więcej możliwości rodzinom.  Uruchamia się wtedy niewyobrażalna kopalnia pomysłów. Rodzice, którzy rozpoczynają wraz ze swoimi dziećmi tę niełatwą drogę, wkrótce się przekonują, jak szczęśliwy, wręcz opatrznościowy był wybór, jakiego dokonali. Jak zaskakujące są efekty rozwoju ich dzieci dzięki domowej edukacji. Ile skarbów zostaje odkrytych.  Ile dobra, możliwości, talentów, które w warunkach oficjalnej edukacyjnej rutyny zszarzałyby, zbladły lub nigdy nie zostałyby odkryte, ukazuje się oczom uczestników tej niezwykłej przygody.

 Bo domowa edukacja w polskich warunkach – idąca pod prąd stereotypom edukacyjnym – okazuje się najczęściej rzeczywiście wspaniałą przygodą dla dzieci i dorosłych. Z gatunku tych „tylko dla orłów”. Dla odważnych i ufających Bogu. Jest  prawdziwie twórczą drogą, upewniającą rodziców, że w wychowaniu dzieci towarzyszy im Boże błogosławieństwo, łaska stanu, i że efekty zawsze będą przerastały ich najśmielsze oczekiwania. Jednym ze znaków tego błogosławieństwa jest głęboka i trwała więź między rodzeństwem, które nie zostaje rozdzielone jak w szkole. A także poczucie bezpieczeństwa i siły całej rodziny. Oraz radość, jaką odnajduje się bez trudu w każdym domu, gdzie uczą się dzieci. Radość ze wspólnoty. Wdzięczność za miłość, daną od Boga, która nie boi się poświęceń. Która jest odważna aż do szaleństwa i która „góry przenosi”.

W SŁUŻBIE, NAUCE, SPOŁECZEŃSTWU, RODZINIE O PROFESOR IRENIE BAJEROWEJ

W SŁUŻBIE, NAUCE, SPOŁECZEŃSTWU, RODZINIE

O PROFESOR IRENIE BAJEROWEJ

 

Prof. Jadwiga Puzynina

 

Irena Bajerowa urodziła się w r. 1921 w Krakowie, z którym była związana przez całe swoje życie. Była córką znanego językoznawcy, Zenona Klemensiewicza i przez całe swoje życie poczuwała się do kontynuacji jego pracy naukowej, oświatowej, społecznej. Uczęszczała do gimnazjum Sióstr Urszulanek i już tam ujawniła się – w samorządzie szkolnym – jej aktywność organizacyjno-społeczna. W r. 1938/39 zaczęła (razem z Karolem Wojtyłą) studia polonistyczne, które ukończyła po wojnie, w 1948 r. W okresie okupacji włączyła się intensywnie w pracę konspiracyjną, którą zakończyła w stopniu podporucznika Armii Krajowej (odznaczona później wieloma medalami wojskowymi). W tym czasie poznała swego przyszłego męża, Kazimierza Bajera (adiutanta szefa sztabu, którego Irena była pod koniec okupacji sekretarką), w latach 1945 – 1951 więzionego (i torturowanego) przez UB. W r. 1952 państwo Bajerowie zawierają związek małżeński, w dalszych latach pojawia się w rodzinie Bajerów dwoje dzieci, potem z kolei sześcioro wnuków (sami chłopcy!) Stanowią bardzo zżytą rodzinę trójpokoleniową.

Między innymi przeszłość akowska Kazimierza Bajera wpłynęła na trudną pozycję Ireny na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie była zatrudniona od r. 1945 w Studium Słowiańskim. Ta sytuacja była głównym powodem przeniesienia się dr Bajerowej w r. 1954 do ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej (późniejszego Uniwersytetu Śląskiego) w Katowicach, gdzie od czasu habilitacji i uzyskania stopnia docenta w r. 1964  kierowała  Katedrą Języka Polskiego. Na tym stanowisku pracowała do r. 1987, cztery lata później przeszła na emeryturę.

W r. 1980 prof. Bajerowa należała do grona założycieli Solidarności w Uniwersytecie Śląskim. W 1981 r. została wybrana na stanowisko prorektora Uniwersytetu Śląskiego, a następnie internowana i zwolniona z pełnionej funkcji. W okresie stanu wojennego prowadziła w katowickim mieszkanku pamiętne dla uczestników spotkania, poświęcone aktualnej problematyce społecznej. Kontynuowała też prelekcje w kościołach, odbywające się w ramach Tygodni Kultury Chrześcijańskiej.

Wieloletnia praca na Uniwersytecie Śląskim, niezwykle wysoko oceniana przez studentów, doktorantów, współpracowników i władze uniwersyteckie, zaowocowała dwoma jubileuszami i poświęconymi Jubilatce publikacjami w latach 1991 i 2002, a w roku 2009 piękną, podniosłą uroczystością doktoratu honorowego prof. Ireny Bajerowej.

Poczynając od r. 1945, aż po ostatnie dni życia – prof. Bajerowa prowadziła intensywną działalność naukową i popularnonaukową. Zajmowała się przede wszystkim historią języka polskiego i teorią zmian językowych. Wydała szereg książek stanowiących klasyczne dziś opracowania języka polskiego w ostatnich trzech wiekach. Zajmowała się też kulturą języka oraz językiem religijnym. Po raz pierwszy pisała o nim (dwukrotnie) w r. 1979 w „Spotkaniach”, piśmie drugiego obiegu młodych katolików polskich, którzy postawili sobie za jeden z głównych celów kształtowanie kultury i polityki polskiej na zasadach posoborowej myśli chrześcijańskiej. Oba artykuły Ireny bliskie były duchem tej koncepcji ideowej „Spotkań”.

Od prawie 40 lat łączyły mnie z Ireną Bajerową więzy dojrzałej, coraz głębiej pojmowanej i chyba dla nas obu coraz ważniejszej przyjaźni. Łączyło nas wiele – przede wszystkim wspólny świat i wspólna hierarchia wartości, zainteresowania intelektualne i praca naukowa, podobne układy i problemy rodzinne, od pewnego czasu problemy późnego wieku, wspólne nam obu usiłowania sprostania hasłu „drzewa umierają stojąc”...

Mieszkałyśmy w dwóch różnych miastach, więc nasze kontakty były w dużym stopniu skazane na pośrednictwo telefonu (czego Irena w zasadzie nie lubiła) i papieru listowego. Komputerem w pisaniu listów nie posługiwałyśmy się, Irena zresztą w ogóle ignorowała sprzęt komputerowy. W odróżnieniu ode mnie znajdowała natomiast czas na pisanie długich listów. Zdumiewało mnie zawsze to, jak w swoim niezwykle pracowitym życiu umiała pomieścić tak obszerną korespondencję – przecież nie tylko ze mną.

Wszystkie jej listy wskazują na to, co uważała za szczególnie w życiu ważne. Świadectwem tego są, m.in. formułowane przez nią życzenia imieninowe i świąteczne, oparte zawsze na głębszej refleksji i własnych doświadczeniach, a zarazem dopasowywane do bieżącej sytuacji osoby, do której były kierowane. Przytoczę też fragmenty listów, mówiące o tym, jak aktywnie reagowała na problemy życia społecznego, jak dzielnie przeżywała swoje trudności osobiste, m.in. zdrowotne, a także swoją codzienność pani domu, społecznicy i naukowca zarazem.

Zacznę od listu z października 1980 r. Zawiera on interpretacje wydarzeń tego przełomowego okresu w środowiskach naukowych Krakowa i Katowic, daje wyraz radosnym nastrojom tamtego okresu:

Bardzo źle, że nie możemy się teraz zobaczyć i porozmawiać o tym, co się dzieje, co się stało. Taka jestem ciekawa, jak Ty to wszystko przeżywasz, czy należysz do sceptyków, czy do optymistów? Czy bardzo szalejesz w Związkach? [...]

Ja bardzo jestem zaabsorbowana. Naprzód uczestniczyłam w Krakowie, jako obserwator byłam na wspaniałym zebraniu pracowników Wydz. Filol. UJ, gdzie prym wiedli różni moi bliscy. Co za radość, patrzeć, jak praca nie poszła na marne, jak ludzie się wyrobili przez różne okazje ostatnich lat... przecie wszystko było obmyślone i prowadzone przez tę naszą grupkę, funkcjonującą od kilku lat [Prawdopodobnie chodzi o grupę pracowników naukowych biorących udział w regularnych spotkaniach prowadzonych przez ks. Tischnera – J.P.]. Uczyłam się, jak ruszyć UŚ, no i udało się! Jak tylko paru się odważyło (a ciężko było u nas zacząć, tak ludzie byli sterroryzowani), lawina poszła i 80% zapisało się do „Solidarności”.

Jestem w Komitecie założycielskim, ale – prawdę mówiąc – marzę, żeby już były normalne wybory i żebym, po spełnieniu zadania, mogła odejść na bok.

 

W najbliższym czasie nie udało się Irenie spełnić tego jej marzenia, jako że została wybrana prorektorem od spraw studenckich UŚ, później internowana.

List pisany w marcu 1982 r., a więc w okresie stanu wojennego, ujawnia już inne nastroje:

Co u nas? Ja już jestem całkowicie rozdarta wewnętrznie, bo ostatnie miesiące przywiązały mnie do środowiska katowickiego i tu ciągle tęsknię do K[atowic], natomiast jakoś źle się czuję w Krakowie. [...]

Ale nigdzie nie jest wesoło, wszędzie brak ludzi dość bliskich, wciąż serce się ściska i nic poradzić na to nie można [Niewątpliwie chodzi tu autorce o ludzi internowanych – J.P.].

I ja byłam długo zagubiona, ale powoli wychodzę na drogę, która jak gdyby zaczyna się rysować... Świetne rekolekcje T[ischnera] dużo pomogły, zresztą już w tym kierunku nastawiał ostatni komunikat Ep[iskopatu].

Zmęczona jestem, bo bez przerwy pracujemy, a przecie wtedy, gdy były strajki i inni odpoczywali przynajmniej od dydaktyki, ja miałam bardzo dużo roboty.

 

List ten trafił do mnie z pieczątkami cenzury na kopercie. Wyraźnie też był pisany ze świadomością podlegania kontroli cenzorów.

W 1986 r. pogarsza się stan zdrowia Ireny, pojawiają się poważne dolegliwości przewodu pokarmowego, podejrzenia nowotworu (na szczęście nieuzasadnione), problemy z sercem. Tuż przed Bożym Narodzeniem Irena trafia do szpitala. Warty uwagi jest fragment opisu jej tam pobytu, zawarty w liście z 20 stycznia 1987 r.:

Piąty tydzień jestem na klinice. Badania bardzo powoli biegną, bo, jak wszędzie, i tu trzeba w kolejce czekać na wszystko, co nie jest tu na miejscu, a przede wszystkim na różne RTG. Gdyby to ścisnąć w czasie, to te 5 tygodni zmieściłyby się w 10 dniach! [...]

Ale odpoczywam jak nigdy w życiu. [...] Oczywiście postanowiłam wyzyskać czas, wzięłam sobie kilka robót, które tu mogę wykonać, czytam też różne książki, tak że na ogół jakoś tak całkiem tego czasu nie straciłam. Trochę też muszę żyć towarzysko, co traktuję na zasadzie „miłości bliźniego” [...]. Większość tu jest „chodząca”, więc się krąży na spacerach po korytarzach, podpiera się kaloryfer, który przyciąga mieszkańców, łazi się po wizytach. Czasem jakieś przysługi robi się leżącym, bo są i tacy, przeważnie wykańczający się sklerotycy.

 

A więc i w szpitalu – myśl o innych, włączanie się z pomocą w ich życie, a jednocześnie nieprzerwana praca naukowa.

W liście z końca marca 1989 r. Irena daje wyraz temu, jak jej jest trudno, a także temu, z jaką myślą swoje bieżące trudności przeżywa:

Ja mam za sobą trudną, ciężką „zimę”, której nie było, ale jednak dała się we znaki chorobami dookoła mnie [...]. Na razie jakoś tam żyjemy. Ja jestem b. zapracowana, bo i Zjazd teraz na głowie [W tym czasie Irena Bajerowa była przewodniczącą Polskiego Towarzystwa Językoznawczego], i różneterminowe roboty, i wciąż konieczność rezygnacji z własnych planów na rzecz spraw rodzinnych.

List z kwietnia 1992 r. przynosi relację z wielkanocnego spotkania środowiska akademickiego u arcybiskupa Zimonia:

Piszę z Katowic, gdzie byłam dziś na „Święconym” u naszego arcy- (już arcy!) pasterza. Ma on zwyczaj zapraszać całe akademickie środowisko Katowic na sobotę przed Niedzielą Palmową. Jest jakiś wykład, potem Msza św., potem skromna kolacja (wędliny, pieczywo, herbata). Wszyscy sobie składają życzenia i jest jakoś bardzo przyjemnie.

 

Irena bardzo sobie ceniła bezpośrednie kontakty hierarchów Kościoła ze świeckimi. Wyrazem tego jest też fragment listu z lipca tegoż roku, w którym poza wieściami o kolejnym złym samopoczuciu, (a przy okazji miłości do gór), pojawiają się refleksje na temat spraw ogólnych:

[...] jakoś w tym roku marnie się czuję i nawet widok gór mnie nie cieszy. [...]

To, co się dzieje „na górze” również okropnie niepokoi. Nie mogę się zgodzić z polityką odwetu, a nawet sprawiedliwości, jeżeliby jej wymierzanie było połączone z ryzykiem czyjejś krzywdy. Z boleścią też słucham wiadomości o wyrzynaniu się Serbów i Chorwatów, gdyż jako b. slawistka czułam się zawsze jakoś związana właśnie z pd. Słowiańszczyzną.

 

Fragment o lustracji i walkach Serbów z Chorwatami świadczy o typowej dla Ireny empatii, z którą przeżywa wszystkie ludzkie problemy, zarówno w ich skali indywidualnej, jak i ogólnospołecznej.

Na początek bloku korespondencji z ostatniego dziesięciolecia wybieram list z października 2001 r., z takimi oto życzeniami imieninowymi:

Czego Ci życzyć przede wszystkim? Radości z pracy, z wnuków... Dużo sił, zdrowia, pomysłów... Zdrowia też dokoła Ciebie, bo każda choroba wśród najbliższych dotyka boleśnie. I wewnętrznego spokoju, ufności (o co tak trudno), ufności w Bożą Rękę prowadzącą po ścieżkach stromych i poplątanych, a przecie wierzymy – w jakiś sposób najlepszy. Szczęść Ci Boże!

 

W życzeniach tych zarysowuje się charakterystyczna dla Ireny dwojaka perspektywa: dostrzeganie ważności spraw naszego ziemskiego życia ze wszystkimi jego problemami, ale też spojrzenia na nie w duchu wiary, z akceptacją „ścieżek stromych i poplątanych”, po których prowadzi nas Bóg.

W lutym 2002 roku odbyła się w Katowicach uroczystość związana z 80. urodzinami prof. Bajerowej. Trudno mi było wówczas wybrać się na nią, ograniczyłam się do zamieszczenia w dedykowanym jej 26. tomie śląskich Prac językoznawczych poświęconego jej artykułu o znamiennym tytule: Ważne polskie słowo: ”spotkanie”. List Ireny z relacją z obchodów jej jubileuszu był wzruszający. Oto jego fragment:

Oczywiście, że mi Ciebie brakowało, ale rozumiem, jak trudno się wyrwać na cały dzień.

A w nawiązaniu do mojego artykułu o spotkaniu, w tak mądry sposób podjęta jego myśl:

Budujemy się wzajemnie, wychowujemy się i wspieramy – to są właśnie te spotkania, które kształtują charaktery niby już ukształtowane, ale jednak wymagające nieraz korektur. I tu nawet słowa nie są potrzebne, sama obecność ma moc perswazyjną.

