Promienie te są wręcz nieprzyzwoite

Roentgen, urodził się 27 marca 1845 roku w Lennep, obecnie dzielnicy miasta Remscheid.  Mieszkam zaledwie parę kilometrów od tego miejsca. W interaktywnym muzeum  w Remscheid Lennep bywam przy każdej prawie wizycie gości spoza Niemiec. Zatem po latach wiem o Roentgenie więcej niż przeciętny człek. Odkrywca promieni X, tu, w Europie nazywanych po prostu promieniami rentgenowskimi jest na tyle znaną postacią, że widnieje w każdej książkowej i elektronicznej encyklopedii. Pisząc o nim, nie pominąłem naturalnie głównego odkrycia, ale skupiłem się głównie na ciekawostkach z jego życia.

 

Promienie te są wręcz nieprzyzwoite

Janusz Plewniak

 

Dzisiaj nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć, jakim nauczycielem chemii był ten jegomość, którego nazwisko pominiemy. Wiadomo z historycznych zapisów jakim był człowiekiem. Złośliwym i pamiętliwym, nie odpuszczającym zniewagi, nieznoszącym żartów z siebie. I takiego to nauczyciela jeden z uczniów przedmaturalnej klasy naszkicował na tablicy. Karykaturalnie. Wśród wrzawy i chichotów uczniowskich nie spostrzeżono, że przerwa się skończyła. Gorzej. Niezauważenie wszedł do klasy wykładowca chemii. Karykatura belfra na tablicy „biła” po oczach. Morderczą ciszę przerwało spodziewane, krótkie pytanie: – Kto? Kto śmiał?!

Pechowo, zdolny karykaturzysta, nie był zbyt zdolnym uczniem, a chemia nie była jego ulubionym przedmiotem. W potwornej ciszy pytanie zostało powtórzone: – Miał nicpoń odwagę zakpić z nauczyciela, ma mieć odwagę przyznać się. No, kto?!

Niespodziewanie powstał Willi. Szkolny prymus w naukach ścisłych. Wszyscy wiedzieli, że tym sposobem stara się ochronić mniej zdolnego kolegę. Wszyscy wiedzieli, że to nie on był autorem karykatury. Wszyscy, oprócz nauczyciela. A ten o mało nie dostał apopleksji. Najlepszy chemik w klasie wyciął mu taki numer.

– Panie Wilhelmie, z maturą może się pan pożegnać.

Pamiętliwy belfer słowa dotrzymał.

Siedemnastoletni Wilhelm ponowił po roku próbę. Nie mógł wiedzieć, że Komisji Maturalnej przewodniczyć będzie tenże sam, w swej pamiętliwości nieugięty pedagog.

Bez matury zaczął Wilhelm Conrad Roentgen na Uniwersytecie w Utrechcie jako wolny słuchacz. Po dwóch semestrach przeniósł się w roku 1855 na Politechnikę w Zurychu. Uczelnia ta przyjmowała studentów na podstawie zaliczenia egzaminów wstępnych. Skończył studia jako inżynier budowy maszyn, a następnie zrobił dyplom z fizyki. Rok później, mając 24 lata doktoryzował się. Już wtedy był asystentem u swego promotora profesora Augusta Kundta. Razem zaczęli pracować na Uniwersytecie w Würzburgu. Gdy Roentgen chciał się tam habilitować,odesłano go z kwitkiem – przecież nie miał matury! Zatem obaj fizycy przenieśli się do Straßburga, gdzie szybko potoczyła się naukowa kariera przyszłego noblisty. Wilhelm Conrad Roentgen został wnet profesorem, a w wieku 34 lat otrzymał katedrę fizyki na Uniwersytecie w Giessen.

Wykładowcą był przeciętnym, natomiast wybitnym eksperymentatorem. Już jako szesnastolatek opracował dmuchawę, po dziś dzień używaną przez wszystkich bartników do odymiania pasiek, a bywa, że i jako przyrząd do rozniecania ognia w kominkach. Jako fizyk badający przepływy w gazach zdobył szybko uznanie. Otrzymywał propozycje z licznych uczelni w Holandii i Niemczech. Przez dwanaście lat odmawiał. Aż się doczekał. Ta sama uczelnia w Wűrzburgu, która odmówiła mu habilitacji, zaprosiła profesora Roentgena, by objął katedrę fizyki. Tym razem nikt się o braku matury nie zająknął. Sześć lat później został Roentgen rektorem.

Eksperymentując nadal, przepuszczając w zamkniętych, wypełnionych gazami szklanych pojemnikach prąd, przypadkowo odkrył, że jakieś niewidzialne promienie rozświetlają płytki fluorescencyjne nawet w zupełnych ciemnościach. Tak samo zamknięte w drewnianym pudle płyty fotograficzne ulegały zaświetleniu. Był rok 1895. Teraz Roentgenowi zdawało się, że odchodzi od zmysłów. Mało co jadł, z nikim nie rozmawiał, nawet ukochana żona Bertha nie otrzymywała odpowiedzi na swe pytania. Aż nadszedł dzień, gdy znów ją poprosił o rękę. Tym razem dosłownie. Miała położyć rękę na zamkniętym pudle a on naświetlał ją przez wiele minut promieniami, które odkrył, a jeszcze ich nie rozumiał. Gdy na kliszy fotograficznej potem otrzymał obraz kości dłoni swej Berthy, z wyraźnie widocznym pierścionkiem i słabym zarysem tkanki, uwierzył, że jest odkrywcą zjawiska niezwykłego. Te niewidzialne promienie o właściwościach przenikania przez tkanki nazwał Roentgen promieniami X.

Dalej zdarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Jeszcze zanim lekarze zorientowali się, że aparaty rentgenowskie (a potem ich rozwinięte wersje jak CT) zrobią furorę w diagnostyce medycznej, wynalazek promieni X zawłaszczyli sprzedawcy butów i jarmarczni kuglarze. W każdym szanującym się domu obuwniczym klient przymierzywszy buty, miał możliwość wsunięcia stopy do otworu aparatu i na powyżej umieszczonym ekranie zobaczyć jak układają się kości wewnątrz buta. Jeszcze dalej poszli odpustowi magicy. Za opłatą, podpuszczony sloganem „nieprzyzwoitych promieni” każdy miał możliwość obejrzenia szkieletu bliskiej sobie osoby. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak szkodliwe jest to promieniowanie.

Na Roentgena zaczęły spływać zaszczyty. Był przyjęty przez cesarza, wielu współczesnych proponowało to nowe promieniowania nazwać jego imieniem, czemu Roentgen każdorazowo się sprzeciwiał.

Gdy 10 grudnia 1901 roku w Sztokholmie fundacja Alfreda Nobla po raz pierwszy przyznawała nagrodę Nobla, tym pierwszym uhonorowanym, „za ponadprzeciętne zasługi związane z odkryciem promieni, które należy nazwać jego imieniem” był Wilhelm Conrad Roentgen.

UBÓSTWO

UBÓSTWO

 

Jezus przychodzi na świat jako bezdomny, odepchnięty, ubogi. Jak my, chrześcijanie, mamy przeżywać ten czas w prawdzie? Tyle potraw na wigilijnym stole, dekoracje z tysięcy lampek, coraz bogatsze prezenty... Jak mamy szukać razem z dziećmi Jezusa ubogiego, i jak Go uwielbić?

 

NAJPIERW: ZAWIERZYĆ

Ks. Roman Tomaszczuk

Jezus ubogi jest wyzwaniem dla całego Kościoła nie tylko podczas Uroczystości Bożego Narodzenia. Nieustannie trzeba nam stawiać czoła pytaniom: jak bardzo należymy do świata? Jak intensywnie zwyczajność przesłania nam niebo? Ile dajemy z siebie, by przeżyć na ziemi, a ile – by cieszyć się szczęściem na wieki? Jednak przede wszystkim: jak dalece stajemy się niewierni, porzucając na co dzień ewangeliczne myślenie o tym, co to znaczy szczęście, powodzenie, pomyślność czy pokój.

Zatem? Ubóstwo Jezusa jako znak całkowitego zawierzenia się Bogu ma nas mobilizować najpierw nie tyle do ubóstwa fizycznego, co do zawierzenia się Bogu: „popatrzcie na lilie polne… przypatrzcie się ptakom… Ojciec wie, czego im potrzeba, ileż bardziej wie, czego wy sami potrzebujecie” (por. Mt 6,26). A my? Chociaż ważniejsi od wszystkich wróbli i lilii polnych na świecie, nie wierzymy za bardzo w Bożą Opatrzność. Bóg jest raczej ostatnią deską ratunku niż Ojcem, w którego miłości żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (por. Dz 17,28). Wolimy zatem pokładać ufność w „książętach” (por. Ps 146,3) niż w Panu… Oto powód, dla którego trzeba nam „prostować ścieżki” i „wyrównywać doliny”(por. Łk 3,4).

Słowem, wigilijna wieczerza ze swym smakiem i bogactwem znaków miłości nie powinna być „problemem” w kontraście z „sielankowym” żłóbkiem – jeśli tylko codzienność jest możliwie maksymalnie oddana Panu. Jeśli w codzienności dostrzega się działanie Ojca, który obdarza szczęściem i troszczy się o swoje dzieci. Wychowywanie dzieci do ufności Bogu jest nieodzowne. Wówczas bowiem rodzina potrafi zarówno „cierpieć niedostatek”, jak i „obfitować” (por. Flp 4,12).

Warto zachęcać dziecko do okazyjnych gestów dobroci wobec biednych czy do drobnych adwentowych wyrzeczeń „wynagrodzonych” prezentami pod choinką – ale będą one miały „siłę przekonywania” tylko wtedy, gdy cała atmosfera naszego życia rodzinnego będzie właściwa. Jeśli zaś pozaświąteczna codzienność pozbawiona będzie zawierzenia się Bogu, nie będziemy budować prawdy, lecz narazimy się na obłudę i jej smutne owoce.

 

TĘSKNOTA ZA PROSTOTĄ

Dobromiła Salik

Właściwie co roku – gdy zdarza się, że przedświąteczne zajęcia i pośpiech niszczą radość oczekiwania na narodzenie Jezusa i przeszkadzają drobnym gestom miłości skierowanym do najbliższych, a nawet pojawia się zniecierpliwienie czy gniew – budzi się we mnie tęsknota za prostotą tych dni: za stołem z białym obrusem i kilkoma tylko – a nie kilkunastoma – potrawami; za jednym prezentem, a nie dziesięcioma; za prostą kolędą wyśpiewaną razem, a nie brzmiącymi obco nowoczesnymi aranżacjami; za pachnącą jodłą, a nie zgrabnym drzewkiem łudząco do niej podobnym. Tęsknota za ciszą betlejemskiej nocy i za czarem czekania na pierwszą gwiazdkę...

Trudne dylematy postawione zostały przed nami. Trudne – bo dzisiejszy świat od listopada rozbrzmiewający kolędami i nakręcający machinę przedświątecznego szaleństwa nie sprzyja prostocie, umiarowi, milczeniu.

Dziecko jest dziś w naszych rodzinach „królem” – z jednej strony dobrze, że tak jest, że jest kochane i że wsłuchujemy się w jego potrzeby, ale z drugiej – często nie jest w stanie „przetrawić” wszystkich dóbr mu ofiarowanych: urośnie i nie zdąży nałożyć wszystkich ślicznych, firmowych ubranek, nie może bawić się wszystkimi zabawkami naraz, nawet słodyczy już nieraz ma dość, a jeśli z kimś się podzieli, to i tak więcej mu zostanie. Trudno dzisiaj o pokazanie mu, czym jest ubóstwo i dzielenie się.

W naszej dużej rodzinie wigilię zwykle spędzało się z kimś zaproszonym – samotną znajomą czy sąsiadką. Raz jednak było całkiem wyjątkowo. Tuż przed wieczerzą wigilijną – dzwonek domofonu. „Stanisław, bezdomny”. Moment konsternacji, zwłaszcza że nie byliśmy sami, mieliśmy jeszcze krewnych i sąsiadkę. Ale po kilku sekundach padły słowa: „Proszę wejść!”. Wolny talerz był już przygotowany. Dzieci błyskawicznie skonsultowały się, które prezenty można „przerzucić” dla gościa. I było… nieco dziwnie, nieco inaczej niż zwykle, ale pięknie. To nic, że potem, przez kilka dni, koledzy pana Stanisława dzwonili do drzwi, by poprosić o coś do jedzenia. Zostało w nas poczucie, że choć trochę bardziej zbliżyliśmy się do Betlejem.

Dzisiaj, gdy tyle towarów w sklepach, gdy nawet jeśli nie jesteśmy bogaci, robimy wszystko, by niczego na święta nie zabrakło, myślę, że tym bardziej potrzeba nam duszy świąt – czyli Jezusa pokornego i ubogiego, którego zdołamy w tym świętowaniu zobaczyć i usłyszeć. Jak? Może przez osobistą ascezę. Oparcie się „przymusowi” nieopanowanych zakupów i drogich prezentów. Przez uprzątnięcie mieszkania nie dla gości, ale dla samego Jezusa, który chce wśród nas zamieszkać. Przez pokój serca, którego zdobycie będzie może kosztowało, ale za to rozleje się on na tych, których kochamy, i na tych, których kochamy jeszcze za mało…

Paryskie zamyślenia

Paryskie zamyślenia

Dobromiła Salik

 

Bazylika Matki Bożej Zwycięskiej

W życiu św. Teresy od Dzieciątka Jezus była pewna ważna noc. Noc Bożego Narodzenia. Miała wówczas 14 lat. Tej nocy doświadczyła wyjątkowej łaski. Jak sama opisała to doświadczenie, z rozkapryszonego dziecka w jednej chwili stała się dojrzałą chrześcijanką. Do dziś odwiedzający Lisieux wspominają ten ważny moment życia świętej, gdy stają przy zachowanym świadku zdarzenia: kominku w jej rodzinnym domu w Buissonnets. Teraz – gdy zbliża się Noc Bożego Narodzenia – ten kominek jak symbol pojawia się w mojej pamięci. Ale o nim, szerzej, innym razem.

 

Łaska adoracji

Dziś chciałabym przywołać jeden z paryskich śladów św. Teresy. Trafiłam na niego jakby przypadkowo – chociaż trudno chyba mówić o przypadku, skoro więź ze świętą jest żywa i droga sercu. Od zaprzyjaźnionej benedyktynki dowiedziałam się podczas mojego niedawnego pobytu w stolicy Francji, że w paryskiej bazylice Notre-Dame des Victoires – Matki Bożej Zwycięskiej będzie okazja adoracji relikwii błogosławionych rodziców św. Teresy: Zelii i Ludwika Martin.

Pojechałam do poleconego mi kościoła. W drzwiach powitał mnie plakat z podobizną wyniesionych na ołtarze małżonków. W bocznej nawie duża fotografia św. Teresy oraz informacje na temat jej rodziców – w przyszłości ma tu powstać kaplica im poświęcona, a kościół stanie się paryskim sanktuarium całej trójki.

Zbliżyłam się do prezbiterium. Zobaczyłam relikwiarz ozdobiony kwiatami. Przy nim „trzymały straż” dwie osoby. Przed nim zaś, podobny do muzułmanów odmawiających swoje modlitwy, skulony, z głową na posadzce, przez dobry kwadrans trwał w bezruchu młody mężczyzna. W ławkach kilka zaledwie osób. Ogarnięta atmosferą panującego tu pokoju, i ja bez trudności zanurzyłam się w modlitwie i z ufnością poleciłam Bogu za wstawiennictwem Ludwika i Zelii swoje własne małżeństwo i rodzinę oraz bliskie mi osoby, a zwłaszcza małżonków oraz kapłanów, których i Teresa, i jej rodzice, tak bardzo ukochali.

Młody człowiek wstał, a ja podziękowałam mu w duchu za przykład pokornej modlitwy. Później odbyła się „zmiana warty” przy relikwiach. Dotychczasowi „strażnicy” jeszcze chwilę się modlili, teraz już obok siebie, i wtedy zorientowałam się, że to małżonkowie.

Wychodząc, szczęśliwa, że dane mi było spędzić tych kilkadziesiąt minut w tak niezwykłym towarzystwie, sięgnęłam po parafialną gazetkę i z niej dowiedziałam się więcej o tym miejscu.

 

Mały raj na ziemi

Błogosławieni, Ludwik i Zelia, rodzice św. Tereski, czasowo przebywali w stolicy Francji. Tutaj także się modlili. Miejscem, które naznaczyło życie obojga – chociaż jeszcze się nie znali – była właśnie bazylika Matki Bożej Zwycięskiej.

To w Paryżu Ludwik Martin sfinalizował naukę zawodu zegarmistrza. Wobec pokus, które czyhały i w tamtych czasach na młodego człowieka w stolicy, powierzył się opiece Maryi i właśnie do sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej najchętniej udawał się na modlitwę. Później, w 1863 r., napisze do swej małżonki: „Miałem to szczęście, że mogłem przyjąć Komunię św. w kościele Matki Bożej Zwycięskiej, który jest jakby małym rajem na ziemi. Zapaliłem też świeczkę w intencji całej naszej rodziny”.

Zelia z kolei uczyła się koronkarstwa w Alençon i powierzała się Matce Bożej Zwycięskiej przy jej figurze, znajdującej się w kościele św. Leonarda. Miała wielkie nabożeństwo do Maryi – Ucieczki grzeszników, o czym świadczą liczne listy. Tak pisała do swego brata, również w 1863 r.: „Jeśli zechciałbyś zrobić dla mnie tylko jedną rzecz, o której zaraz Ci powiem, byłabym bardziej szczęśliwa, niż gdybyś mi przysłał cały Paryż! Otóż… mieszkasz bardzo blisko Matki Bożej Zwycięskiej. A więc tak: zaglądaj tam choć raz dziennie na krótkie »Zdrowaś Maryjo«, skierowane do Najświętszej Panny”. I jeszcze rok później: „Chcesz sprawić mi radość? Kiedy będziesz szedł do pani D., wstąp do Matki Bożej Zwycięskiej i zapal ode mnie świeczkę; oddasz mi w ten sposób przysługę”.

 

Miłość małżonków i rodziców

Ludwik Martin urodził się w Bordeaux 22 marca 1823 r. W 1843 r. poznał w Szwajcarii zgromadzenie bernardynów i dwa lata później postanowił do niego wstąpić, jednak przełożeni poradzili, by odczekał jakiś czas, oraz zachęcali do nauki łaciny. Łacina okazała się dla niego jednak zbyt trudna. Ludwik postanowił wyjechać do Paryża, gdzie kilka lat przygotowywał się do wykonywania zawodu zegarmistrza. Od roku 1850 mieszkał z rodzicami w Alençon, wiodąc życie spokojne, samotnicze i skupione. Matka martwiła się trochę o jego przyszłość. W mieście zwróciła jej uwagę młoda, wartościowa kobieta: Zelia Guérin. Jednak pierwsze spotkanie młodych ludzi odbyło się bez ingerencji kogokolwiek – jeśli mówimy jedynie o zabiegach ludzkich, a nie o Opatrzności, która pokierowała krokami przyszłych błogosławionych małżonków.

Zelia Guérin przyszła na świat 23 grudnia 1831 r. w Saint-Denis-sur-Sarthon. I jej pragnieniem było poświęcenie się Bogu, ale przełożeni klasztoru, do którego się zwróciła, stwierdzili, że nie ma powołania zakonnego. Tak więc i ona zajęła się pracą zawodową. Założyła wraz z siostrą firmę koronczarską – organizowała pracę i dostarczała towary sprzedawcom. Sama też wykonywała koronki; owoc jej pracy został nawet doceniony w Paryżu, gdzie firma sprzedawała swoje wyroby – Zelia otrzymała specjalny medal za wysoką jakość swoich dzieł.

Pewnego dnia, wiosną 1858 r., przechodząc przez most w Alençon, Zelia po raz pierwszy zobaczyła Ludwika. Kiedy mijał ją, wewnętrzny głos powiedział jej: „To jego przygotowałem dla ciebie!”. Ludwik miał wtedy 35 lat, Zelia 27. Wkrótce poznali się i w trzy miesiące później, 13 VII 1858 r., o północy – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – pobrali w bazylice Najświętszej Maryi Panny w Alençon.

Obydwoje przenikało pragnienie życia dla Boga. Sakrament, którego sobie udzielili, był dla nich rzeczywistością tak wzniosłą, że zdecydowali się żyć jak brat z siostrą – takie było też wówczas pojmowanie doskonałości. Po dziewięciu miesiącach spowiednik przekonał ich jednak, że powinni stanowić jedno ciało. Zdecydowali się na ten krok jak Tobiasz i Sara – z wzajemnym szacunkiem połączonym z duchem modlitwy i pragnieniem, by ofiarować Kościołowi nowych świętych. Pragnienie to zaowocowało dziewięciorgiem dzieci, z których czworo bardzo szybko odeszło do nieba, a pięć córek odpowiedziało na powołanie zakonne – wśród nich najmłodsza, Teresa – jedna z największych świętych w historii Kościoła.

Z listów małżonków można wyczytać łączącą ich wielką miłość. Wszystkie listy Zelii ukazują kobietę subtelną i delikatną, a zarazem energiczną i konkretną. Kiedy Ludwik musiał wyjechać, Zelia pisała, oczekując jego powrotu: „Jestem dziś tak szczęśliwa na myśl, że wkrótce Cię zobaczę; nie mogę nawet pracować! Twoja żona, która kocha Cię bardziej niż swoje życie”. Swemu bratu zaś wyzna: „Mój mąż to święty człowiek, życzyłabym każdej kobiecie takiego męża”.

Ludwik natomiast był bardziej oszczędny w słowach, ale również potrafił wyrazić swą tęsknotę za żoną: „Czas dłuży mi się, nie mogę się doczekać, kiedy znajdę się blisko Ciebie”.

Można się domyślić, jak wielkim bólem napełniały serca rodziców straty kolejnych dzieci. W 1870 r. Zelia pisała: „Z każdą kolejną żałobą mam wrażenie, że jeszcze bardziej kocham to dziecko, które tracę”.

Były też inne cierpienia – czuwanie Zelii przy chorym ojcu czy trudy dnia codziennego. „Nie wiem, gdzie włożyć ręce – pisała. – Jestem na nogach od 4.30 aż do 11 wieczorem”.

A później przyszła choroba – nieubłagany rak. Śmierć ukochanej żony (28 sierpnia 1877 r.) była dla Ludwika ogromnym ciosem. Po latach być może odbiła się na jego zdrowiu; umierał sparaliżowany i pozbawiony zmysłów, otoczony jednak miłością i troską swych córek i dalszej rodziny.

 

Dlaczego to miejsce?

Tak rysują się w dużym skrócie dzieje błogosławionych małżonków. Powróćmy jednak do Matki Bożej Zwycięskiej.

Po śmierci żony Ludwik Martin zamieszkał wraz ze swymi pięcioma córkami w Lisieux – najpierw w domu wuja Izydora, a później w posiadłości Buissonnets. Najmłodsza Teresa najbardziej dotkliwie odczuła śmierć matki, a także odejście z domu do Karmelu ukochanej siostry Pauliny. Zapadała coraz częściej na zdrowiu. Była bardzo wrażliwym dzieckiem i każde przeżycie czy niepowodzenie wpędzało ją w kolejną chorobę. Tak było od grudnia 1882 do wiosny 1883 r. Lekarz wypisał diagnozę: „Dziecko reaguje atakami nerwowymi na frustrację uczuciową”. Cała rodzina zmobilizowała się i modliła gorliwie o uzdrowienie Tereski. Wtedy to Ludwik zamówił w paryskim sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej nowennę Mszy świętych. 13 maja 1883 r., w uroczystość Zesłania Ducha Świętego, a zarazem w ostatnim dniu nowenny, Teresa spojrzała na figurę Maryi, czczoną w jej rodzinie, stojącą przy jej łóżku, i dostrzegła na twarzy Maryi uśmiech. Tak opowie o tym zdarzeniu: „Nagle Maryja wydała mi się piękna, tak piękna, że nigdy nie widziałam czegoś czy kogoś piękniejszego; jej twarz tchnęła dobrocią i niewysłowioną czułością, ale tym, co przejęło mnie do głębi duszy, był ujmujący uśmiech Najświętszej Panny”.

Teresa została uzdrowiona. Ale będzie musiała przekonywać samą siebie, że uśmiech Maryi nie był złudzeniem spowodowanym chorobą. Wątpliwości na ten temat znikną dopiero cztery lata później, 13 maja, w Paryżu, w bazylice Matki Bożej Zwycięskiej, kiedy w pielgrzymkowej drodze do Rzymu, wraz z ojcem, 14-letnia Teresa będzie dziękowała przed statuą Matki Bożej za uzdrowienie z i powierzała swoją przyszłość, a zwłaszcza pragnienie wstąpienia do Karmelu. Uzyska więc tutaj, w Paryżu, kolejną łaskę – wewnętrznego pokoju.

Małżonkowie Ludwik i Zelia Martin zostali beatyfikowani 19 października 2008 r. w Lisieux, w bazylice, której patronką jest ich córka! Czyż to nie wspaniałe? W Paryżu dowiedziałam się, że ich święto zostało wyznaczone na 12 lipca. Ten dzień będzie dla mnie podwójnie ważny – tak się składa, że w tym dniu się urodziłam.

Paryżu! Jakim bogatym i ujmującym jesteś miastem! Świętym miastem, kryjącym tyle śladów potęgi – i dominacji! – ducha nad materią.

Róża Kościoła

Róża Kościoła

O Matce Anieli Godeckiej

 

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Była pierwszą kobietą w Kościele, która założyła zgromadzenie, posługujące robotnicom. Trzy lata przed opublikowaniem encykliki „Rerum novarum” Leona XIII założyła Zgromadzenie Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi. Nie pisała manifestów, za to w ukryciu służyła proletariuszom i w praktyce rozwiązywała „kwestię społeczną”. Aniela Róża Godecka była kobietą pod każdym względem wyjątkową i można żałować, że tak niewiele osób, zwłaszcza katolików, dziś o niej pamięta.

Urodziła się w 1861 r. w niewielkim mieście Korczewa nad Wołgą, gdzie jej ojciec, Jan Godecki, był powiatowym lekarzem. Rodzice Anieli znaleźli się daleko od domów rodzinnych, na ziemi mińskiej, gdyż jej matka, Natalia, pochodziła z rodziny unickiej, a zgodnie z rozkazem cara z 1839 r. wszyscy unici musieli przejść na prawosławie. Żeby uniknąć tego „zagarnięcia” przez despotę, jak to określała Godecka, jej rodzice uciekli w głąb Rosji, ukrywając się przed czujnym okiem carskiej policji. Tu na świat przychodziły kolejne dzieci, jednak szczęście rodzinne trwało zaledwie kilka lat – pani Natalia zmarła, gdy jej najstarsza córka miała zaledwie pięć lat, osierociwszy jeszcze młodszą córkę i syna.

Śmierć ukochanej żony był szokiem dla ojca rodziny, który zdecydował się wychowywać dzieci o własnych siłach, choć było mu trudno łączyć obowiązki zawodowe z opieką nad nimi. Musiał korzystać z pomocy opiekunek, w końcu oddał najstarszą córkę na wychowanie niemieckiej rodzinie. Aniela przelała na ojca wszystkie swoje uczucia. Był dla niej wzorem, niepodważalnym autorytetem, wyrocznią. On pisywał do niej regularnie i traktował jak osobę dojrzałą. Dziewczynka uczyła się w domu i już od najwcześniejszych lat ujawniła się jej wybitna inteligencja. Czytać nauczyła się w trzy w wieku czterech lat. Miała fenomenalną pamięć, a także upór i konsekwencję w drążeniu problemów aż do znalezienia satysfakcjonującego rozwiązania. Była samodzielna, odważna i stanowcza oraz dumna, że jest Polką i katoliczką. Miała kilka lat, gdy oświadczyła, że nie wyjdzie za mąż za synka znajomych, bo on jest Ruskiem, a ona Polką...

Jej mocne poczucie tożsamości nie zachwiało się, gdy znalazła się w elitarnym Instytucie dla osieroconych panien z dobrych domów w Moskwie, gdzie trafiła po ukończeniu edukacji domowej. Na około 700 dziewcząt było zaledwie kilkanaście katoliczek, ale to nie wpłynęło na zmianę przekonań panny „Nelli”, jak nazywano ją w szkole. Nie tylko nie uległa presji wynarodowienia i przejścia na prawosławie, ale szybko stała się przywódczynią grupy koleżanek i realizowała rozmaite pomysły. To ona doprowadziła do tego, że katolicki ksiądz przestąpił po raz pierwszy w historii progi instytutu, by udzielić ostatniego namaszczenia umierającej Polce.

Uczyła się znakomicie i co roku otrzymywała srebrny medal, gdyż złotego nie wypadało dać nie-Rosjance. Instytut ukończyła z wyróżnieniem oraz z dyplomem, który dawał jej uprawnienia do zakładania szkół na terenie całego cesarstwa rosyjskiego.
Wróciła do domu, ale ukochany ojciec zachęcił ją do wyjazdu na polskie ziemie. Młoda panna wróciła w rodzinne strony rodziców i uczyła dzieci w ziemiańskich domach. Zaręczyła się, bo tak wyobrażała sobie normalny kobiecy los, ale po jakimś czasie zerwała z narzeczonym. Nie była zakochana, ale chyba też nie było mężczyzny na świecie, który wygrałby porównanie z uwielbianym ojcem. Jego śmierć była dla niej ciosem, ale jako najstarsza z rodzeństwa znalazła siły i wróciła do codzienności. Zaproszona przez przyjaciółkę znalazła się w Wilnie i nadal utrzymywała się z korepetycji.

W mieście nad Wilią, które pokochała na całe życie, zamieszkała u rodziny Piłsudskich. I zapoznała się z ideami socjalistycznymi, którymi fascynował się także młody „Ziuk” Piłsudski. Chodziła na zebrania młodych socjalistów, czytała nielegalną prasę, ale także najpoważniejsze dzieła „założycielskie” nowych „zbawców świata”. Socjalizm pociągał młodą pannę, gdyż stwarzał możliwości pracy na rzecz społeczeństwa, do czego zawsze zachęcał ją ukochany ojciec. Zaś robotnicy byli najuboższą i najbardziej upośledzoną grupą społeczną i służenie im też bardzo ją pociągało.

Jej życie religijne, niezbyt mocno ugruntowane w ciągu lat w moskiewskim instytucie, zaczęło teraz słabnąć. Jednak stało się coś, dzięki czemu zawróciła z drogi niewiary. Któregoś dnia powiedziała przyjaciółce, że chyba Boga nie ma... I usłyszała wewnętrzny głos, który pytał, czy zna naukę Tego, w Którego nie wierzy? I kolejne pytanie: Czy jej rodzice, których uważała za męczenników, oddali życie za kłamstwo?

Zdecydowała się wyspowiadać. Poszukała dobrego spowiednika, który najpierw nazwał ją łajdaczką i szelmą, a potem wymyślał jej przez godzinę. Ona tylko się z nim zgadzała. Potem rzecz się powtórzyła, ale to jej nie zniechęciło, przeciwnie zalało ją niesamowite światło Boga.

To było wielkie nawrócenie, oszołomienie, zachwycenie. Młoda panna chodziła jak nieprzytomna, zapragnęła oddać się Bogu całkowicie. Ale po powstaniu styczniowym klasztory przestały przyjmować do nowicjatu – zakonnicy mieli wymrzeć. Jednak był człowiek, który nie wystraszył się zakazów. Ojciec Honorat Koźmiński, skromny kapucyn, więziony przez większość życia przez carskie władze w klasztorach w Zakroczymiu i Nowym Mieście założył 26 tajnych zgromadzeń. Ich członkowie żyli w świecie, tak jak wszyscy ludzie świeccy i prowadzili apostolat w swoich środowiskach. Każde ze zgromadzeń miało ewangelizować i odnowić moralnie poszczególne stany i grupy zawodowe – chłopów, robotników, rzemieślników, inteligencję i nauczycieli. Założycieli, a szczególnie założycielki, gdyż przeważały w tym dziele kobiety, wybierał o. Honorat spośród swoich penitentów, którzy całymi dniami i tygodniami czekali w kolejce, żeby wyspowiadać się u sławnego spowiednika.

Aniela Godecka wpierw wstąpiła do Zgromadzenia Posłanniczek Królowej Najświętszego Serca Jezusowego, którego trzon stanowiły nauczycielki, później jednak, gdy spotkała się z o. Honoratem w Zakroczymiu, a on powiedział jej, że „lud fabryczny potrzebuje pomocy”, postanowiła wstąpić do zgromaczenia, które idealnie odpowiadało jej powołaniu. Opuściła sercanki i wyruszyła na pomoc prostemu ludowi.

A lud ten rzeczywiście bardzo pomocy potrzebował – cała Europa, w tym Królestwo Polskie gwałtownie się industrializowały. Intensywnie rozwijający się przemysł potrzebował robotników, a ci rekrutowali się z ubogich, niepiśmiennych chłopów – kobiet i mężczyzn, którzy wyruszali do miast za chlebem. W miastach spotykali się z bezwzględnością i skrajnym wyzyskiem, żyli w biedzie i poniżeniu. Do tych ludzi poszła panna z dobrego domu Aniela Godecka, którą o. Honorat nazwał Różą.

Na polecenie spowiednika przeniosła się do Warszawy. Wpierw poznała warunki, w jakich żyły robotnice. Jej zmysł praktyczny podpowiedział jej, że powinny organizować się w kilkuosobowe wspólnoty, które razem zamieszkają. Uczyła swoje „pupilki”, jak o nich pisała, gospodarowania pieniędzmi. Ona sama i jej współsiostry, które zaczęły do niej dołączać, uczyły robotnic prawd wiary, czytania, pisania i rachunków. Ale najważniejszą rolę odegrały w dziele Róży Godeckiej siostry z drugiego chóru, nazywana zjednoczonymi – były to robotnice, które apostołowały we własnych środowiskach – w fabrykach i rodzinach. Uczyły pacierza, dobrych obyczajów, szacunku dla pracodawców. „Całe fabryki się nawracają” – pisał uszczęśliwiony o. Honorat. Ale poza gorliwym apostolatem małe siostry od Róży Godeckiej ratowały swoje robotnicze środowiska przed agitacją socjalistów – lekiem bardziej zabójczym od samej choroby. Należy jedynie żałować, że do dziś żaden historyk piszący o najnowszych dziejach Polski nie zbadał wpływu, jakie miały zgromadzenia, założona przez o. Honorata na powstrzymanie fali dechrystianizacji, która już w XIX w. zaczęła zalewać ziemie polskie.

Dzieło Matki Róży rozwijało się bardzo szybko. Po założeniu domu w Warszawie kolejne były w Markach, Woli, Powsinie, Jeziornej, Żyrardowie, Włocławku, Łodzi, Zagłębiu Dąbrowskim, Częstochowie. Siostry fabryczne, bo tak potocznie były nazywane, dotarły aż na Górny Śląsk, a także na Łotwę – w sumie za życia Matki powstało 54 placówek. Wystarczyło, by wysłać dwie-trzy siostry, które w mieście, w którym były fabryki, wynajmowały mieszkanie, same rozpoczynały pracę zawodową i równolegle prowadziły apostolat. A skoro pracowały wśród robotnic, musiały zająć się ich dziećmi, zakładać dla nich ochronki, szkoły, a dla starszych i chorych przytułki i domy opieki.

Nad wszystkimi dziełami czuwała Matka Róża – niestrudzona, bezkompromisowa, w ciągłych rozjazdach, świadoma, że w każdej chwili może zostać zdekonspirowana przez wielorakie policje, które śledziły podbity naród. Mimo słabego zdrowia w swej służbie spalała się całkowicie, nie uznawała półśrodków. Naśladowała swojego Mistrza i nie bała się przyjmować wszelkich krzyży, które spotykała na drodze, także krzyża niezrozumienia we własnym Kościele. „Jestem mocno przekonany, że Bóg sam Cię wybrał do wielkiego dzieła, jakie Ci powierzył i które z pewnych względów przechodzi wszystkie inne” – pisał do niej o. Honorat. I pięknie określił jej misję – nazwał ją apostołką wieku.

Gdy Matka Godecka zmarła w 1937 r. w Częstochowie, na jej pogrzeb przybyły tłumy. Prezydent Ignacy Mościcki nagrodził ją Złotym Krzyżem Zasługi, liczni księża odprawiali Msze św. I choć Matka Godecka nie pozostawiła po sobie płomiennych manifestów, tłumy robotnic, które szły za jej trumną dawały najmocniejsze świadectwo, że rewolucja, którą realizowała „Róża Kościoła” najgłębiej i najbardziej radykalnie przemienia świat, ponieważ prowadzi do nawrócenia i świętości.

Stefan Andrzej Borsukiewicz

Stefan Andrzej Borsukiewicz

Gerard Sowiński

 

Kim był Stefan Andrzej Borsukiewicz? Znakomitym żołnierzem i poetą. Żył – jak wielu z jego pokolenia – krótko i intensywnie.

Urodził się 28 kwietnia 1918 roku w dalekim Aleksandrowsku, ale wychował się i dojrzewał w Wielkopolsce, w Poznaniu. Jego rodzina była niezwykła, wielce utalentowana: brat przyszłego poety – Jerzy – znakomity grafik, którego warto przypomnieć, ojciec piszący wiersze i ogromnie wrażliwa, czuła, kochająca matka. Debiutował jako uczeń Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, gdzie w 1938 roku zdał maturę. Publikował już od 1935 roku w czasopismach uczniowskich („Stal”), pismach poznańskich („Ilustracja Polska”, „Tęcza”) oraz krakowskich „(Kuryer Literacko-Naukowy”).

Był bardzo aktywny i popularny wśród młodzieży literackiej Poznania. Koledzy szkolni z „Marcinka” wspominają go jako pełnego życia, energii, tryskającego humorem przywódcę klasy, znakomitego i dowcipnego improwizatora na obozowych ogniskach.

A później... Po maturze roczny kurs podchorążych rezerwy i udział w najbardziej krwawej bitwie nad Bzurą w szeregach najdzielniejszej i najokrutniej doświadczonej 14 Poznańskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. Włada, potem obrona Warszawy. Należy do tych, którzy mają świadomość, że to dopiero początek walki, więc szlakiem wielu niepogodzonych z klęską rusza na Zachód. We Francji doskonali się w wojennym rzemiośle i walczy wraz z 3 Dywizją Piechoty, w Bretanii. Po kapitulacji wchodzi w skład wojskowej komisji konsularnej i z rozkazu gen. Stanisława Maczka jedzie w tajnej misji do Afryki – Oran, Casblanka (Maroko), Dakar, Barhurst (Gambia), Freetown (Sierra Leone), a stamtąd do Wielkiej Brytanii.

Kolejne etapy żołnierskiej drogi, która miała zaprowadzić go do kraju nad Wisłą, to 4 Brygada Kadrowa Strzelców, przekształcona w 1 Samodzielną Brygadę Spadochronową płk. Stanisława Sosabowskiego. Żołnierze tej jednostki to elita polskich sił zbrojnych na Zachodzie, których pragnieniem najwyższym jest powrót najkrótszą drogą do Polski. Tam przechodzi pełne szkolenie cichociemnych i już jako oficer zostaje instruktorem spadochronowym. Pogodny, doświadczony, pełen wewnętrznej dobroci i troskliwości pomaga swoim podopiecznym przezwyciężyć strach i bezpiecznie dotrzeć do ziemi.

 

21 sierpnia 1942 roku od rana była piękna, wymarzona dla spadochroniarzy pogoda. Wszyscy jego uczniowie już kołysali się na rozwiniętych spadochronach. Jak zwykle skoczył ostatni. „Był to wspaniały męski skok, przeraźliwie przytomny i nadludzko opanowany do samego końca, ponieważ nad skoczkiem cały czas furkotał tren nierozwiniętego spadochronu”. Była godzina 10.25, kiedy zderzył się z ziemią...

Borsukiewicz to znakomity poeta i wiele jego wierszy zasługuje na umieszczenie w księdze arcydzieł. Bo pochodzi z tego wyjątkowego pokolenia, któremu historia nie dała porządnie dojrzeć i zaistnieć. Nasz dług wobec tego pokolenia jest ciągle niespłacony i to na nas ciąży obowiązek utrwalenia pamięci o nim. Toteż przypomnienie postaci poety-żołnierza oraz jego dokonań artystycznych to dla nas nie tylko zadanie, ale i honor.

Na tle poezji czasów wojny głos Borsukiewicza jest oryginalny zarówno w warstwie języka poezji, jak i w śmiałym operowaniu metaforą, w eksperymentach ze składnią i wersyfikacją. Mimo upływu lat jego poezja zachowała moc poruszania czytelników sposobem przeżywania świata, widzenia człowieka i wrażliwością estetyczną.

Potrzeba opublikowania zachowanej spuścizny poety, w tym utworów młodzieńczych i listów, wynika ze świadomości, że jego miejsce nie tylko w literaturze pokolenia wojennego, ale i całej literaturze polskiej jest coraz bardziej znaczące, że przemawia ona nadal pełnym głosem do naszej wyobraźni i trafia także do współczesnej wrażliwości estetycznej.

Zachowało się niewiele tekstów, ale pamiętajmy, że te ocalałe rodziły się w niezwykłych okolicznościach, dlatego trzeba traktować je z ogromną pieczołowitością. Poeta opracował i przygotował do druku około 40 utworów, nie licząc młodzieńczych tekstów, w niektórych pozostałych wyczuwa się dopiero zapowiedź arcydzieła. (...)

Trzeba przywrócić narodowej pamięci Stefana Andrzeja Borsukiewicza, by zatrzeć wstydliwe plamy spowodowane polityką, która dzieliła artystów na tych, którzy są „tu”, w rodzinnym kraju, i na tych, którzy są „tam”, na obczyźnie. Wygnała go historia i historia nie pozwalała tak długo wrócić jego wierszom do tych, którym chciał opowiedzieć o swoim przeżywaniu świata.

Wszyscy pytali, gdzie ta Polska…

Wszyscy pytali, gdzie ta Polska…

Ewa Babuchowska

 

Słoneczne mieszkanie pani Czesławy Dudzicz, emerytowanej nauczycielki matematyki gliwickich liceów, pełne jest kwiatów i pamiątek. Zdjęcia, pejzaże, religijne obrazki. Wiszą na ścianach, stoją za szybą biblioteczki. Za chwilę na stole pojawiają się nowe pamiątki. Nowe? Właściwie bardzo stare… Widzę pieczołowicie przechowywane książeczki do modlitwy, kalendarze, druki, dokumenty. Choćby ten – z małym zdjęciem kobiety o zatroskanej twarzy, obejmującej ramieniem kilkuletnią dziewczynkę w koralikach. Czytam: „Arbeitskarte für ausländische Arbeitskräfte aus dem altsowjetrussischen Gebiet”.

 

Z Wołynia do Rzeszy

Biografia człowieka splata się z historią miejsca, w którym żyje. Czasem jest to miejsce tak spokojne, że i wielka polityka, i dziejowe burze zdają się je omijać.

Rodzinie Dudziczów w polskiej kolonii Czesny Krest, na Wołyniu, mogło się wydawać, że ich małej chatce, krytej strzechą, nic nie zagraża. Mieli spory ogród warzywny i niewielki sadek wiśniowy. Przy cembrowanej studni rozsiadła się stara grusza, za oborą pyszne owoce rodziła jabłonka. Ojciec Józef oprócz pracy na roli dorabiał ciesielką (właśnie zgromadził drewno na budowę nowego domu), matka Stanisława zajmowała się gospodarstwem i dziećmi: Jankiem i o dwa lata młodszą Czesią. Starszego synka matka wcześnie nauczyła poznawać litery, a że miał piękną dykcję, wieczorami przy naftowej lampie domownikom i sąsiadom czytywał Trylogię. Przychodzili słuchać Polacy. Oni tam byli w mniejszości, ale z Ukraińcami też żyło się w zgodzie.

Pewnego dnia jednak i tu dotarły wichry wojny.

„Trudno nawet o tym opowiadać – mówi łamiącym się głosem pani Czesława. – Była lipcowa niedziela 1943 roku, piękna pogoda. Do kościoła w Sielcu mieliśmy dość daleko. Szliśmy z mamą i bratem pieszo; ojciec i babcia zostali w domu. W drodze przekazano nam wiadomość od ojca, byśmy już nie wracali do Czesnego Krestu, tylko szli prosto na stację w Bubnowie i jechali do Włodzimierza. – Jak to tak? – myślałam. – W jednej sukieneczce, nie zabrałam żadnej lalki, zabawki… niczego.

Okazało się potem, że była to noc rzezi. Wymordowano sąsiadów, Polaków. Rano jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Kiedyśmy wyszli do kościoła, do ojca przyszedł Ukrainiec. Chciał go zastrzelić. Ojcu udało się uciec. (Niełatwo było mego ojca nastraszyć. W 1919 roku zmobilizowany do wojska, brał udział w wojnie z bolszewikami, dostał medal za waleczność, był koniuszym i zaufanym żołnierzem porucznika Jana Sokołowskiego…).

Z wujkiem Szalusiem, który mieszkał obok, jeszcze przez kilka dni ukrywali się w zbożu, ale w końcu skapitulowali – było zbyt niebezpiecznie. Babcia chciała zostać, żal jej się zrobiło zwierząt, dobytku, potem jednak dołączyła do nas, do Włodzimierza. Na wsiach bandy Ukraińców rozprawiały się z Polakami, a we Włodzimierzu byli już Niemcy”.

Niemcy rozkazali uciekinierom z wiosek stawić się we Włodzimierzu na placu przed kościołem, a potem wywieźli ich do obozu w  Białymstoku. Pamięć dziecka zanotowała pojedyncze obrazy. Moment odkażania we wspólnej sali (łaźni?) małych dzieci z dorosłymi kobietami, gdzie wszyscy stali nadzy, był dla małej Czesi wstrząsem… Potem następowały oględziny lekarza pod kątem przydatności do pracy i selekcja. Ciocia i wujek Szalusiowie zostali skierowani do obozu pracy w Majdanku, rodzina Dudziczów – na roboty przymusowe do Niemiec.

           

U bauerów w Szlezwiku-Holsztynie

Józef Dudzicz z niejednego pieca chleb jadł. Przed żeniaczką przez trzy lata pracował przy budowie kolei (także nadzorowanej przez Niemców) w Argentynie, Boliwii i Brazylii, a po powrocie zza wody – w Hanowerze i Szczecinie. Znał więc dobrze język niemiecki i optymistycznie zakładał, że u Niemców da sobie z rodziną radę. Rzeczywistość okazała się okrutna. W bydlęcych wagonach trafili do Niemiec północnych., a na miejscu nabór rąk do pracy przypominał targ niewolników.

Warunki życia w gospodarstwie nad morzem, gdzie ich przydzielono, były tak ciężkie, że robotnicy za namową ojca wszczęli bunt. Gospodyni zadzwoniła na gestapo. Po dwóch dniach w asyście niemieckiej policji rodzina została przewieziona do obozu pracy przymusowej (Gemeinschaftslager Kating Eiderstedt). Czesia w tym okresie była w szpitalu; maszyna do krojenia buraków obcięła jej palec. Udało się jednak ojcu pojechać po dziecko.

„W obozie tym było około dwóch tysięcy Polaków – wspomina pani Czesława. – Mieszkało się w barakach, a właściwie w ziemiankach. W jednej takiej ziemiance było pięć rodzin, około dwudziestu ludzi. Straszna ciasnota, drewniane prycze, wiązka słomy i drelichowy koc. Przy drzwiach stał jedyny piecyk, którego pilnowała nasza babcia. Przechorowaliśmy się tam na szkarlatynę, oczywiście bez leczenia. Śmiertelność była ogromna, zwłaszcza wśród dzieci.

Tym razem przydzielono jednak rodziców do dobrych gospodarzy. Wprawdzie daleko, ponad sześć kilometrów mieli do młyna, gdzie pracowali, ale życzliwa gospodyni ukradkiem dawała matce jedzenie dla nas, dzieci, bo kartki były głodowe.

Pamiętam z tego lagru straszny epizod (jeden z pierwszych), który mną wstrząsnął. Któryś z robotników sprzeciwił się władzom obozowym. Powyrywano mu ze stawów ręce i nogi i wożono po całym obozie jako memento dla pozostałych…Umęczono go.

Był tam w obozie tłumaczem Polak z Poznańskiego, zwolennik Hitlera. Wielu ludzi przez niego wycierpiało. Kiedy więc w 1945 roku zjawili się Anglicy, zawisła nad nim groźba samosądu ze strony mieszkańców obozu. Przeżył jednak i kiedyś zobaczyłam go w Gliwicach…

Po przyjeździe Anglików po raz pierwszy od początków wojny jadłam biały chleb, który nam podarowali”.

 

Wentorf koło Hamburga

Wśród pamiątek leży na stole starannie opakowany w folię album rysunków: Pamiętnik. 10 rycin z polskiego obozu wysiedleńców w Wentorfie pod Hamburgiem. Autorem jest Edward Kwiatkowski z Bydgoszczy. Na odwrocie okładki znajduje się notatka: „Obóz w Wentorfie powstał z początkiem czerwca 1945 r. Przez obóz przeszło około 20.000 wysiedleńców. Obecnie liczy on 10.000 mieszkańców, w tym 7.500 Polaków i stanowi jedno z największych środowisk polskich w Niemczech. Wentorf, 23 lutego 1946 roku”.

Wysiedleńcy polscy byli sporym kłopotem dla Anglików mających kontrolę nad tą częścią Niemiec. Wojska brytyjskie zaczęły tworzyć dla Polaków, tak zwane obozy ochronne. Większość wysiedleńców wyrażała jednak chęć powrotu do Polski. Po wyzwoleniu Brytyjczycy przez  krótki czas przewozili ich z miejsca na miejsce.

„Wszyscy pytali, gdzie ta Polska? Jeszcze raz nas załadowali na ciężarówki i wywieźli do Wentorfu pod Hamburgiem, do obozu w koszarach wojskowych. I powiedzieli, że już dalej nas nie powiozą. Polski nie ma! Tu mamy sobie ułożyć życie.

No i Polacy zaczęli się organizować. Szczególnie aktywni byli wojskowi. Mieliśmy kaplicę w dawnym hangarze samolotowym (był kapelan wojskowy), studio radiowe i kino. Zorganizowano kursy zawodowe pod hasłem: »Wracamy do Polski z fachem w ręku«. Powstała szkoła, imienia gen. Sikorskiego, której dyrektorką została Hanna Lutzowa. Jej mąż był lekarzem w obozowym szpitalu. Znalazłam się tam szybko, bo miałam gruźlicę. Z niedożywienia. Pamiętam przymusowe dożywianie. Myśmy w ogóle jeść nie mogli! Dla mnie było największą męką, kiedy w tym szpitalu kazano mi jajko zjeść. Nie mogłam przełknąć, więc wyrzucałam… Musieliśmy też pić tran. »Jak wypijesz tran, dostaniesz cukierka« – a cukierek w tym czasie był rarytasem! W końcu wysłano mnie do sanatorium.

Szkoła w Wentorf to tak wyglądała na początku, że w jednej sali znalazły się dzieci od siedmiu lat do osiemnastu! Nie mieliśmy żadnych przyborów szkolnych. Szukaliśmy jakichkolwiek papierów do pisania. W piwnicach koszarów znajdowaliśmy najczęściej mapy… Pierwsze świadectwo mam właśnie napisane na takiej mapie. Atrament robiliśmy z resztek kopiowych ołówków. Początki naprawdę były trudne. Koszar nie ogrzewano, więc na lekcjach siedziało się w płaszczach.

Bardzo przeżywałam moją Pierwszą Komunię Świętą. Jako jedyna z dzieci miałam książeczkę; ojciec jakimś cudem ją zdobył…Potem dopiero pojawiły się inne”.

Leży na stole, pociemniała ze starości Droga do Nieba, Breslau 1940, Wydawnictwo Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego w Hanowerze. Obok, w oprawce niegdyś białej, Modlitewnik dzieci Bożych, wydany w Nadrenii w 1946 roku. Z tego samego roku jest pękaty modlitewnik pt. Jezu, ufam Tobie, z wydawnictwa Michaela Schwarza. Na stronie tytułowej umieszczono motto z proroctwa Izajasza: „Czeka Pan, aby się zmiłował”… Na ostatnich stronach znajdują się „Pieśni różne”: Śpiewana msza św. Wychodźców, Modlitwa za Warszawę, Pieśń Polaków – Uchodźców 1940 r., Pieśń Wojska Polskiego 2.Dywizji Piechoty internowanej w Szwajcarii 1940 r., Pieśń obozowa W.P. w Rumunii 1939-1940 r. I wreszcie Hymn narodowy, i Rota.

 

Eckenförde koło Toning

W maju 1946 roku w tym ostatnim obozie na tułaczym szlaku zamieszkali w drewnianych barakach. Dla rodziny Dudziczów był to rok znaczący. Wtedy urodził się im Kazimierz – najmłodszy synek. Wtedy też zmarła w szpitalu w Hamburgu babcia.

Życie stawało się coraz bogatsze, ożywały nowe inicjatywy. Coraz więcej pojawiało się wydawnictw i druków. Drukowano nawet polskie kartki świąteczne i pocztówki. Powstały pracownie prac ręcznych. Anglicy dawali materiały, włóczkę. Dzieci i młodzież zrzeszała się w drużynach harcerskich. Zaczął wychodzić miesięcznik harcerski „Trzy Pióra”.