 

Wiele mówiący jest fragment listu z 16 VII 2002 r., napisanego po krótkim pobycie wakacyjnym w górach. Ukazuje on podobny jak w poprzednim fragmencie sposób odbierania zachowań ludzkich niewłaściwych, a przykrych dla osoby, której w jakiś sposób dotyczą.

Pobyt w Kamienicy był b. udany. Wróciwszy, zastałam w domu wypowiedzenie z pracy w Częstochowie. Rozumiem, że przyczyną był [...] niedobór godzin (a więcej brać nie jestem w stanie). Tak zakończyłam 57 lat pracy dydaktycznej. Właściwie jestem zadowolona, bo najwyższy był czas, aby rezygnować, a wciąż nie mogłam się zdecydować. Szczęśliwie zrobiono to za mnie.

 

Prof. Bajerowa od r. 1996 prowadziła także zajęcia dydaktyczne w częstochowskiej Wyższej Szkole Języków Obcych i Ekonomii, najpierw na zasadzie zleceń, potem zamienionych na etat. W cytowanym fragmencie listu wyraża autorka swoje przywiązanie do pracy dydaktycznej, trudność rozstania się z nią. Ze spokojem i pokorą przyjmuje jednak zdumiewająco niewłaściwą formę zwolnienia z pracy w częstochowskiej Wyższej Szkole tak poważnego, jak ona profesora uniwersytetu, starając się przy tym usprawiedliwiać przykrą dla niej decyzję władz uczelni.

I październik, ale już 2007 roku. Irena pisze o swojej niechęci do rozmów telefonicznych, o swoim codziennym życiu – i znów składa w uroczy sposób pomyślane, oparte na własnym doświadczeniu życiowym życzenia.

Naprzód trochę o sobie, bo telefonicznie zawsze czuję pośpiech, nawet wtedy, kiedy wiem, że są to minuty darmowe. Chyba jestem człowiekiem XIX wieku... bo w ogóle wolę rozmowy bezpośrednie niż telefoniczne. I lubię napisać coś. [...]

[...] u nas w domu nie ma spokoju, to ktoś przychodzi, to telefony [...] – a ja w tym wszystkim próbuję wyszarpać godzinę  dla swojej roboty. Niełatwo. Nie chodzę teraz do Jagiellonki, bo temat, który przygotowuję dla Komitetu H[istorii]N[auki]iT[echniki] dotyczy historii j[ęzykoznaws]twa, więc wszystko mam w domu. Ale w domu trzeba sprzątać, gotować (!!), nie ma spokoju. Dlatego niełatwo.

No i tak to idzie. Walka z czasem, z niezdarnością, z własnym skwaszeniem. Doceniam obecność męża, która zmusza mnie do opanowywania się i nieoddawania się rozmyślaniom nad sobą. Ta wolność, którą daje samotność, jest bardzo niebezpieczna.

A jeszcze jest praca społeczna w Stow[arzyszeniu] AK. Jeszcze zebrania w P[olskiej]A[kademii]U[miejętności], ale tu są ograniczenia, bo jednak [...] nie mogę być na różnych zebraniach. Dobrze. Tak wygląda moje życie. A teraz popatrz na karteczkę.

 

Karteczka przedstawia zamglony, różowy kwiat kaktusa. A na odwrocie takie słowa:

Wydaje mi się, że ta karteczka dobrze symbolizuje moje życzenia: oby w trudnym (kolczastym, kaktusowym) bytowaniu kwitł Ci piękny, różowy kwiat radości! Taki trochę niespodziewany w tym otoczeniu, ale tak to jest z kaktusami – i z życiem.

Taki różowy kwiat to chyba też symbol miłości – i stąd radość. Czerpiemy ją – i życzę, byś jak najobficiej czerpała – z serc naszych najbliższych. Może czasem się i na nich narzeka, ale to oni nas podtrzymują przy siłach, przy życiu, oni zapewniają kontakt z młodością, rozwojem i nadzieją. Więc ciesz się z nich!

 

Irena wielokrotnie podkreśla (nie tylko w życzeniach), że kontakt intelektualny i uczuciowy z młodymi w rodzinie może być – jest dla niej i chce, żeby był dla mnie – źródłem radości i siły duchowej. Przez całe życie rodzina stanowiła dla niej wartość nie mniejszą niż nauka i praca społeczna.

 

List z 1 VI 2008 r. jest przepełniony wielkim smutkiem po tragicznej śmierci ukochanego wnuka Ireny, Marka. Wiąże się z tym taka oto refleksja:

O czym myślę? Myślę, że każdy z nas na początku drogi życiowej wyobraża sobie, że Opatrzność będzie czuwać i prowadzić tak, jak my to sobie wyobrażamy. A przychodzi cios, którego nie rozumiemy, i traci się po prostu pewność siebie, wpada się w ciemność, w którą trzeba iść – a już doświadczenie uczy, że zło tam czyha. I jak tu iść? Trzeba sobie wypracować nową filozofię życia.

 

Irena zaleca przeczytanie w związku z tym wstępu do Księgi Mądrości...

W tymże liście pisze o sobie:

Ja wciąż zapracowana (?). Dużo mi zajmuje czasu praca socjalna w Stow. AK, ale tam już mało kto się porusza (w ogóle), więc nie można rezygnować. Popycham nieco tę pracę dla KHNiT [...]. Poza tym drobne doraźne zebrania w I[nstytucie]J[ęzyka]P[olskiej]A[kademii]N[auk] [...] czy w PAU.

I wędrówki po lekarzach, a to do kontroli, a to po jakąś poradę, bo ciągle coś się psuje. [...]

Wakacje dla nas rysują się zwyczajnie, bo i tak nigdzie nie można wyjechać [...]. Ja sobie obiecuję robić jakieś wycieczki, ale to są mrzonki, bo przecie ledwo chodzę, tylko że ciągle o tym swoim stanie zapominam i planuję... planuję... jak leżę sobie na tapczanie.

(Tyle relacji! Do zobaczenia na wyborach w PAU.)

 

W liście z 17 V 2009 r. znalazł się fragment szczególnie ważny dla wszystkich tych, którzy kierowanie się w życiu wartościami i ich przekaz uważają za sprawę bardzo istotną. Irena Bajerowa pisze:

Nieraz chyba pracując, zadajemy sobie pytanie „po co?” Żeby za kilkadziesiąt lat wzruszano ramionami nad naszymi artykułami i książkami? Ale to nie tylko chodzi o to, co zostanie z naszych rozważań o rzeczownikach, czasownikach, celownikach czy przyrostkach. Coś tam może i zostanie. Ale także na dziś, na trudne „teraz” czasem uda się przekazać jakąś myśl o wartościach ważnych dla człowieka, dla Polaka, dla chrześcijanina [...] [o tym], jak autor myśli o wartościach, wartościach ukrytych w formach języka – ale i wartościach w ogóle.

I mnie te myśli prowadzą, i mnie już wiele lat temu „ustawił” J[ózef] Tischner sformułowaniem: „Wartość zobowiązuje”.

 

Następny, siedmiostronicowy (!) list, z 11 X 2009, zawiera obszerny opis trudnego, niezwykle dzielnie znoszonego, wciąż wszechstronnie aktywnego życia Ireny. Oto jej słowa:

Teraz coś o sobie napiszę. [...] Moje siły nie są już duże, łatwo się męczę, a nogi niestety po 15 minutach pracy zaczynają bardzo boleć, czasem też już dają o sobie znać w nocy, a wtedy trzeba wstać i trochę pochodzić. [...]

[...] niepokojący jest stan oczu. Mam zdjętą zaćmę z obu oczu, ale trudno mi p a t r z e ć, wszystko mnie razi; jedno oko już prawie nie działa. [...]

W sumie nie jest źle, jeśli wykonuję to, co trzeba. A nawet jakoś odbyłam szczęśliwie  podróż do W-wy na KHNiT, choć bałam się wsiadania i wysiadania z pociągu. Ale poszło! Bać się trzeba, ale nie ulegać, nie rezygnować. To moja dewiza.

No i szczęśliwie mam dużo roboty, właściwie cały dzień w jakiejś pracy. „Szczęśliwie”, bo gdy nie mam czasami nic pilnego, zaraz gorzej się czuję, no i czepiają się złe myśli, które zawsze tylko się czają, czekając na stosowny moment. [...] Ale również czasem ogarnia mnie zachwyt życiem, które było tak piękne i ciekawe, mimo tylu katastrof.

Robota jest różna. Najpierw ta domowa, co najbardziej męczy, bo dreptanie po kuchni wykańcza kręgosłup. [...]

Inna robota to Stowarzyszenie Żołnierzy AK, gdzie przewodniczę Komisji Socjalnej Koła Kraków, a właściwie jestem tą komisją, bo nikt oprócz mnie w niej nie pracuje (czasami któryś z moich wnuków jako wolontariusz). Ta praca wymaga chodzenia na dyżur jeden w tygodniu i odwiedzania różnych członków zależnie od potrzeby.

W nielicznych wolnych chwilach coś tam usiłuję pisać. [...]

Tyle o pracy. Jeszcze łażenie po jakichś lekarzach, jeszcze ślady życia towarzyskiego, ograniczonego ostatnio do odwiedzania chorych koleżanek, takich nie chodzących, w domach opieki itp.

 

List kończy się słowami:

Dużo Ci napisałam, to nie wszystko, co najważniejsze. Kończę, przesyłając imieninowy bukiecik.

 

Śliczny bukiecik został nalepiony obok tych słów.

 

Ostatni list, którego fragmentami chcę się podzielić, został napisany 29.III.2010 r.

Oto pierwsza, „wielkanocna” jego część. Zaczyna się od charakterystycznego, m.in. filologicznego komentarza do wydrukowanej na papierze listowym strofy pieśni wielkanocnej:

Król niebieski nam zawitał

Jako śliczny kwiat zakwitał

Po śmierci się nam pokazał

          Alleluja, Alleluja!

Skoro papeteria już sama oznajmia nadchodzenie Wielkanocy – pisze Irena– to i mnie wypada od tej treści zacząć. (Pominę żal, iż ten tekścik pieśni zgubił k’, bo przecież jest k’nam, a nie nam...)

 

Dalej następują wielkanocne refleksje, wspomnienia i związane z nimi życzenia:

Alleluja! Tak trzeba śpiewać zawsze MIMO WSZYSTKO i to jest wielka nauka tych  świąt. Nigdy tak głęboko nie przeżywałam „Wesoły nam  dzień dziś nastał”, jak gdy ta pieśń zabrzmiała w 1969 roku – w Niedzielę – a Ojciec zginął w Wielką Środę.

Więc życzę i Tobie, i Najbliższym wiele prawdziwej radości na te dni, które przypominają o właściwej hierarchii spraw i wartości.

I w tym roku Wielkanoc u nas będzie nawiązywać do dawnych tragedii rodzinnych, bo 2 kwietnia to i rocznica śmierci Ojca, i naszego tak kochanego Marka. No i papieża!

 

Snując takie refleksje i składając takie życzenia Irena nie przypuszczała, jak bardzo się one wpiszą w tragedię także i mojej rodziny: 10 kwietnia, w katastrofie pod Smoleńskiem, zginął mój zięć – Janusz Krupski, ojciec siedmiorga dzieci.

Śpiewna i uskrzydlona

Śpiewna i uskrzydlona

Maria Żmigrodzka

 

W listopadzie 2007 r. w Warszawie, awansowano do stopnia porucznika jedyną kobietę – lotnika, żołnierza jenieckiego obozu.

Pilot szybowcowy i samolotowy – pierwsza Europejka, która skoczyła ze spadochronem z wysokości 5 tys. metrów. Janina Lewandowska, urodzona 22 kwietnia 1908 r. w rodzinie o wielkich tradycjach patriotycznych – córka Agnieszki z domu Korsońskiej i gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego, jednego z zasłużonych dowódców w Powstaniu Wielkopolskim – bardzo lubiła śpiewać i pragnęła zostać piosenkarką. Po maturze uzyskanej w Gimnazjum Gen. Zamoyskiej w Poznaniu, odbyła studia w konserwatorium muzycznym. Jednak brak zgody ojca i słaby głos nie pozwoliły jej rozwinąć piosenkarskiej kariery. Jej wielką miłością było także lotnictwo. Została członkinią Aeroklubu Poznańskiego; ukończyła Wyższą Szkołę Pilotażu oraz kursy w Dęblinie i we Lwowie w zakresie radiotelegrafii (na aparatach drukujących); prowadziła samoloty RWD. W czerwcu 1939 r. wzięła ślub ze swoim instruktorem lotniczym. Niestety, ich szczęście trwało bardzo krotko. Kiedy wybuchła wojna, uznając to za swój obowiązek, wraz z kolegami z Aeroklubu 3 września wyruszyła na front, otrzymując przydział do 3 Pułku Lotniczego, w stopniu podporucznika pilota. 22 września ich maszerująca jednostka została otoczona przez czołgi Armii Czerwonej – w ten sposób wszyscy trafili do niewoli. Przetrzymywana najpierw w obozie jenieckim w Ostaszkowie, potem w Kozielsku, gdzie była jedyną kobietą, podczas przesłuchań podała celowo inne dane (m.in. zmieniony rok urodzenia oraz imię ojca), stąd niedokładne zapisy na urzędowej liście wywozowej z jej nazwiskiem. Zginęła – razem ze swymi kolegami w Katyniu – od strzału w tył głowy, prawdopodobnie 22 kwietnia 1940 r., w dzień lub przeddzień swoich urodzin, mając 32 lata. Zwłoki Janiny Lewandowskiej odnaleziono podczas pierwszej ekshumacji, przy czym był obecny należący do powołanej przez Niemców komisji pisarz, Józef Mackiewicz. Wówczas jednak hitlerowcy tego faktu nie ujawnili. Dwa lata później siedem czaszek z katyńskiego dołu trafiło do rąk prof. Bolesława Popielskiego, który ukrywał je przed UB i NKWD w pracowni anatomicznej Akademii Medycznej we Wrocławiu do roku 1997. Podjęte wkrótce badania we wrocławskim Zakładzie Medycyny Sądowej stwierdziły, że jedna z nich należy do Janiny Lewandowskiej. Po identyfikacji, 4 listopada 2005 r. czaszkę rozstrzelanej Polki – jeńca Kozielska – pochowano z honorami wojskowymi w specjalnej urnie, złożonej w grobowcu rodziny Muśnickich na cmentarzu w podpoznańskim Lusowie (dawniej: Batorowo).

W listopadzie 2007 r. w Warszawie, awansowano jedyną kobietę – lotnika, żołnierza jenieckiego obozu, do stopnia porucznika, w trakcie uroczystości „Katyń. Pamiętamy – Uczcijmy Pamięć Bohaterów”. 22 kwietnia 2008 r. w setną rocznicę urodzin Janiny, odbyła się Sesja Naukowa w Lusowie, poświęcona ofiarom eksterminacji polskich oficerów oraz Msza św. i złożenie hołdu przed mogiłą rodziny Dowbor-Muśnickich, w czym brały udział pilotki, licznie zebrane na swoim XI zlocie.

Wakacje ku Bożej chwale, czyli teologia odpoczynku

Wakacje ku Bożej chwale, czyli teologia odpoczynku

ks. Janusz Chyła

 

Teologia, jako nauka o Bogu, nie jest zarezerwowana tylko dla specjalistów. Każdy człowiek, który pragnie zrozumieć w Kogo i jak wierzy, jest teologiem. Same jednak słowa o Bogu, Jego istnieniu i działaniu są niewystarczające. Wiedza ta winna angażować oprócz rozumu także życie. Z prawdy o Bogu wynika prawda o człowieku i świecie. Dlatego w zakres zainteresowań teologii wchodzi również dzieło przez Boga uczynione. A zwłaszcza człowiek z całym wachlarzem spraw tworzących rytmowi jego życia, takich jak praca i odpoczynek.

Odpowiedzi na pytanie o stosunek Boga do pracy i odpoczynku znajdujemy w Piśmie Świętym, ilustruje je nauczanie i działanie. Praca, dla mogących pracować, jest życiową koniecznością i uczestnictwem w dziele Stworzyciela. To samo możemy powiedzieć o odpoczynku. Już Stary Testament naucza o jego potrzebie, czy wręcz obowiązku. Czyni to z użyciem dwojakiej argumentacji. Szabatowy odpoczynek to udział w radości Stwórcy z dzieła stworzenia. Skoro Bóg „odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął” (Rdz 2,2), to również ten, który jest stworzony na Jego obraz i podobieństwo ma w odpoczynku znajdować sposób naśladowania Boga. Liczba dni pracy i odpoczynku wskazuje na właściwy umiar ludzkiej aktywności. Proporcja sześciu dni pracy i jednego dnia odpoczynku, okazała się trwalsza niż francuskie i radzieckie rewolucyjne próby modyfikacji tygodnia.

Praca i odpoczynek nie są celami samymi w sobie. Obie formy aktywności ostatecznie mają służyć człowiekowi. Benedyktyńska maksyma mówi „módl się i pracuj” (ora et labora). Uzasadnione jest poszerzenie jej przez dodanie do modlitwy i pracy także odpoczynku. W porządkowaniu życia przydatne jest stosowanie hierarchii obowiązków według tego, co konieczne, pożyteczne i przyjemne. Oczywiście zakresy te mogą się nakładać i przenikać. To co konieczne i pożyteczne, może być zarazem przyjemne. Nie należy jednak budować swojego życia, wybierając przyjemności, a zaniedbując obowiązki. Zarówno pracoholizm jak i lenistwo, są realnym zagrożeniem.

Drugi biblijny motyw, przemawiający za odpoczynkiem, wiąże się z wolnością. W przymierzu starotestamentalnym odpoczynek szabatowy jest znakiem wyzwolenia Izraela z niewolniczej pracy w Egipcie. Korzystają z niego również niewolnicy i robotnicy nienależący do Narodu Wybranego, a nawet zwierzęta (por. Wj 23,12). Widać tu, jak wiele z zasad sprzed tysięcy lat nie straciło swojej aktualności. Choć niestety wyścig za tym, by więcej mieć niż bardziej być, powoduje niejednokrotnie odbieranie prawa do wypoczynku innym osobom, a także sobie samemu.

Nowy Testament zawiera pewną ambiwalencję wobec świętowania szabatu. Pan Jezus zaświadcza o wolności człowieka wobec faryzejsko rozumianego prawa. Dla Niego służba potrzebującym jest ważniejsza niż przepis i nie powstrzymuje się od uzdrawiania także w szabat. Widząc natomiast zmęczonych Apostołów, mówi do nich: „Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco” (Mk 6,31). Ale innym razem, gdy mieli wraz z Nim czuwać na modlitwie, a zmęczeni posnęli, usłyszą wyrzut: „Śpicie jeszcze i odpoczywacie? A oto nadeszła godzina i Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników” (Mt 26,45). I sprawa najistotniejsza – chrześcijańskie przeżywanie czasu wolnego w cyklu tygodniowym, skoncentrowane jest wokół Zmartwychwstania Chrystusa. Dzięki temu wydarzeniu praca i odpoczynek znajdą dopełnienie w wieczności. Pisał o tym bł. Jan Paweł II w encyklice o pracy ludzkiej: „Ludzka praca nie tylko domaga się odpoczynku «co siódmy dzień», ale co więcej: nie może polegać na samej tylko eksploatacji ludzkich sił w zewnętrznym działaniu – musi pozostawiać przestrzeń wewnętrzną, w której człowiek, stając się coraz bardziej tym, kim z woli Boga stawać się powinien, przygotowuje się do owego «odpoczynku», jaki Pan gotuje swoim sługom i przyjaciołom” (Laborem exercens, 25).

Szukając sposobów zastosowania biblijnego nauczania w praktyce cotygodniowego i wakacyjnego wypoczynku, warto zaznaczyć, że Jezus Chrystus chce być blisko człowieka w każdym jego doświadczeniu. Liturgiczne świętowanie niedzieli poprzez udział we Mszy świętej, a także przeżywanie wakacji, może być okazją do pogłębienia z Nim więzi. Służą temu różne rekolekcje, wczasy z Panem Bogiem, pielgrzymki autokarowe, piesze, rowerowe. Coraz bardziej popularny staje się pobyt w klasztorach umożliwiający oderwanie się od wiru pędzącego życia.

Wakacyjny odpoczynek, to okazja do dłuższego wspólnego spędzenia czasu z rodziną. Różnorodność pasji i temperamentów sprawia, że formy odpoczynku są sprawą indywidualnego wyboru, ale i koniecznością kompromisów. Zwłaszcza, gdy trzeba pogodzić zamiłowanie do aktywnego spędzania czasu z zamiłowaniem bardziej domatorskim. Dlatego też wytęskniony urlop nie zawsze jest wolny od różnych napięć. Skumulowane zmęczenie całego roku pracy, zaległe sprawy i bycie z sobą przez większą liczbę godzin niż w codzienności, stanowią wyzwanie, ale też są szansą na pogłębienie wzajemnych relacji.

Jest w naszej aktywności czas na pracę i czas na odpoczynek, czas na troskę o ducha i o ciało. Pomniejszanie któregokolwiek z elementów tworzących człowieka, może mieć zgubne skutki dla całej osoby. Warto zatroszczyć się o harmonię między pracą i odpoczynkiem, między duszą i ciałem, między wiarą i naturą. W tym kontekście pragnę życzyć Czytelniczkom i Czytelnikom dobrego wakacyjnego odpoczynku. Niech dar wolnego czasu będzie przez nas dobrze zagospodarowany w myśl słów: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie” (1 Kor 10,31). Nam i naszym bliskim najlepiej przysłużą się wakacje przeżyte w zgodzie z duchem Ewangelii, pięknem przyrody i dziedzictwem kultury. Wszystko ku większej chwale Bożej.

Kto pamięta Olgę Przyłęcką?

Kto pamięta Olgę Przyłęcką?

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Mijam to miejsce przynajmniej raz w tygodniu, gdy idę do kościoła. Kawałek muru, obrośnięty brzozami. Aż trudno uwierzyć, że siedemdziesiąt lat temu był tu dom, toczyło się zwykłe życie. Na murze napis, wymalowany czarną olejną farbą, odnawiany co parę lat, gdy staje się nieczytelny: „W miejscu tym została zamordowana rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostających w schronie OLGA PRZYŁĘCKA, «bo to była Polka»”. Poniżej państwowa, standardowa tablica z białego wapnia, informująca, że jest to „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za Ojczyznę. W tym miejscu 14 września 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali 40 osób cywilnych”.

Tyle napisy na murze, jeszcze mała tabliczka, informująca, że miejscem tym opiekuje się Wyższa Szkoła Pożarnicza oraz Szkoła Podstawowa nr 263.

Przez wiele lat przechodziłam tędy, odczytując ten napis, aż przed trzema laty w sierpniu postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o „kobiecie z muru”. Kim była Olga Przyłęcka? Ile miała lat, gdy zginęła, czym się zajmowała, czy miała rodzinę, czy była osobą samotną? Co stało się owego wrześniowego dnia, gdy Powstanie Warszawskie zaczęło dogorywać?

Z opowieści starszych mieszkańców Marymontu wiedziałam, że siepacze, nieważne z jakiej formacji – SS Dirlewangera czy Kaminskiego, wszystko jedno – mordowali tu równie bezlitośnie ludność cywilną. I że zginęło wielu ludzi, wszyscy, którzy nie zdecydowali się na ucieczkę. W internecie – a miejsce to jest często fotografowane, bo robi wrażenie – wyszukałam dodatkową informację – Olga Przyłęcka zginęła obok domu, w którym mieszkała i w którym w czasie powstania zorganizowała punkt sanitarny. Opiekowała się rannymi. To wszystko. Gdzie można było szukać więcej szczegółów?

Najbardziej naturalne wydawało mi się rozpoczęcie poszukiwań w stojącym 300 metrów od Muru Pamięci „kościele na Górce”, czyli pw. Matki Bożej Królowej Polski. Nasz zacny ksiądz proboszcz nic więcej o Oldze nie słyszał poza tym, co było napisane na murze. Jako zakonnik, marianin, przebywa w jednym miejscu sześć lat, a potem przełożeni posyłają go do innej placówki, ale w czasie swojego pobytu na Marymoncie nie słyszał żadnych opowieści swoich parafian o Oldze.

Tyle samo wiedział o „kobiecie z muru” mieszkający od dziecka na Marymoncie pan Stasio. A także przemiła pani z sekretariatu Wyższej Szkoły Pożarniczej, do której poszłam po odwiedzeniu parafii. Młodzież strażacka opiekuje się miejscem pamięci, składa kwiaty, porządkuje, ale szczegółów też nie zna. Pani z sekretariau udzieliła mi cennej rady: powinnam iść do leżącego na obrzeżu Parku Kaskada Instytutu Ochrony Środowiska. Przed wojną w tym miejscu lub niedaleko, była przepompownia wody, no i kolektor, stąd nazwa ulicy – Kolektorska. Płynęły tędy ścieki z północnej części miasta, wpadając, niestety, bezpośrednio do Wisły. Może oni przechowali jakieś dokumenty o mieszkańcach okolicy?

W Instytucie Ochrony Środowiska trafiam wreszcie na cenną informację. Tak, są tu dokumenty dawnej przepompowni (kolektora?) Nad jej prawidłowym funkcjonowaniem czuwał inżynier Przyłęcki, mąż Olgi. – Pan Majewski – wyjaśniła mi pani z instytutu – zna te historie, w archiwum zachowały się zdjęcia domu, w którym państwo Przyłęccy mieszkali.

Zadzwoniłam do pana Majewskiego. Ale on też nic nie wiedział poza tym, że pan inżynier po wojnie pracował jako wykładowca na Politechnice Warszawskiej. – Niech pani tam się zwróci – doradził. Ale czy na politechnice można szukać informacji o losach wojennych jej pracowników i ich rodzin?

Ten trop, nim zaistniał, szybko się urwał. Nastąpił impas.

To niesamowite, ale może rok po pierwszej rundzie poszukiwań śladów po Oldze Przyłęckiej, przyjaciółka naszej rodziny, Krysia, powiedziała, gdy wracając ze Mszy, przechodziliśmy obok Muru Pamięci, że w czasie wakacji na Kielecczyźnie poznała kobietę, która przed wojną mieszkała w domu, z którego dziś został jedynie „ogryzek”. Zrobiło mi się słabo z wrażenia, to nie mógł być przypadek, to było wezwanie, że mam dalej szukać! Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego, w którym Krysia poznała tę kobietę, podała mi telefon pani, przedwojennej warszawianki, która obecnie mieszka w Kielcach. Zadzwoniłam, zapytałam. Nareszcie! Tak, ona rzeczywiście mieszkała na Marymoncie, znała i pamiętał Olgę Przyłęcką! I tu przeżyłam pierwszy szok – Olga była Rumunką!

Wszystko, czego później się dowiedziałam – to fragmenty, przekazane przez panią z Kielc i jej siostrę, mieszkającą do dziś w Warszawie.

Olga mieszkała z mężem w dużym pięknym domu u wylotu Kolektorskiej. Należeli do dzielnicowej elity, siostry wspominały pobliskie korty i grę w tenisa młodzieży z dobrych domów w okolicy. Państwo Przyłęccy mieli syna. Gdy wybuchło powstanie, mąż i około dwudziesto-, może dwudziestodwuletni syn, poszli walczyć. Olga pozostała w domu. Ponieważ znała doskonale niemiecki, gdy rozeszła się wiadomość o mordach na ludności cywilnej, została na Marymoncie, nie szukała gdzieindziej schronienia. Miała nadzieję, że w języku Goethego i Schillera przekona ludobójców, żeby odstąpili od swojego zbrodniczego procederu. Ta nadzieja okazała się, jak wiadomo płonna.

Rumunka, kobieta w sile wieku, musiała mieć ponad czterdzieści lat. Wykształcona. Mąż i syn przeżyli powstanie. Dowiedziałam się też, że Przyłęcki – junior od dawna nie żyje. I znowu trafiłam na mur zapomnienia.

Zaczęłam szukać jakieś trzy lata temu. A dowiedziałam się tak niewiele, zbierałam jakieś okruchy.

Niedawno spotkałam ojca mojego byłego kolegi z pracy, który od dziecka mieszkał na Marymoncie, gdyż jego zamożni rodzice mieli tu piękny duży dom wśród sosnowych lasków (trudno w to dziś uwierzyć, ale tak było, laski wycięli w czasie wojny mieszkańcy, żeby mieć czym palić w piecu). Szliśmy z ojcem kolegi do kościoła i olśniło mnie: przecież on mógł coś wiedzieć, pamiętać! Zapytałam go, co wie o Oldze. Odpowiedział, że była Rumunką, która świetnie się zaaklimatyzowała w Polsce i aktywnie włączała w życie społeczności lokalnej. Wraz z mężem mieszkała na Żoliborzu urzędniczym. W czasie powstania została w domu, żeby bronić mieszkańców maleńkiej wioseczki, złożonej z kilkudziesięciu chałup, Słodowca. Oni byli łącznikami z oddziałami AK, działającymi w Kampinosie, dlatego musieli zginąć. A Olga próbowała ich ratować, przyjęła ich w swoim domu, no i znała niemiecki...

Ta opowieść różni się od poprzednich. Nie jestem historykiem, ale bardziej wiarygodne w mojej ocenie były opowieści sióstr – dawnych mieszkanek Marymontu, choć ich wspomnienia też mogły zatrzeć się po latach. One zresztą też wiedziały niewiele. Tak więc niewiele udało mi się dowiedzieć o bohaterskiej kobiecie i zapisać jej historię. Ona powoli zatapia się w nieistnienie. Jak pisał poeta powstania: – „Zostanie po nas złom żelazny”? A co zostanie po Oldze? Ten napis na kawałku muru?

Nie jest to stwierdzenie do końca prawdziwe. To, co było najważniejsze w życiu „kobiety z muru”, pozostało. I pozostanie na zawsze, nawet jeśli czas przysypie wszelkie inne szczegóły. Najważniejsza była jej świadomie złożona ofiara. To był jej szczyt. To nie przypadek, że Olga Przyłęcka została zamordowana 14 września. W dniu, w którym Kościół obchodzi święto Podwyższenia Krzyża Świętego.

Cyprian Kamil Norwid

Cyprian Kamil Norwid

Chrześcijanin, katolik, członek Kościoła...

 

Tomasz Korpysz

 

 

            Jedna z najczęściej powtarzanych opinii o Cyprianie Norwidzie podkreśla, że był on człowiekiem autentycznej, głębokiej wiary, która nie tylko organizowała jego życie, lecz także bardzo wyraźnie wpłynęła na kształt całej jego twórczości. Teza o religijności Norwida, w przeszłości niekiedy przemilczana lub wręcz kwestionowana, dziś jest bezdyskusyjna. Bliższe zapoznanie się z Norwidowską spuścizną rozwiewa wszelkie wątpliwości. Warto przyjrzeć się kilkunastu wypowiedziom poety, w których wprost pisze on o sobie jako o katoliku, chrześcijaninie czy członku Kościoła.