„Brytyjskie mundury wojskowe farbowaliśmy na brązowy kolor i szyliśmy harcerskie mundurki …” – opowiada pani Czesława. Pozostał z tego czasu Kalendarzyk terminowy na rok 1948 na obczyźnie,opracowany przez Komendę Chorągwi Kresowej. Całkowity dochód ze sprzedaży został przeznaczony na odbudowę kościołów w Warszawie. Ten malutki, skromnie wydany kalendarzyk dokumentuje to, o czym wspomina pani Czesława: „Mieliśmy zawsze opiekę duszpasterską i wychowywano nas bardzo patriotycznie”. Jest tam m.in. godło państwowe (z orłem w koronie) i obrazek z Matką Boską z Ostrej Bramy. Jest cytowana wypowiedź Piusa XII o Polsce, „która swoją wiernością wobec Kościoła i wspaniałymi zasługami wobec cywilizacji zapisała się niezatartymi zgłoskami na kartach historii; posiada przeto prawo do ludzkiej i braterskiej sympatii całego świata”. Umieszczony na kilku stronach kalendarzyk historyczny utrwala najważniejsze wydarzenia dla Polski, od jej chrztu do roku 1944. Polskie przysłowia na każdy tydzień przywołują klimat Ojczyzny. Długo można by wymieniać… Warto zacytować 5 Prawd Polaków w Niemczech: 1. Jesteśmy Polakami; 2. Wiara Ojców naszych jest wiarą naszych dzieci; 3. Polak Polakowi bratem; 4. Co dzień Polak Polakowi służy; 5. Polska jest naszą Matką. Wszystko co mamy, jej poświęcamy.

„Brytyjczycy, którzy do tej pory wiele nam pomogli i nas żywili, uznali, że czas się wycofać. Dali nam ultimatum – opowiada pani Czesława – albo przyjmiemy obywatelstwo niemieckie, albo emigrujemy do wybranego kraju. Ten powrót też był trudny, ale wszystkie te przeciwności nie miały znaczenia, bo miałam bardzo kochających rodziców”.

Dudziczowie 1 maja 1948 roku byli już w Szczecinie.

 

Bojków, Gliwice Polska

Kalendarzyk terminowy na rok 1948 powędrował z Czesią do Polski – dokładnie do Bojkowa koło Gliwic. Tam osiedlili się wujostwo Szalusiowie, którzy przeżyli obóz w Majdanku. Ciocia Marianna Szalusiowa dawała wprawdzie znać w listach umówionym przed rozstaniem szyfrem, że w Polsce rządzą Sowieci („czerwona krowa bodzie”!). Dudziczowie wrócili jednak na prośbę dzieci, chociaż ojca pociągała Australia. Twardy mężczyzna ugiął się pod presją dziecięcej tęsknoty za ukochaną ciocią Marianną, u której pierogi z kaszą gryczaną i miętą, okraszane skwarkami, smakowały im kiedyś jak nic na świecie – w tej małej wiosce Czesny Krest…

Pierwszym zaskoczeniem dla Czesi była konfrontacja poziomów nauczania w szkole. Okazała się najlepsza w klasie, zwłaszcza z matematyki. Nie mogła też przestać się dziwić, że nauczyciele pracują za pensję. Przecież w obozach w Niemczech nauczyciele z takim poświęceniem i bez pieniędzy dawali z siebie wszystko! Już na zawsze pozostały jej w pamięci ich kompetencja i serdeczność. Ci nauczyciele stali się dla niej wzorem, kiedy sama po ukończeniu w 1966 roku studiów na wydziale matematyki, fizyki i chemii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Katowicach zdobyła tytuł magistra w zakresie matematyki.

Zanim jednak została „ulubioną panią profesorką” dla pokoleń matematyków, wiele razy miała okazję przekonać się, że „czerwona krowa bodzie”. Wychowana religijnie i patriotycznie, z trudem znosiła rygory TPD-owskiej szkoły. Kiedyś na przykład (było to w X klasie) podczas „światopoglądowej” pogadanki, która w istocie była agitacją antykościelną, nie wytrzymała. Wstała i powiedziała partyjnemu prelegentowi, że mówi nieprawdę.

„Wszyscy zamarli. Prelegent też nie wiedział, co zrobić. Takie dziecko! (bo zawsze byłam bardzo mała…). I nic – cisza. Nikt mnie nie poparł. Usiadłam. Okazało się potem – mówi z uśmiechem – że zyskałam w oczach wychowawców. Od tej pory, kiedy brakowało jakiegoś nauczyciela, wysyłano mnie na zastępstwo…”.

Podczas studiów zawarła dozgonne przyjaźnie w Duszpasterstwie Akademickim. Do tej pory utrzymuje kontakt ze wspaniałym duszpasterzem, ks. Herbertem Hlubkiem i wieloma innymi osobami. Zaszczepioną tam miłość do turystyki przekazywała w praktyce przez prawie czterdzieści lat swoim uczniom. Co roku organizowała obozy wędrowne po najpiękniejszych krainach Polski. Szczególnie pokochała Tatry. Miała też zwyczaj codziennie rano być na Mszy świętej. Tak więc podczas wędrówek wstawała wcześnie rano i spieszyła do kościoła. A potem jeszcze biegła do piekarni. Do obozu, do swojej młodzieży przychodziła z chlebem. Czy może być lepsza nauka?

Asceza – wartość zapomniana

Z perspektywy psychologa chrześcijańskiego

 

Asceza – wartość zapomniana

Ks. prof. Romuald Jaworski

 

W niektórych okresach roku liturgicznego (Wielki Post, Adwent) lub w szczególnych okolicznościach życiowych (np. przygotowanie się do nowych zadań, walka z chorobą lub kryzysem rodzinnym) wiele osób podejmuje wyrzeczenia, których sens często nie jest zrozumiały dla ich otoczenia, a nieraz także dla nich samych. Te wyrzeczenia określane są jako zachowania ascetyczne. Wielu ludziom współczesnym asceza kojarzy się bardziej ze średniowiecznym biczowaniem i noszeniem włosienicy niż ze zdroworozsądkową samodyscypliną pomagającą w prowadzeniu życia mądrego i dobrego.

W ascezie należy odróżnić aspekt treściowy od aspektu formalnego. Ten pierwszy obejmuje cele i motywy, dla których asceza jest podejmowana. Im cel bardziej wzniosły tym silniejsza motywacja do zachowania ascetycznego.

 

Zróżnicowanie ascezy

W aspekcie treściowym wyróżnia się – ze względu na źródło motywacji – ascezę świecką i religijną. Ta pierwsza zorientowana jest na osiągnięcia w sporcie, zdrowiu, stoickim opanowaniu siebie. Termin „asceza” (grec. askesis) oznaczał pierwotnie ćwiczenie, kształtowanie, obrabianie, i był używany w kontekście dążenia do osiągnięć sportowych, do piękna lub sprawności umysłowej. Dziś także wiele osób podejmuje radykalne wyrzeczenia dla tych motywów (jak wielkich ofiar wymaga dbanie o sylwetkę, osiągnięcia sportowe czy urodę). Asceza religijna jest podejmowana ze względu na Boga i zbawienie, a jej motywem jest lęk przed Bogiem lub miłość do Niego. Asceza religijna ma charakter nadprzyrodzony. Jej motywacja wynika z relacji do Boga, a jej celem jest osiągnięcie zbawienia, szczęścia w zjednoczeniu z Bogiem.

Aspekt formalny ascezy dotyczy określonych form zachowania, takich jak post, powstrzymanie się od wygód, wstrzemięźliwość seksualna czy rezygnacja z określonych dóbr. Wiele osób podejmuje dobrowolne wyrzeczenia lub rezygnację, np.: jeden dzień w tygodniu bez oglądania telewizji, wstrzemięźliwość od potraw mięsnych w piątek, odstawienie alkoholu, papierosów, rezygnacja z kupowania bezwartościowych czasopism i przeznaczenie pieniędzy na jakiś dobry cel. Takie zachowania wprowadzają określony ład w hierarchię wartości, pozwalają odkryć, że są rzeczy potrzebne i potrzebniejsze, takie, które przydałyby się i takie, które są konieczne. Asceza wprowadza porządek w hierarchię rzeczy, w hierarchię zdarzeń, pozwala ze spokojem spojrzeć na różne oferty, które są nam dzisiaj podsuwane. Wyraża się w ograniczeniu tendencji konsumpcyjnych. Rezygnacja z kupna jakiegoś artykułu i przeznaczenie pieniądzy dla ludzi bardziej potrzebujących wydobywa głęboki sens ascezy, wyrażający się nie tylko w dążeniu do osobistego ładu wewnętrznego, ale również w trosce o innych.

W ascezie można wyróżnić dwa aspekty: pozytywny i negatywny. Pozytywny wiąże się z tendencją do osiągania cnoty i doskonałości, ukierunkowuje myślenie na wartości, dla których osiągnięcia wymagana jest wewnętrzna dyscyplina, wyrzeczenie. Aspekt negatywny łączy się ze świadomością ograniczeń, uciążliwości, trudu, rezygnacji z komfortu.

Asceza uczy samodyscypliny. Jest formą pracy nad sobą, drogą moralnego doskonalenia siebie i wzrastania. Kontrolowanie własnych odczuć, emocji, potrzeb, myśli i działań jest nieodzownym warunkiem świadomego rozwoju. Sprzyja dojrzałości osobowej i religijnej. Otwiera też na zdrowe i głębokie relacje interpersonalne z otoczeniem. Ułatwia przezwyciężanie podziałów i ułatwia przebaczenie.

W dobie przesytu wrażeń, nadmiernego bombardowania informacjami i spowodowanego tym osłabienia wrażliwości – zdolność do selekcji i hierarchizacji bodźców, potrzeb i wartości jest nie tylko ważna, ale wręcz konieczna. Nic dziwnego, że asceza jawi się jako droga do głębokiej humanistycznej postawy wobec otoczenia i jest traktowana jako istotna wartość także w świecie. Wielu psychologów i socjologów zwraca uwagę na konieczność dyscypliny i umiaru w życiu człowieka. Uważają oni, że głęboki humanizm ujawnia się w unikaniu jednostronności, łagodzeniu krańcowości, równoważeniu przesady. Jest to przejaw ascezy, umiaru prowadzącego do harmonii w człowieku.

Asceza religijna wyraża się w specyficznych formach, takich jak post, milczenie czy dzieła miłosierdzia.

 

Post, milczenie, miłosierdzie

Post pomaga walczyć z głównymi wadami: z nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu, nieczystością, chciwością. Gdy człowiek rozpoczyna post, dochodzi do konfrontacji jego życzeń, pragnień, potrzeb, marzeń z taką prawdą o człowieku, którą pokazuje Pismo Święte.

Istnieją domy rekolekcyjne, w których rekolekcje połączone są z praktyką postną, a przyjmowanie pokarmu ograniczone jest do minimum. Niektórzy ludzie chcą na tej drodze uzyskać nie tylko zdrowszą kondycję, ale przede wszystkim pogłębić swoją relację z Bogiem. Człowiek nie powinien jednak poprzez zbyt radykalne wyrzeczenia i umartwiania wyniszczać siebie. Postna forma ascezy polega na ograniczaniu jedzenia tam, gdzie to jest pożyteczne dla rozwoju człowieka oraz na właściwym odżywianiu w sytuacjach, gdy praktyka postna mogłaby stać się formą autodestrukcji, samobójstwa na raty, fiksacją, zamiast oddawaniem czci Bogu.

Jedną z lepszych form ascezy jest spełnianie uczynków miłosierdzia wobec ciała i wobec ducha. Do tych pierwszych należą: nakarmienie głodnych, napojenie spragnionych, przyodzianie nagich, odwiedzanie chorych, przyjmowanie podróżnych do swego domu, odwiedzanie więźniów i grzebanie umarłych. Do drugich należą: napominanie błądzących, udzielanie dobrych rad wątpiącym, pocieszanie strapionych, pouczanie nieumiejących, cierpliwe znoszenie (tolerancja) uciążliwych, chętne darowanie urazów oraz modlitwa za żywych i umarłych.

W epoce hałasu i szumu informacyjnego szczególnie ważną formą ascezy jest milczenie. Współczesny człowiek potrzebuje ciszy, by skonfrontować się z wewnętrznym światem własnych myśli i przeżyć, ale także, by stworzyć klimat dla doświadczeń religijnych. Cisza jest zewnętrznym warunkiem dla wejścia w sferę duchowości i jest znakiem duchowej mądrości człowieka. Milczenie sprzyja walce z wadami i z grzechem (szczególnie. nadmiernego i niekontrolowanego gadulstwa połączonego często z osądzaniem innych). Jawi się jako droga poznania prawdy o sobie, o innych ludziach i o Bogu. W milczeniu człowiek lepiej dostrzega własne grzechy, dzięki czemu może skuteczniej zwalczać wady i korygować własne błędne postawy.

 

Asceza chrześcijańska

Istota chrześcijańskiej ascezy polega zatem na wprowadzeniu ładu we własne życie, by zdobyć panowanie nad sobą i móc siebie ofiarować Bogu. Chodzi o takie używanie rzeczy stworzonych, które jest zgodne z wolą Bożą. W chrześcijaństwie asceza oznacza budowanie więzi z Chrystusem, troskę o upodobnienie się do Niego.

Podkreślając znaczenie ascezy, należy wskazać zarówno jej kontekst zdrowotny, jak i zbawczy. Zdrowa asceza stoi na straży umiaru i sprzyja porządkowi. Przyczynia się do lepszej kondycji psychofizjologicznej, a zarazem pełni ważną rolę w życiu religijnym, otwierając człowieka na to, co niematerialne, duchowe, nadprzyrodzone. Kardynał Karol Wojtyła pisał: „Aby wszystkie wartości, przeżywane przez człowieka, znalazły się na właściwym dla nich miejscu, w tym celu potrzeba szczególnego wysiłku. Wysiłek ten nosi nazwę ascezy”. (K. Wojtyła, Elementarz etyczny. Wrocław 1995, s. 88).

EKONOMIA KOMUNII

EKONOMIA KOMUNII

 

Z Andrzejem i Zofią Miłkowskimi, zaangażowanymi w prowadzony przez Ruch Focolari ogólnoświatowy projekt ekonomii komunii – rozmawiają Dobromiła i Stanisław Salikowie

 

 

Od kilkunastu lat bliska Wam jest idea ekonomii komunii.Wyjaśnijmy najpierw, na czym konkretnie polega włączenie się w ten program.

 

Andrzej Miłkowski: – Przedsiębiorca, który podejmuje decyzję prowadzenia biznesu zgodnie z zasadami ekonomii komunii, musi inaczej spojrzeć na sprawę podziału zysku swojej firmy. Dzieli zyski na trzy części – niekoniecznie równe; decyzja należy do niego. W swoim sumieniu rozeznaje, jaką część zysku chce przeznaczyć na dalszy rozwój firmy, jaką na pomoc potrzebującym i jaką na działania Ruchu, mające na celu formację człowieka – w duchu kultury dawania – tak, by ludzie wcielali w życie system wartości, który pozwala dbać o dobro wspólne. Dla człowieka wierzącego będą to wartości ewangeliczne, a dla innych wspólne wartości uniwersalne. Dlatego fundamentem życia zasadami ekonomii komunii jest konsekwentne zmaganie się ze swoją słabością i życie tymi wartościami. Dzięki relacjom ze współpracownikami, opartym na tych wartościach w firmie odczuwa się dobry klimat tak istotny w pracy. 

Zofia Miłkowska: – U podstaw ekonomii komunii leży przekonanie, że człowiek powinien się dzielić. Jeśli posiadam jakieś dobra, a są osoby, które ich nie mają – znaczy to, że powinnam się podzielić. W tym miejscu wielu powie: ale ja nie mam się czym dzielić, jestem biedny czy średniozamożny. Tymczasem każdy z nas coś ma – będzie to uśmiech, dobre słowo, czas. Nasza młodzież, na przykład, odwiedza mieszkańców domów opieki społecznej czy domów dziecka. Kultura dawania polega na tym, że dostrzegamy potrzeby drugich, a nie zamykamy się tylko w sobie i swoich potrzebach. Ta świadomość to fundament myślenia w kategoriach ekonomii komunii. Stąd będą wyrastały decyzje – zgodne z konkretnymi możliwościami – włączenia się w ekonomię komunii.

A jak narodziło się Wasze zaangażowanie?

A.M.: – Każda tego typu decyzja dokonuje się najpierw w sumieniu człowieka. Osobiście dojrzewałem do niej kilka lat. Od 1986 r., prowadziłem przedsiębiorstwo. Na początku lat 90. przeżyłem rozstanie z pierwszym wspólnikiem, który odchodząc, zabrał ze sobą 60 proc. załogi i adekwatny majątek firmy. Poczułem wtedy, że muszęprzejść wewnętrzną weryfikację, że muszę się uwolnić od przywiązania do własności, od dotychczasowego dorobku materialnego, zwłaszcza w tym trudnym momencie, kiedy zaczął on topnieć. Bez tego nie można inaczej spojrzeć na swoją firmę. Nie bez trudu, ale zdołałem uczynić ten krok. Odtąd wiedziałem, że moja firma tak naprawdę nie jest już „moja”, bo oddałem ją w ręce Boga – jej nowego Szefa. Ja stałem się jej zarządcą.

To było najważniejsze?

A.M.– Niewątpliwie. Właśnie wolność od posiadania pozwala dostrzec możliwości dzielenia się, a nie tylko gromadzenie dla siebie. Ale trzeba też jasno powiedzieć, że taka postawa nie jest dana raz na zawsze. Ponieważ ma wymiar duchowy, wymaga też duchowej pielęgnacji. Na pewno mnie, nam, chodzi o wartości ewangeliczne, którymi na naszą miarę staramy się każdego dnia żyć. Jednocześnie na co dzień doświadczamy, jak ważna jest osobista modlitwa oraz wierność tym wartościom w sposób jednoznaczny, przejrzysty i bez żadnych wyjątków. Ta konsekwentna postawa, mimo że realizuje się bez słów, sprawia, że nie spotykam się z propozycjami dwuznacznymi ze strony kogokolwiek. Chociaż nie mówię wprost moim partnerom w biznesie o swoich wyborach i wartościach, jestem przyjmowany, akceptowany. Dochodzę do wniosku, jak istotną postawą jest „być”, a nie „mówić”.

Tak więc kluczowe znaczenie ma postanowienie, aby we wszystkich relacjach z drugim człowiekiem, kimkolwiek by on nie był, po prostu „być w porządku”. Nie słowem, lecz czynem...

A.M:– Tak, w działaniach zawodowych zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz firmy należy postępować według zasad uczciwości i przejrzystości; w moim przypadku – według zasad ewangelicznych. Taka postawa obowiązuje względemkażdego mojego współpracownika, niezależnie od stanowiska, jakie zajmuje. Każdy w firmie wnosi coś innego, ma odmienną osobowość. Oprócz uznania czasem potrzebne są spokojnie wypowiedziane słowa prawdy, która w konsekwencji oczyszcza i rozwija. Jak każdemu człowiekowi i mnie także zdarza się zdenerwować, ale wiem, że trzeba szybko wrócić do równowagi. Wtedy wystarczy proste słowo „przepraszam”, a także umiejętność wybaczania i niepowracanie do spraw raz wyjaśnionych.  Przekonałem się już niejednokrotnie, że wtedy gdy wartości ewangeliczne są obecne w moim życiu osobistym i zawodowym, prawdziwe staje się zdanie: „Starajcie się naprzód o królestwo Boga, a to wszystko będzie wam dodane”. Ten cud wciąż się realizuje i corocznie doświadczam, że mam się czym dzielić.

Ale nie brakowało i nie brakuje różnych trudności…

Z.M.: – Były lata, kiedy brak przetargów sprawił, że musieliśmy obniżyć płace, aby przetrwać. Czuliśmy wtedy wielką solidarność współpracowników, którzy rozumieli trudną sytuację, chcieli zostać i przejść z nami ten trudny czas. Ja pracowałam już wtedy w firmie męża i pomagałam w księgowości. Tak jest do tej pory. Działka, jaką są finanse, pomaga mi być blisko żywotnych problemów i wspierać konkretnie męża, a jednocześnie utożsamiać się z tym sposobem widzenia ekonomii, jaki wybrał dla naszej firmy. Wspomniany kryzys udało się przetrwać. Wreszcie otrzymaliśmy szansę wykonania dużego zamówienia – odcinka autostrady.

A.M.: – Dobre kontakty nawet z konkurencją, np. wspólny udział w przetargach, miały tak istotne znaczenie, że stały się początkiem znaczącego rozwoju firmy w kolejnych latach, kiedy zaprojektowaliśmy w sposób kompleksowy cztery kilkudziesięciokilometrowe odcinki autostrad A1 i A4, które są w zaawansowanej fazie realizacji, a których budowę obecnie autorsko nadzorujemy. W ciągu ostatnich lat osiągaliśmy zróżnicowany, ale zawsze dodatni wynik finansowy. Obecnie nasza firma zatrudnia ponad 60 pracowników.

Z.M: – A jednak kryzys finansowy oraz dotkliwe osłabienie złotego dotknęło i nas. Przeżyliśmy ogromnie trudne doświadczenie związane z zawarciem pewnej umowy bankowej, która rzekomo miała zapewnić nam bezpieczeństwo. Przez wiele miesięcy żyliśmy z uczuciem zaciskającej się pętli i całkiem realną utratą płynności finansowej, co w konsekwencji wiązałoby się z upadkiem firmy. Odczuwaliśmy to jako swoisty atak szatana na samą ideę ekonomii komunii.

A.M: – Tak trudnego doświadczenia nie mieliśmy w swojej ponad 20-letniej działalności. TylkoPan Bóg wie, ile w tym czasie było naszego codziennego zawierzenia Opatrzności, i jak wielkim duchowym wsparciem była dla nas świadomość modlitwy naszych przyjaciół z Ruchu Focolari. Oparcie we wspólnocie jest w takich momentach nie do przecenienia.

 

Z.M. –Decyzja o ugodzie bankowej, która realnie pozwalała wyjść z tego kryzysu, zapadła 2 kwietnia, w rocznicę odejścia Jana Pawła II do domu Ojca. Samą ugodę natomiast podpisaliśmy w Wielki Piątek. Nie mogliśmy mieć wątpliwości, że Właściciel naszej firmy czuwa. Dla mnie, mojego męża i przyjaciół było to niezwykle mocne i nadzwyczajne dotknięcie miłosiernej miłości Boga.

 

Jakie cele społeczne finansowane są z zysków firm działających według ekonomii komunii i jak wygląda praktyczna ich realizacja?

           

A.M: – W Centrum Ruchu, pod Rzymem, pracują dla tej idei specjalnie oddelegowane osoby – focolarini i wolontariusze – którzy tworzą i nadzorują projekty dla ludzi potrzebujących wsparcia w różnych regionach świata. Sami przedsiębiorcy nie mają w tym praktycznym działaniu swojego udziału. Do nich należy rozwijanie firm oraz coroczne przekazywanie części zysku, którą szacują w swoim sumieniu. Cały system jest bardzo przejrzysty. Środki trafiają do Centrum Ekonomii Komunii, które się z nich rokrocznie szczegółowo rozlicza: ile wpłynęło, na co te środki zostały przeznaczone. Przedsiębiorcy są informowani, gdzie i w jakich projektach pomocy uczestniczą.

Oddając te pieniądze, wiemy, że zostaną wykorzystane na konkretne potrzeby osób szczególnie potrzebujących w różnych częściach świata. Realizowane są za nie zarówno doraźne działania, jak w przypadku pomocy ofiarom tsunami, jak i programy, które mają pomóc potrzebującym stanąć na własnych nogach. Nie chodzi więc o rozdawnictwo, gdyż byłoby to niewychowawcze, ale np. o zapewnianie tym ludziom dostępu do kształcenia czy działania mające na celu tworzenie nowych miejsc pracy. System wsparcia jest więc roztropny – i cały czas się rozwija. Raz w roku spotykamy się w Rzymie, gdzie dyskutujemy o problemach, które rodzą się w związku z nową ekonomią, a przedsiębiorcy działający w różnych branżach dzielą się swoimi doświadczeniami. Ponadto wielu naukowców, profesorów o światowej sławie, zaangażowało się w teoretyczne rozwijanie tej dziedziny ekonomii, że wspomnę tylko uznany autorytet w dziedzinie ekonomii, jakim jest prof. Stefano Zamagni z uniwersytetu w Bolonii.

 

W maju ubiegłego roku wzięliście oboje udział w Światowym Kongresie Ekonomii Komunii w São Paulo w Brazylii…

 

A.M.:– To było niezwykłe doświadczenie. Kongres odbył się z okazji 20. rocznicy powstania ekonomii komunii. Mimo że od wielu lat pracuję dla tej idei, dopiero teraz pełniej ją zrozumiałem. Wiedziałem, że ekonomia komunii – to próba życia wartościami, ale tam, w Brazylii dotarło do mnie, do nas, z całą jasnością to, że pierwszym darem jest „dar życia”. Prof. Luigino Bruni z uniwersytetu w Mediolanie przytoczył słowa Chiary Lubich: „Musimy dać życie naszym firmom, a nie nawrócić przedsiębiorców, by dawali więcej”. Chodzi więc nie tyle o materialny wymiar całego przedsięwzięcia, ile o zupełnie odmienne spojrzenie na ekonomię i jej cel. Najpierw w wymiarze mikro – w małych przedsiębiorstwach, w których mamy rozwijać relacje braterstwa, atmosferę, która będzie sprzyjać kulturze dawania, dzielenia się.

 

Z.M:– A wnioski co do aktualnej sytuacji gospodarki światowej nasuwają się same: od dłuższego czasu panuje w ekonomii zanik motywacji moralnych i tak naprawdę to brak tych wartości jest powodem kryzysu. Współczesny kryzys – to kryzys wartości.

Odpowiedź? Chodzi o pełną uczciwość w prowadzeniu interesów, nieuleganie korupcji, pokusie posiadania za wszelką cenę. Za tym, w naturalny sposób, przyjdzie potrzeba dzielenia się na miarę swoich możliwości, ale też ze wspaniałomyślnością. Tak rodzi się „kultura dawania” i zawierzenie Opatrzności.

 

Czy do idei ekonomii komunii udało się przekonać wielu ludzi?

 

A.M.: – W skali świata rozwój ekonomii komunii był początkowo bardzo spontaniczny i dość szybki, teraz jest trochę wolniejszy, ale zarazem jakby pewniejszy; dokonuje się z większą rozwagą. Na początku część ludzi była do tej idei bardzo zapalona, rozpoczynali nowe przedsięwzięcia, jednak okazywało się, że brakuje im doświadczenia. Obecnie ekonomia komunii bazuje przede wszystkim na już istniejących przedsiębiorstwach, choć  powstają i nowe, które chcą działać w tym duchu – są to zarówno spółdzielnie, jak i prywatne firmy.

W krajach Ameryki Południowej – ale nie tylko tam – przedsiębiorstwa powstają także w myśl zasady: „mamy niewiele, ale jest nas wielu”. I tworzą fundusz, żeby na bazie tego kapitału rozpocząć działalność i pracować zgodnie z ideałami ekonomii komunii. A są one szersze niż tylko dzielenie się pieniędzmi – chodzi o myśl, że zysk nie jest celem samym w sobie, że należy dbać o jakość pracy oraz o relacje między ludźmi.

 

Z.M.:– W Brazylii mieliśmy okazję zobaczyć w praktyce różne formy pomocy. Duże wrażenie wywarł na nas kompleks usługowo-produkcyjny o nazwie Polo Spartaco sąsiadujący z miasteczkiem „Ginetta” Ruchu Focolari (takich „miasteczek” jest na świecie 25) blisko São Paulo. Oprócz różnorodnej działalności typowo przedsiębiorczej w tym miejscu przebywa także młodzież z trudnych i ubogich środowisk (w Brazylii jest to istotny problem); jest ona tutaj resocjalizowana poprzez pracę. Powstała pracownia wykonująca z resztek różnych materiałów ubrania, dodatki i damskie torebki. Młodzi znaleźli sens życia – zatrudnienie, możliwość godnej egzystencji; wielu pragnie tworzyć podobne miejsca pracy dla innych. To tylko jeden przykład wychodzenia do człowieka i próby właściwego ukierunkowania jego życia.

 

Czy każdy przedsiębiorca może się włączyć w ekonomię komunii?

 

Z.M: – Trzeba podkreślić, że dzielenie się tym, co się posiada, zyskami, nie jest pomysłem Ruchu Focolari czy jego członków. Wielu właścicieli firm i wiele osób prywatnych żyje „kulturą dawania”, wspomaga różne cele na mniejszą czy większą skalę. Ekonomia komunii ułatwia takie działania, daje formację duchową, tworzy wspólnotę i organizuje pomoc, przekazując pieniądze tam, gdzie są one – według rozeznania odpowiedzialnych za projekt osób – najbardziej potrzebne.

 

A.M:– Ponadtow przedsiębiorstwach prowadzonych zgodnie z zasadami ekonomii komunii jest wielu ludzi, którzy niekoniecznie są wierzący, ale są im bliskie wartości uniwersalne – sprawiedliwość, pokój, braterstwo czy zwykła uczciwość – i realizują je. Ruch Focolari, zachowując niezmiennie swoją tożsamość katolicką, zawsze był otwarty na osoby innych wyznań czy religii, a także na niewierzących – po to, by  poszukiwać tego, co nas łączy, w myśl ewangelicznej zasady „aby wszyscy stanowili jedno”. I z tej idei coś się musiało przenieść także na grunt pracy zawodowej i biznesu.

A wracając do konkretów, tutaj nie ja martwię się, komu dać. „Nie wie lewica, co czyni prawica”. Jednocześnie Centrum Ekonomii Komunii stara się, by przedsiębiorca wiedział ogólnie, w jakim programie uczestniczy – czy wspiera żywienie dzieci, czy budowę szkoły albo ośrodka formacyjnego, czy pomaga konkretnej rodzinie. W szerszym sensie każdy, kto wspiera jakieś dzieła, w jakiś sposób propaguje kulturę dawania, buduje ekonomię komunii…

 

Z.M.: – … której pierwowzorem jest życie w rodzinie. W rodzinie – jak w społeczeństwie – są ci, którzy pracują, i ci, którzy się uczą czy nie mogą pracować ze względu na wiek lub chorobę. Ekonomia rodzinna dba jednak o wszystkich. Mówiąc o współczesnym kryzysie, prelegenci w Brazylii podkreślali, że dotąd w mentalności społeczeństw tkwiło pragnienie zapewnienia przyszłości kolejnym pokoleniom – zabezpieczanie przyszłości, pozostawianie dóbr i oszczędności. Współcześnie eksploatuje się środowisko, niepohamowanie konsumuje dobra, zaciąga długi, które w przyszłości ktoś będzie musiał przecież spłacać. Ten światowy trend prowadzi do załamania równowagi ekonomicznej i nie wróży dobrze młodym.

 

Na koniec poprosimy o garść danych statystycznych.

 

A.M.: –W ostatnich kilku latach ekonomię komunii realizowało ok. 800 małych i średnich i kilkanaście dużych firm w blisko 40 krajach świata (m.in. ok. 180 w Ameryce Łacińskiej, ponad 400 w Europie Zachodniej i ok. 70 w Europie Wschodniej). Na różnych uczelniach w wielu krajach opublikowano ponad 100 prac magisterskich i doktorskich. Odbyło się ok. 30 kongresów naukowych na temat „nowej ekonomii”.

Można by zadać sobie pytanie, czy to nie utopia. Ale przecież wszystkie wielkie idee, które w ciągu wieków zmieniały bieg historii, początkowo wydawały się nierealne. Doświadczenia wielu osób uczestniczących w tej Bożej przygodzie potwierdzają, że to nie utopia, ale rzeczywistość zdolna wprowadzić nas na dotychczas nieznane drogi. Wierzymy, że ekonomia komunii może usunąć przepaść dzielącą bogatych i biednych oraz przemienić ludzkość w jedną rodzinę. Kropla drąży kamień… Warto być tą kroplą… i także w tym zawiera się sens naszego działania zawodowego.

 

Dziękujemy bardzo za rozmowę.

 

 

Zdjęcie Andrzeja i Zofii Miłkowskich

Fot. Elżbieta Łata

Podpis

Andrzej Miłkowskijest właścicielem katowickiego Biura Projektowo-Konsultingowego Complex-Projekt, zajmującego się projektowaniem dróg i mostów. Jego żona Zofia pracuje w firmie w dziale księgowości. Na zdjęciu – latem 2011 r. na pielgrzymce we Francji.

 

 

Ramki:

Ponieważ Bóg kocha biednych, miłuje również wszystkich ludzi, którzy kochają biednych.

św. Wincenty à Paulo

Ludzie potrzebują naszych rąk, by im służyły. Naszych nóg, by ich odwiedzały. Naszych ust, by życzliwie do nich mówiły. Naszych serce, by kochały. Kwiat rozwija się, gdy świeci słońce, a człowiek rozwija się, gdy kocha.

bł. Matka Teresa z Kalkuty

 

 

20 LAT „TRZECIEJ DROGI”

Ekonomia komunii narodziła się z inicjatywy Chiary Lubich. W 1991 roku przebywała ona w Brazylii, niedaleko São Paulo. Spotkała się tam z ogromnym ubóstwem, zobaczyła slumsy, które otaczały miasto niby „korona cierniowa”. Problemy społeczne zawsze były ważne dla niej i dla całego Ruchu, ale kontrast pomiędzy slumsami a nowoczesnymi wieżowcami stał się inspiracją do szukania nowych możliwości pomnażania dóbr.

Przekonana o sile modlitwy, Chiara poczuła, że musi prosić Boga o „trzecią drogę”, która – na zgliszczach marksizmu oraz wobec niesprawiedliwości ekonomii pozbawionej reguł – zdolna będzie zapewnić odpowiednią przyszłość ludzkości trzeciego tysiąclecia. Ta „trzecia droga” opiera się na przekonaniu, że pobudką ludzkiego działania nie jest tylko własny interes, a w głębi duszy człowieka tkwi potrzeba spełnienia, które można osiągnąć jedynie przez pokonywanie własnego egoizmu dla budowania relacji braterskich.

Zwykła wspólnota dóbr, praktykowanaprzez członków Ruchu, nie wystarczyłaby do podniesienia standardu życia najbiedniejszych członków wspólnoty na całym świecie. Pojawił się więc pomysł tworzenia lub rozwijania przedsiębiorstw, których właściciele zarządzaliby nimi skutecznie i z zyskiem. Po zapewnieniu sprawiedliwej zapłaty pracownikom część zysku byłaby przeznaczana na dalszy rozwój przedsiębiorstwa. Druga część – dobrowolnie, z miłości – przekazywana byłaby do wspólnoty na potrzeby biednych, aby stworzyć im warunki bardziej godnego życia, dopóki nie znajdą pracy lub aby pomóc im zorganizować własny warsztat pracy. Trzecia część zysków służyłaby rozwojowi struktur i formacji osób o nowej mentalności, zdolnych żyć kulturą dawania, bez których nie można myśleć o nowym społeczeństwie. Nie chodziło więc o odrzucenie istniejących wzorców ekonomicznych: przedsiębiorca nadal stara się o zapewnienie zysku swojej firmie, przede wszystkim jednak troszczy się o właściwą drogę jego uzyskania, a następnie wykorzystuje go w nowy sposób.

Projekt ten natychmiast pociągnął setki, a nawet tysiące osób, które zaangażowały się w jego urzeczywistnienie, wnosząc wkład kapitału, czasu, kompetencji zawodowych. Po dwóch dekadach ekonomia komunii jest już rzeczywistością ugruntowaną i rozwijającą się w skali całego świata. Powstały zupełnie nowe przedsiębiorstwa, a wiele już istniejących przekształciło się lub przekształca zgodnie z jej zasadami.

Przez te 20 lat osoby zaangażowane w ekonomię komunii chciały pokazać przedsiębiorcom – ludziom dobrej woli sprawnie działające firmy, centra produkcyjne, szkoły i uczelnie kształtujące nowego człowieka. Chodzi zatem o konkretne dzieła według „trzeciej drogi”, które pozwalają rozwiązywać skomplikowane węzły dzisiejszego świata, jakimi są: potrzeba nowej równowagi w wieloaspektowej rzeczywistości, brak zasobów mineralnych i energetycznych uniemożliwiający szeroki rozwój, problemy ochrony środowiska, a także pragnienie młodych narodów, by żyć godnie, bez konieczności emigrowania.

 

Oprac. Dobromiła i Stanisław Salikowie

 

 

Zdjęcie Chiary Lubich:

Autor: Archiwum Ruchu Focolari

Podpis:

Założycielka Ruchu Focolari Chiara Lubich (1920-2008) wśród przyznanych jej kilkunastu doktoratów honoris causa trzy otrzymała m.in. za zainspirowanie ekonomii komunii: pierwszy w 1996 r. w Polsce, na KUL (nauki społeczne), kolejne – na katolickim uniwersytecie w Pernambuco w Brazylii w 1998 r. (ekonomia) i w 1999 r. na Uniwersytecie Sacro Cuore w Piacenzy we Włoszech (ekonomia).

Zmarniłem życie...

Zmarniłem życie...

Jolanta Makowska

 

Nie jest zamkiem, ale jego miniaturą. Można by nawet powiedzieć – niezmiernie kosztowną architektoniczną zabawką, jaką europejska arystokracja lubiła się zabawiać od czasu królowej Marii Antoniny. W Polsce takie budowlane cacuszka, mające służyć przede wszystkim pokazaniu się, stały się modne za sprawą Izabeli Czartoryskiej i jej czarownej Arkadii. Opinogóra Krasińskich także nie miała służyć jako miejsce stałego zamieszkania; stanowiła letnią rezydencje, gdzie właściciele mogli zapraszać gości lub spędzać letnie dni w romantycznej, sielskiej i beztroskiej atmosferze nieustającej zabawy.

Zameczek w Opinogórze powstał – jak się przypuszcza – z inicjatywy Marii z Radziwiłłów-Krasińskiej, matki naszego wieszcza Zygmunta. Podobno hrabina Krasińska była też autorką pierwszego projektu pałacu i ogrodu. Nie wiadomo natomiast, kto nadał jej pomysłom konkretny kształt. Wymieniane są nazwiska najznakomitszych architektów epoki Piotra Aignera, Henryka Marconiego, Hilarego Szpilowskiego. Ponieważ budowa trwała ponad dwadzieścia lat, być może w dziele tworzenia opinogórskiej rezydencji uczestniczyli wszyscy trzej.

W 1843 roku Zygmunt Krasiński ożenił się z Elizą Branicką. Państwo młodzi otrzymali w „skromnym” prezencie ślubnym zamek w Opinogórze. Zygmunt bywał tu już wcześniej i z jego listów można wnosić, że w Opinogórze czuł się dobrze i chętnie tam pracował. Eliza Krasińska była Opinogórą zachwycona. W liście do siostry napisała: Nasz mały zameczek to prawdziwy klejnot. Kiedy się teraz zwiedza ów architektoniczny klejnot można dostrzec, ile trudu i ile serca wkładała Eliza w jego stylową oprawę.

Ale czy w tej olśniewającej oprawie czuła się tak szczęśliwa, jak chciała i usiłowała to przedstawić innym?

Wiedziała, że mąż jej nie kocha. Zawarła z nim małżeństwo w pełni tego świadoma. Zygmunt nie ukrywał przed narzeczoną, że żeni się z nią pod wpływem nacisku ze strony swego ojca, ale jego serce należy od lat i całkowicie do Delfiny Potockiej. Było powszechnie wiadomo, że piękna hrabina jest nie tylko jego muzą, ale także kochanką. Poeta oświadczył Elizie, że po ślubie nie zrezygnuje z tego związku.

Panna Branicka musiała być bez pamięci zakochana, skoro mimo to zgodziła się zostać żoną poety, a nawet więcej – obiecała tolerować jego kochankę. Skoro ją kochasz, postaram się pokochać ją także. Chcę kochać wszystko to, co ty kochasz – wyznała. I dotrzymała słowa.

Zniosła bez słowa skargi dość długi biały okres swego małżeństwa. Podczas pobytu w Paryżu, gdzie Zygmunt niemal codziennie bywał u Delfiny, nigdy nie robiła mu z tego powodu wyrzutów. Podczas spotkań z rywalką okazywała jej nie tylko zdawkową uprzejmość, ale zdobywała się na serdeczność.

Po pewnym czasie stosunki pomiędzy małżonkami uległy ociepleniu. Eliza była śliczną i pełną wdzięku kobietą, a jej pogodne, miłe usposobienie, nieustanna adoracja męża musiały sprawić, że Zygmunt, jeśli nadal jej nie kochał, to jednak z pewnością polubił. Na tyle, że podczas jednego z ich wspólnych pobytów w Opinogórze doszło do zbliżenia i ciąży. Nasz himeryczny i histeryczny wieszcz pisał wprawdzie do swej muzy, że kocha tylko ją, a towarzystwo Elizy jest mu nieznośne, ale Delfina Potocka zaczęła się już orientować, że cierpliwość, wyrozumiałość i takt Elizy, a przede wszystkim bezkrytyczne uwielbienie, okazywane narcystycznemu Zygmuntowi, zaczyna go coraz bardziej skłaniać ku żonie, a oddalać od niej.

Po przyjściu na świat pierwszego dziecka państwa Zygmuntostwa Krasińskich, Eliza postanowiła rozbudować zameczek. Dobudowano dwa pokoje i najprawdopodobniej wieża zyskała jeszcze jedną kondygnację. Potem Eliza urodziła jeszcze czworo dzieci, z których jedno zmarło w dzieciństwie. Ta wspólnie przeżywana strata, boleść i czas żałoby jeszcze bardziej zbliżyły do siebie małżonków i tym samym rozluźniły związek poety z Delfiną.

Spacerując po ogrodach, otaczających rezydencję w Opinogórze – dwór i zameczek – można sobie wyobrazić piękną panią Krasińską obserwującą z czułością i dumą czwórkę swoich bawiących się dzieci i poetę, siedzącego w swoim ulubionym saloniku, zwanym pokojem z kominkiem, i układającego strofy kolejnego dzieła.

Pokój z kominkiem jest miejscem dość szczególnym. Wydawać by się bowiem mogło, że na miejsce swej pracy literackiej Zygmunt wybierze wnętrze pełne światła. Tymczasem jego gabinet jest najciemniejszym pomieszczeniem w całym zameczku. Poeta pracował w niemal całkowitym mroku, a to ze względu na chorobę oczu. Blask słońca czy zbyt silne światło – nawet świec drażniły Zygmunta i sprawiały mu fizyczny ból.

Miłość Elizy wraz z upływem czasu słabła. Hrabina musiała dostrzegać coraz wyraźniej wszystkie – a miał liczne – wady swego małżonka. I choć zawsze podziwiała jego niezwykły talent, to zmienność jego nastrojów, ataki histerii, kaprysy zaczynały ją męczyć. Mimo to pozostawała nadal jego podporą, dawała wsparcie, była lojalna i opanowana. On zaś z każdym rokiem coraz bardziej doceniał i podziwiał Elizę. Dostrzegał wszystkie te cechy jej urody i usposobienia, których niegdyś nie docenił.

Umierając nie chciał przyjąć Delfiny Potockiej, pożegnać się ze swoją dawną muzą. W ostatnim jego wierszu znajdujemy gorzkie wyznanie: „Zmarniłem życie, nie kochając ciebie...”.

Czy było to dostatecznym zadośćuczynieniem dla Elizy?

Po śmierci męża dość szybko wyszła powtórnie za mąż i była w tym związku bardzo szczęśliwa. Do Opinogóry już nie przyjeżdżała. Zaniedbany zameczek i park popadały stopniowo w ruinę. Podczas wojny 1914 roku w okolicy Opinogóry toczyły się walki. Zamek został wówczas poważnie uszkodzony i zdewastowany. Po wojnie starano się wprawdzie co nieco odbudować i zabezpieczyć przed całkowitym zniszczeniem, ale o dawnej świetności nie mogło już być mowy. Opinogóra przestała być klejnotem, który tak bardzo zachwycił kiedyś młodziutką żonę naszego wieszcza Zygmunta. Druga wojna światowa doprowadziła Opinogórę do całkowitej zagłady.

Tym większa więc chwała dla inicjatorów odbudowy tego ślicznego zameczku, naszych mazowieckich Puław. W latach 1958-1961 przywrócono pierwotny charakter obiektu. Do zamkowych pomieszczeń przeniesiono ocalałe pamiątki nie tylko po poecie, jego żonie i rodzinie, ale także wiele przedmiotów i obrazów pochodzących z epoki napoleońskiej. Opinogóra staje się więc ponownie klejnotem wśród polskich zamków, a kiedy uporządkowany zostanie także obszerny park otaczający dwór i zameczek – stanie się jednym z najładniejszych obiektów europejskich.

Rabczańskie rekolekcje księdza Karola Wojtyły

Rabczańskie rekolekcje księdza Karola Wojtyły

Ewa Owsiany

 

Moja siostra znalazła zakurzony zeszyt na strychu rodzinnego domu. Szara okładka mocno sfatygowana, kartki w kratkę żółte ze starości, pokryte drobnym, gęstym pismem. Zaskoczona znaleziskiem odczytałam treść pierwszego wpisu:

Rekolekcje szkolne z księdzem Wojtyłą, 12 kwietnia 1954 roku…

I natychmiast zjawiła się przede mną Kaplica Zdrojowa w Rabce. Prezbiterium w stylu romańskim, wskrzeszonym przez architekta w dwudziestych latach XX wieku, na witrażach lilie i róże, alabastrowe rzeźby w bocznych ołtarzach. Do tego przybudówka z cienkich desek, na ścianach drzeworyty Drogi krzyżowej. Niżej, na stoku wzgórza, toporna skocznia narciarska sklecona z drewnianych bali; koledzy sfruwają z niej, lądując nad brzegiem Słonki.

Po latach przywołamy ten obraz jako symbol uczniowskiego losu: trzeba odbić się mocno od progu matury i skoczyć w niewiadomą przyszłość. I lecieć, póki życia, dokąd lot trwa…Na razie jednak nikt o tym nie myśli.

Przy kaplicy świerki i sosny, pod nimi ksiądz z Krakowa spaceruje z brewiarzem. Podchodzimy, by pogadać. O ważnych sprawach, które ciążą i niepokoją, ale i o wakacyjnych włóczęgach z naszym księdzem Mieczysławem Malińskim. Przybysz słucha pytań, rozmawia. To przyszły papież, ale kto by śmiał coś takiego pomyśleć! Przyjeżdża do Rabki wczesną wiosną, w czas Wielkiego Postu, na zaproszenie księdza Mietka i zatrzymuje się u niego w „Białym Dworku” przy ulicy Orkana, (dawniej Biała Aleja). Dziś wisi tam tablica z portretem i tekstem:

W TYM DOMU

W MIESZKANIU KS. M. MALIŃSKIEGO

PRZEBYWAŁ W LATACH 1953–58

W CZASIE REKOLEKCJI

GŁOSZONYCH DLA MŁODZIEŻY

RABCZAŃSKIEGO LICEUM

KS. KAROL WOJTYŁA

RABKA-ZDRÓJ 18 V 2000

 

Takim go widzę: komża narzucona na sfatygowaną sutannę, buty nie pierwszej młodości. Stoi na stopniach schodów między ołtarzem a nami. Czasem, porwany tematem, nieznacznie unosi się na palcach. Zaprasza, byśmy przyszli na Kanoniczą, gdy już będziemy studiować.

– Nie zapomnijcie o mnie. Zawsze na was czekam – zapewnia. Te słowa sprawdzą się w trakcie mojego pierwszego akademickiego Opłatka w zatłoczonej nawie kościoła świętej Anny.

– No, Ewa, czemu nie przychodzisz? – spytał z uśmiechem, podchodząc do mnie. Zaskoczenie. Skojarzył twarz z imieniem, Rabką, rekolekcjami sprzed lat?  

 

Ale wracajmy do tematu.

W opracowanym przez ks. Adama Bonieckiego „Kalendarium życia Karola Wojtyły” („Znak” 1983) są ślady wędrówek przyszłego JP II z Rabki na Turbacz, z Turbacza do Czorsztyna, Szczawnicy, Prehyby i Rytra; podano nawet, że 21 stycznia 1954 w trakcie narciarskiej wycieczki z Hucisk przez Jałowiec do Suchej złamał nartę i wracał saniami, lecz nie ma wzmianki o jego rabczańskich rekolekcjach. Jakoś uszły uwadze…

Na szczęście są w moim zeszycie. Dzięki temu prawie słyszę tamten głos:

– Wejdźcie całym sercem w społeczność rekolekcyjną. Trzeba dużo myśleć, mało mówić i  poddać wewnętrzne „ja” generalnemu przeglądowi…

 

Spisywałam, pilna uczennica, nauki księdza Karola. Dziś widzę w nich najważniejsze zapowiedzi papieskiego nauczania.

Temat pierwszy – nasze relacje z Bogiem.

– Modlitwa stanowi o bogactwie człowieka – mówił. – Ona nie jest nudna; jest niezmiernie interesująca! Trzeba tylko nagiąć się do niej, włożyć w nią coś więcej, niż mechaniczny ruch warg. Módl się wytrwale, tak jak wytrwale uczysz się jeździć na nartach! Czasem ten, który mówi: nie mogę się modlić, właśnie wtedy modli się najlepiej. Na kilka słów, które przebiją niebo – wystarczy minuta!

Czasami zrywały się w Nim tęsknoty mistyka. Opowiadał, że zdarzają się w życiu  momenty niespodziewanego spotkania z cudem krajobrazu, czy z innym, jeszcze większym cudem łaski, dokonanym w ludzkiej duszy. Chce się wtedy wołać: Boże, jaki Ty jesteś wspaniały! I polecieć hen, hen, do Niego, zaczerpnąć rękoma obiema tej Jego wspaniałości!

 

Najżarliwiej mówił o Eucharystii. Od niej zaczynał każde spotkanie.

– Przychodzimy na Mszę świętą nie po to, by podpierać kruchtę i myśleć o niebieskich migdałach, ale dlatego, by uczestniczyć w ofierze Chrystusa – nauczał ks. Wojtyła. – Msza święta nie jest przedstawieniem przypominającym Golgotę, lecz jej uobecnieniem. Chleb składany w Ofiarowaniu wydaje się taki lekki! A przecież jest w nim każdy dzień życia Pana Jezusa na ziemi. Jest ciężar Jego męki i naszej, wszystkich tu obecnych, ofiary. I tak się to odnawia przez wieki i pokolenia, bezustannie, na kuli ziemskiej. Także i twój dar – patrzył uczniom w oczy – przyczynia się do duchowego ciężaru tego Chleba. Nawet to, że przyłożysz się do nauki, pohamujesz złość…

Słuchaliśmy, dziwnie skupieni. Nikt nie rozrabiał. Dzieci nauczycieli, lekarzy, pracowników sanatoriów i prewentoriów rabczańskich, razem z młodzieżą dojeżdżająca do liceum z pobliskiej Chabówki, Olszówki, Skomielnej Białej, Mszany Dolnej, Glisnego czy Ponic. Usiłowaliśmy pojąć, że Jezus, największy Idealista, kocha nas. Że wymaga tylko takiej miłości, na jaką nas stać. Że czeka, kto Go zaprosi, kto rzuci choćby najuboższe, najbardziej nieśmiałe wezwanie. Czy zdajecie sobie sprawę – te słowa księdza Karola zanotowałam pod datą 28 marca 1956 roku – jakie tu odbywa się wesele? Czyje zaślubiny? To Jezus pokochał nas do tej nieskończonej miary, że postanowił zaślubić duszę każdego człowieka właśnie wtedy, gdy o kilka kroków stał Piotr zaprzaniec, przed chwilą wyszedł z Wieczernika apostoł zdrajca, a wszyscy uczniowie mieli opuścić Go i uciec.

W głębię rozważań pasyjnych przyszłego papieża schodziliśmy codziennie przy odprawianiu Drogi krzyżowej.

– Ewangelia to nie oni gdzieś, kiedyś. To my, teraz – ks. Karol przenosił nas nad czasem i przestrzenią w ulice Jerozolimy. Więc szliśmy za młodym i silnym Jezusem, który musi umierać, choć Jego ręce i nogi są tak samo delikatne jak nasze. Ciężko nam było iść za Nim na Wzgórze Czaszki, bo przecież łatwiej jest zbiegać z gór, niż na nie wchodzić. Tymczasem głęboki głos przewodnika pytał: – A może ty chcesz zawsze tylko zbiegać leciutko z góry? To nie Jezus jest zmęczony, to ty! Narzekasz, wykręcasz się, nie chcesz nieść krzyża obowiązków, jak Szymon z Cyreny!

Szliśmy więc dalej, wzruszeni płaczem Matki, od której odchodzi Syn i uczyliśmy się w milczeniu patrzeć na majestat śmierci. I nikt, kto wtedy podnosił oczy na drzeworyty wiszące na ścianach Kaplicy Zdrojowej nie dotknął najśmielszym nawet przypuszczeniem tego, co kryła przyszłość: że człowiek, którego słuchamy, będzie kiedyś w rzymskim Kolosseum prowadził świat drogami Krzyża.

 

Osobnego omówienia wymagają nauki poświecone problemom etycznym.