            Uderzające jest to, że Norwid bardzo rzadko używa słów „katolik”, „katolicki”, „katolicyzm” itp. w odniesieniu do samego siebie. Wprawdzie w roku 1860 w polemice z głosami krytykującymi Byrona stwierdza: Ja zaś od papieża większym nie jestem katolikiem, a jedenaście lat później tłumaczy, że protestował przeciwko obaleniu kolumny Vendome jako emigrant – katolik – sztukmistrz, a w jednym z listów z 1868 r. stwierdza nawet: mam zaszczyt być katolikiem, ale określenia takie należą do wyjątków. Nie wyjaśnia takiego stanu rzeczy fakt, że krytykowanych przez siebie ciasnych, fałszywych, jedynie deklaratywnych wyznawców Chrystusa ironicznie nazwał w jednym z wierszy katolikami szanownymi. Przytoczmy zatem jeszcze jeden cytat z listu poety: my jesteśmy chrześcijanie, kiedy jeszcze leżymy w kolebkach, bo woda chrztu nas utwierdza... zaś jesteśmy katolikami nauczywszy się katechizmu i przystępowania do sakramentu. Jest więc rzeczą jasną, żemy zawsze starsi chrześcijanie niż katechiści. Zdanie to ukazuje ważny nurt religijnej i antropologicznej refleksji Norwida, który uważał się przede wszystkim za chrześcijanina, dopiero zaś w drugiej kolejności za katolika, podobnie jak czuł się w pierwszym rzędzie człowiekiem, w drugim zaś Polakiem. Chrześcijaństwo pierwszych wieków, chrześcijaństwo naznaczone męczeństwem heroicznych wyznawców, chrześcijaństwo jeszcze niepodzielone, oddychające „dwoma płucami” było ideałem poety, do niego tęsknił i o nim wielokrotnie pisał. Norwid nie chciał się zamykać w granicy jednej konfesji, marzył o prawdziwej wspólnocie wszystkich wyznawców Chrystusa, a o wielkiej schizmie pisał jednoznacznie negatywnie, jako o nieszczęściu Kościoła. W tym kontekście nie powinna nas już dziwić znikoma liczba słów „katolik”, „katolicki” czy „katolicyzm” w spuściźnie Norwida.

            W 1847 roku 26-letni wówczas Cyprian Norwid życzenia błogosławieństwa Bożego, kierowane pod adresem zaprzyjaźnionych młodych małżonków, kończy znamiennymi słowami: Piszę to jako przyjaciel i jak chrześcijanin. Chrześcijaństwo jawi się w tym liście jako swego rodzaju gwarancja określonego sposobu zachowania wobec drugiego człowieka, zachowania charakteryzującego się życzliwością, troską, miłością bliźniego. Auotocharakterystykę w kategoriach „ja – chrześcijanin” powtarza poeta w innym liście, w którym prośbę czy wręcz żądanie szacunku od adresata uzasadnia w następujący sposób: Radzę Ci tak mniej więcej postępować ze mną, bowiem zasłużyłem na to i chrześcijaninem jestem przez Łaskę Bożą. Cytowane zdanie warte jest szczególnej uwagi, gdyż poeta wyraża w nim przekonanie, że wiara jest łaską i nie można do niej dojść samodzielnie, jedynie ludzkim wysiłkiem.

            Pisząc o wysiłku człowieka-chrześcijanina, warto przytoczyć inne zdanie z listu Norwida: na polu moim innej ja nie mam siły, oprócz modlitwy, czuwania, prawd-historycznych, przekonywania lub natchnienia i nareszcie przykładu bo to jest cała władza moja i każdego wolnego chrześcijanina moc pojedyncza. Warto tu podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze – akcentowany także w innych miejscach związek chrześcijaństwa z wolnością. Według Norwida wiara jest świadomą, dobrowolną odpowiedzią wolnego człowieka na otwarcie się Boga, na Jego łaskę. Dla Norwida człowiek jest prawdziwie wolny dopiero wówczas, gdy jest – jak pisze poeta – zwolony, czyli połączony z wolą Bożą. Drugą charakterystyczną myślą dla autora „Promethidiona” jest połączenie w jednym szeregu opisującym różne typy aktywności chrześcijanina: z jednej strony modlitwy i czuwania, z drugiej zaś – przekonywania i przykładu. Zdaniem Norwida, prawdziwym chrześcijaninem jest nie tylko, a nawet nie tyle ten, kto modli się i przyjmuje sakramenty, ile ten, kto rzeczywiście żyje Ewangelią, a przede wszystkim – przykazaniem miłości. Taki pogląd sprawia, że wielokrotnie bardzo surowo i krytycznie wypowiada się on o ludziach, którzy – choć przyjęli sakrament chrztu i formalnie nadal są członkami Kościoła – nie realizują w praktyce nauki Chrystusa. Z drugiej strony poeta mianem chrześcijan określa niekiedy ludzi nieochrzczonych, ale żyjących – czasem nieświadomie – w zgodzie z Dekalogiem. Wprost lub w sposób metaforyczny Norwid nazywa tak, np. filozofów antycznych – Sokratesa i Cycerona oraz muzułmańskiego emira, który ocalił chrześcijan przed prześladowaniami. O jednym z odłamów islamu pisze wręcz: jakoby katolicy Orientu.

            Kilkakrotnie o ludziach w różny sposób będących daleko od chrześcijaństwa, ale żyjących zgodnie z jego zasadami, Norwid pisze jako o członkach szeroko rozumianego Kościoła; niekiedy określa ich jako Kościół bezwiedny. Pojęcie Kościoła zajmuje bardzo ważne miejsce w pismach Norwida. Nazywa go poeta, m.in. świętą i starą Matką naszą, skarbnicą archeologii żywotnej oraz najstarszym obywatelem na świecie; przypisuje mu ważną rolę w życiu narodu, wobec którego Kościół jest wielo-sumieniem publicznym; zauważa, że współczesna kultura i cywilizacja byłyby bez Kościoła niemożliwa, gdyż mądrość ludzkości składa się z greckiej, rzymskiej i tej, co w Kościele.Nic dziwnego zatem, że Norwid wielokrotnie pisze o sobie, jako o członku tak rozumianej wspólnoty, deklarujewierność Kościołowi i podporządkowanie się jego zaleceniom: cokolwiek Kościół Matka nasza utwierdza, słuszne lub usłusznione jest. W jednym z listów poeta z pokorą artysty-chrześcijanina stwierdza nawet: zdarzyło mi się arcydzieło zrobić, którego wszelako wartość odnosi się nie do mnie, ale do dobrotliwości Kościoła. Cytowane zdania i kryjące się za nimi głębokie przekonanie o wartości i świętości Kościoła nie zamykają Norwidowi oczu na wady Kościoła jako instytucji, a także jego poszczególnych wyznawców, które zauważa i z właściwą sobie jednoznacznością sądów oraz ironią wielokrotnie piętnuje.

            Norwid niewątpliwie był człowiekiem głęboko wierzącym i religijnym, człowiekiem, który ustrzegł się heterodoksji, tak częstej wśród twórców i myślicieli epoki romantyzmu. Poeta nie był jednak bezkrytyczny – przeciwnie tropił i piętnował fałszywą, dewocyjną pobożność, prymitywny purytanizm, ciasne rozumienie Kościoła, lekceważący stosunek do jego nauczania i do Biblii, a przede wszystkim nierealizowanie w życiu codziennym nauki Chrystusa. Samego siebie Norwid wielokrotnie włączał do wspólnoty chrześcijańskiej, do Kościoła, mając przy tym na myśli zwykle Kościół powszechny. Niechętny wszelkim jednostronnościom (dzikość bowiem stąd pochodzi, że się jest jednostronnym – pisze w jednym z wierszy), zawężeniom, myśleniu wyłączającemu, zamykającemu rzadko pisał o sobie jako o katoliku, uznając, że jest po prostu wyznawcą, uczniem Chrystusa. Nie absolutyzował on poza tym Kościoła i podkreślał, że chrześcijanin ma w sobie prawo rozsądzania, nie ażeby w czym lekceważył Kościół, ale dlatego, żeoprócz Kościoła MATKI naszej, jest jeszcze OJCIEC, który jest w niebiesiech. W innym miejscu jednoznacznie stwierdził: żaden prorok i żaden Kościół, i żadna jego nieomylność, i żadna świętość, i żadna powaga, i żadne doświadczenie, i nikt, i nic nie mogą się równać z świadectwem Boga żywego o Nim Samym.Najważniejsze było zatem dla niego przesłanie zawarte w Piśmie Świętym, któremu należy być wiernym w codziennym życiu, tak aby móc w pełni zasłużyć na – zdaniem Norwida – zaszczytne miano prawdziwego chrześcijanina.

Rajska sceneria, czyli o witrażach Teresy Reklewskiej

Rajska sceneria, czyli o witrażach Teresy Reklewskiej

 

Alicja Szubert-Olszewska

           

Artystą autentycznym jest ten, którego twórcza wyobraźnia pozostawia w świecie trwały ślad, kto pracuje dla więcej niż jednego pokolenia, kto do zastanej rzeczywistości dodaje wartości, sensu, piękna w sobie tylko właściwy, niepowtarzalny sposób.

            Teresę Marię Reklewską, świętującą w tym roku swoje 80. urodziny, można uznać za artystkę, której praca pozostawiła trwały ślad, której dzieła zachwycać będą wiele przyszłych pokoleń, będą świadczyć o tym, że i w naszych czasach, tak niechętnych pięknu, powstawały dzieła wielkie, natchnione, tworzone w sobie tylko właściwy, niepowtarzalny sposób. Całą swoją twórczość artystka związała ze sztuką sakralną. Swój talent poświęciła służbie Bogu i ludziom. Uczyniła to, tworząc monumentalne malarstwo – witraże, projektując i wykonując tysiące metrów kwadratowych obrazów ze szkła, pełnych tajemniczego światła, łączących w sposób doskonały formę z funkcją przedstawiającą i symboliczną, tak istotną w sztuce sakralnej. Do najbardziej znanych jej realizacji należą witraże w prezbiterium fary w Nowym Sączu, witraże z wrocławskich kościołów NMP na Piasku oraz ze Św. Wojciecha, witraże z najstarszej katolickiej świątyni w Japonii, kościoła Św. Franciszka Ksawerego w Tokio i ściany-witraże z sanktuarium Św. Andrzeja Boboli w Warszawie.

Żeby uzmysłowić sobie skalę dzieł Teresy Marii Reklewskiej, warto się zatrzymać przy tej ostatniej świątyni, zaprojektowanej przez architektów Hannę i Bohdana Madejowskich. Cztery boki w ośmiobocznej budowli stanowią pełne siły i blasku witraże, to one przesądzają o wyrazie i charakterze tego wnętrza. Trzynastometrowej wysokości ściany-witraże, z których każda ma 80 m kwadratowych powierzchni, są wizją Kościoła Triumfującego i Cierpiącego, przedstawiają chwałę Boga, Nową Jerozolimę i Adorację Baranka.  Ponadto w nawiązaniu do Kościoła Triumfującego i Cierpiącego przy wejściu do sanktuarium są dwie szklane płaszczyzny wyobrażające walkę dobra ze złem.

Projektując witrażowe kompozycje w kościele Św. Andrzeja Boboli, artystka chciała, aby stały się one przypomnieniem ogrodu, na którego terenie wzniesiono kościół i żeby w wyobraźni wiernych wnętrze świątyni łączyło się z kwitnącymi roślinami, stąd tyle przewijających się na tych szklanych ścianach irysów, berberysów, klematisów. Poprzez działanie kolorem i linią udało się Teresie Marii Reklewskiej zbudować przedziwną, rajską scenerię, która pozwala wiernym wyłączyć się z codzienności i która tworzy azyl przestrzenny dla wewnętrznej koncentracji i modlitwy. Artystka cały swój wysiłek przez wszystkie lata pracy twórczej skupiła na poszukiwaniu wizualnych środków odpowiednich dla wyobrażenia świata rzeczywistego, choć niewidzialnego ziemskimi oczami, tego, który poznamy dopiero po śmierci – świata pełnego miłosierdzia i przebaczenia, świata odkupionego przez Chrystusa.

Teresa Maria Reklewska projektowała i konstruowała i kompozycje witrażowe nie tylko dla nowych świątyń, stworzyła też wspaniałe, nowoczesne, niemal abstrakcyjne witraże dla zniszczonych w czasie wojny budynków kościelnych. Kongenialnym dziełem są okna zaprojektowane i wykonane przez tę artystkę w miejscu witraży zniszczonych podczas działań wojennych w gotyckim, najstarszym, wrocławskim kościele NMP na Piasku. Podobnie udanej próby wkomponowania nowoczesnego witrażu do romańskiej czy gotyckiej architektury nie znajdziemy w całej Europie. Mogą nam takiego rozwiązania zazdrościć Niemcy i Francuzi.

Ulegając bajecznemu spektaklowi światła i barwy, jaki kreuje ta wielka polska artystka przy pomocy zabarwionego szkła i przenikającego przez nie światła, nie myślimy o trudzie, jaki towarzyszy pracy nad tak monumentalnym witrażem. Skonstruowanie dużego okna witrażowego łączy się zawsze z ryzykiem, pracuje się na kilkumetrowych segmentach, całość kompozycji ogląda się dopiero po wstawieniu jej w mury, kiedy już nic w niej zmienić nie można. Po zrobieniu projektu i kartonów okno rozpada się na tysiące kolorowych kawałków szkła, praca ma wtedy charakter niemal abstrakcyjny, istotny jest wybór każdej, nawet najmniejszej szklanej cząstki, istotna każda decyzja o liniach ołowiu – trzeba ciągle wpasowywać w myślach poszczególne elementy w całość konstrukcji. Praca witrażysty jest nie tylko trudna, bywa też nieobojętna dla zdrowia, kontakt z ołowiem prowadzi często do rozmaitych zatruć.

Teresa Maria Reklewska jest drobną kobietą, jej pracownia w warszawskim Miedzeszynie jest też niewielka. Trudno zrozumieć w racjonalnych kategoriach jak w tych skromnych warunkach mogła ona realizować tak monumentalne dzieła, o tak istotnym znaczeniu dla polskiej kultury. Twórczość tej znakomitej witrażystki, ciągle nie dość doceniana, w powojennej polskiej sztuce jest zjawiskiem wyjątkowym, zarówno ze względu na skalę przedsięwzięć, jak i ich poziom artystyczny.

Do historii polskiego witrażu, która rozpoczyna się oknami kościoła Mariackiego w Krakowie, katedry we Włocławku i kościoła NMP w Toruniu, i jaśnieje za sprawą Wyspiańskiego i Mehoffera – w dwudziestym wieku należy wpisać nowe nazwisko: Teresa Maria Reklewska.

Teresa Maria Reklewska jest człowiekiem niezwykle skromnym, skupionym wewnętrznie, skoncentrowanym na sprawach wiary i sztuki, niechętnie mówiącym o sobie. Urodziła się w 1931 r., w Mirogonowicach koło Opatowa, w osiemnastowiecznym dworze pełnym pamiątek, w rodzinie, która żyła wiarą, czego widomym znakiem była kaplica w sercu domu. Dzieciństwo małej Teresy i jej licznego rodzeństwa upływało harmonijnie do momentu, kiedy w grudniu 1939 r. jej ojciec Wincenty Reklewski zginął tragicznie w obronie księdza Andrzeja Glibowskiego, proboszcza z pobliskiego Waśniowa. Po wojnie losy artystki toczyły się podobnie, jak wielu ziemiańskich rodzin, czyli nie najlepiej. Udało jej się jednak dostać na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Ukończyła ją, specjalizując się w tkaninie, w pracowni prof. Eleonory Lutyńskiej, malarstwa uczyła się w pracowni prof. Marka Włodarskiego. Witrażem zachwyciła się i zainteresowała się Francji. Bezpośredni kontakt z olśniewającym, gotyckim witrażownictwem skłonił ją do podjęcia studiów w Atelier d’Art Sacre i w paryskiej Ecole des Beaux Arts. Była uczennicą Jacquesa le Chevalier. Pierwsze witraże Teresa Maria Reklewska zrealizowała w Paryżu. Wiele podróżowała, w 1973 r. wróciła na stałe do Polski, gdzie w Miedzeszynie założyła własną pracownię witrażu, stworzyła mały, kilkuosobowy zespół świadomie nawiązujący do tradycji średniowiecznego witrażownictwa cechowego, który dążył do odnajdywania jedności ducha w tworzeniu, a także do rzetelności warsztatowej. Przy tej pracowni mieszkała przez wiele lat z córką Magdaleną i synem Claytonem. W tym roku mistrzyni witrażu kończy osiemdziesiąt lat. Ostatnio maluje obrazy o tematyce sakralnej, tworzy niezwykłe krucyfiksy.

W dwudziestym wieku plastyką zajmowało się wiele utalentowanych Polek. Prawdziwą wielkość osiągnęło zaledwie kilka, jedną z nich jest Teresa Reklewska.

Europejski Rok Wolontariatu

 Europejski Rok Wolontariatu

Z posłanką na Sejm RP, Joanną Fabisiak rozmawia Jolanta Wójcikiewicz

Od wielu lat Europa obchodzi w grudniu Międzynarodowy Dzień Wolontariatu. To dowód jak duże znaczenie przywiązuje się w państwach UE do pracy społecznej. Co więcej, Rada Unii Europejskiej ogłosiła rok 2011 Europejskim Rokiem Wolontariatu. Co pani poseł sądzi o tej inicjatywie?

– To bardzo ważna inicjatywa, wpisana zresztą w strategię Unii Europejskiej, zachęcająca do rozwiązywania aktualnych problemów społecznych. Ogłaszając obecny rok Europejskim Rokiem Wolontariatu, Rada UE chciała podkreślić znaczenie bezinteresownej pracy na rzecz społeczeństw państw członkowskich. Nawet najlepsze prawo nie jest w stanie zapewnić humanitarnych relacji między ludźmi, jeśli zabraknie pozytywnych emocji, empatii i solidarności międzyludzkiej. Wiedząc o tym, powinniśmy starać się tę postawę życiową (a wolontariat to postawa życiowa) upowszechniać szczególnie wśród młodzieży – kreatorów naszej wspólnej przyszłości. Odczuwam osobistą satysfakcję, ponieważ od 18 lat buduję ruch młodzieżowego wolontariatu. Hasło Europejskiego Roku Wolontariatu „Bądź wolontariuszem! Zmieniaj świat i siebie!” jest mi szczególnie bliskie z powodu podobieństwa do ideowego przesłania Fundacji „Świat na Tak”, którą założyłam 18 lat temu.

Wyniki sondaży, określające poziom zaangażowania społecznego w Polsce, w porównaniu z innymi krajami europejskimi, nie są imponujące. Dlaczego wolontariat nie cieszy się w Polsce popularnością?

–Rzeczywiście w sondażach nie wypadamy najlepiej. Według badań przeprowadzonych przez European Social Surwey w 2007 r. udział wolontariuszy wśród dorosłych wynosi w Polsce 13,6 procent, podczas gdy w krajach zachodnich zbliża się do 50 procent. Nieco lepiej prezentuje się w sondażach młodzież. Według najnowszych badań Eurobarometru, przekazanych w maju 2010 r., 22 procent młodych Polaków w ciągu ostatniego roku angażowało się w pracę społeczną, podczas gdy w Holandii 40 procent. Dlaczego akurat wolontariat nie jest popularny w naszym kraju, trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo na to zjawisko składa się kilka przyczyn. Istnieją stereotypy związane z tym pojęciem, które nie zachęcają do podjęcia bezinteresownej pracy na rzecz innych m. inn. przez negatywne skojarzenie z „czynami społecznymi”, popularnymi w czasach PRL-u. Myślę także, że Polacy mniej angażują się w wolontariat, bo czują się zobowiązani do pomocy przede wszystkim swojej rodzinie. Silne związki rodzinne powodują, że kosztem wielu wyrzeczeń, podejmują się oni opieki nad starszymi rodzicami, chorymi i niepełnosprawnymi bliskimi. To nas zresztą wyróżnia spośród innych krajów zachodniej demokracji, gdzie co prawda takim osobom stwarza się dobre warunki w specjalistycznych domach, ale nikt nie zapewnia im miłości. Podobnie jest z opieką nad małymi dziećmi. Żadna opiekunka, tak modna na Zachodzie, nie okaże tyle troski i miłości, co babcia, która bardzo często właśnie w Polsce podejmuje się opieki nad wnukami.

W jakich obszarach życia wolontariat jest, według pani, niezbędny?

– Wszędzie tam, gdzie służby pomocowe z wielu powodów napotykają na trudności ze świadczeniem swoich usług lub gdy one są po prostu niewystarczające, a także wtedy, gdy rodzina nie jest w stanie sobie pomóc. Wolontariusze docierają do osób samotnych, zagubionych, wspierają rodziny w opiece nad przewlekle czy terminalnie chorymi i pomagają im w przezwyciężeniu wielu trudności życiowych. To nie przypadek, że hospicja, także domowe, opierają się w dużej mierze na pracy wolontariuszy. Poznałam wielu młodych ludzi, którzy z wielkim oddaniem tam pracują. Podziwiam ich za wytrwałość i serce okazywane pacjentom. Najbardziej wzrusza mnie praca w hospicjum lub szpitalu dziecięcym, podejmowana m. inn. przez dorosłych laureatów Samorządowego Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Tym cierpiącym dzieciom ogromnie potrzebna jest miłość i życzliwość. Nie wszystkim mogą towarzyszyć mamy, bo nieraz mieszkają daleko. Wtedy czekają na swoją starszą przyjaciółkę-wolontariuszkę, która pogłaszcze po główce, pocieszy, poczyta bajki czy zorganizuje zabawę. Zwracam uwagę na wolontariat hospicyjny, bo jest on niewątpliwie najtrudniejszy, ale wolontariusze działają na wielu polach: oświatowym, kulturalnym, sportowym, młodzieżowym i stanowią trzon większości organizacji pozarządowych. Stawiam na młodych, może dlatego, że z nimi od lat pracuję i widzę ich aktywność.

Jest pani pionierką w promowaniu młodzieżowego wolontariatu w Polsce, zwłaszcza w Warszawie. Pierwsza edycja Samorządowego Konkursu Nastolatków „Ośmiu Wspaniałych”, którego była pani pomysłodawczynią, odbyła się 18 lat temu. Proszę powiedzieć, jak to się zaczęło?

– Początki były bardzo skromne. Jako warszawski samorządowiec zachwyciłam się spontaniczną inicjatywą dziewcząt, które przynosiły szkolne obiady staruszkom. Pomyślałam sobie, że warto promować tego typu postawy. Tak narodziła się idea konkursu, którą zaraziłam wielu społeczników i samorządowców. Po nazwę sięgnęłam do westernu „Siedmiu Wspaniałych”, który pokazuje, jak siedmiu facetów wypowiada wojnę złu i jak wygrywa. Wtedy Warszawa miała siedem dzielnic, więc tytuł korespondował z podziałem administracyjnym miasta. Po roku jednak ustrój stolicy się zmienił i dodano dzielnicę Ursus, więc przyjęliśmy nazwę „Ośmiu Wspaniałych” i tak już zostało. Dziś Samorządowy Konkurs Nastolatków „Ośmiu Wspaniałych” realizowany jest w całej Polsce. Laureatami zostają młodzi ludzie, którzy poświęcają swój wolny czas, by pomagać potrzebującym: dzieciom z domów dziecka, przebywającym w świetlicach, szpitalach, seniorom czy niepełnosprawnym. Inni angażują się w działalność na rzecz kultury, ochrony środowiska naturalnego lub zwierząt ze schronisk. Na stołeczne eliminacje szkoły ze wszystkich dzielnic przysyłają wielu wyróżniających się swoją postawą i działalnością uczniów w różnym wieku. Powstała zatem konieczność, co mnie bardzo cieszy, nagradzania zarówno dzieci ze szkół podstawowych tzw. „Ósemeczek” jak i młodzieży z gimnazjum i liceum tzw. „Ósemek”.

Co zainspirowało panią do założenia Fundacji „Świat na Tak” i jakie działania ona podejmuje?

– Do powołania organizacji pozarządowej zmobilizowali mnie laureaci i sympatycy Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Brakowało im merytorycznego zaplecza oraz formuły prawnej do działania w środowisku szkolnym. Odpowiedzią na to zapotrzebowanie było powołanie 4 grudnia, czyli w przeddzień Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, 1998 r. Fundacji „Świat na Tak”, której celem jest pomoc młodzieży, promowanie pozytywnych postaw i systemowe wsparcie klubów „Ośmiu” Młodzieżowego Wolontariatu. Nazwa Fundacji, zgodnie z naszym zamierzeniem, zawiera optymistyczny przekaz, korespondujący z hasłem Europejskiego Roku Wolontariatu. Fundacja podejmuje się organizacji dużych akcji jak np. bal dla niepełnosprawnych, Wigilia dla dzieci z domu dziecka czy eliminacje Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Możemy pochwalić się też działalnością na rzecz Polonii. Byliśmy współorganizatorami konkursów „Wspomnienie Solidarności w mojej rodzinie” i „Być Polakiem”, przeznaczonych dla dzieci mieszkających za granicą. Wielką wagę przywiązujemy do szkolnych Klubów Ośmiu Młodzieżowego Wolontariatu, ponieważ to właśnie w nich pracuje najwięcej wolontariuszy, którzy dzięki swojej regularnej działalności, kształtują charakter i stają się autorytetami w środowiskach rówieśniczych.

Jest pani autorką nowatorskiego programu wychowawczego „Wolontariat – wychowanie przez pracę i pomoc słabszym”. Na czym on polega?

– Dla 6,5 tys. wolontariuszy działających w 330 szkolnych Klubach Ośmiu Młodzieżowego Wolontariatu program jest swoistą busolą. Zakłada on systematyczną pracę w ciągu całego roku, poświęconą pomocy potrzebującym. W wolnym czasie, który nie koliduje z obowiązkami rodzinnymi i szkolnymi, wolontariusze podejmują różnorodne prace zgodne z własnymi predyspozycjami. Kluby są dla nich grupami wsparcia. Ich trzon stanowią często laureaci Konkursu „Ośmiu Wspaniałych”. Taka pozytywna grupa rówieśnicza motywuje do działania i przyczynia się do kształtowania ich wrażliwości, odpowiedzialności i systematyczności. Klubowicze przekonują się, że praca wolontariusza nie polega na akcyjności, chociaż organizują również akcje charytatywne, ale na sumiennej pracy ukierunkowanej na pomoc słabszym. Z radością stwierdzam, że są przypadki, kiedy prężnie działający Klub Ośmiu ma bardzo pozytywny wpływ na całą społeczność klasową, a nawet szkolną. Z reguły w tych szkołach są mniejsze problemy z przemocą i agresją wśród uczniów.

Jaka przyszłość czeka polski wolontariat młodzieżowy?

– Myślę, że nie tylko moja organizacja, ale i inne działające w Polsce przyczyniają się do coraz większego zaangażowanie młodzieży w wolontariat. Pracodawcy doceniają wolontariuszy i chętniej ich zatrudniają lub proponują staż, bo wiedzą, że mogą liczyć na ich kreatywność i obowiązkowość. Sądzę, że w przyszłości ośrodki badawcze odnotują wzrost zainteresowania wolontariatem wśród młodzieży. Jestem przekonana, że kampania w ramach Europejskiego Roku Wolontariatu, podczas polskiej prezydencji w UE, dobrze przysłuży się tej idei.

O wychowaniu religijnym w rodzinie

O wychowaniu religijnym w rodzinie

Z J. E. Księdzem Biskupem Andrzejem F. Dziubą, ordynariuszem diecezji łowickiej,

rozmawia Maria Wilczek

 

 

W ostatnich dniach sierpnia w Wyższym Seminarium Duchownym, w Łowiczu, zostało zorganizowane, pod patronatem Księdza Biskupa, spotkanie kilkuset katechetów i katechetek z diecezji, na którym podjęty został temat: „Trudności nauczania religii w szkole i drogi ich rozwiązania”. W wielu wypowiedziach powracał także wątek domowego wychowania religijnego. Chciałam zapytać, jak powinno wyglądać, zdaniem Księdza Biskupa, wprowadzenie dziecka w życie religijne w domu rodzinnym?

– Warto może na początku przywołać trzy wskazania Ojca Świętego Jana Pawła II, które dał w Łowiczu w dniu 14 czerwca 1999 roku: wspólna modlitwa dzieci i rodziców, wspólne uczestnictwo w niedzielnej Eucharystii i zachowywanie zwyczajów, tradycji religijnych, czyli m.in. modlitwa przed posiłkiem i po posiłku, zwyczaje świąteczne, związane z rokiem liturgicznym, noszenie medalika, uroczyste przeżycie wizyty kolędowej, pielgrzymki do miejsc świętych. Rodzice faktycznie uczą dziecko swoim przykładem. Dziecko obserwuje, naśladuje i pyta, wręcz zmusza rodziców do bycia pierwszymi katechetami. Dlatego zadanie to należy podjąć jak najwcześniej, choćby wydawało się, że jeszcze na to za wcześnie.

 

Dla wielu rodziców podjecie tego zadania nie wydaje się łatwe. Jakie zjawiska utrudniają dziś, zdaniem Księdza Biskupa, proces wychowania religijnego w domu?

– Można tutaj wskazać wiele zjawisk. Na pewno szybkie tempo życia i brak czasu dla dzieci (jeśli nawet rodzice ten czas mają, to często są zmęczeni, zestresowani i dzieci wręcz ich denerwują). Dalej, obojętność religijna rodziców, a więc brak osobistego świadectwa wiary. Wpływ mediów, które ukazują kłamliwy obraz Kościoła czy ludzi Kościoła. Także niekontrolowany dostęp do komputera, który może doprowadzić do tego, że dziecko wejdzie w niebezpieczny świat i zamknie się na świadectwo rodziców. Nieobojętny jest również kryzys rodziny wielopokoleniowej – przecież dziadkowie bardzo często byli pierwszymi osobami które uwrażliwiały dziecko na wartości religijne. Niewątpliwie, ważne jest szukanie pomocy dla samych rodziców. Warto im to uświadamiać także poprzez kazania, rekolekcje, spotkania formacyjne.

 

Które z doświadczeń, jeśli mogę o to zapytać, wyniesionych niegdyś przez Księdza Biskupa z domu rodzinnego, a dotyczące pogłębiania w nim wiary, warte byłyby upowszechnienia?

– Moje doświadczenie to rozmodleni rodzice. Niezwykli w swojej postawie ludzkiej i religijnej, w całej wielkiej miłości do nas, ale także we wzajemnej miłości. Na pewno odpowiedzialność, jaką nieśli razem, oddziaływała na nas. Oni już w sobotę przygotowywali się do niedzielnej Mszy świętej. Już wtedy trzeba było przygotować odświętny strój i mieć wyczyszczony rower. Pięknym wspomnieniem jest dla mnie czynienie znaku krzyża nad ziarnem, błogosławienie pól, zdejmowanie czapki przed krzyżem przydrożnym. Jakże wielkie było zaufanie Bogu, zwłaszcza w trudnościach, których w życiu nie brakowało. Była to przepiękna wiara „soborowa” niesiona na wsi przez moich rodziców. Ja tej wiary się uczyłem i uczę się nadal, kiedy sercem wracam do tamtych chwil i kiedy patrzę na moją mającą 93 lata mamę.