– Co oznacza słowo rekolekcje? – zapytał ksiądz Wojtyła 4 kwietnia 1955 roku. – To zbieranie na powrót, do siebie – wyjaśnił. Co mamy zebrać na powrót? Swoje skłonności. Rozpatrzyć sprawę uczciwie i wybrać środki zaradcze. Na przykład powiesz: lubię się uczyć. To bardzo chlubna skłonność. Ale dlaczego lubisz? Czy dlatego, że chcesz zdobyć wiedzę, albo nawet przejść do następnej klasy, czy dlatego, że chcesz błysnąć przed kolegami, nasycić swoją próżność? Może obgadujesz profesorów i koleżanki dla przyjemności plotkowania? A może zrzędzisz, chcąc na kimś wyładować swą niechęć i zły humor; narzekasz, by wzbudzić politowanie i przeświadczenie o twoim utrudzeniu? Zabierz się do siebie. To nie przychodzi bez trudu, ale pamiętaj: istnieje w życiu bardzo ważne prawo: prawo wysiłku. Sukcesy bez wysiłku są niebezpieczne.

Nie da się ukryć:słuchanie księdza Wojtyły nie było łatwizną. Niedawno, bo w listopadzie 1953 roku przeprowadził przewód habilitacyjny na Wydziale Teologicznym UJ, niechętnie więc skłaniał się do oczekiwań „niewiast, które w kazaniach szukają tylko uczucia” (w przeciwieństwie do „mężczyzn, którzy idą za tokiem myśli mówiącego.”) A jednak my, podlotki, nastolatki, słuchałyśmy bez szemrania trudnych wykładów o temperamentach i poznaniu siebie. O intelektualistach, woluntarystach i tych, co kierują się głównie emocjami. O odmienności natur dziewcząt i chłopców. O pierwszych zauroczeniach. O pułapkach niedobrej miłości, która rozbija psychicznie człowieka. Na przykładzie klasy dręczycieli, która ignorowała pracę delikatnej polonistki do tego stopnia, że ta zrzekła się nauczania i dopiero jej surowy następca spacyfikował „szubrawców” – poznawaliśmy uczniowski tupet, nic z odwagą niemający wspólnego.

 

Egoizm. Postawa przeciwna altruizmowi. To negatywny bohater nauk przyszłego papieża. Co nie znaczy, że brakowało przykładów pozytywnych. Było ich wiele, ale najpierw należało zauważyć niewdzięczność w fochach strojonych rodzicom. „Wyłaziło z nas” wyrzutami sumienia samolubstwo im okazywane. A przecież „kiedy byliśmy malutcy, trzymaliśmy się maminej spódnicy”. Trzeba też było wytropić samoluba na zabawie, gdy nie zauważa dziewczyny, samotnie podpierającej ścianę. A na treningu sportowym? Jak chętnie, dla podniesienia chwalebnego mniemania o sobie, rzucamy uwagi w rodzaju: „Ależ ten się rusza ciapowato! O, upadł! A nie mówiłem, że to ciamajda?”.

Tak więc zastanawialiśmy się pilnie nad godziwą i niegodziwą motywacją czynów. A także nad grzechem bezmyślności („przecież trzeba sobie w końcu zadać to pytanie: kim jestem, jaki właściwie jestem”). W jednej z nauk nasz Mistrz ostrzegał przed marnowaniem talentów, w innej padły mocne słowa pod adresem pospolitego lenistwa:

„Któż go nie zna! Lenistwo to przerażający smutek. Jak leczyć smutek? Radością. A radość pojawia się, gdy tworzysz, bo jest nieodłączna od wysiłku i trudu.”

 

Słuchaliśmy go chętnie, gdy mówił o godności, szlachetności, odwadze. Ulubioną postacią ks. Karola okazała się dzielna Weronika. Prowadząc Drogi krzyżowe wspominał ją tak, że niemal widzieliśmy, jak ona biegnie z chustą do Skazańca, by obetrzeć oplutą twarz.

– Popatrzcie, dziewczęta, to uosobienie dobroci. Jest kobieca, tkliwa, matczyna. Dostrzegła cudze cierpienie, choć nikt jej nie przymuszał do pomocy. Popatrzcie chłopcy na męstwo Weroniki – mówił przyszły papież. – Żaden z mężczyzn nie ruszył się, by ulżyć Jezusowi. A ona bez wahania przedarła się przez żołnierskie kordony nie zastanawiając się, czym to grozi. Nie ma dobroci bez męstwa, i męstwa bez dobroci. Uczcie się szanować odwagę i dobroć serca kobiety.

Ile tu pokrewieństw z przyszłymi papieskimi homiliami!

– Przyszłości nie trzeba się bać, trzeba nią żyć – w połowie lat pięćdziesiątych usłyszeliśmy zapowiedź późniejszego „Nie lękajcie się”.

Podobnie z imperatywem silnej woli.

– Zabierz się do siebie – powtarzał. – Zdaj sobie sprawę z własnych skłonności i wykorzystaj je tak, jak wykorzystuje się siłę nurtów rzecznych, płynąc kajakiem. Równaj do ideału! Nie pozwól, by wiatry przeganiały cię we wszystkich możliwych kierunkach.

Dziś słyszymy w tym zdaniu inne, a przecież to samo wskazanie:

„Musicie od siebie wymagać, nawet, gdyby inni od was nie wymagali”.

 

Kaplicę w Rabce przebudowano. Skocznia rozsypała się ze starości. Ale sosny jeszcze te same. Biały Dworek stoi, przybył pomnik papieża w parku. Tyle lat! Trudno uwierzyć. Działo się i działo, minęło, a przecież trwa.

 

PASJONACI

PASJONACI
Janusz Plewniak

 

Wybierając się na wakacyjny odpoczynek, wyszukałem zawczasu, jeszcze w domu, dwa hotele w Bawarii; jeden bliżej, po trasie, drugi tuż przy granicy z Austrią.

Pogoda w drodze była wspaniała, zatem po odpoczynku, gdzieś tam na polanie alpejskiej nad jeziorem, koło agroturystycznego gospodarstwa, przeprogramowawszy nawigator – dojechaliśmy do miasteczka Oberammergau.

Wyglądało na to, że odbywa się tu jakieś lokalne święto, drogi do centrum były pozastawiane. Na nic tu nawigacja. Postanowiłem zaparkować jak najbliżej centrum, popytać o hotel i dopiero potem podjechać tam z całym dobytkiem.

Zapytany o hotel „Kopa” brodaty mężczyzna zaczął udzielać wyjaśnień: –...Hm, znajdujecie się państwo na Placu Świętego Apostoła Łukasza. Za tym domem, który zwie się domem Piłata, przejdziecie zaułkiem Judasza prosto do następnej uliczki Marii Magdaleny. Nigdzie nie skręcając, dojdziecie w kilka minut do Placu Świętego Józefa. Po jego drugiej stronie stoi wasz hotel.

Nawiedzony jakiś, czy co? – pomyślałem, ale usłuchałem jego rad.

Faktycznie hotel stał bokiem do placu, przy ulicy Królestwa Niebieskiego. I już po drodze do niego, w czasie niespełna dziesięciu spacerowych minut, zaczęło nam coś iskrzyć w mózgownicach.  Wprawdzie mamy drugą dziesiątkę XXI wieku, znajdujemy się w zesekularyzowanej Europie, jednocześnie jesteśmy jednak w Bawarii i w dodatku w miejscowości Oberammergau. To tak jakby w polskiej Kalwarii Zebrzydowskiej, tylko na bawarską modłę.

 

Był początek roku pańskiego 1633. Po całonocnych obradach i sporach, radcy miejscy byli zgodni w postanowieniu. Najnowsza uchwała zwracać się będzie w imieniu mieszkańców do Boga. W poprzednim 1632 roku dżuma zabrała 82 mieszkańców miasteczka. Jak dać jej zaporę? Nad ranem projekt uchwały do Boga był gotowy. Pomijając zawiłości XVII-wiecznej stylistyki, w skrócie rajcy złożyli Bogu propozycję: „Ty, Panie, odegnasz stąd zarazę a my jako dziękczynienie, co dziesięć lat od nowa, będziemy wystawiali Misterium Męki, Śmierci i Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa Chrystusa”. Widocznie Bogu taka forma modłów się spodobała, bo zaraza opuściła te alpejskie rejony.  A mieszkańcy? W najbliższe Zielone Swiątki na łące cmentarnej wystawili misterium. I czynią tak po dzień dzisiejszy. Można powiedzieć cała okolica żyje dla misterium i żyje z wystawiania misterium. Większość domów, a już wszystkie w centrum, mają elewacje przyozdobione scenami biblijnymi. Nawet na budynku banku wymalowana jest wielometrowa postać Matki Boskiej, patronki Bawarii. Wiele ulic i placów nosi nazwy zaczerpnięte z Biblii. Pomniki, fontanny nawiązują do tematów z życia Jezusa i Maryi. Największy budynek w mieście to właśnie hala Teatru Pasyjnego. Nad Oberammergau wznosi się 1342 m npm szczyt Kofel, a na nim skała, na której postawiono krzyż – przesłanie.

Oberammergau jest najbardziej bawarskim z bawarskich miasteczek i chyba jedynym na świecie, gdzie wszystkie czynności przyporządkowane są inscenizacjom pasyjnym. Od maja do października w występach uczestniczy aktorsko około 500-800 mieszkańców odgrywających role, a łącznie ze statystami ponad 2500 tysiąca.  Zaś cała populacja miasta to pięć tysięcy osób. To tyle, ile codziennie przyjeżdża tu w sezonie turystów. Gmina nie prowadzi jakiejkolwiek działalności gospodarczej, dochód przynoszą przyjezdni, zwykli turyści i pasjonaci pasji.

Nie jest łatwo przejść zwycięsko przez casting. Wykonawcy głównych ról muszą być mieszkańcami Oberammergau, przynajmniej od dwudziestu lat. Wyjątkowo dyspensy udziela się wżenionym w tutejszą społeczność. Co dziesięć lat ekipa jest wymieniana, a przygotowania do kolejnej inscenizacji, zawsze trochę innej i zawsze uzgodnionej z radą miejską rajców, trwają 2,5 roku. Aktorzy występują za darmo. A i tak miasteczko żyje z misterium. W 2010 roku budżet widowiska wyniósł wprawdzie 30 milionów euro, natomiast turyści zostawili w Oberammergau ponad trzykrotnie więcej, prawie 100 milionów euro.

 

Jadąc tutaj nie wiedzieliśmy, gdzie dotarliśmy, chociaż już kiedyś oglądaliśmy lub czytaliśmy reportaże o miejscowość słynącej z wystawiania obrazu męki Pańskiej, przy udziale mieszkańców. Całe miasteczko czyściutkie, jak to bywa tylko w Bawarii, a jak przed laty zdarzało się także i w tej części Niemiec, gdzie my żyjemy. Hotel nasz nieduży, panuje w nim sympatyczna rodzinna atmosfera. Na półpiętrze w oszklonej, chłodzonej szafie, a także na dwóch stolikach napoje: piwo, wino, soki i wody mineralne, oraz łakocie do szybkiego zaspokojenia głodu w żołądku. Obok wiklinowy koszyk pełen monet. Samoobsługa w dzień i w nocy oraz pełne zaufanie do gości. Kupując butelkę czerwonego wina, sam musiałem wydać sobie resztę z koszyka. Nie tyle dziwiła mnie ta oparta na zaufaniu samoobsługa, ile wymiary tego zaufania. Monety o wartości 1 lub 2 euro oraz całe mnóstwo drobniejszych, których nikt na bieżąco nie opróżniał.

Bufet śniadaniowy obfity. Hotel prowadzi rodzina. Ojciec zbiera ze stołów naczynia, rozmawia z gośćmi, także z nami, córka reguluje płatności wyjeżdżającym, matka na zapleczu. Jeszcze istotny drobiazg: Gdy przybyliśmy do „Kopy”, córka – recepcjonistka pokazała nam pokój, dała klucze i tyle było formalności. Bez dokumentów, bez spisywania danych.

Opuszczając hotel, wymieniamy z ową śliczną i sympatyczną recepcjonistką kilka zdań, oczywiście o misterium.

– A pani, próbowała kiedyś szczęścia w castingu? – pytam. Może udałoby się zagrać Maryję?

– Niestety nawet na Marię Magdalenę nie udało się załapać – uśmiechnęła się szelmowsko.

 

 

O ŚWIĘTOWANIU

Z perspektywy psychologa chrześcijańskiego

O świętowaniu

Ks. Romuald Jaworski

 

Wielkie uroczystości i niedziele powinny być wypełnione tym, co dla nas święte. W tych szczególnych dniach powinno być obronione, ochronione i pielęgnowane to, co uznajemy za świętość. Jeśli ktoś nie uznaje żadnej świętości, gubi skalę oceny rzeczywistości, wszystko staje się dla niego relatywne. Nie jest w stanie ocenić swego życie, nie odróżnia tego, co dobre, od tego, co złe.

Ludzie różne rzeczy uznają za święte. Dla niektórych największą wartością jest rodzina; są gotowi bronić jej jak największej świętości. Bliskie osoby: mąż, żona, brat, siostra, ojciec, matka, syn, córka, babcia, dziadek – mogą dla określonej osoby być tak  ważne, że gotowa jest ona poświęcić dla nich własne życie. Dla wielu świętością jest Ojczyzna, patriotyzm. Inni swoją pracę, połączoną ze służbą społeczeństwu, traktują jako coś świętego. Strażak, lekarz, pielęgniarka bronią życia, które uznają za święte. Dla człowieka religijnego świętym jest przede wszystkim sam Bóg i wszystko, co bezpośrednio lub pośrednio jest z Nim związane. Ludzie religijni uwielbiają Boga, oddają cześć Najświętszej Maryi, czczą świętych męczenników i wyznawców, z szacunkiem odnoszą się do Kościoła, otaczają czcią krzyże i obrazy święte. Dla wierzących świętym jest też czas przeznaczony na modlitwę i uwielbienie Boga.

Dla wielu ludzi współczesnych świętowanie niedzieli zostało zastąpione spędzaniem weekendu. Już w samym pytaniu: „Jak spędziłeś weekend?” jest pokazane lekceważenie dla tego czasu, z którym nieraz nie wiadomo, co zrobić. Do innej refleksji skłania pytanie: „Jak świętowałeś niedzielę, jak świętowałeś Boże Narodzenie czy Wielkanoc?” Świętowanie zawiera w sobie coś pozytywnego, przeżycie godności, wyjątkowości. Spośród wszystkich dni świętych najważniejszymi dla chrześcijan są dni Triduum Paschalnego.

Aby święto nie straciło swego wyjątkowego charakteru, musi być należycie przygotowane i zaaranżowane. Nie można świętowania zastąpić „imprezowaniem”. W świętowaniu jest coś szczególnego, co może być wydobyte dzięki odpowiedniemu przygotowaniu i szczególnej wrażliwości. Bez przygotowania święto traci swoją świeżość i głębię. Klimat Wielkiego Postu sprzyja przygotowaniom do wielkiego świętowania. Ograniczanie jedzenia i picia, wydatków i przyjemności pozwala lepiej zrozumieć siebie, własne potrzeby i motywacje. Post pozwala odkryć tkwiące w nas motywy, umożliwia też lepsze odczytywanie sygnałów z własnego ciała i otaczającego świata. Intensyfikuje w człowieku tęsknotę i umożliwia odnalezienie własnej czasoprzestrzeni, „w której łączą się niebo i ziemia, sprawy ludzkie ze sprawami Bożymi”. Im lepsze przeżycie Wielkiego Postu, tym głębsze i intensywniejsze świętowanie Wielkanocy. Chodzi nie tylko o to, że po intensywnym poście jajko i wędlina mają lepszy zapach i bardziej smakują. O wiele ważniejsza jest świadomość partycypacji w tym szczególnym zwycięstwie, w którym objawiła się siła miłości Boga do człowieka. Śmierć zostaje pokonana przez życie, miłość okazuje się silniejsza od zranień nienawiści, prawda triumfuje nad kłamstwem, dobro nad złem, a ułaskawienie nad grzechem. I my po przedwielkanocnej spowiedzi i Komunii świętej świętować możemy z radością w sercu.

A jak przeżyć Dzień Święty w sposób właściwy, niebanalny? Niebezpieczeństwo spłycenia i banalizacji istnieje, gdyż żyjemy w czasach, w których wszystko ma swoją cenę. Wydaje się, że wszystko można kupić lub sprzedać: nie tylko produkty ziemi i pracy rąk ludzkich, nie tylko sprzęt elektroniczny i ubrania, ale także stanowiska, posady, miejsca pracy, a nawet czas wolny. Cała rzeczywistość ulega banalizacji, a pytania: „Co dla ciebie jest święte?”, wiele osób wcale nie rozumie.

Co robić, by w Święta Wielkanocy nie zbagatelizować tego, co najświętsze – kochającej obecności Zbawiciela? Jak nadać świętowaniu godny charakter? Kilka niżej przedstawionych myśli i propozycji może przyczyni się do głębokiego i satysfakcjonującego świętowania.

W tych dniach odsuńmy pracę zawodową z przestrzeni domu. Aby świętować, trzeba zmienić tempo życia: odpocząć, wyciszyć się, pozwolić sobie na to, co nam sprawia radość. Warto rozejrzeć się wokół siebie, by zobaczyć, jak wiele darów otrzymaliśmy. Można ucieszyć się światem przyrody, ludźmi, którzy okazali nam dobro, ciekawymi spotkaniami, osiągnięciami techniki, kultury. Może to być czas na wartościowy teatr, film, dobrą książkę... Ważne jest to, żeby święta nie były dla nas źródłem stresu i frustracji, ale satysfakcji i pokoju wewnętrznego.

Dobrze jest poświęcić nieco więcej czasu na budujące spotkania. Może to być spotkanie z sobą samym – w ciszy samotnego spaceru, kontaktu z przyrodą, kiedy możemy usłyszeć swoje myśli, dostrzec własne emocje... Powinno to być także spotkanie z Bogiem, np. podczas nabożeństw, lektury prasy katolickiej lub książek stymulujących życie religijne. Dobrze, gdy będzie to spotkanie z drugim człowiekiem, otwarcie dla niego drzwi naszego prywatnego świata, ale też zainteresowanie się jego problemami i jego życiem. Wiele spotkań rodzinnych może mieć taki świąteczny charakter, jeśli nie zostaną zepsute słowami lekceważenia, pretensji, roszczeń czy bolesnej krytyki.

Warto pielęgnować międzypokoleniowy przekaz tradycji religijnych. Rodzice lub dziadkowie mają szansę przy okazji adoracji krzyża przekazać młodszej generacji wiedzę o tym, jaki jest sens tego znaku, jak wielką ofiarą i cierpieniem Jezus uratował ludzi przed karą za grzechy. Przy okazji święcenia pokarmów można powiedzieć, jak wielkim dobrodziejstwem jest to, że żyjemy w pokoju i nie cierpimy głodu, gdy wielu ludzi na świecie nie ma co jeść.

Do wielkiego świętowania warto dołączyć jakiś szczególny element. Zaplanowany albo spontaniczny wyjazd do miejsca pielgrzymkowego lub w odwiedziny do kogoś, komu nasza obecność sprawi radość. Ożywienie więzi wspólnotowych poprzez rozmowy o wspólnych już odbytych wyprawach, oglądanie rodzinnych zdjęć, filmów albo wspólne planowanie przyszłych wakacji czy realizacji jakichś wspólnych projektów, przedsięwzięć.

Warto dla doświadczenia pełni radości świętowania zatroszczyć się o mądre przygotowanie świąt. W przypadku Świąt Zmartwychwstania będzie to dobre przeżycie rekolekcji i Wielkiego Postu. To, co święte, nie może być profanowane, ale głęboko przeżyte, budujące nas i klimat naszej rodziny.

Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa

Dwunastego maja obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Pielęgniarek. Każda z nas ma świadomość, jak wiele dobra zawdzięczamy ich często niedocenianemu trudowi. Dziś posłuchajmy opowieści o zbyt mało u nas znanej, a wielce zasłużonej dla rozwoju pielęgniarstwa w Polsce – Helen Bridge.

 

Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa

Prof. Anna Doboszyńska

 

Szóstego kwietnia 1917 r. Stany Zjednoczone przystępują do I wojny światowej, a kierownictwo Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, widząc potrzebę organizacji służb pielęgniarskich, powierza Clarze Noyes zadanie mobilizacji pielęgniarek do pracy w wojsku, na frontach, a także do pomocy ludności cywilnej. Jedną z tych zmobilizowanych pielęgniarek była Helen Bridge. W maju 1919 roku, ta 34-letnia Amerykanka, z solidnym wykształceniem pielęgniarskim (skończyła w USA Szkołę Pielęgniarstwa w Miami Valery, a także Studium Nauczycielskie w Nowym Jorku) i bogatym doświadczeniem w pracy, oraz  doskonałą pozycją zawodową, decyduje się na wyjazd w misji Czerwonego Krzyża do Władywostoku na Syberię, do Związku Radzieckiego, i przebywa tam od grudnia 1919 r. do kwietnia 1920. Po 6 miesiącach organizacji kursów i nauczania rosyjskich pielęgniarek, Helen Bridge dołączyła do Wielkiego Białego Pociągu, wiozącego lekarzy i pielęgniarki, których zadaniem było zwalczanie epidemii tyfusu w miastach i osiedlach leżących wzdłuż trasy kolei transsyberyjskiej. Po kilku miesiącach na Syberii, przejeździe „białym pociągiem”, stwierdziła, że jeszcze nie jest gotowa do powrotu do USA… i decyduje się na kolejną misję, tym razem w Warszawie, tak innej w owym czasie od miast syberyjskich, ale być może jeszcze bardziej różniącej się od miast amerykańskich. Zostaje pierwszą dyrektorką, pierwszej w Warszawie i drugiej w Polsce szkoły pielęgniarskiej.

Szkoła utworzona częściowo z fundacji innej amerykańskiej pielęgniarki, Doroty Hughes, córki przyjaciół Heleny i Ignacego Paderewskich, a także finansowana i organizowana dzięki Amerykańskiemu Czerwonemu Krzyżowi oraz innym darczyńcom, została otwarta w 1921 r. Helena Paderewska brała udział w szkoleniu szarych samarytanek, Amerykanek polskiego pochodzenia, które przygotowywały się do pracy pielęgniarskiej w niepodległej Polsce.

W 1920 roku powołano radę administracyjną szkoły, w jej skład weszli delegaci Ministerstwa Zdrowia Publicznego, Magistratu m. st. Warszawy, wydziału lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, Polskiego Czerwonego Krzyża, a także dyrektorka szkoły, reprezentująca Amerykański Czerwony Krzyż – Helen Bridge. Rada opracowała statut szkoły, zatwierdzony przez radę miejska w dniu 7 lipca 1921 r. Zgodnie ze statutem – PCK i Magistrat m.st. Warszawy miały łożyć na urządzenie i utrzymanie szkoły po 30% wydatków, a Uniwersytet Warszawski 10%. Amerykański Czerwony Krzyż zobowiązał się wypłacać pensje dyrektorki i instruktorek, zapewniając im równocześnie mieszkanie i wyżywienie. Pozostałe dochody – to darowizny i opłaty uczennic.

Helen Bridge była dyrektorką wymagającą i surową. Jak pisze jedna z uczennic wspominających ją, …miała postać ujmującą. Wysoka szczupła, o zdecydowanych ruchach, wysportowana, elegancko wyglądała zarówno w mundurze, jak i sukni (…). Szkoła zorganizowana była wzorowo, regulamin wnikał w najdrobniejsze szczegóły pracy czy życia internatowego. Nie było rzeczy niejasnych czy wątpliwych. Odczuwało się wyraźnie, że oko dyrektorki czuwa nad całością i że prowadzi [ona] wszystko twardą ręką. Personel niższy odczuwał lęk przed dyrektorką, ale jednocześnie był do niej przywiązany…

Sama Helen Bridge tak pisze o konieczności przestrzegania regulaminu szkoły: (…) rzeczą, która często razi nową uczennicę są przepisy szkolne, których ona nie zawsze pojmuje. Wyda się to wam nieraz trudnem, ale my wymagamy stosowania się do przepisów, nawet jeśli na razie nie są zrozumiałe….

Warunkiem przyjęcia do szkoły był wiek od 15 do 35 lat, ukończenie co najmniej 6 klas gimnazjum, dobry stan zdrowia i opinia na piśmie. Każda uczennica musiała mieszkać w internacie, a przy przyjęciu musiała posiadać wyprawkę składającą się z bielizny pościelowej, osobistej, pantofli itp. Każda uczennica musiała także posiadać zegarek z sekundnikiem. Zgromadzenie takiego wyposażenia dla wielu uczennic stanowiło znaczny wysiłek, czasami wymagający kilku miesięcy pracy zarobkowej. W szkole uczennice otrzymywały bezpłatnie pełne umundurowanie, nauka była bezpłatna, ale mieszkanie i wyżywienie obowiązane były same opłaczać. Dobra nauka, właściwa postawa uczennicy i zła sytuacja materialna rodziny były podstawą do uzyskania stypendium.

Nauka początkowo trwała 2 lata, w czasie których było 21 tygodni zajęć z teorii i ćwiczeń, 77 tygodni praktyk i 6 tygodni wakacji.

Helen Bridge przez 7 lat, w latach 1921-1928 kierowała szkołą; w tym czasie naukę rozpoczęło 264 uczennic, a ukończyło ją 184. W porównaniu do dzisiejszych warunków, gdy niejedna uczelnia wyższa przyjmuje rocznie taka liczbę studentów, jest to niewiele, jednak biorąc pod uwagę ówczesny całkowity brak wyszkolonych pielęgniarek, a także doskonałe przygotowanie absolwentek (kierowały one w późniejszych latach szkołą, otrzymywały stypendia zagraniczne, pracowały na wysokich stanowiskach w służbie i ochronie zdrowia) – należy uznać ogromną rolę szkoły i jej uczennic w rozwoju pielęgniarstwa w Polsce.

W latach 1927-28 wybudowano nowy gmach Warszawskiej Szkoły Pielęgniarek, oddany do użytku w 1929 r. Projektantem budynku był prof. Romuald Gutt (1888-1974), wielokrotnie nagradzany architekt, m.in. autor projektu budynku, w którym obecnie mieści się Szpital Czerniakowski, im prof. W. Orłowskiego, a także laureat I nagrody za projekt Ogrodu Botanicznego w Powsinie. Dzięki staraniom Helen Bridge na budowę nowego gmachu szkoły uzyskano dotację z Fundacji Rokefellera w wysokości 100 tys. dolarów. Pozostałe koszty pokrył Skarb Państwa.

W dniu 25 kwietnia 1928 roku, po przekazaniu kierownictwa szkoły Zofii Szlenkierównie, Helen Bridge wyjechała do Paryża, gdzie 28 kwietnia tegoż roku, wyszła za mąż za znacznie starszego od siebie kuzyna Charlesa M. Shartle’a. Po ślubie razem wracają do USA, ażeby zamieszkać w ogromnym domu w stanie Ohio. Po śmierci męża w 1932 r. Helen ponownie wychodzi za mąż w listopadzie 1933 r. zaAugusta G. Pohlmana.