 

Z pewnością i ona dałaby wiele cennych rad naszym czytelniczkom. A jak, Księże Biskupie, powinien formować rodzic sam siebie, chcąc odpowiedzialnie prowadzić dziecko ku Bogu?

– Zawsze pozostaje pytanie o wiarę i uczestnictwo w życiu Kościoła, o sakramenty i modlitwę. Oczywiście, to jest pewne minimum, które winno być pogłębione przez osobiste poszukiwania, przez lektury, przez uczestnictwo w jakiejś grupie formacyjnej. Dokumenty Kościoła mocno akcentują katechezę dorosłych. W rzeczywistości ogranicza się ona do spotkań rodziców z okazji przyjęcia sakramentów świętych. Jednak wielokrotnie także i to sprowadzane jest do formalności w biurze parafialnym. Trzeba powiedzieć, że rodzice w ich odpowiedzialności wychowawczej, myślę tutaj o formacji katechetyczno-pedagogicznej, faktycznie nie otrzymują odpowiedniego narzędzia, a są pierwszymi, najważniejszymi wychowawcami. Ich praca wychowawcza często opiera się na intuicji rodzicielskiej, pięknej i dobrej, która niejako sama przychodzi poprzez fakt nowego życia. Korzystają z doświadczenia życiowego i z tego, co przekazali im rodzice, czasem sięgają do literatury wychowawczej.

 

Czy założenia nowych dokumentów programowych katechezy w Polsce uwzględniają wskazania dla rodziców?

– Nowe dokumenty katechetyczne – to jest Podstawa programowa katechezy Kościoła katolickiego” z 8 marca 2010 roku, i Ogólnopolski program nauczania religii rzymskokatolickiej w przedszkolach i szkołach, z 9 czerwca 2010 roku – nie formułują konkretnych wskazań dla rodziców. Jednakże odnajdujemy w nich pewne zalecenia co do współpracy z rodziną. Przykładowo można tutaj wskazać, odnośnie do przedszkola, że wychowanie religijne bazuje głównie na osobowości i dojrzałości religijnej rodziców – dziecko naśladuje postawy religijne rodziców, oni są bowiem dla niego najważniejszym autorytetem. Jawi się pilne zobowiązanie, aby opracować szerszy dokument, choć nie ulega wątpliwości, że inne dokumenty Episkopatu, dotyczące rodziny posiadają liczne wątki – choćby Służyć prawdzie o małżeństwie i rodzinie, z 19 czerwca 2009 roku.

 

Czy słuszne byłoby, zdaniem Księdza Biskupa, rozszerzenie na kursach przedmałżeńskich problematyki wychowania religijnego w rodzinie?

– Kursy przedmałżeńskie to wielkie dzieło Kościoła w wychowaniu religijnym. Obecnie najczęściej są rozdawane formularze z dwoma tematami: dzieci i stworzenie środowiska wychowawczego oraz kształtowania życia rodzinnego. Chodzi o życie religijne, organizacyjne rodziny i obyczajowe. Kursy przedmałżeńskie to spotkanie z ludźmi bardziej dojrzałymi, którzy już noszą w sobie znamię tworzenia nowej rodziny. Wydaje się, że byłoby słuszne, by więcej było tych treści na lekcjach religii, które potem wybrzmiewają w kursach przedmałżeńskich. Może warto przypomnieć, że błogosławiona Marcelina Darowska, założycielka Sióstr Niepokalanek z Szymanowa, już ponad sto lat temu w swoich szkołach wprowadziła jako obowiązkowe dla dziewcząt zajęcia z pedagogiki.

 

Wydaje się, że potrzebne byłyby też częstsze kontakty rodziców z katechetą. A jak powinny się te obopólne kontakty, Księże Biskupie, kształtować?

– Konieczna jest postawa szczerego dialogu w relacjach katechety z rodziną, a często tego dialogu brakuje. Rodzice nierzadko są obojętni wobec postaw swoich dzieci na katechezie, na wywiadówkach pomijają religię. Czasem można usłyszeć: „Religia nie przyda się na studiach”, „Czy może być jakiś problem z nauką religii?” Można zauważyć, że często, gdy pojawia się problem z dzieckiem na religii, rodzice obwiniają jedynie katechetę, usprawiedliwiając błędy swoich dzieci i swoje. Rodzice krytykują także nieudolność dydaktyczno-wychowawczą katechetów. I rzeczywiście można spotkać przypadki, że ktoś nie ma powołania do bycia katechetą.

Jeśli idzie o formy współpracy, to uważam za nie spotkanie indywidualne lub zbiorowe z rodzicami. Coraz większą popularnością cieszą się konferencje dla rodziców na temat ich zadań wychowawczych, organizowane przez dyrekcję bądź katechetów. Ważne jest, aby w przypadku trudności z dzieckiem, katecheta, jako pierwszy nawiązywał kontakt z rodzicami. Trzeba jasno powiedzieć, że zła jest postawa stawiania jedynie „jedynek” i straszenia niedopuszczeniem do sakramentów.

 

I na koniec zapytam, po którą z pożytecznych lektur, dotyczących wychowania religijnego, radziłby Ksiądz Biskup rodzicom sięgnąć?

– Sugerowałbym sięgnięcie po katechizm młodych Youcat. Także katechizm Taka jest nasza wiara, który jest adaptacją Katechizmu Kościoła Katolickiego. Wreszcie Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego – są to proste pytania i proste odpowiedzi. Gdyby zaś pytać o metodologię, to wiele jest książek religijnych i poradników dla rodziców, choć często jednak są to tłumaczenia książek, które nie przystają do naszej polskiej kultury i kultury Europy, przenoszą pewne modele z krajów o zupełnie innych trendach cywilizacyjnych. Tutaj potrzebne jest roztropne łączenie tradycji z nowoczesnością. Warto jednak korzystać z różnego rodzaju pomocy, bo można w porę odkryć swoje niedoskonałości w dziele, jakim jest wychowanie religijne i formacja sumień.

 

Dziękuję, Księże Biskupie, za tę rozmowę, która, jak wierzę, pomoże rodzicom częściej stawiać sobie pytanie: czy i jak staram się zbliżyć moje dziecko do Boga?

POD TWOJĄ OBRONĘ...

POD TWOJĄ OBRONĘ...

Anna T. Pietraszek

 

 

Budzę się w namiocie, na środku lodowca. To nie jest takie, ot budzenie się, jak w namiocie na campingu przy bułgarskiej plaży, to zupełnie inny świat. Namiot rozświetla się, gdy ustępuje ciemność nocy. Tu, wysoko w górach Hindukuszu, w Pakistanie, na wysokości ponad 5 500 m n.p.m, brzask nastaje błyskawicznie, jasno robi się od razu, bo każde światło słońca, odbite choćby od przeciwległej skalno-lodowej ściany góry rozprasza się z wielką mocą wśród śniegów, na lodzie, wśród seraków...

Otwieram oczy, bo jasno, to zapewne nie później niż 4.30, w namiocie bardzo jeszcze zimno, w nocy było -20 stopni, lodowiec marzł z hukiem szczelin, kurczyły się lodowe warstwy pod namiotem, pogłos pękającego, ruchomego lodu z tych dalekich głębi już od paru tygodni nie jest taki straszny, mogłam przywyknąć. Teraz poczekać trzeba, aż pierwsze promienie słońca dojdą do namiotu, na wprost jest wielka przełęcz i zza niej przebiją się te pierwsze promienie. Wtedy od razu stanie się upalnie i duszno w namiocie, ale na tyle ciepło, że będzie miło wstać. Czekam na słońce... znowu przymykam oczy, z lubością zaszywam się w wygrzanym śpiworze, tam robię znak krzyża, składam dłonie i szepczę: – Babciu Emilio, jesteś tu ze mną, prawda? – przestaję na chwilę oddychać, jakbym chciała usłyszeć jej odpowiedź, zwykle czułam wtedy przypływ ciepła, taki jedyny w swoim rodzaju powiew gorący, jakby babcia już-już stawała przy mnie, obejmowała swoimi dłońmi... czułam wyraźnie jej obecność... wtedy mówiłam takie słowa, szeptem, tam w śpiworze skryta: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... o Pani nasza... Pocieszycielko nasza...”.

Gdy kończyłam modlitwę, słońce już rozgrzewało namiot, koledzy byli pierwsi do wstawania, wyskakiwali z namiotu, gdzieś-tam kryli się za głazami„na siusiu”, ale tym samym dawali mi czas, bym bez skrępowania wygrzebała  się z puchowego wnętrza śpiwora.

Wtedy miałam 20 lat... może 25... od 5 albo 10 lat niemal mieszkałam w górach, w Tatrach, czy w Hindukuszu, z wyprawy na wyprawę. Nie było czasu na chodzenie do kościoła, zresztą, kto by tam się tym przejmował, w szkole nie było wówczas lekcji religii, w telewizji nic na temat wiary, książek religijnych w księgarniach nie było...

Tylko te właśnie słowa, modlitwa. Wtedy była ona dla mnie jakby... zaklęciem.

 

Moja babcia, Emilia, przyjechała z Kresów, z Nowogródczyzny, repatriowała się z wielkim trudem, był już tam Związek Radzieckich Republik, ale jakoś udało jej się wyrwać z młodszą córką, a moją ciocią. Moi rodzice razem przeżyli wojnę w Warszawie, mama wygnana z płonącego domu, ojciec zabrany do obozu. Bóg ich ocalił i odszukali siebie. Babcia dotarła do Szczecinka, w Warszawie rodzice mieszkali na gruzach. Gdy ja się urodziłam, w 50. latach, gruzy uprzątnięto, rodzice znaleźli schronienie w starym domku pod miastem, ściągnęli ciocię i babcię. I mama mówiła, że bywała o mnie aż zazdrosna! Babcia nie odstępowała mnie na krok, całymi dniami. Uczyłam się chodzić pod okiem babci, pokazała mi, jak przytrzymywać się... futra na szyi psa, mego rówieśnika, owczarka alzackiego, urodziliśmy się tego samego dnia! Stawałam na nóżki, chwytałam szyję psiska, wtulałam się i szliśmy! A babcia nadzorowała. Gdy pierwszy raz mogłam samodzielnie, trzymana przez babcię za rączkę, potykając się i przysiadając co chwila, pójść w szeroki świat, babcia wyprowadziła mnie niczym na step – pamiętam ten obraz dokładnie! Idziemy... dom znika... otwiera się niczym nieograniczona przestrzeń, wysokie trawy... jakaś plątanina zieleni... to ogórki na grządce... babcia pokazuje, jak je zrywać, łapię za pęd, ciągnę, podnosi się cała pajęczyna ogórkowych pędów, urywa się nagle, ja siadam na pupie, ale w ręku trzymam pierwszy w życiu zerwany ogórek. Babcia trzyma mnie cały czas, malutka dłoń w jej mocnej ręce, a ja eksploruję świat. Babcia szepce coś. W drugiej dłoni ma sznurek paciorków... różaniec. I tak sobie chodzimy, taka moja pierwsza i następne wyprawy. Z babcią Emilią nie odczuwałam żadnego lęku do świata, wobec przestrzeni i drzew, wobec zwierząt, psów, kur, kotów, ptaków.

Gdy chorowałam, w nocy chwytały mnie bolesne ataki kaszlu, biegłam do babci, do jej pokoju, siadałam przy niej, a ona bez słowa gładziła obolałe plecy... tak było spokojnie, cierpienie nie miało przy niej żadnego znaczenia, rozkosz płynąca spod babcinej dłoni, jakiś błogi spokój spływający aż do płuc jakby... choroba mijała, usypiałam na babci ramieniu, wtedy ona szeptała te same słowa: „Pod Twoja obronę uciekamy się...”. A gdy już usnęłam, umęczona atakiem, układała przy sobie, na tej samej poduszce i tak spałyśmy, do świtu.

 

Tu, w namiocie w Hindukuszu, tak jak i wszędzie przedtem, jak w Tatrach, w schroniskach, czy w ścianach tatrzańskich, gdy świtało, a my przetrwaliśmy ciężki, mroźny biwak w ścianie, gdy tylko otwierałam oczy, mówiłam: „Pod Twoją obronę...”. A obraz babci natychmiast pojawiał się w moim sercu.

Gdy po całym dniu sportowej walki w ścianie, czy w lodowych zerwach, wczołgiwaliśmy się do namiotu, brudni, śmierdzący od potu, byle szybko do śpiwora, byle trochę ciepła wnieść ze sobą i tam zachować na noc, gdy już w ciszy namiotu opadały powieki, znowu powracało ciepło babci w sercu, jej obraz, mglisty, zapamiętany wyrywkowo...miałam 5 lat, gdy babcia umarła, ale dla mnie nie umarła nigdy. Nie byłam na jej pogrzebie. Nie pożegnałyśmy się. Miała czekać, dlaczego nie czekała?! Wyłam z rozpaczy, przywieziono mnie z dworca do domu, a tam JEJ nie było! Byłam w sanatorium, daleko, każdego dnia tęskniłam, jadłam wszystkie pigułki, te gorzkie też z uśmiechem, nie płakałam podczas bolesnych zastrzyków, byle tylko nikt na mnie nie złościł się, bo a nuż... nie pozwolą „jutro” już wrócić do babci?! Gdy wróciłam, jej nie było. Pamiętam ten obraz – świat, dom, rozległe pola, nagle wszystko ogarnął zmierzch... łzy lały się nieprzerwanie...wołałam: – Kiedy babcia wróci?! Nikt nie umiał mi wytłumaczyć. Spędzałam długie godziny bez ruchu, przy oknie, wpatrzona w ścieżkę prowadzącą do domu... czekałam... pies leżał przy moich stopach, aby nie marzły... czekaliśmy...

Potem trzeba było pójść do szkoły, potok życia zagarnął i mnie. I jakoś pewnie w duszy, w uszach wciąż był ten szum, nieustanny szum... przesuwane paciorki... i słowa „Zdrowaś... Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. W I klasie poszłam na katechezę, do kościoła parafialnego. Odprowadzał mnie czasem pies. Czasem czekał, aż wyjdę. Znowu taki obraz: idziemy, pies obok, przy nodze, do domu przez puste pola... nie boję się tej przestrzeni... obce psy też mnie nie przerażają... idę, szepczę: – Pod Twoją obronę... I nie ma żadnego lęku! Tak do samego domu.

I tak już było stale. Rano, wieczorem, albo gdy sama zostawałam, chora, w domu, wszyscy byli w szkołach, w pracy, a ja w pustym domu, ale z psem... ktoś stuka mocno w drzwi, rodzice zabronili otwierać. Serce jakoś wali szybko. Nagle, jakaś obca twarz zagląda w okno, chowam głowę pod kołdrę i szepcę: „Pod Twoją obronę...”. A pies ujada, skacze do okna, szczerzy zęby, nieznajoma postać odskakuje, jestem bezpieczna, dom też.

 

Pewnego dnia, w górach Pakistanu, rano mieliśmy ruszać, w sporej grupie, z ciężkimi plecakami, transportując żywność i sprzęt do wyższego obozu, na 6 000 m n.p.m. Ruszaliśmy spod namiotu na środku lodowca, 10 kilometrowej długości i 3 kilometrowej szerokości „rzeki lodu“. Na przełamaniu lodowca, jakieś ze 4 km dalej i wyżej, wypiętrzała się ogromna bariera seraków, może 500-metrowa? Seraki, to wielotonowe bryły lodu i śniegu, bardzo groźne. Należy je obejść – tu mamy wybór, z lewej albo z prawej strony, krawędziami, tam jest łagodniej, seraki mogą tylko zahaczyć spadając, dlatego wychodzimy tuż przed świtem, by bryły lodu były mocno zmrożone, związane ze sobą. Ktoś rzuca, żeby dziś pójść krótszą i mniej stromą trasą, tą z prawej strony bariery lodowej. Jest wcześnie, powinno się udać... ale tu, gdzie mniej stromo, to i serakom łatwiej spadać, wiemy to, ale niesiemy bardzo ciężkie ładunki. Kierownik decyduje: – Dobrze, idźmy z prawej.

Nawet się ucieszyłam, nie byłam tak silna jak koledzy, no, to dam jakoś radę. I gdy tylko tak pomyślałam, nagle jakby ciężka ręka schwyciła mnie za ramię, musiałam stanąć. Poczułam ciepło... babcia Emilia! To ona, czułam to, trzyma mnie, nie pozwala iść, popycha w lewo! Spływa w myślach modlitwa: „Pod Twoją obronę, uciekamy się...”. Stoję, nie mogę zrobić kroku w prawo. Proszę wreszcie kolegów, nie, nie, idźmy z lewej strony! Złoszczą się na mnie, hej, co cię napadło?! Po co tyle drogi nadkładać?! Dostrzegli jednak moją dziwną minę, przerażone oczy... i błaganie: – Nie wiem, chłopaki, co jest ze mną, ale ja tym obejściem z prawej nie pójdę, nie wiem co to, boję się! – Oczywiście, dostało mi się, że to tak z tymi babami, a ta to jeszcze za młoda na takie wyczyny, itp... Poszliśmy. Było mi wstyd w sercu, jakaś obawa, może ja jakaś... nienormalna...?

W połowie tej drogi, po pewnie jakichs 5-6 godzinach wspinaczki, w upalnym słońcu (bo na lodowcu w dzień, na tej wysokości bywa i + 30 stopni), odpoczywamy nareszcie dłużej, możemy posiedzieć, otwieramy jakieś konserwy, pijemy i pijemy... żartujemy, ktoś opowiadał kawały, aż nagle... straszny ryk, drży cała okolica, to wielka lawina śnieżno-lodowa, znad bariery seraków! Porusza seraki! Wyrywa te wielotonowe bryły i toczy je przed sobą, w chmurach śniegu i lodu... i ta straszliwa rzeka lodu mknie wprost na skraju bariery, po jej prawej stronie! Tam, w samym centrum lawiny, bylibyśmy wszyscy... gdyby...

Koledzy pobledli... patrzą na mnie bez słowa. Składam ręce, robię znak krzyża i szepczę: „Pod Twoją obronę, uciekamy się, święta Boża Rodzicielko, o Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza...”.

 

I mówię tak już codziennie. Moja babciu Emilio, wciąż tęsknię za twoimi dłońmi, bezpiecznymi ramionami, za ciepłem twoich rąk. TAM jesteś, uprosiłaś nam ocalenie, ONA czuwała, tak?

Pochodzili z rodzin wielodzietnych

Maria Żmigrodzka

 

Upowszechnia się fałszywy pogląd, że posiadanie większej liczby dzieci oraz istnienie rodzin wielodzietnych to przejaw patologii, zacofania i braku rozsądku. A przecież nierzadko, to właśnie osoby pochodzące z dużych domowych wspólnot, gdzie warunki bytowe nie zawsze były najlepsze, zaznaczają się pozytywnie i często na stałe, w życiu środowiska, społeczeństwa, narodu, a nawet całego świata. Przykładów nie trzeba daleko szukać.

Któż nie zna i nie podziwia ofiarnej drogi pięknej zakonnej postaci, „Małej” św. Teresy od Dzieciątka Jezus – karmelitanki bosej, obdarzonej tytułem Doktora Kościoła powszechnego, autorki „Dziejów duszy”, patronki Francji (obok Joanny d’Arc), Karmelu, sióstr terezjanek, misji katolickich, Rosji; opiekunki hodowców kwiatów i starych ludzi. Pochodziła ze skromnej, pobożnej rodziny, gdzie przyszło na świat dziewięcioro dzieci; z nich dorosłego wieku dożyło pięć córek. Cztery siostry: Maria, Paulina, Celina i Teresa, wstąpiły do karmelitanek, piąta, Leonia – do klarysek.

Kanonizowany w 2009 roku w Watykanie św. Zygmunt Szczęsny Feliński – wykładowca Akademii Duchownej w Petersburgu, wielki patriota; przed powstaniem styczniowym arcybiskup metropolita warszawski, biskup tytularny Tarsu, obrońca niezależności Kościoła polskiego i prawa rodaków do wolności, za co z nakazu cara spędził na wygnaniu w Jarosławiu nad Wołgą 20 lat – znany był z działalności charytatywnej i służby ubogim. To także założyciel zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi, wielu zakładów wychowawczych i szkól ludowych, gorliwy duszpasterz i spowiednik. Posiadał pięcioro rodzeństwa, jeden z jego braci został również kapłanem. Jako chłopiec – po przedwczesnej śmierci ojca i zesłaniu matki, potem szwagra, z którym na Sybir, dobrowolnie, towarzysząc skazanemu mężowi, udała się siostra przyszłego arcybiskupa, Paulina – dzięki pomocy krewnych i wielu dobrych ludzi zdobył wszechstronne wyższe wykształcenie. Ukończył studia matematyczne w Moskwie, humanistyczne w Paryżu – na Sorbonie i College de France. Przygotowanie do stanu kapłańskiego rozpoczął w seminarium duchownym w Żytomierzu, skąd po roku przełożeni skierowali go do Akademii Duchownej w Petersburgu. Wszędzie odznaczał się pilnością i czynił dużo dobrego.

Kardynał August Hlond– syn dróżnika kolejowego na Śląsku, salezjanin, biskup diecezjalny, potem metropolita gnieźnieński i warszawski, Prymas Polski (1926-1948), Sługa Boży, oczekujący zakończenia toczącego się w Rzymie procesu beatyfikacyjnego, był bratem Anny i trzech salezjanów – Antoniego, Ignacego i Jana. Podobnie ksiądz Stefan kardynał Wyszyński, Prymas Tysiąclecia, miał trzy siostry: Natalię, Stanisławę i Janinę; matka zmarła przy porodzie kolejnej córeczki, żyjącej tylko tydzień.

Ogłoszona świętą w 2000 roku siostra Faustyna, z domu Helena Kowalska (1905-1938), bez wykształcenia, trzecie spośród dziesięciorga dzieci niezamożnych rolników, zarabiała jako pomoc domowa, aby wnieść swoje wiano do upragnionego  przez siebie zakonu. I ją właśnie wybrał Zbawiciel, by przypomniała światu o Miłości Miłosiernej Boga. Jej życie i dzieło wszyscy znamy. Gdzie zatem może tu być mowa o patologii? Podobnie zresztą, jak w poprzednich wypadkach.

A osoby świeckie? Tadeusz Kościuszko – czwarte dziecko miecznika brzeskiego, pułkownika regimentu buławy polnej litewskiej – bohater Polski i Stanów Zjednoczonych. Czy w ogóle należy komukolwiek go przedstawiać?

Adam Mickiewicz– ojciec sześciorga dzieci: Marii. Heleny, Władysława, Józefa, Aleksandra i Jana. Józef Ignacy Kraszewski –zasłużony polski pisarz, w czasie zaborów, gdy nie istniała polska szkoła, mówiący rodakom o naszej przeszłości w wielkim cyklu swoich powieści – był najstarszy spośród pięciorga rodzeństwa: Konstancji, Jana, Franciszka, Augusta i Kajetana – też autora opowiadań i powieści.

Jerzy Żuławski– znany filozof, pisarz, dramaturg, podróżnik, publicysta, poeta, taternik, współzałożyciel Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, uczestnik I wojny światowej, zmarły w 1915 r. na tyfus w dębickim szpitalu – pozostawił po sobie trzech synów, niezwykle do dzisiaj zasłużonych dla polskiej kultury. Marek – dał się poznać jako artysta malarz, grafik, eseista i kompozytor, krytyk i tłumacz poezji angielskiej; Wawrzyniec –to pisarz, muzykolog, członek Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego, znany taternik i ratownik górski. Juliusz – pisarz, tłumacz, entuzjasta turystyki, prezes polskiego Pen Clubu.

Władysław Jasińskips. „Jędruś”(poległ w 1943 r.), od którego wywodzi się używana ogólnie nazwa polskich partyzantów, „jędrusiów”, dowódca oddziału leśnych żołnierzy w kieleckiem i sandomierskiem, a także organizacji „Odwet” i twórca jej podziemnego pisma. Był magistrem prawa UW i nauczycielem; miał czterech braci i dwie siostry (Stanisław zginął w Auschwitz – 1943), wszyscy walczyli o wolność i pomagali potrzebującym.

Zasłużony dla kultury i nauki nie tylko polskiej jest ród Birkenmajerów, działający od początku poprzedniego stulecia do chwili obecnej. Jego liczni członkowie zasłynęli jako uczeni w zakresie nauk ścisłych, geofizyki, filozofii; także bibliotekoznawstwa, historii nauki i literatury, pisarze i tłumacze. Mają na swoim koncie po kilkaset prac naukowych. Gdy zaszła potrzeba, brali udział w walkach o wolność Polski i za nią ginęli. Byli miłośnikami gór, turystami, wytrawnymi wspinaczami i taternikami. Np. Krzysztof Birkenmajer (ur w 1929 r.) – został czołowym geologiem i polarnikiem na miarę światową; uczestniczył w kilkunastu ekspedycjach badawczych na Spitzbergen, Grenlandię i na Antarktydę Zachodnią.

I jeszcze spojrzenie współczesne za granicę. Mająca dwanaścioro rodzeństwa, wśród którego – co podkreślała – każdy czuł się kochany, jak jedynak – św. Gianna Beretta Molla (kanonizacji dokonał w 2004 r. Jan Paweł II), młoda włoska lekarka, szczęśliwa w małżeństwie, pełna urody i radości życia matka trojga dzieci. spodziewając się czwartego, zachorowała na nowotwór. Odrzuciła możliwość aborcji, jaka dawała szansę całkowitego wyzdrowienia; poprzestała na usunięciu guza, by nie naruszyć rosnącego w niej życia. Zmarła kilka dni po porodzie (1962) wskutek komplikacji i ostrej sepsy. Urodzona wtedy córka, obecnie lekarka, bierze udział w różnych kongresach i odbywa liczne spotkania w wielu krajach, mówiąc ludziom o pięknym życiu swojej świętej matki.

W ostatnich tygodniach prasa katolicka podała wiadomość, że w Indiach zmarła matka, która wydała na świat piętnaścioro dzieci. Sześciu synów wybrało stan kapłański ( w ich gronie jest jeden biskup), a spośród siedmiu córek cztery wstąpiły do różnych zakonów.

W Polsce – wbrew pozorom – mamy także i obecnie dużo wielodzietnych rodzin, pełnych prawdziwej miłości, oddanych pracy, nauce, modlitwie, działalności oazowej, Kościoła Domowego, wolontariatowi czy służbie harcerskiej i wybranym przez siebie zawodom. Znajdują czas na wspólne towarzyskie spotkania bez alkoholu, turystyczne wędrówki i mądrze uprawiany sport. Rozsądnie budują swe osobiste drogi, wnosząc zarazem liczący się wkład w codzienność kraju. Należą do wartościowych, aktywnych, grup obywatelskich, godnych naśladowania, dalekich od patologii czy życia na cudzy koszt. Przykładem jest pochodzące z Częstochowy dziewięcioosobowe rodzeństwo Pospieszalskich, znane powszechnie z muzycznych talentów. Tworzą ciekawe grono, wiele wnoszące w rozwój i kształt współczesnej muzyki polskiej – wśród nich Jan – kompozytor piosenek religijnych, menedżer, scenarzysta, współreżyser filmów dokumentalnych, publicysta i dziennikarz telewizyjny; także jego syn Franek – kontrabasista i córka Barbara – skrzypaczka. Muzykę wybrał podobnie brat Jana – Mateusz Pospieszalski, a także synowie Łukasz i Marek; również brat Marcin, jego żona Lidia – wokalistka, synowie Nikodem i Mikołaj. Muzykują z wielkim powodzeniem bracia Karol i Paweł oraz ich dzieci.

Spójrzmy więc uważnie i życzliwie wokoło, na naszych krewnych, sąsiadów i znajomych; znajdziemy tam podobne domowe wspólnoty. Szczęśliwe, kochające się wzajemnie, pracowite, przepojone modlitwą, pełne radości życia. Szanujmy trud rodziców i opiekunów tych rodzin, pomagając, gdy zajdzie potrzeba. 

BOHUSLAV I SUZANNE

Andrzej Babuchowski

 

            „Kocham język francuski, jako mowę moich przodków, a według tradycji jestem potomkiem francuskiego żołnierza, który zamieszkał w Czechach w osiemnastym wieku...” - mawiał do swoich synów wybitny poeta chrześcijański (autor kilkunastu zbiorów wierszy), tłumacz, malarz, grafik i wydawca, BOHUSLAV REYNEK (1892-1971). Później okazało się, że jego ród ma hiszpańskich antenatów, którzy na ziemi czeskiej osiedlili się podczas wojny siedmioletniej. Ale dla Bohuslava nie miało to już znaczenia. Jego największą miłością pozostała do końca życia francuszczyzna, francuska kultura, a przede wszystkim... francuska żona, poetka Suzanne Renaud.

            Urodzony 31 maja 1892 roku, jako syn zarządcy ziemskiego majątku w Petrkovie, maleńkiej wioski na Wyżynie Czesko-Morawskiej, Bohuslav typem urody istotnie przypominał Hiszpana, a samo nazwisko jego przodków w pierwotnej wersji brzmiało podobno „Rengo”, co w języku hiszpańskim znaczy „kulawy” lub „zmęczony”. Na zachowanych fotografiach oglądamy przeważnie sędziwego już mężczyznę w grubych okularach, z długimi siwymi włosami, rozczesanymi „artystycznie” na boki, siedzącego przy piecu i zajętego obieraniem kartofli, głaszczącego koty lub wodzącego rylcem po metalowej tabliczce. Ulubionym „azylem” Bohuslava była ogrodowa altanka, w której nocą „szeleściło, chrobotało i bzyczało” wszelkie stworzenie, z myszami, kotami i komarami na czele, ale najpiękniej było za dnia w czasie deszczu, gdy „gęste krople szaleńczo bębniły o dach”. Przetworzone ślady owych wrażeń zmysłowych niejednokrotnie znajdujemy w wierszach „samotnika z Petrkova”.

            Czy rzeczywiście był samotnikiem? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Być samotnikiem niekoniecznie znaczy być „odludkiem”; synowie poety, Jiří i Daniel, twierdzą, że „samotność mu nie przeszkadzała”, o czym świadczy spore grono przyjaciół, także wśród francuskich twórców. Reynek spotykał się z nimi często, jeszcze zanim poznał Suzanne. „Zapomniałem ostatnio – pisze w październiku 1920 roku w liście do Josefa Floriana – przekazać Panu pozdrowienia od Bernanosa. Byliśmy razem w La Salette. Wspominaliśmy Bloya i Pana...” (potem, pod koniec lat dwudziestych, Reynek wspólnie z Janem Čepem przełoży słynną powieść Bernanosa Pod słońcem szatana). Być może określenie „samotnik” ma raczej związek z bezkompromisową postawą moralną i artystyczną Reynka, z jego niezachwianą wiarą i niezgodą na zło, które wówczas zaczęło plenić się na wielką skalę w świecie.