Helen Bridge została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi, złotym Krzyżem PCK, mianowana oficerem Korpusu Sanitarnego. Wiadomo, że po wyjeździe z Polski Helen Bridge wracała tu kilkakrotnie, wspierała swoje byłe uczennice i współpracownice w trudnych czasach powojennych. Zmarła na atak serca 3 grudnia 1964 r.

 
Autorka tekstu jest Kierownikiem Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego WUM

Wojtyłowie i Ratzingerowie

Wojtyłowie i Ratzingerowie

Alina Petrowa-Wasielewicz

 

Dobrze wychowani chłopcy nie rozpętują wojen. Nie ulegają zwodniczemu urokowi morderczych ideologii. Gdy dorosną, chronią słabych i stają się opoką. Dla swoich rodzin, czasem dla milionów wiernych, a nawet dla całego obolałego świata.

 

 

W księgarniach można już kupić książkę „Mój brat, Papież” Georga Ratzingera. Jest to cenna opowieść o życiu Benedykta XVI, bo, choć jego biografia jest dobrze znana, wspomnienia brata pokazują obecnego papieża z perspektywy najbliższego świadka – członka rodziny, towarzysza zabaw i dorastania.

16 kwietnia 1927 roku zaledwie trzyletni Georg usłyszał od ojca, że „dzisiaj rano przyszedł do nas mały chłopczyk”. Jak się później okazało nie tylko kochany brat, ale też przyjaciel na całe życie.

Autor snuje opowieść o kolejnych miejscach pobytu rodziny, gdzie ich ojciec – żandarm – pełnił służbę, o rodzicach – zapobiegliwej i niestrudzonej matce Marii, dzięki której skromny budżet rodzinny się dopinał, surowym i wymagającym, ale kochającym ojcu Josephie, człowieku niezłomnych zasad i szlachetności. Czytelnik dowiaduje się o dziecięcych zabawach i psotach (chłopcy mieli starszą siostrę Marię), o sąsiadach, o kupnie upragnionej fisharmonii, wspólnym muzykowaniu, o domu, który Joseph Ratzinger nabył tuż przed wybuchem wojny.

Bardzo skromne warunki materialne nie odbierały im radości życia, wszyscy bardzo się kochali, surowość ojca łagodziła serdeczność matki i jej pogodne usposobienie. Ratzingerowie byli rodziną szczęśliwą.

Do tego szczęścia niewątpliwie przyczyniała się głęboka wiara obydwojga rodziców, którzy nie tylko mówili o Bogu, ale żyli według zasad wiary, wspólnie modlili się z dziećmi, chodzili do kościoła i przystępowali do sakramentów, odbywali pielgrzymki, angażowali się w życie parafii. Solidna pobożność bawarskich chłopów, przekazywana z pokolenia na pokolenie była ugruntowywana lekturą katolickich czasopism i książek.

Georg Ratzineger wspomina ze wzruszeniem wspólne obchodzenie świąt, choinkę, którą ubierała matka, prezenty i smakołyki, doskonałe, bo pani Maria była świetną kucharką. Brat Benedykta XVI nie ma wątpliwości, że wiara, przekazana przez rodziców, wpłynęła na przyjęcie powołania kapłańskiego obydwu braci. „Jestem przekonany, że brak owej tradycyjnej pobożności stanowi jedną z istotnych przyczyn braku kapłanów” – wyznaje. I ze smutkiem dodaje, że naskórkowa religijność ludzi współczesnych nie ma żadnego wpływu na ich wybory życiowe. „W ten sposób w naszym społeczeństwie już na dobre zakorzenił się pogański styl życia. Jeżeli w rodzinie zanikają praktyki religijne, to znajduje to swe odbicie we wszystkich wymiarach ludzkiego życia”. Podkreśla też, że księża, których zna, nie mają wątpliwości, że wspólna modlitwa w ich rodzinach oraz udział w Eucharystii wpłynęły „na całe ich życie, otwierając ich na Boga. Dzięki temu ziarno powołania mogło paść na żyzną glebę”.

Georg Ratzinger ma świadomość, że cała trójka – Maria, Joseph i on otrzymali niezniszczalny fundament wartości – Boga, Który był i jest źródłem ich witalności i zdolności przechodzenia nawet przez najtrudniejsze wydarzenia dorosłego życia.

Czytając wspomnienia leciwego księdza, odbiorca może odnieść wrażenie, że opisywana atmosfera jest mu jakoś znana, że gdzieś już czytał o podobnej rodzinie. Gdyż klimat, w jakim wzrastali młodzi Ratzingerowie bardzo przypomina warunki, w których wychowywał się młody Karol Wojtyła. Obaj młodzieńcy – przyszli papieże – mieli przekazaną od najmłodszych lat głęboką wiarę, niezłomne zasady, prawość i sumienność. Przy wszystkich różnicach, w tym tej niezwykle ważnej – osieroceniu rodziny przez Emilię Wojtyłową – uderza wspólny fundament wartości obu rodzin. Bardzo ważne postaci ojców – surowych, wymagających, kochających. Gdyby się spotkały, obie rodziny porozumiałyby się doskonale, mówiłyby tym samym językiem, gdyż ich świat wyglądał identycznie – prosta wiara dawała im szczęście, nawet w najtrudniejszych warunkach.

Patrząc na te biografie, sięgając do korzeni, można zrozumieć, dlaczego ci dwaj mężczyźni – Polak i Niemiec, których powinna dzielić przepaść dramatycznej historii – rozumieli się tak dobrze i tak znakomicie układała się ich współpraca, gdy spotkali się w dorosłym życiu, gdy jeden z nich był papieżem, a drugi – prefektem Kongregacji Nauki Wiary.

Ich rodziny dały im nie tylko siłę wspaniałych wyborów życiowych, ale także determinację sprzeciwienia się złu, gdy dwa totalitaryzmy – brunatny i czerwony – trawiły ich ojczyzny. To dzięki wierze i niezłomnym zasadom Joseph Ratzinger senior, ale też cała rodzina, nie popadła w hitlerowski obłęd. Emerytowany żandarm uważał Hitlera za Antychrysta, za nieszczęście dla swojego narodu, który – w to nie wątpił – przegra wojnę.

Karol Wojtyła senior nie dożył czasów komunizmu. Ale jego syn nawet przez ułamek sekundy nie uległ, gdy po przybyciu armii sowieckiej rozległ się syreni śpiew partyjnych propagandystów. Joseph i Karol nie ulegli żadnym omamom. Zbyt dobrze wychowały ich niemiecka i polska rodzina. Gdyby w takich rodzinach jak Ratzingerowie wychowywało się całe wojenne pokolenie Niemców nie zostałaby rozpętana jedna z najstraszliwszych wojen w dziejach ludzkości.

Dobrze wychowani chłopcy nie rozpętują wojen. Nie ulegają zwodniczemu urokowi morderczych ideologii. Gdy dorosną chronią słabych i stają się opoką. Dla swoich rodzin, czasem dla milionów wiernych, a nawet dla całego obolałego świata.

 

„Życie jest jak płonący dom…”

„Życie jest jak płonący dom…”

 

z Ewą Polak-Pałkiewicz rozmawia Maria Wilczek

 

 

Napisałaś, Ewo, interesującą książkę „Patrząc na kobiety”. Jak zrodził się pomysł sięgnięcia po taki właśnie temat?

– To nie przypadek, że na okładce mojej książki jest fotografia młodej kobiety z 1922 roku. W tamtej epoce sztuka fotografii koncentrowała się na tym, by wydobyć to, co znajduje się we wnętrzu człowieka. Tak fotografowie patrzyli na kobiety. Z namysłem. Nie jak na atrakcyjne obiekty, które trzeba „dobrze sprzedać”. Wiedzieli, że światło jest wielkim artystą, którego trzeba nade wszystko zatrudnić, by twarz człowieka nie utraciła głębi, niepowtarzalności, tajemnicy. Fotografia była sztuką, dziś to podejście jest coraz rzadsze.

 Zawsze szukam ludzi, których twarze wyrażają ich duchowy świat .Każda z moich bohaterek to nade wszystko osoba wewnętrznie skupiona, żyjąca intensywnym życiem duchowym. Zdolna do refleksji, zadająca sobie pytania. Przede wszystkim pytania o to, do czego została wezwana przez fakt, że Bóg dał jej życie i obdarzył kobiecą naturą, co jest jej powinnością. Nie zaś, co ma robić, żeby mieć sukces, czy żeby być szczęśliwą, spełnioną itd. A więc, nade wszystko: czym jest jej kobiecość? Dopiero potem przychodziło pytanie, jak ma wypełnić swoje powołanie. I właśnie wypełnienie powołania owocuje tym, co określamy mianem szczęścia. Zewnętrzna aktywność – czasami naprawdę imponująca – moich bohaterek, kobiet w swoim rodzaju niezwykłych, odzwierciedlała ich bogactwo duchowe, ale nie zastępowała go, jak to dziś często się dzieje. Święte, królowe, służące, konspiratorki, projektantki mody, wielkie damy i skromne nauczycielki, bohaterki książki – wszystkie ocaliły skarb kobiecości, nie roztrwoniły go, nie rozmieniły na drobne, choć był stale zagrożony. Zrozumiały, że kobiecość jest wielką misją duchową, pełnioną w świecie. Kobiecość może wiele zmienić.

 

Piszesz w swej książce o kobietach świadomych swej misji obrony wartości, wcielania ich w przestrzeń rodzinnego domu. Piszesz o kobietach wiary i czynu, które wychowały pokolenie ludzi wiernych Bogu i Polsce. Czy nie obawiasz się, że życie, postawa tych kobiet, mogą się wydawać, szczególnie młodym czytelniczkom, nieprzystawalne do współczesności, która preferuje inne modele życia?

– Świadomość kim się jest – to wielki przywilej i ma ona charakter ponadczasowy. Kobiety, których twarze i postawy odzwierciedlają wewnętrzne piękno, istnieją zawsze, w każdej epoce. Dziś jednak to nie one są bohaterkami filmów, modnych powieści, reportaży w wysokonakładowej prasie. Nie one przykuwają uwagę. Nie o nich się mówi. Niemniej, każde spotkanie z taką osobą podbudowuje nadzieję. Miałam szczęście wiele takich osób spotkać osobiście. Ideał, jaki wyraża życie takich kobiet to ideał kobiecości, uosobiony przez Maryję, virgo, sponsa et mater. Ideał dziewiczości, oblubieńczości i macierzyństwa. Duchowego i fizycznego. Przez współczesność zostały te ideały wyśmiane i odrzucone, kobietom wmawia się, że muszą być jak mężczyźni. A przede wszystkim narzuca się im egoizm w wielu wyrafinowanych postaciach. Przekonuje się je, że najlepiej zrealizują się poza domem, poza rodziną, odrzucając postawę służby na rzecz walki o najlepsze kąski. Najważniejszym punktem odniesienia dla wielu kobiet stała się zawodowa czy artystyczna kariera, brylowanie w świecie, osobisty prestiż, pieniądze, nienaganna sylwetka, zdrowie, uroda, rozrywka. To nie jest świat kobiecy. To nie są dążenia, które mogłyby jakąkolwiek kobietę uczynić naprawdę szczęśliwą. Nie chcę powiedzieć, że dbanie o zdrowie czy wygląd zewnętrzny to są jakieś rzeczy naganne, czy zupełne marginalia w życiu kobiety. Oczywiście, tak nie jest. Ale one nie mogą przesłaniać tego, co naprawdę ważne i nie mogą być treścią życia, jak to się dziś dzieje w wielu wypadkach. Kobiety, poddane dziś ogromnej presji reklamy i mediów, często nie odróżniają, co jest tylko środkiem, a co prawdziwym celem. Staram się pokazać w mojej książce, że kobieta jest szczęśliwa, gdy odkryje swoją prawdziwą naturę, która jest rzeczą poważną – darem od Boga. I to właśnie łączy moje bohaterki, postacie żyjące współcześnie, artystki, wychowawczynie, pielęgniarki, harcerki, a także historyczne: ziemianki, panie z dworów i pałaców i zwyczajne uczennice. Nie rodzaj zajęcia jest tu istotny, nie on je wyróżnia. Naprawdę godne uwagi jest to, że w sytuacji rodzinnej i w roli społecznej, jaka im przypadła w udziale (czasem były to sytuacje zupełnie ekstremalne), wszystkie pozostały matkami, duchowo lub fizycznie, wszystkie rozumiały, czym jest ideał dziewictwa i oblubieńczości. Zapatrzone w Niepokalaną zrozumiały swoją misję, kobiece powołanie. Dlatego nie były niewolnicami uczuć, wrażeń i nastrojów. Pracowały przede wszystkim ich umysły, wola i serce.

 

Wierzysz więc w zdrowy rozsądek i wrażliwość Polek, które nie bacząc na feministyczne manifesty i nowinki pozostaną wierne ewangelicznym przekazom…

– Oczywiście, moje bohaterki nie żyją w izolacji, w jakimś sztucznym świecie, poza aktualnym kontekstem cywilizacyjnym i kulturowym. Głównym problemem, z jakim borykają się dziś zarówno kobiety, jak i mężczyźni jest zanik myślenia w perspektywie szerszej niż doczesna. Punktem odniesienia dla większości ludzi stała się wyłącznie doczesność. I to przede wszystkim pojmowana na sposób konsumpcyjny. Nawet rodzina staje się czymś w rodzaju dobra konsumpcyjnego, młodzi ludzie kalkulują, czy im się opłaci zakładać rodzinę, pytają: co ja z tego będę miała. Tu, na ziemi mają znajdować się rzekomo wszystkie cele, jakie człowiek sobie powinien stawiać, tutaj znajduje się kres wszystkich dążeń i aspiracji. Poza doczesnością nie ma nic, co mogłoby człowieka naprawdę interesować, ku czemu by się zwracał, co by go inspirowało. Zwróćmy uwagę, czego sobie ludzie najczęściej życzą (także katolicy) podczas świąt: „Przede wszystkim zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze”, „dobrej pracy”, albo: „znalezienia wreszcie pracy”, „założenia rodziny”, „dobrej rodziny”, „żeby się jak najlepiej układało w rodzinie” etc. Czy nie świadczy to o zaniku głębszej refleksji? Ludzie wierzą – jak myślą i myślą tak – jak wierzą: jak będziesz zdrowy, to wszystko się ułoży. Jak będziesz miał rodzinę, będziesz szczęśliwy i „spełniony”. Jak będziesz miał pracę (dobrą!), to życie będzie się słało po różach. Te wszystkie dobra są oczywiście potrzebne człowiekowi, bez wątpienia są ważne. Ale nie najważniejsze. A dziś one stają się bożkami. To, co najważniejsze zniknęło z horyzontu naszych odniesień. A właśnie ta inna, wieczna perspektywa inspirowała kiedyś katolickie matki i ojców, dziewczyny i młodych chłopców do postaw, które dziś zadziwiają. Do bohaterstwa, do zapomnienia o sobie. To nie był wynik postawy uczuciowej czy tylko tradycji. Dla tych ludzi naprawdę liczył się Bóg. Marzyli o niebie. Wiedzieli, że tam jest życie realne. Czas,jaki spędzamy  na ziemi, jest tylko próbą. Jeżeli zdolni byli do postaw, które nam dzisiaj wydają się niewyobrażalne, bo jesteśmy zbyt uwikłani w sprawy materialne, polityczne czy uczuciowe – to dlatego, że mieli prawidłowe wyobrażenie o sprawach wiecznych. Największą „intelektualistką” spośród moich bohaterek nie jest osoba z cenzusami, nie jest to żadna z wykształconych starannie pań z salonów Krakowa czy Lwowa, lecz krakowska służąca, Aniela Salawa, żyjąca na przełomie XIX i XX wieku. Już jako młoda dziewczyna była kimś logicznie i precyzyjnie myślącym. Całe życie czytała książki z dziedziny duchowej. Dla niej niebo nie było abstrakcją czy poezją, ale miejscem, gdzie przebywali jej przyjaciele, święci, z którymi obcowała na co dzień. A jednocześnie nie była przecież abnegatką. Nie zaniedbywała niczego z tego, co zostało jej powierzone, była „ideałem służącej”. A przy tym dbała o siebie z całą naturalnością i prostotą, a zarazem z ogromną kulturą, pięknie się wysławiała. Nie uciekała w fantazje i sny. Przeciwnie, jej życie było pełne ładu i blasku. Myślę, ze mogłaby być wzorem dla niejednej współczesnej dziewczyny.

 

Jakie wskazówki mogłyby dać bohaterki Twojej książki współczesnym kobietom, które pragną przeżyć swe życie twórczo i szczęśliwie. I jakie sugestie chciałyby przekazać decydentom różnych szczebli, od których zależy udzielanie kobietom koniecznej pomocy w wypełnianiu ich posłannictwa.

– W mojej książce zastanawiam się, dlaczego część kobiet tak łatwo staje się łupem ideologii feministycznej, która wmawia im, że ich poddanie się mężowi, służba rodzinie – to upodlenie, upokarzające jarzmo, które powinny odrzucić i „realizować się” poza rodziną, albo kształtować ją wyłącznie według swoich wyobrażeń, nie zważając na męża i ojca. Ten zamęt w zakresie ról kobiecych, męskich, rozeznania swojego powołania, które pochodzi od Boga, jest spowodowany – paradoksalnym w naszej cywilizacji, tak bardzo technicznej, uprzemysłowionej i naukowej – odrzuceniem rozumu. Rozumu pojmowanego głębiej niż tylko zdolność panowania nad rzeczami, rozumu traktowanego jako zdolność zgłębiania istoty rzeczy oraz przylgnięcia do nich własną wolą. (Jak powtarza często kardynał Giaccomo Biffi, cytowany przez Vittorio Messoriego, utrata rozumu jest czymś groźniejszym niż utrata wiary…). Moja książka jest właśnie próbą zainteresowania kobiety istotą kobiecości. Kobiecości, która nie jest rzeczą dostępną na każdym rogu, w supermarkecie dóbr i idei. Ona jest, powtórzmy, darem Stwórcy, darem który może stać się wielkim skarbem w ręku kobiety, gdy go rozpozna i doceni. Darem zdolnym odrodzić rodzinę, Polskę i świat. Takie przesłanie kierują moje bohaterki do czytelników książki, w tym do osób, które kształtują politykę społeczną.

Dziś wypowiada się publicznie wiele szkodliwych głupstw na temat kobiet i rodziny. Zagubiliśmy jasne pojęcia, zdefiniowane raz na zawsze i wiecznie obowiązujące prawdy. Dziś wielu ludzi na wyższych szczeblach społecznej hierarchii czuje się w jakiś sposób zmuszonych do czynnej obrony poglądów i opinii „modnych”, zależnych od sezonowego targowiska idei, które krążą w mediach. Często przez zwyczajny snobizm. Kłamstwo nie jest już nazywane kłamstwem i piętnowane jako szkodliwe dla ładu moralnego społeczeństw. Taki stan rzeczy zachęca do coraz śmielszych poczynań nie tylko feministki z tytułami naukowymi, ale burzycieli ładu we wszystkich dziedzinach.Wierzę jednak w zdrowy rozsądek Polek. Kobiety polskie niosą w swojej wierze, w której tak wielką rolę odgrywa przywiązanie do Matki Bożej, wielką prawdę o kobiecości zdolnej odrodzić świat. Niosą ją także „w swoich genach”, w historiach rodzinnych, w dziełach sztuki, z którymi obcują od najmłodszych lat (jak kolędy, pieśni, polskie opery narodowe, malarstwo, baśnie, Trylogia etc.), a które powstały na polskiej ziemi. Tych duchowych treści nie da się z polskiej świadomości wymazać.

 

Zapytam jeszcze jakie, Twoim zdaniem, ważne zadania stoją dziś przed polskimi kobietami, które chciałyby pozostać wierne wskazaniom swoich antenatek.

 – Myślę, że głównym naszym zadaniem – dziś tak samo jak we wszystkich epokach historycznych – jest zdobycie przeświadczenia, że jako ludzie jesteśmy całkowicie zależni od Boga. I życie tym przekonaniem. Dzisiaj ludzie są często przeświadczeni, że są kimś nadzwyczajnym, że mogą i powinni żyć według własnych zamysłów i mają ogromne poczucie własnej wartości. To jedna z przyczyn obecnego kryzysu rodziny, małżeństwa, kobiecości. Także wiele wartościowych skądinąd kobiet, obdarzonych wieloma talentami, nie rozpoznaje już swoich miejsc wśród bliźnich. Uważają, że zajmują miejsca poślednie, że powinny im przypadać miejsca lepsze, „wyższe”. Do nich także kieruję moją książkę, w nadziei, że pomoże im odzyskać skarb tak często dziś zapominanej cnoty pokory. Tak wspaniale zdobiącej Maryję, Matkę Bożą.

Bo pokorny to ten, jak pisał Zbigniew Herbert, „który pragnie źródła”. A życie jest jak płonący dom. Wynieść z niego trzeba największy skarb…

Pokora, uznanie swojej zależności od Boga owocuje życiem pełnym i szczęśliwym, pomimo wielu trosk i dramatów, których każdy z nas doświadcza. Taka wiara zdolna jest uleczyć człowieka i odbudować cywilizację, w której kobiety są kobietami, mężczyźni mężczyznami, rodziny rodzinami. Życie przeniknięte miłością i zaufaniem do Boga – dlatego, że Bóg jest nieskończonym Pięknem i jest nieskończenie dobry – jest zawsze udane.

 

Dziękuję za rozmowę i oczywiście za Twoją książkę

 

Ewa Polak – Pałkiewicz, „Patrząc na kobiety”, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, 2012, s.481, cena 39 zł

Baśnie ludowe w literackiej edukacji dziecka

Baśnie ludowe w literackiej edukacji dziecka

Teresa Winek

 

W potocznej świadomości dzieciństwo kojarzy się przede wszystkim z baśnią, nazywaną też bajką. Propozycja: „Opowiem ci bajkę” to obietnica wspaniałej przygody, wyprawy w czarodziejski świat dzielnych bohaterów, niezwykłych czynów, a co najważniejsze: zwycięstwa dobra i nagrody za dzielność. Baśnie, zrodzone u zarania ludzkości, rozwijają się nieustannie, dostosowując swą formę do kolejnych grup odbiorców. Jako gatunek twórczości ludowej przez wieki funkcjonowały głównie w obiegu ustnym i taka forma przekazu jest ich naturalnym żywiołem.

W baśniach została zapisana odwieczna mądrość ludzkości, dlatego każdy naród i większość naturalnych społeczności przechowywały i rozpowszechniały zbiory baśniowych opowieści, w których utrwalały swe życiowe doświadczenia. Baśnie niektórych narodów weszły na stałe do klasyki literatury światowej (Baśnie z tysiąca i jednej nocy), dorobek baśniowy innych ludów pozostaje mniej znany, ale na pewno zasługuje na uwagę.

W XVIII wieku baśnie ludowe stały się przedmiotem zainteresowania zarówno badaczy kultury, jak też pisarzy szukających inspiracji w twórczości nieprofesjonalnej, a następnie obiektem zabiegów ze strony osób przystosowujących dziedzictwo kulturowe do możliwości percepcyjnych młodych czytelników i tak narodziła się baśń literacka, która jest odmiennym gatunkiem piśmiennictwa i wymaga od odbiorcy szczególnego przygotowania lekturowego.

Z rzeczywistą baśnią ludową dzisiejsze dziecko spotyka się tylko sporadycznie i w wyjątkowych okolicznościach. I nie ma co marzyć, że powrócą sytuacje, wspominane chociażby przez Adama Mickiewicza, gdy piastunka z ludu przekazywała dzieciom autentyczne dzieła ludowej twórczości ustnej. Nie ma też już rodzinnych spotkań „o szarej godzinie”, gdy barwne opowieści wypełniały długie jesienne i zimowe wieczory. Dzisiejsze dziecko zna baśnie ludowe tylko z przekazu książkowego i sytuacja ta ma swoje dobre i złe konsekwencje, tym bardziej więc trzeba pomóc młodym czytelnikom w dotarciu do baśniowej skarbnicy ludzkości.

Dzięki publikacjom książkowym mamy niemal nieograniczony dostęp do zasobów sztuki ludowej; to, co zostało wypracowane jako majątek lokalnych społeczności, stało się dobrem wspólnym ludzkości i może być mądrością powszechną. Baśń ludowa, mimo swej uniwersalności, nacechowana jest realiami miejsca, w którym powstała, dlatego umożliwia poznawanie świata i dziejów ludzkich, oczywiście w wymiarze właściwym dla tego gatunku. W baśniach zapisane jest bowiem przede wszystkim ludzkie doświadczenie bycia w świecie, zmaganie się z przeciwnościami losu i własną słabością, oswajanie tego, co wrogie, przeciwne, nieznane, a te zmagania uwarunkowane były sytuacją cywilizacyjną i kulturową poszczególnych ludów. Dlatego baśnie, choć propagują te same wartości i zawierają pewien wspólny model obrazowana rzeczywistości, różnią się między sobą, wystarczy chociażby porównać baśnie skandynawskie, rosyjskie i arabskie.

W kulturze europejskiej najlepiej znane są baśnie opracowane przez braci Grimmów, Jacoba Ludwiga Karla oraz Wilhelma, wydawane w latach 1812-1815, a następnie przerabiane i uzupełniane przez nich aż do roku 1857. Dzięki nim do kultury dziecięcej weszły opowieści o Kopciuszku, Czerwonym Kapturku, Jasiu i Małgosi czy Śpiącej Królewnie. Opracowanie Grimmów zachowało zarówno zróżnicowanie gatunkowe ludowych opowieści, jak też typowe dla nich cechy narracji: prostotę i surowość stylu, przysłowiowy i moralizatorski przekaz mądrości, często drastyczność obrazowania. Z tego właśnie powodu długo dyskutowano nad adekwatnością wychowawczą zbioru. Jego pełna polska edycja ukazała się dopiero w 1982 roku w opracowaniu dokumentacyjnym. Młodzi czytelnicy otrzymywali natomiast różnorodne, bardziej lub mniej udane, adaptacje poszczególnych baśni.

Większą i wcześniejszą przychylność czytelników i wychowawców zyskały baśnie zebrane przez Charlesa Perraulta, wydane w swym podstawowym zasobie w 1697 roku. Francuski pisarz wykorzystał zarówno ludową twórczość francuskojęzyczną, jak też wątki z literatury włoskiej i orientalnej: o Kocie w butach, Tomciu Paluchu, Oślej Skórce i inne.

Oczywiście, polski czytelnik otrzymał w połowie XIX wieku także zbiory rodzimych baśni, gromadzonych m.in. przez Kazimierza Wójcickiego czy Romana Zmorskiego; największą poczytność zyskał Bajarz polski, opracowany przez Antoniego Glińskiego. Pod koniec XIX wieku baśń na dobre zadomowiła się wśród lektur dziecięco-młodzieżowych. Dlaczego zyskała aprobatę wychowawców, także tych spod znaku pozytywizmu, i jakie otrzymała szaty – o tym w kolejnych numerach.