            Przygoda ze sztuką zaczęła się od poezji, a konkretnie od przekładów z języka francuskiego. Decydującą rolę odegrała tu znajomość z Josefem Florianem, niezwykłą, można by dziś powiedzieć, „kultową” postacią życia literackiego Czech w początkach XX wieku, wydawcą i popularyzatorem zachodnioeuropejskiej literatury katolickiej. W prywatnej oficynie Floriana we wsi Stará Říše na Morawach ukazywały się dzieła najwybitniejszych myślicieli i pisarzy ówczesnej epoki. Tam właśnie wydawał Reynek swoje przekłady takich autorów, jak Oskar W. Milosz, Charles Péguy, Paul Claudel, Francis Jammes, Max Jacob, czy Tristan Corbier, a z literatury niemieckojęzycznej zwłaszcza Trakl, Novalis i Rilke. Tam też publikował swoje własne utwory poetyckie. Religijna wiara Reynka przybiera w owym czasie kształt zbliżony do tego, jaki na przełomie XIX i XX wieku lansowali pisarze i filozofowie francuscy, zwłaszcza Leon Bloy, którego koncepcje odnowy katolicyzmu były silnie związane z objawieniami w La Salette i głoszonym wówczas orędziem.

            Na początku lat dwudziestych Bohuslav Reynek zawiera najważniejszą znajomość swego życia. Poszukując  nowych autorów do tłumaczenia, natrafia na tomik młodej francuskiej poetki z Grenoble – SUZANNE RENAUD, zatytułowany Ta vie est là, i postanawia przełożyć jej wiersze na język czeski. Oboje przez kilka lat korespondują ze sobą. Suzanne, córka francuskiego oficera, interesuje się też literaturą angielską, tłumaczy poezje Johna Keatsa. Ma opinię kobiety bardzo eleganckiej, nazywana jest czasami - nie bardzo wiadomo dlaczego – „hiszpańską damą”, mimo że jej matka z pochodzenia była Włoszką (panieńskie nazwisko Tartari). W bezpośrednich kontaktach z ludźmi Suzanne odznacza się ujmującą prostotą i szczerością.

            „Tata pojechał prosić mamę o rękę, a ona zastanawiała się przez dwa lata” – wspominają Jiří i Daniel Reynkowie w książce pt. Kdo chodí tmami (Kto chodzi w ciemnościach), będącej wywiadem-rzeką. Francuska wybranka serca obawia się życia w nowych, nieznanych warunkach.  Bohuslav prosi ją: „Pozostawmy przyszłość otwartą. Módlmy się”. W korespondencji między Bohuslavem a Suzanne nie brak miejsc zabawnych: „Będę teraz miała ucznia w osobie pewnego małego Chińczyka... Byłam niedawno u starego przyjaciela naszej rodziny – notariusza. Myślę, że nie za bardzo wie, jaka jest różnica między Chińczykami a Czechami”. Inni Francuzi z kolei biorą Reynka za polskiego szlachcica: „Czekali, że przyjedzie pan Wołodyjowski. Wszystko znali tylko z literatury, z powieści” – komentują synowie poety.

            Wreszcie 13 marca 1926 roku Bohuslav i Suzanne biorą ślub w kościele św. Józefa w Grenoble. W metryce ślubu imię Bohuslav zostaje zapisane w wersji francuskiej: Timothée, co znaczy to samo, czyli: Ten, który sławi Boga.  Uroczystość jest bardzo skromna. „Mama potem wielokrotnie cytowała moją matkę chrzestną – czytamy w wywiadzie – »Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Ślub z jednym świadkiem i wesele z jednym gigot (udem cielęcym)«”.

            W tym samym roku Reynek wydaje czeskie przekłady wierszy swojej żony w Petrkovie pt. Zde tvůj život (Tu jest twoje życie). W 1928 roku przychodzi na świat pierwszy syn Reynków – Daniel, a przeszło rok później – Jiří.

            „Z mamą rozmawialiśmy po francusku, ponieważ przez długi czas nie mogła nauczyć się czeskiego, z ojcem natomiast – po czesku. Potem jednak mama opanowała ten język i dobrze nas rozumiała, a kiedy musiała coś uściślić, zwracała się z pytaniem do nas. Kiedy byliśmy już starsi i mieliśmy jakieś wątpliwości w kwestii francuszczyzny, to z kolei zwracaliśmy się do niej i bardzo ją to cieszyło”.

            Przez pierwsze dziesięć lat rodzina mieszka na przemian: latem – w Petrkovie, zimą – w Grenoble. Bohuslav, który we francuskim mieście czuje się jednak trochę obco, lubi włóczyć się po jego peryferiach, zapuszcza się w dalsze okolice, przypominające krajobraz Petrkova. Wstaje o trzeciej nad ranem i w ciszy pracuje nad swymi przekładami, a w dzień obserwuje ulicę i przenosi na papier: mansardę, dachy Grenoble, śpiącego kota, śnieżny pejzaż... Samotne wyprawy nie przeszkadzają Reynkowi w rozwijaniu przyjacielskich kontaktów z malarzami i pisarzami, którzy go cenią i podziwiają za to, że z iście słowiańską czułością i nostalgią potrafi oddać ducha francuskiej prowincji. W galeriach Grenoble Reynek bez najmniejszych kłopotów sprzedaje swoje prace.

            „Mama zawsze pod koniec lata nalegała, żeby jechać do Francji – wspominają synowie – podczas gdy tata odkładał ten wyjazd. Na wiosnę było odwrotnie. (…) Mama narzekała, że kiedy w połowie kwietnia przyjeżdża do Petrkova, w ogrodzie jest zaledwie pięć, sześć narcyzów, a w Grenoble kwitną już wtedy glicynie (…) Petrkov to była wolność, przyroda, zwierzęta, koledzy, mnóstwo miejsca, nie jakieś tam zamknięte mieszkanie. W Grenoble mama często miewała wizyty, które bawiły nas dopóty, dopóki nie zjedliśmy ciastek. Francuzi są jednak bardzo rozmowni i odwiedziny nieraz się przeciągały”.

            W połowie 1936 roku Suzanne i Bohuslav jadą do Petrkova na pogrzeb ojca poety i nigdy już do Grenoble nie wrócą. Życie w Petrkovie staje się coraz trudniejsze. Wygasa umowa dzierżawna i czesko-francuska para poetów sama musi się zająć gospodarstwem. W roku 1944 majątek rekwiruje dowództwo SS. Bohuslav zamieszkuje z rodziną u Florianów w Starej Říšy. Wrócą stamtąd po wyzwoleniu w 1945. Trzy lata później następuje w Czechosłowacji komunistyczny pucz i zaczynają się nowe kłopoty. Komuniści pozostawiają Reynkom tylko dom i malutki skrawek ogrodu. Całą resztę przejmuje spółdzielnia produkcyjna. Suzanne do końca życia nie zobaczy już swojego Grenoble. Poświęci się zajęciom domowym i wychowaniu dzieci. Lubi gotować, choć w sprawach kulinarnych jest wybredna: „Mama przyrządzała francuskie potrawy. Czeskie jedzenie zupełnie jej nie wychodziło, a tę najprostszą wiejską kuchnię uważała za barbarzyńską”. Mimo codziennego zabiegania Suzanne znajduje czas na sprawy duchowe. Synowie widują ją często z różańcem w ręku.

            Przed wojną, oprócz wspomnianego tomiku Suzanne Renuad Zde je tvůj život, ukazał się w czeskim przekładzie poemat Suzanne Renaud - Křídla z popela (tytuł oryginału Ailes de cendre), ozdobiony grafiką męża-tłumacza. Po wojnie, do 1948 roku, Suzanne drukuje wiersze i artykuły w czeskich czasopismach. Jej poezją zachwyca się wybitny czeski krytyk literacki i wydawca Jan Strakoš.  Suzanne doczekała się wydania swoich wierszy w edycji Magnificat w roku 1946: Dveře v přítmíLa porte grise, natomiast francuskiego wydania poematu z jego czeskim przekładem Mezi psem a vlkemEntre chien et loup – już nie. Pisze więc wiersze, które światło dzienne ujrzą dopiero po jej śmierci. Żyjąc ponad dwadzieścia lat „za żelazną kurtyną”, z godnością przyjmuje swój los. Umiera w roku 1964 i zostaje pochowana w miejscowości Svatý Křîž, niedaleko Petrkova. Bohuslav, podobnie jak Suzanne, przez cały okres komuny nie przejmuje się zakazem publikacji, nadal pracuje twórczo i to ze szczególną intensywnością, chociaż „do szuflady”. Nie użala się. Wie, że komuniści i tak postąpili z nim o wiele łagodniej niż z dziesiątkami wybitnych czeskich intelektualistów, których w tamtym czasie skazywali na długoletnie więzienie. Przynajmniej pozwolono mu na hodowanie kozy i paru owiec.

            „Dojenie kózki ma w sobie coś z poezji... – pisał w liście z 22 września 1951 roku do jednego ze swych francuskich przyjaciół – Człowiek pochyla się... Opiera czoło na jej brzuchu... Czarny kamyk jej wymienia staje się łagodny jak obłoczek i wypuszcza świetliste promienie mleka. Mleka, które się pieni, kipi, opada. A koza czeka i oblizuje ci szyję łapczywym, gorącym językiem”.

            Kiedy jesienią 1971 roku Bohuslav Reynek opuścił ziemski padół, na pogrzeb do maleńkiego Petrkova przybyło kilka tysięcy osób, wśród których znalazły się najwybitniejsze postaci ówczesnego podziemia kulturalnego Czechosłowacji, z późniejszym prezydentem Václavem Havlem na czele. Nie trzeba dodawać, że w czasach husakowskiej „normalizacji” tego rodzaju manifestacja wymagała sporo odwagi. Dziś w wolnej Republice Czeskiej twórczość poetycka i plastyczna Reynka przeżywa prawdziwy renesans, a on sam uważany jest za jednego z najbardziej nietuzinkowych artystów czeskich XX wieku. Dodajmy: niemała w tym zasługa jego francuskiej żony Suzanne, obok której spoczywa na wiejskim  cmentarzu

 

           

            

POLSKA MISJA MEDYCZNA

Wszyscy moi bliscy wyjechali do Polski: mamusia, tatuś i bracia. Tu, na Ukrainie, zostali dziadziuś z babcią. Zawsze byli dla nas bardzo dobrzy. To jasne, że ktoś musiał zostać, żeby się nimi opiekować. Więc zostałam…

Tatuś złożył papiery na wyjazd do Polski, ale wszystkie dokumenty zginęły w urzędzie, to musieliśmy tu zostać…

Za późno dowiedzieliśmy się, że trzeba składać papiery na wyjazd. I tak więc zostaliśmy

To kilka z wielu wypowiedzi mieszkających na Ukrainie Polaków, do których dotarł z Polski ambulans z wszechstronną pomocą medyczną. Uczestnicząca w tej akcji prof. Anna Doboszyńska – internista, alergolog i pulmonolog opowiada: „Ten wyjazd był wielkim przeżyciem, nie tylko dla tych, do których jechaliśmy, ale i dla naszej ekipy – lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, studentów medycyny, wolontariuszy... I dla nas było to nie tylko niezwykłe przeżycie, ale i możliwość poznania wspaniałych ludzi: dzielnych, cierpliwie od lat znoszących swój trudny los i niezmiennie wiernych Polsce. To im chcieliśmy pomóc, przemierzając trasę ponad 2,5 tysięcy kilometrów. To ich leczyliśmy, udzielając konsultacji w Samborze, Stryju, Bielcach, Odessie, Winnicy, Żytomierzu i Lwowie. W tych pięknych miejscach, na dawnych Kresach Rzeczypospolitej, zgodnie z wiedzą dyrektora „Caritas” Bonifratrów na Ukrainie o. Bruna Marii Neumanna, mieszka wielu rodaków, zwłaszcza starszych i chorych, którzy nie mają możliwości przyjazdu do Polski”.

Polska Misja Medyczna dla Polaków na Ukrainie i w Mołdawii wyruszyła 7 lipca i trwała pełne dwa tygodnie, aż do 21 lipca. W skład oznakowanej napisem „Pomoc humanitarna” kolumny samochodów, która wiozła z Polski 30 osób, wchodziły: 2 landcruisery, karetka „R” z pełnym wyposażeniem, autobus w kolorach biało-czerwonym i z orłem namalowanym po obu stronach, półciężarówka z namiotami, łóżkami polowymi i bagażem uczestników misji oraz mercedes – osobowy bus, czasami do kolumny dołączał bus dyrektora Caritas na Ukrainie. Cała ekipa wiedziała, że czeka ją nie tylko wielka praca, ale i przeżycie dwóch tygodni w spartańskich warunkach. Sypianie w namiotach, w przypadkowych przykościelnych salach, pospieszne połykanie skromnych posiłków... Nie to było jednak ważne dla całego zespołu. Ważny był cel podróży – niesienie pomocy tym, którzy byli jej wielokrotnie przez lata pozbawieni. „Panował wśród nas pogodny nastrój – opowiada prof. Doboszyńska. – Każdego dnia byliśmy, że tak się wyrażę, »zwarci i gotowi«”.

Trzeba jednak tu wspomnieć o głównych inicjatorach misji. Jej idea zrodziła się w gronie członków Rady Konsultacyjnej do Spraw Opieki Medycznej Nad Polakami i Polonią, której członkiem jest prof. Doboszyńska, ale została zrealizowana staraniem Stowarzyszenia Wspólnota Polska. Patronat nad misją objęły panie: Anna Komorowska i Ewa Kopacz, Minister Zdrowia. Znaczący udział mieli też kierownicy wyprawy ks. prałat Henryk Błaszczyk, rektor misji medycznej i chirurg prof. Mariusz Frączek. Nie byłoby tej wielkiej akcji, gdyby nie sponsorzy: Emergency Medical System Poland Sp. z o.o., Fundacja Sue Ryder, Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa – Stołeczna Stacja Krwiodawstwa, „Zeszuta” Sp. z o.o., firma Auto-Form z Mysłowic, Diagnos Sp. z o.o., Fundacja Polskich Kawalerów Maltańskich, Caritas, a także prywatni sponsorzy, którzy chcieli pozostać anonimowi.

W ciągu tych czternastu dni ekipa udzieliła łącznie ok. 700 konsultacji, udało jej się też poznać potrzeby Polaków z tych terenów. Przywieziono bogatą, wielostronicową dokumentację, która stała się podstawą do opracowania raportu o stanie zdrowia badanych ludzi i o ich potrzebach.

„Chociaż możemy, zarówno my, jak i inicjatorzy misji – mówi prof. Doboszyńska – cieszyć się z jej wyników, to jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że jednorazowa konsultacja medyczna nie wystarczy. Trzeba pomyśleć o stałej, wszechstronnej pomocy tym, którzy przez lata żyli w tak wielkiej udręce – w biedzie, bez polskich szkół, bez kościoła; a za przyznanie się do polskości groziło im często nie tylko utrata pracy, ale wielokrotnie także więzienie i zsyłka na Syberię”.

Ta wszechstronna pomoc to zadanie dla rządu, dla organizacji społecznych, ale i dla prywatnych osób, które z wieloma inicjatywami pomocowymi na rzecz Polaków na Wschodzie mogłyby wystąpić. A kompetentne informacje, jak i komu pomagać znaleźć mogą chociażby we Wspólnocie Polskiej czy Polskiej Caritas. – „Jako uczestniczka Misji mogę powiedzieć, że z chęcią wzięłabym udział w kolejnym takim zamierzeniu, przeświadczona o głębokim sensie i potrzebie takich akcji – mówi prof. Doboszyńska.

– Wyjeżdżaliśmy z Ukrainy zmęczeni – dodaje – ale z poczuciem, że dobrze wypełniliśmy nasz obowiązek. A wielu z nas ukradkiem osuszało szklącą się w kąciku oka łzę. Bo jak tu można się było nie wzruszać, słysząc słowa jednej ze stareńkich pacjentek: Doktor z Polski do mnie przyjechał, posłuchał mnie, zbadał. Mogę spokojnie umrzeć. Albo słowa poruszające najgłębiej – A jednak Polska o nas nie zapomniała”.

Relacji prof. Anny Doboszyńskiej wysłuchała Maria Wilczek