 

Warto poszukać i przeczytać:

Bajarka opowiada. Zbiór baśni całego świata (Wydawnictwo Zysk i S-ka);

Zdzisław Nowak, Diabelski strzelec. Polskie baśnie i legendy („Nasza Księgarnia”);

Klára Molnár, Bajki (Wydawnictwo Studio Emka).

Cena znajomości

Cena znajomości

Ks. Mirosław Jasinski

 

Ucichły radosne śpiewy pierwszokomunijnych dzieci i bierzmowanej młodzieży.

Pozostało pytanie, ilu znich wytrwa w wierze do końca? Czy nie wyrosną z przyjaźni z Chrystusem jak z eleganckiego garnituru albo odświętnej sukienki? Za tę przyjaźń trzeba nieraz słono płacić! Wiedzą o tym najlepiej chrześcijanie żyjący w Chinach, Korei Północnej, Wietnamie, Iranie, Arabii Saudyjskiej, Egipcie i w innych, prawie 50 krajach świata. Znajomym Jezusa nie jest łatwo także w Izraelu i Autonomii Palestyńskiej. Najtrudniej mają chyba dzieci z małżeństw mieszanych narodowościowo. W tradycjach wielu państw Bliskiego Wschodu narodowość dziedziczy się, nie jak w naszej kulturze po ojcu, lecz po matce! Zostało to ustalone nawet w Talmudzie: Matka zawsze pewna, nawet jeśli jest nią... prostytutka. Ta reguła w połączeniu z uproszczoną opinią, że prawdziwy Polak to katolik, a prawdziwy Żyd to wyznawca judaizmu, była nieraz przyczyną duchowego cierpienia wielu ludzi. Nie tak dawno pewien młodzieniec żyjący w Izraelu, syn Żyda i Polki, po nagłej śmierci swego ojca, kiedy razem z matką znalazł się w opłakanej sytuacji materialnej, napisał w liście: Mam dwie ojczyzny, a obydwie nie moje: jedna, bom jest Żydem, druga) bom jest gojem (goj to pogardliwe określenie nie-Żyda).

Na dziedzińcu Francuskiej Szkoły Biblijnej i Archeologicznej w Jerozolimie historię

swojego życia opowiada mi ks. Grzegorz Pawłowski: – Jestem Żydem. Nazywam się Jakub Griner, Jakub Hersz Griner. Urodziłem się pod Lublinem. W Polsce miałem wielu przyjaciół i nigdy nie spotkałem się z jakąś jawną agresją spowodowaną moim pochodzeniem. Ale nie było mi też tak łatwo przyznać się do moich żydowskich korzeni, nawet po 20 latach od zakończenia wojny i przyjęcia chrztu św. Najpierw dowiedziała się o wszystkim pewna zakonnica. Potem moi przełożeni. W końcu, w 1966 r., kiedy byłem już kapłanem, ujawniłem wszystko na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Od tej chwili wielu radziło mi opuścić Polskę. Zacząłem więc gorączkowo poszukiwać krewnych. Było to bardzo skomplikowane i trudne, bo rodziców i wszystkie siostry wymordowali hitlerowcy. W końcu jednak odnalazłem rodzonego brata. Mieszkał w Hajfie. Ale kiedy dowiedział się, że chcę przyjechać do Izraela, powiedział, że nie mogę przyjechać tam jako ksiądz. Kiedyśmy się jednak spotkali, wyznał mi, że bardzo żałuje, że nie wiedział o moim kapłaństwie wcześniej: Byłoby wtedy dwóch nieboszczyków) ale ty nie zostałbyś księdzem! –powiedział. Był praktykującym Żydem. Namawiał mnie, abym rzucił kapłaństwo, ożenił się i wrócił do judaizmu. Mimo, że z bratem miałem dobre stosunki, to jednak nigdy nie zapraszał mnie na uroczystości religijno-rodzinne. Nie zraziło mnie to do niego. Nie przestałem go kochać. I nie przestałem być księdzem i żydem równocześnie. Do dziś każdego wieczora idę na modlitwę do synagogi, a rano odprawiam Mszę św. w kościele. – A nie boi się ksiądz agresji, terroru, wojny? Nie byłoby lepiej wrócić do Polski? – Tylko jeden strach jest usprawiedliwiony! Strach przed sądem Bożym, przed piekłem, przed gehenną, ogniem wiecznym! Tym, czego trzeba się bać, nie jest śmierć fizyczna, ale śmierć duchowa, spowodowana wyparciem się Jezusa Chrystusa. Z tak błahego powodu jak wojna pasterz nie opuszcza swoich owiec, a syn Izraela swojej Ojczyzny! Kapłańska posługa jest dla mnie ważniejsza niż strach przed terrorystami. – Poczęstowany kolejną śliwką zaczynam rozumieć, że chrześcijaństwo bez świadectwa jest jałowe, pozbawione wyrazu, niezauważalne; że największym wrogiem wyznawcy Jezusa nie jest prześladowca, lecz obojętność otoczenia, w którym się żyje. To ona najłatwiej może go popchnąć w duchową anemię, letarg, półsen. Chrześcijanin to ktoś, kto nie tylko przyjął i zaakceptował dobrą nowinę o zbawieniu, ale stale trudzi się, by tę nowinę nieść innym, nawet za cenę odrzucenia przez najbliższych. Właśnie dlatego rubryka „narodowość” w paszporcie ks. Pawłowskiego stale jest pusta ...

Czy znasz swego patrona?

Czy znasz swego patrona?

Jolanta Wachowicz

 

Po wyborze papieża – Polaka nagle i gwałtownie w Polsce zaroiło się od małych Karolków i małych Karolin. Choć moda w dużym i znaczącym (statystycznie) stopniu wpływała na wybór imienia dla dziecka, nie był to nigdy czynnik jedyny. Ani – dla wielu rodziców – najważniejszy.  W książce Antoniego Gołubiewa „Bolesław Chrobry” znajduje się chyba najpiękniejszy opis takiej właśnie sytuacji.

– Myślę dać chłopcu imię Lestka, mego dziada – oznajmił Mieszka.

Dobrawa nagłym ruchem osunęła mu się do kolan.

– Łaski cię proszę, ksze, daj mu imię Bolesława.

(…). Syn czuł niejasno, że matce nie tylko o imię jej ojca chodziło, że o coś większego, o jego przyszłość. Wiadomo przecie, jak wielkim zaklęciem jest imię(.....) Nazajutrz piastun, trzymając mu nożyce nad głową (...) zwrócił się do Mieszka z zapytaniem:

– Jakie imię dajecie synowi, ksze?

Mieszka powiedział swym twardym, nakazującym głosem:

– Bolesław.

(…) Szare oczy matki ostatnim pożegnaniem posłały synowi nakaz na życie, nakaz zawarty w jego imieniu: Bolej sławy!

Wtedy i jeszcze długo potem dawano dzieciom imiona-przesłania: Bronisław(a), Mścisław, Dobrosław(a), Radosław(a), Sobiesław, Gromosław, Mieczysław(a). Mówiło się o nich – staropolskie. Moda na nie wróciła w czasie XIX-wiecznych zaborów i powstań. I – całkiem nieoczekiwanie – odrodziła się na początku XXI wieku. Z innych racji kierujących wyborem imienia dla dziecka można wymienić pragnienie kontynuacji rodu poprzez nadawanie tych samych imion jego ordynatom. Najczęściej (ale nie tylko) kultywowano  ten zwyczaj  w starych, herbowych rodach, a zwłaszcza – królów i papieży. Niektóre imiona powtarzają się tam na tyle często, że ich nosicieli trzeba było „ponumerować” lub  dodać im wyróżniające ich przydomki. W Anglii dotyczyło to zwłaszcza Henryków; we Francji – Ludwików; w Polsce – Janów, Bolesławów i Władysławów.

Zwyczaj przekazywania imienia z pokolenia na pokolenie dotyczył głównie (choć nie wyłącznie) wysoko urodzonych. Podczas rozmowy Zagłoby z Rochem Kowalskim pan Onufry wypytuje młodego rycerza o jego rodzinne koligacje: Jam jest Roch, syn Rocha. Co pan Zagłoba komentuje: No i tak powinno być. Roch zrodził Rocha. Ty, Rochu,  pewnie także będziesz miał Rocha.

Dziedziczenie imienia po bliższym lub odleglejszym przodku wyraża pragnienie kontynuacji ziemskiej sławy antenata, jego osiągnięć, dokonań. Dziecko noszące imię swego przodka ma być więc najbardziej naturalnym jego przedłużeniem w czasie, spełniać odwieczne marzenie o nieśmiertelności. Wspomnieliśmy o wysypie chłopców noszących imię Karol oraz Jan i Paweł po wyborze i w trakcie trwania pontyfikatu Karola Wojtyły, czyli papieża Jana Pawła II. W ten sposób składano hołd największemu z naszych rodaków, a zarazem – świadomie lub podświadomie – chciano zapewnić własnym synom błogosławieństwo tego miana, przelać na nich cząstkę sławy i chwały naszego Papieża.

W okresie insurekcji kościuszkowskiej częściej niż kiedykolwiek przedtem i częściej niż kiedykolwiek potem księża polewali wodą święconą główki malutkich Tadeuszów. Nawet nasz wieszcz Adam Mickiewicz „ochrzcił” tym imieniem bohatera swego eposu. Natomiast Józefowie – najpierw książę Poniatowski, a potem Naczelnik Państwa – Piłsudski stali się duchowymi ojcami chrzestnymi licznych zastępów małych Józków. Charakterystyczne natomiast, że w latach kultu Stalina (też przecież Józefa) w Polsce nie przybywało jego imienników, nawet wśród synów najbardziej oddanych (zaprzedanych) wodzowi komunistów.

Józef Szczypka  wspomina, że dziecko bardzo często imię po prostu sobie przynosiło. Czyli – rodziło się w dniu poświęconym jakiemuś świętemu. Nadając mu to właśnie imię, poddawano się tym samym przesłanemu z nieba znakowi z nadzieją, że patron w sposób szczególny będzie opiekował się swoim malutkim imiennikiem. Tak, jak na przykład urodzonym 24 grudnia Adamem Mickiewiczem. Wiele osób nadal traktuje ten patronat bardzo poważnie. Na przykład Jan Paweł II wybrany na papieża w dniu 16 października, a więc w rocznicę śmierci św. Jadwigi Śląskiej, wielokrotnie powoływał się na nią, jako swoją szczególną niebieską orędowniczkę.

Adam i Ewa (choć nie święci) mają – jak wspomniałam – i swoje dni, i wielu swoich imienników. Całkiem inaczej było z imionami osób najbardziej w katolicyzmie czczonych  – Jezusem i Maryją. W każdym razie – w Polsce. Aż przez osiemnaście wieków chrześcijaństwa w Polsce nie nadawano dziewczynkom imienia Matki Najświętszej, a chłopcom – Boskiego Odkupiciela. Jeśli w naszym kraju pojawiały się Marie to zawsze były to niewiasty importowane z Zachodu. Mieliśmy więc przybyłe z Francji – królową Marię Ludwikę Gonzagę oraz Marię Kazimierę d’Arquien i Austriaczkę – Marię Józefę,  żonę Augusta III Sasa. Ani jednej Polki.

Dopiero wiek XIX upowszechnił w naszym kraju to imię. Zaroiło się od Marii, Maryli, Marysiek i Maniek i w pałacach, i w dworkach, pod strzechami i w  mieszczańskich kamienicach, a nawet – w spelunkach. Charakterystyczne, że o ile przełamane zostało całkowicie tabu dotyczące imienia Matki Boskiej, to nadal istnieje ono w naszej kulturze, jeśli chodzi o imię Jej Syna. Nie ma w Polsce bodaj mężczyzny o imieniu Jezus. Podczas, gdy w katolickiej Hiszpanii ani rodzice, ani Kościół nie mają żadnych oporów w nadawaniu na chrzcie tego właśnie imienia.

W dzisiejszych, zlaicyzowanych czasach przy wyborze imienia dla dziecka rodzice poświęcają znacznie mniej uwagi jego niebieskiemu patronowi lub patronom (jeśli dziecko otrzymuje dwa lub więcej imion). Wiele osób w ogóle nie ma pojęcia kim był(li), kiedy i gdzie żył(li) i czym zasłużył(li) sobie na beatyfikacje czy kanonizację. Wielką poczytnością cieszą się natomiast niestety rozmaite księgi imion i związane z nimi świeckie wróżby i horoskopy.

DOBRA KOMUNIKACJA W RODZINIE

DOBRA KOMUNIKACJA W RODZINIE

Magdalena Matwiejczuk

 

Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje nie zna Boga, bo Bóg jest miłością (1 J 4,7-8).

 

Sekretem udanego związku i rodziny jest pielęgnowanie otwartej i szczerej komunikacji. To reguła, która sprawdza się we wszelkiego rodzaju relacjach, począwszy od biznesowego partnerstwa, aż do bliskich związków w rodzinie. Komunikacja jest tu kluczem. A dlaczego? Ponieważ efektywna komunikacja zawiera w sobie wiele czynników istotnych dla budowania dobrej relacji, takich jak: poświęcenie dla kogoś czasu, słuchanie, reagowanie – działanie, dobierane z uwagą słowa, okazywanie emocji ale również i milczenie!

                

Wybory

Komunikacja wymaga dokonywania wewnętrznych wyborów. Podzielenia się z kimś bliskim swoimi myślami – to też wybór, który może zdziałać dosłownie cuda i wzbogacić naszą perspektywę myślenia. Niektóre myśli są dobre, aby wypowiedzieć je teraz, a inne zostawić lepiej na później. Bardzo ważne, aby być świadomym tej różnicy i wybrać odpowiednie słowa na odpowiednią okazję. Jeśli jest coś bardzo ważnego, co chcesz powiedzieć komuś bliskiemu, zrób to teraz. Nie zawsze będziesz mieć na to drugą szansę.

 

Milczenie

Momenty milczenia mogą nieść w sobie potężną siłę i energię. Nie każdy moment konwersacji musi być wypełniony słowem mówionym. Cisza może być często o wiele bardziej efektywna, czasem konieczna, odpowiednia, lepiej przekazująca daną myśl czy stan emocjonalny człowieka.

 

Słuchanie

Słuchaj dokładnie nie tylko tego, co mówi dana osoba, ale również tego, czego nie mówi.

Usłysz, jaki przekaz jest ukryty między słowami: w emocjach i w specyficznie dobranych słowach. Czasem te momenty ciszy nie są przypadkowe i niosą ze sobą głębszą wiadomość niż słowa. Zadawaj pytania i potwierdzaj, czy dobrze zrozumiałeś/aś odpowiedź: „Czy dobrze rozumiem, że masz na myśli to i to...”. Sprawdzaj odpowiedzi i upewniaj się jak najczęściej o ich poprawnym zrozumieniu – to buduje silną więź emocjonalną i porozumienie intelektualne.

Każdy z nas jest nauczony, aby komunikować się poprzez mówienie. Jednak bardzo ważnym, a może nawet najistotniejszym elementem porozumiewania jest wysłuchanie drugiego człowieka. W myśl powiedzenia: „Masz dwoje uszu, a tylko jedne usta” – powinniśmy więc dwa razy więcej słuchać niż mówić. Zastanów się, jak jest z Tobą?

 

Wspólnie spędzany czas

Zastanówmy, się jak planujemy spędzanie wspólnego czasu w rodzinie, gdyż nawet najbardziej wyśmienite porady czy książki o komunikacji w z najbliższymi nie zastąpią nam spędzonych z nimi chwil. Możemy wiedzieć wiele, znać zasady ale jeśli nie znajdziemy czasu, żeby te zasady wcielić w życie, na co dzień to oznacza, że wartość rodziny w naszym życiu nie jest w pełni doceniana. Warto więc przyjrzeć się sobie, ile (im konkretniej tym lepiej, np. ile godzin w tygodniu?) dzisiaj jestem w stanie spędzać czasu z najbliższymi i w jaki sposób? Czy znajduję czas na wspólną modlitwę? Czy staram się wspólnie spożywać obiady? Czy zaproponuję wspólny spacer? Poczytanie książki? Czy raczej spędzam wolne chwile na tzw. zjadaczach czasu, typu TV czy Internet? Wspólnie spędzony czas wydaje się „pospolitą” zasadą, ale w rzeczywistości zasada ta jest jedną z najtrudniejszych do wcielenia przy współczesnym tempie życia. Wymaga to bowiem w pełni zaangażowania z naszej strony, energii, koncentracji oraz umiejętności oderwania się od pracy zawodowej bądź odpuszczenia w kwestii tzw. prac wokół domu na rzecz BYCIA „tu i teraz” z drugim człowiekiem.Tę zasadę bycia blisko drugiego wyraża cytat z Pisma Świętego dotyczący zachowania Marty i Marii:Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona” (Łk 10, 41-42)

 

Działanie

Działanie to największy dowód, że ktoś w relacji jest prawdziwy i wiarygodny. Nasza aktywność musi być konsekwencją naszych słów: obietnic, umów i zobowiązań.

To bardzo pouczająca dla wszystkich związków lekcja, która często jest zapominana.

Poprawna i zdrowa komunikacja wymaga nie tylko słuchania i mówienia, ale również obserwowania innych; wymaga też konkretnych działań. Słowa poparte działaniami budują fundamenty zaufania.

 

Emocje

Podczas komunikacji dopasuj swoje emocje do potrzeb i sytuacji twojego odbiorcy. Nasz język ciała (np. mimika twarzy, gestykulacja rąk) powinien być dostosowany, do tego, co mówimy. Szczególnie dzieci są wyczulone na emocje, które towarzyszą naszym słowom. Aby usłyszały nasz przekaz, musimy często być na tym samym poziomie entuzjazmu czy wyobraźni, co one. Ostrożnie dobrane słowa i towarzyszące temu wyrażenie emocji pozwalają nam porozumiewać się szczerze i z empatią wobec drugiej osoby.

 

Przyzwolenie na...

Rodzice dajcie sobie prawo do otwartości i szczerości wobec siebie. Do tego, aby dyskutować na temat waszych uczuć i spraw pojawiających się w waszym związku. A to dla wielu małżeństw stanowi problem. Dlaczego? Ponieważ wymaga poszanowania i tolerowania odmienności małżonków. Dążmy do nieosądzania i obiektywnego podejścia, bez chowania tajemnic przed partnerem. To pozwoli być empatycznym i zrozumieć sposób myślenia drugiej osoby. Takie podejście to podstawa konstruktywnej atmosfery i efektywnej komunikacji w  zdrowej relacji. Dzieci obserwując rodziców, którzy umiejętnie dyskutują na ważne tematy, uczą się odważnego zadawania pytań, a sytuacje dyskusji nie kojarzą im się ze stresem lub kłótnią.

 

Zadawaj piękne pytania

Pytania są jednym z podstawowych narzędzi komunikacji. Zadawaj jak najwięcej wzmacniających, pozytywnych pytań. To oznacza, że naprawdę kogoś słuchasz. Jak czułbyś się w relacji, gdzie nikt cię nie pyta: Jak się czujesz? Jak minął dzień? Jak w pracy? itd. Czy chciałbyś kontynuować taką relację? Gdy nie zadajemy żadnych pytań, to przypuszczamy, że prawdopodobnie już wszystko wiemy o danej osobie jej stanach, uczuciach, pragnieniach i oczekiwaniach. Jakże jednak często te przypuszczenia wprowadzają nas w błąd?

 

Teraz jest właśnie czas, aby wypróbować te zasady w twojej rodzinie. Nie od razu mogą zadziałać wszystkie. Spokojnie. Jedną z wypróbowanych metod jest taktyka 10 sekund opóźnienia. Kiedy reagujesz na nowe pomysły i zachowania partnera – nie odpowiadaj od razu, weź kilka głębokich wdechów i policz do 10, potem pomyśl o powyższych regułach. Pamiętaj, aby wysłuchać i nie osądzać z góry. Powodzenia.

                                                               

Autorka jest psychologiem oraz coachem rozwoju osobistego i zawodowego

Jeszcze raz o Mirze Jankowskiej i Mistrzowskiej Akademii Miłości

Jeszcze raz o Mirze Jankowskiej i Mistrzowskiej Akademii Miłości

Maria Wilczek

 

O Mirze śmiało można powiedzieć, że jej pasją jest inspirowanie innych do brania się za bary z życiem, że to wulkan energii, kobieta wszechstronnie wykształcona, człowiek spełniających się zamierzeń, czujnego wypatrywania nowych wyzwań, trafnie dobierający pomocników do podejmowanych zadań, nigdy nie mówiący – to niemożliwe, w porę sięgający po pomoc z Wysoka.

Ależ tak, o niej i wielu jej dokonaniach czytaliśmy także w „Liście do Pani”. A jednak pomyślałam, że warto by tym razem zapytać, drogą nam kobietę sukcesu (już słyszę jak koryguje to określenie, mówiąc, że jest po prostu kobietą spełnioną) o jej dzieciństwo, o ludzi, którzy kształtowali ją na różnych etapach życia, o niecodzienne wydarzenia, które naznaczyły jej los, także o te najważniejsze Spotkania, słowem o przeszłość.

I oto znajduje się w życiu Miry, wypełnionym po brzegi pracą, spokojna chwila na to, bym w przyjaznym wnętrzu mogła słuchać jej opowieści.

 

Dzieciństwo

Dzieciństwo u dziadków na wsi było sielskie, anielskie. Tak jej się ono jawi. Żyła wśród bujnej przyrody, szalała nie tylko w babcinym ogrodzie, skacząc po drzewach, ale biegała też po rozległych łąkach i polach. Żyła obok ludzi prostych, ale pełnych dobroci, otwartych, gościnnych, dowcipnych, którzy nie chowali jednak nigdy prawdy „pod korcem”. Bez ogródek podawano co trzeba – „kawę na ławę”. Byli to ludzie ciężkiej pracy i głębokiej pobożności, traktujący poważnie Pana Boga i swoje życie. To z dziadkami wychodziła w pole. Nie tylko przyglądała się ich pracy, ale często i sama w niej uczestniczyła, np. w sianokosach. A czasem pozwolono jej nawet powozić końmi a później traktorem.

Z dziadkami słuchała audycji dla rolników, klękała do modlitwy, chodziła w niedzielę do kościoła – a z babcią także na majowe czy czerwcowe. Pewnie to dzięki nim stała się „dzieckiem kościółkowym”, które w przyszłości nie przechodziło kryzysu wiary, choć proces jej dojrzewania trwał i trwa do dziś, jak powie.

Taki kształt dzieciństwa, w którym poznała smak swobody i z którego wyrosła także jej prostota i spontaniczność, Mira „zawdzięcza” – chorobie. Tuż po porodzie wykryto w jej małym ciałku niebezpieczne guzki. Groził jej garb z przodu i z tyłu. Cudem wymasowano przełamane dzieciątko. – Już od zarania zawdzięczam mnóstwo innym osobom, bliskim i obcym. Nie wywdzięczę się! – mówi. To rekonwalescencja spowodowała decyzję rodziców, by na pewien czas przesiedlić swą jedynaczkę z małej klitki w Toruniu do wiejskiego domu dziadków.

 

Młodość (pierwsza)

Po pewnym czasie wraca jednak do Torunia pod rodzicielskie skrzydła. Czuje się kochana i rozumiana. „Nie było potrzeby się buntować” – powie wspominając swoje relacje z rodzicami. W szkole jest pilną uczennicą, bierze też udział w pracach kółka recytatorskiego, w amatorskim teatrze, śpiewa w chórze. Łapie bakcyla czytania. Zna na pamięć Inwokację z Pana Tadeusza, Redutę Ordona i Treny Kochanowskiego. Miłość do wielkiej literatury epoki romantyzmu przychodzi przez ciotkę Halinkę i mamę, która jest dla niej podporą, krytykiem i autorytetem.

Mira przez wiele lat uczestniczy w działalności istniejącego przy Domu Kultury – Studia Poetyckiego. „Być w tym zespole, pracować w nim, to była moja wielka radość. Nie byłabym dziś tu, gdzie jestem, gdyby nie tamto doświadczenie. Lucyna Sowińska – to był genialny pedagog, i inspirator, dusza artystyczna” – dopowie. Po maturze Mira zdała egzaminy do szkoły aktorskiej we Wrocławiu. Znalazła się jednak „pod kreską”, bo kobiet przyjmowano mniej niż mężczyzn. Równolegle zdawała na filologię polską. I ją wybiera. Z aktorstwem jednak całkiem nie zrywa. Gra nadal w toruńskim teatrze amatorskim, Joannę d, Arc i Telimenę.

 

Do tańca i do różańca

Właściwie od lat szkolnych, a jeszcze bardziej od lat studenckich, jej życie upływa w nurcie poszukiwania i odnajdywania Bożych ścieżek. Już podczas studiów zaczyna sięgać po lektury religijne. Częściej otwiera Biblię, chce coraz więcej wiedzieć o Bogu, o życiu, któremu On nadaje sens. Przełomem jest wysłuchanie wykładu ks. Chrostowskiego. To za jego przyczyną stanęła w progach wydziału teologii warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej ( dziś Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Pochłanianie wiedzy łączy z aktywizowaniem środowiska studenckiego, wówczas dość biernego – do zabaw. – Żeby katolik był do tańca i do różańca – śmieje się.

To podczas tych studiów zdarzy się wypadek, który raz jeszcze uzmysłowi jej kruchość naszej egzystencji i potęgę Tego, który ją chroni. Kiedy podczas powrotu autostopem z Taizé, samochód wpadł w poślizg i wbił się w przydrożne drzewo, ona znalazła się, jak mówi, na nim, rozbijając twarz. I właśnie wtedy, zalana krwią, ale nad wyraz przytomna, usłyszała w swym wnętrzu wyraźne słowa – „Bóg dał, Bóg wziął, niech Imię Jego będzie błogosławione”.

Kilka lat później Mira kończy wydział teologii i pyta –

 

Co ze mną dalej?

A dalej był czas pracy w Szkole Zawodowej i Technikum Poligraficznym, gdzie uczyła młodzież polskiego i religii. Równocześnie uczestniczyła w zajęciach w szkole dziennikarskiej tygodnika Polityka. Dziwnym trafem, jak mówi, ona teolog i polonistka trafiła na kilka lat do redakcji „Twojego Stylu”. To nie był jej świat. Czuła się tam jak pisklę kukułki wrzucone do nie swojego gniazda. Nie było to jednak przypadkowe. –Żeby nie zwariować codziennie chodziłam na Mszę św. – mówi. Wspomina z tego czasu znamienną spowiedź u ksiedza Choinki z kościoła na Piwnej w Warszawie, który na jej żale z ciepłem i czułością oznajmił: Dziecko, ty się ciesz, bo Pan Bóg zwalcza w tobie Swoich rywali!” I była to prawda!

To wtedy, kiedy czuła się przeraźliwie samotna, „jak na bezludnej wyspie” – tak ten stan określi, zdarzyła się ta nadzwyczajna – noc czuwania w kościele u ojców paulinów w Warszawie. To tam doznała Spotkania z Kimś, o kim się uczyła, o kim jej w dzieciństwie opowiadano. Nie było fajerwerków, ani spoczynku w duchu. Wręcz przeciwnie, jak wszyscy uczestnicy owej niezwykłej Mszy św. zaproszono ją – do zgody na to, co teraz jej życie wypełnia. Na stan w jakim się znajduje (samotność), na sytuację, w jakiej jest ( praca w toksycznym środowisku), na relacje (żadne) z dawnymi przyjaciółmi i kolegami...Z trudem, ale szczerze wypowiedziała przed Najświętszym Sakramentem: „Choćbym do końca życia miała być w tej sytuacji w jakiej się znajduję – zgadzam się. I dziękuję Ci Panie!

Po kilku dniach zauważyła, że akceptacja tego stanu i zgoda nań spowodowały diametralną zmianę w jej życiu, doświadczenie niejako własnego zmartwychwstania i rozpoznanie obecności kochającego Ojca w niebie, który wie, kiedy na co jest właściwy czas.

 

Żeby coś dać, musisz to mieć

A potem były studia podyplomowe w Mediolanie – MBA – Master of Business  Administration,  także podyplomowe z Zarządzania Zasobami Ludzkimi i jeszcze studium psychoterapeutyczne... Ktoś by mógł zapytać, po co ten pęd do zdobywania wiedzy z tak zdawałoby się odległych od siebie dziedzin? A jednak był w tym głęboki sens. Tym wszystkim, co udało się jej zgromadzić w sobie, w co uzbroiła i wzbogaciła swą osobowość, próbuje dzielić się z innymi. Robi to w różny sposób: kiedyś jako prowadząca swoje audycje w radio Józef ( „Życie jest piękne”, „Ora et labora”, „Oblicza sukcesu”) a od dwóch lat prowadzi w ogólnopolskim radiu Plus autorski cykl „Kochaj i rób, co chcesz, czyli Mistrzowska Akademia Miłości”. Kiedyś założyła i kierowała Stowarzyszeniem Integracji Świata Pracy „Labor”, a dziś jest wykładowcą i rektorem własnej „uczelni” – istniejącej już od ponad pięciu lat Mistrzowskiej Akademii Miłości MAM (www.akademia24.pl). Można ją uznać za uniwersytet życia, bo poprzez nowatorskie i niepowtarzalne widowiska edukacyjne o tematyce damsko-męskiej, warsztaty rozwoju osobistego, nagrania CD audio ze spotkań, Gazetkę MAM oraz audycje – wspiera Polaków w ich poszukiwaniu pełni życia. To nasz holding – śmieje się pani rektor.

Przez chwilę wspominam nową formę działań Akademii – letnie Spotkanie Klubowe MAM w salach kawiarni Domu Pielgrzyma „Amicus”. Tłum ludzi, przeważnie młodych, ale i jak rodzynki zdarzają się między nimi „młodzi inaczej”, tzn. głównie duchem. Pogodny szmer rozmów, milknie, kiedy przygasają światła i na niewielkim podium staje – Mira Jankowska. Ubrana elegancko, ale nie krzykliwie, uśmiechnięta wita serdecznie zebranych, przywołując rodzinne klimaty, w których wszyscy zaczynają się czuć jak u siebie. Obok Miry zaproszona specjalnie przez MAM z Rzymu - Dorota Szeptuch Gontarz psycholog, pracująca z Polonią we Włoszech. Spotkaniom Miry zawsze towarzyszą goście – wybitni specjaliści różnych dziedzin. I zaczyna toczyć się rozmowa z osobami z sali, tym razem na temat dróg poznania samego siebie, poprawy relacji w rodzinie, blasków i cieni trudnej drogi naprawy własnego życia. Mira prowadzi spotkanie, dbając o to, by nie utraciło ono swej dynamiki, ducha, i by od początku do końca było dla uczestników interesujące. Zaczynam rozumieć po co jej były ćwiczenia aktorskie, po co ukończone takie właśnie studia, ale także po co umiejętność dostrzegania najdrobniejszych wahnięć emocjonalnych odbiorców i w końcu po co umiejętność kierowania „zasobami ludzkimi”. Jak się okazuje każde spotkanie MAM, organizowane widowiska edukacyjne, warsztaty, wydawane płyty i inne działania Akademii – to praca sztabu ludzi, którymi Mira kieruje. Mam świetny zespół – mówi – i wielu w nim mężczyzn.

Klubowe spotkanie MAM trwa nadal. Włącza się w dialog swymi ważnymi wypowiedziami pani psycholog, ale odzywają się też głosy z sali. Młodzi mówią z pasją o tym, co im się udało naprawić w swym życiu, a z czym jeszcze muszą się mocować. W tym życzliwym klimacie chętnie opowiadają o swoim doświadczeniu – pomagając sobie, pomagają innym. Zadają pytania, czasem nie godzą się z przedmówcą, czasem milkną w pół słowa, gdy napotykają znienacka na jakiś niedostrzeżony wcześniej problem. Sala czasem wybucha śmiechem, bo wątki komiczne są wpisane w scenariusz spotkania. A ci, którzy milczą, nie zabierają głosu, słuchają w skupieniu, by wyłowić te myśli, które mogą być im pomocne.

 

Żyć w pełni Pełnią

I znów powrót do naszego kameralnego spotkania z Mirą i jego ostatniego akordu – jej wyznań. „Moja życiowa misja – mówi – to żyć w pełni Pełnią. Pomagać tak żyć – sobie i innym. Przez własne zmagania odkrywam, co znaczy walczyć o siebie, uwalniać się z cudzych, nie własnych przekonań i zasad, odkrywać wewnętrzną wolność, dokonywać wyborów – i ŻYĆ.

Nie ma we mnie zgody na apatię, bezradność i bierność. Wiem też, że mam budzić innych. Ostatnio odkryłam z radością, że przebywam wśród ludzi odmienionych, pogodnych, świadomych siebie, chętnych do ciągłej pracy nad sobą, dążących, niezależnie od powikłanych czasem losów, do spełnionego życia. Gotowi są dawać wiele innym, bo już wiedzą, kim są i co mają w swych zasobach.

Takie środowisko tworzy się wokół MAM. Życiodajne! I powiem, choć zabrzmi to szumnie, że Polska i świat na to czekają – na przemianę naszych rodzin i środowisk. A ten cud przemiany zaczyna się od każdego z nas”.

Jeśli kiedyś wrócę na Maltę...

Jeśli kiedyś wrócę na Maltę...

Ks. Roman Tomaszczuk

 

To nie była podróż moich marzeń. Wprawdzie dwa lata wcześniej czytałem w „Gościu Niedzielnym” o najbardziej katolickim państwie w Europie, ale tekst nie był na tyle przekonujący, żeby kupić bilet lotniczy na wyspę. Potem ktoś jeszcze kusił ciekawymi kursami językowymi (zaczynałem się uczyć angielskiego), z których słynie jedno z najmniejszych państw naszego kontynentu, ale nie czułem się na siłach, żeby sprostać takiemu wyzwaniu.

A jednak odwiedziłem Maltę – tylko dlatego, że z pobliskiego Wrocławia jest bezpośrednie połączenie z La Vallettą (stolicą kraju).

 

Milczący świadkowie

Zaskakują odległości. Na Malcie wszędzie jest blisko… główna wyspa ma zaledwie 53 km długości, a powierzchnia drugiej co do wielkości, Gozo, jest równa jednej trzeciej Malty. Na tak niewielkim obszarze dzieje się jednak mnóstwo ciekawych rzeczy, a historia tego skrawka Europy sięga ponad 5600 lat wstecz. Tutaj bowiem znajdują się ruiny najstarszych wolno stojących budowli na świecie (ok. 3600 p.n.e.) – zachowało się ich aż 23; dla porównania Wielka Piramida w Egipcie powstała ok. 2550 p.n.e., a sławne kamienie w Stonehenge w Anglii są datowane na ok. 2300 p.n.e.

W pierwszej chwili, oglądając to, co zostało z gigantycznych prehistorycznych świątyń do naszych czasów, trudno wywnioskować, jaki był ich kształt i funkcja. Dopiero wizualizacje i rekonstrukcje uzmysławiają rolę, jaką pełniły. Niemniej spacerowanie między megalitycznymi  ścianami w połączeniu ze świadomością ich starożytności robi spore wrażenie.

 

Śladami Apostoła Narodów

Dla wierzących niewątpliwą radością jest nawiedzanie miejsc związanych z trzymiesięcznym pobytem na tej wyspie św. Pawła. Wspomina o tym św. Łukasz w Dziejach Apostolskich. Apostoł w trakcie podróży z Jerozolimy do Rzymu, przed sąd cezara, trafił na Maltę, gdy statek po wielkim sztormie osiadł tu na mieliźnie. Przymusowy postój strażników z więźniami stał się dla wyspiarzy zbawiennym – dosłownie. Św. Paweł założył bowiem gminę chrześcijańską, której członkowie po dziś dzień szczycą się apostolskim pochodzeniem swego Kościoła. Nawiedzenie wyspy staje się zatem wędrówką do korzeni wiary. Jako kapłani (podróżowałem z przyjacielem) szczególnie mocno podkreślaliśmy ten aspekt naszej wyprawy.

W Valletcie, w kościele Rozbicia Statku św. Pawła, znajdują się szczególne relikwie: fragment kolumny na której Apostoł miał zostać ścięty, i kości jego nadgarstka. Natomiast w Rabacie na Gozo można zejść do groty, w której św. Paweł mieszkał, i odwiedzić katakumby, których istnienie jest potwierdzeniem życia i rozwoju tamtejszego Kościoła.

 

Rośnie znaczenie

Dla Rzymian Malta nie była istotna. Natomiast w średniowieczu, gdy osiedlili się tu joannici, z biegiem czasu ośrodek ich duchowej i doczesnej władzy nabierał znaczenie. Przełomem jednak okazało się wielkie oblężenie w 1565 r., gdy cała Europa drżała przed tureckim imperium osmańskim. Sulejman zamierzał uderzyć na Włochy przez Sycylię, ale po drodze musiał pokonać walecznych joannitów z Malty. Jego armia licząca 181 okrętów z 40 tys. żołnierzy oblegała wyspę przez kilka tygodni. Ostatecznie żołnierze musieli się poddać i zarządzić odwrót, gdyż bohaterska obrona fortów złamała ducha islamskiej potęgi.

Wtedy też, gdy Europa nie mogła wyjść z podziwu nad zwycięstwem joannitów, Wielki Mistrz stał się równy kontynentalnym monarchom. A męstwo zakonnych rycerzy zostało nagrodzone bogactwem darów płynących w dowód wdzięczności z królewskich stolic. Tak zaczyna się złoty wiek Malty, którego świadectwem nad wyraz imponującym i malowniczym jest stolica. Starówka La Valletty jest dzisiaj ogłoszona zabytkiem Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.

 

Katolicki duch

Maltańczycy słyną ze swej pobożności i gościnności. Każdy turysta przekonuje się o tym bardzo szybko – choćby dlatego, że znakomita większość domów tuż przy wejściu jest ozdobiona ceramicznymi płaskorzeźbami i plakietkami z wyobrażeniem Pana Jezusa, Maryi czy Świętych Pańskich. Poza tym zaskakują tablice ogłoszeniowe przy kościołach. Nie wyobrażam sobie bowiem, żeby w Polsce była gdzieś sprawowana Msza św. w niedzielę o godzinie… 5.30. Imponują także kościoły. Powstały zazwyczaj w XIX i na początku XX stulecia. Zaskakują swoim ogromem, co z polskiej perspektywy jest zupełnie niezrozumiałe, gdyż wydaje się, że na potrzeby kilku- lub kilkunastotysięcznych miasteczek nie ma sensu wznoszenia tak potężnych świątyń. A jednak. Kościoły są pełne, ponieważ znakomita większość Maltańczyków regularnie praktykuje swoją wiarę. Mieliśmy tego dowód, gdy w niedzielę o 20.30 odwiedziliśmy kościół, zwabieni palącymi się w nim światłami. Byliśmy zdumieni, gdy zobaczyliśmy nabożeństwo eucharystyczne, podczas którego śpiewał chór, służba liturgiczna składała się z wielu ministrantów i kleryków, a Bractwo Najświętszego Sakramentu dumnie trzymało straż. Coś nie do pomyślenia w niedzielny wieczór w Polsce – przynamniej na zachodzie kraju.

 

Po co wracać?

No i życzliwość skromnie żyjących mieszkańców wyspy. Wielokrotnie doświadczaliśmy jej, gdy tylko daliśmy wyraz naszemu zdezorientowaniu w terenie lub jakimś wahaniom w poszukiwaniach na mapie… Natychmiast, bez prośby z naszej strony, przystawał jakiś Maltańczyk z pytaniem: Can I halp You? (W czym mogę pomóc?) i zabierał się do wyjaśniania.

Na Malcie faktycznie niemalże z każdym można porozumieć się po angielsku (maltański w swoim brzmieniu kojarzył się nam z mieszanką włoskiego z arabskim). Jest to konsekwencja faktu, że przez ponad 150 lat Maltańczycy byli kolonią brytyjską. Zresztą wydaje się, że podobnie jak u nas w tym czasie tożsamość narodowa była chroniona wyłącznie dzięki wierze. Ona bowiem świadczyła o historii narodu i odróżniała mieszkańców od anglikańskich okupantów.

Pojechałem na Maltę przez przypadek, ale jeśli kiedyś tam wrócę, nie będzie to już przypadkowe. Wyspa, choć w swej architektonicznej warstwie bardzo jednorodna, kusi jednak swoim kolorytem i łagodnym klimatem. No i nie mieliśmy jeszcze okazji zasmakować w maltańskiej fieście, podczas której południowcy dają wyraz swojemu temperamentowi i pobożności.

 

Zdjęciaks. Roman Tomaszczuk

 

Podpisy

1 – Panorama zachwycającej La Valletty

2 – Tylko na Malcie można spotkać posadzki w całości złożone z tablic nagrobnych

3 – Fragment kolumny, na której miał stracić życie św. Paweł

4 – Budowa megalitycznych świątyń nie była łatwa

5 – Narodowe sanktuarium w Ta’ Pinu na Gozo

6 – Takie dekoracje przy drzwiach spotyka się na każdym kroku

7 – Maltańczycy zawsze chętnie pomagają gościom

Chronić macierzyństwo

Papież Jan Paweł II podczas pierwszego spotkania naszej grupy powiedział –„potrzebujemy was, nie przestawajcie robić tego, co robicie, miejcie odwagę”. Między innymi pod wpływem tego spotkania powstała Fundacja MaterCare.

 

Chronić macierzyństwo

Z prof. Robertem Walley’em– dyrektorem wykonawczym MaterCare International,emerytowanym profesorem Memorial University of Newfoundland w Kanadzie, doradcą wielu rządów w problematyce zdrowotnej matek, z 40-letnim stażem pracy w krajach rozwijających się – rozmawia lek. Ewa Maria Prokop, prezes zarządu Fundacji MaterCarePolska.

 

W jaki sposób rozumie Pan, jako Profesor położnictwa i ginekologii, szczególną misję matek w świecie?

– Dzięki drodze, którą każdy z nas przechodził, a która wiąże się z początkiem życia każdego człowieka, możemy głębiej rozumieć posłannictwo, które jest udziałem przede wszystkim matek, ale i lekarzy położników i położnych, wszystkich osób, które zajmują się matkami i ich dziećmi. Każdy z nas (tak jak i niegdyś sam Chrystus) rozwijał się przed urodzeniem dzięki organizmowi matki. Najbardziej intymny związek Boga z człowiekiem miał miejsce poprzez macierzyństwo Maryi, które było zapoczątkowane Jejfiat – „niech mi się stanie według Twego słowa”. Mam wrażenie, że każda matka przez swoje macierzyństwo nawiązuje bliską relację z Panem Bogiem. Gdy traci swoje dziecko, przeżywa ogromny ból, sądzę, że cierpi w podobny sposób, jak Maryja pod krzyżem.

 

Matka mówiąc swoje fiat, przyjmuje nowe życie. Czy lekarz powinien w każdej sytuacji bronić życia jej dziecka?

– Kiedy zaczynałem pracę jako położnik wszyscy uczyliśmy się z książki „Położnictwo” Williamsa, w której określone było jednoznacznie, iż płód jest pacjentem, mającym swoje prawa i przywileje. Dopiero zaczynano wówczas pracę z ultrasonografem, podejmowano pierwsze próby transfuzji dopłodowych (czyli przetaczania krwi dziecku w łonie matki) czy amniocentezy (nakłuwania pęcherza płodowego). Teraz mamy już możliwość sprawnego leczenia małego pacjenta, nawet kiedy jest jeszcze w łonie matki. Możemy obserwować jego adaptację do świata, zarówno podczas ciąży, jak i podczas porodu. Natomiast kiedy kończyłem swoje szkolenie w Wielkiej Brytanii, zaczęło zmieniać się prawo. Stawiono pytanie, dlaczego nie miałoby być dozwolone w pewnych stadiach rozwoju, zgodnie z wolą matki, unicestwianie naszego drugiego pacjenta. Nie mogłem zgodzić się z takim podejściem do spraw życia i przeprowadziłem się z rodziną do Kanady, gdzie otrzymałem możliwość pracy zgodnie z własnym sumieniem.

 

Jak dużym problem na świecie jest związana z ciążą umieralność, zarówno dzieci, jak i matek?

– Każdego roku dochodzi do około 200 milionów ciąż, z czego 30-50 milionów zostaje sztucznie przerwanych. Są to źródła Światowej Organizacji Zdrowia, ale dokładne statystyki nie są znane. Niestety giną dzieci i giną matki. Czasopismo medyczne „Lancet” w 2009 roku opublikowało dokładniejsze badania dotyczące umieralności okołoporodowej. Okazuje się, że każdego roku dochodzi do 330 tysięcy zgonów matek, głównie w Afryce Subsaharyjskiej. Kiedy ginie matka, ginie również dziecko. Jest to jeden ze wskaźników, który w sposób zasadniczy określa różnicę pomiędzy krajami rozwijającymi się a rozwiniętymi.

 

Okazuje się, że opieka położnicza w wielu miejscach na świecie pozostawia wiele do życzenia. Czy można by wyodrębnić główne przyczyny zgonów matek?

– Znamy te przyczyny od kilkudziesięciu lat i w krajach rozwiniętych radzimy sobie z nimi bardzo dobrze. Osobiście w Kanadzie nigdy nie byłem świadkiem bezpośredniego zgonu położniczego, natomiast zupełnie inaczej sytuacja wygląda w krajach rozwijających się. W marcu tego roku Światowa Organizacja Zdrowia opublikowała główne przyczyny zgonów okołoporodowych matek. Matki giną z powodu krwotoku (25%), infekcji (12%), braku postępu porodu (8%), anemii (12%) czy nadciśnienia (12%). Dochodzą do tego przyczyny niebezpośrednie, takie jak malaria, czy HIV (9%). Kolejnym problemem są powikłania po poronieniu samoistnym i aborcji (13%). Razem przyczyny te stanowią 91%, przy czym należy zwrócić uwagę na fakt, że są to przyczyny odwracalne, to znaczy takie, które mogłyby być wyeliminowane poprzez odpowiednie leczenie. Dlatego właśnie podstawowe położnictwo nazywamy – „rozwiązaniem 91%”, ponieważ dzięki tej dziedzinie medycyny aż w 91% możemy zapobiec stanom zagrożenia życia.

 

Położnictwo w krajach rozwijających się jest na zupełnie innym poziomie niż w Europie lub Kanadzie.

– Oczywiście, i tu sięgnę po przykład. W 1981 r. po raz pierwszy miałem kontakt z problemem umieralności okołoporodowej w Nigerii. Pracowałem tam wówczas z irlandzką lekarką i jednocześnie siostrą zakonną –Anną Ward, która przepracowała w krajach rozwijających się 35 lat. To była twarda kobieta, która doświadczyła wiele w życiu. Przeżyła wojnę domową, wiedziała bardzo dobrze, czym jest praca bez niezbędnego sprzętu. Któregoś wieczoru cały zespół został wezwany do oddziału położniczego dla nagłych przypadków. Przywieziono ciężarną pacjentkę w terminie porodu, w stanie agonalnym, o nieznanej przyczynie. Zostałem poproszony o założenie wkłucia dożylnego, natomiast siostra słuchała tętna dziecka. Podczas zakładania igły, kobieta zmarła. Gdyby były możliwości, można byłoby zrobić pośmiertne cięcie cesarskie. Niestety, nie było sprzętu, dziecko jeszcze chwilę się ruszało, ale po chwili zmarło. Anna Ward płakała i mówiła sama do siebie „nie ważne, co matka zrobiła w przeszłości, jakie było jej życie, jeśli oddaje życie za dziecko, pójdzie prosto do nieba”.

 

Gdy umiera kobieta, umiera najczęściej również jej dziecko...

– Tak, oto kolejne dramatyczne wydarzenie, którego byłem świadkiem. Wiejska, prosta przychodnia. Matka urodziła w niej zdrowe dziecko, ale łożysko długo nie mogło się urodzić. Niewyszkolony właściciel ośrodka zdrowia nacisnął brzuch z całej siły tak, że macica wyszła na zewnątrz. Udało się w szpitalu wprowadzić macicę do środka, pacjentka otrzymała odpowiednie leczenie i przeżyła. Natomiast dziecko, które urodziło się zdrowe zmarło, ponieważ matka nie miała pokarmu ze względu na znaczną utratę krwi i wstrząs, którego doznała. Sztuczny pokarm nie był tam dostępny.

 

Dużym problemem w Afryce są, jak słyszałam, przetoki położnicze.

– Współpracowałem przez wiele lat ze szpitalami zajmującymi się przetokami położniczymi. Pacjentki, które cierpią z powodu przetok położniczych, czyli połączenia pochwy z odbytnicą i pęcherzem moczowym w niekontrolowany sposób oddają kał i mocz. Zapach odchodów odstrasza od nich ludzi, przez co kobiety te są wykluczane ze swoich społeczeństw. Przesąd mówi, że jest to kara za niewierność mężowi. Jedna z pacjentek szła 3 dni, by dostać się do szpitala. Wychodząc ze szpitala miała świadomość, że otrzymała nowe życie. Nie tylko dlatego, że naprawiono jej przetokę, ale również dlatego, że otrzymała to, co kobiety lubią najbardziej –piękną, nową sukienkę. Skupiamy się bowiem też na tym, by przywracać, i poprzez takie proste gesty, zarówno pacjentkom, jak i ich dzieciom, utraconą godność.

 

Wnioski nasuwają się same, trzeba ze wszelkich sił starać się, aby w krajach rozwijających była lepsza opieka nad matką i dzieckiem w okresie porodu.

– Niestety, międzynarodowe organizacje pomocowe nie słuchają tego, co mówią specjaliści na temat podstawowej opieki położniczej. Nie przyjmują do wiadomości, że koniecznością jest rozbudowanie systemu tej opieki w krajach najbiedniejszych. To tam kobiety, oprócz problemów, takich jak niedożywienie, doświadczanie skutków wojny, brak podstawowych środków higienicznych, zmagają się również z zagrożeniem życia podczas ciąży, porodu i połogu. Najczęściej do zgonów matek dochodzi w środowisku wiejskim. Gdy dojdzie do krwotoku poporodowego, konieczne jest wyłyżeczkowanie jamy macicy, podanie leków czy przetoczenie krwi, a często jest tak, że nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby pomóc kobiecie. Umiera więc ona bez możliwości uzyskania pomocy. W przypadku braku postępu porodu, który może trwać kilka dni, pacjentka często nie ma możliwości udania się do szpitala (nawet jeśli taki jest w pobliżu), ponieważ nie ma dróg ani środków transportu, nie ma może więc uzyskać specjalistycznej pomocy. (Dodatkowo musi zapytać męża o zgodę i otrzymać od niego pieniądze).

 

Dlaczego tak się dzieje?

– Brakuje politycznej woli, żeby walczyć z tym problemem. Stawia się w krajach trzeciego świata na aborcję i antykoncepcję, jako na rozwiązanie problemów demograficznych. Nie chroni się natomiast kobiet wypełniających swoje macierzyńskie powołanie. Można więc mówić o dwóch sposobach, w jakich przejawia się przemoc w stosunku do drugiej osoby. Pierwszy – poprzez działanie, czyli przemoc fizyczną, np. gwałt, drugi to karygodne zaniedbanie, czyli niepodjęcie czynu, który mógłby uratować życie ludzkie. Nasze grzech zaniedbania wyznajemy podczas każdej Mszy świętej.

 

Aby pokazać drogę wyjścia z tej dramatycznej sytuacji, dotyjkającej tak ogromnych rzesz kobiet, została stworzona Fundacja MaterCare, której Pan od lat przewodniczy.

– Tak, staramy się  pomagać kobietom w różnorodny sposób. Sięgnę po przykład. W maju tego roku został w Isiolo, w Kenii, otwarty szpital. Wstęgę przeciął prezydent Kenii Mwai Kibaki, a pobłogosławił tę palcówkę miejscowy arcybiskup. Kenia to region o niezmiernie ciężkich warunkach klimatycznych, brakuje tu dróg i bardzo często dochodzi do suszy. Teren jest zamieszkały przez ludność z plemienia Tamburu i Turkana. Projekt szpitala powstał jako odzew na prośbę miejscowego biskupa o zorganizowanie opieki zdrowotnej w jego diecezji. Zamiast zaczynać od budowy wielkiego szpitala, zaczęliśmy organizować pomoc od objęcia lekarską pieką wiosek. Przychodnie mają przechwytywać łatwiejsze przypadki, natomiast poważniejsze mają być przekazywane szpitalom. Zadaniem karetek pogotowia ma być łączność pomiędzy chorym, przychodniami a szpitalem.

 

Oprócz budynków niezbędny jest jednak personel.

– Stawiamy na wolontariuszy medycznych oraz na szkolenie akuszerek. Często są to kobiety, które nie potrafią czytać ani pisać, ale są bardzo inteligentne i posiadają doświadczenie w zakresie położnictwa. Pochodzą z różnych plemion, wyznają różne religie, jednak jednoczy je wspólna sprawa – pomoc matkom. Mówią: „Jesteśmy razem, kiedy walczymy o zdrowie matek”.

Podczas jednego ze  szkoleń akuszerki zostały poproszone o sporządzenie listy stanów położniczych, których boją się najbardziej. Na liście znalazło się ok. 15 takich przypadków. Lista ta została skopiowana przez uzdolnioną pielęgniarkę i następnie przekazywana kolejnym akuszerkom z odpowiednimi zaleceniami, np.: „Jak widzicie taki, a taki objaw, musicie przekazać pacjentkę do szpitala”. Zebranie wywiadu położniczego jest czasem trudne, bo ludzie nie posługują się kalendarzami. Została więc skonstruowana tabelka, dzięki której można w prosty sposób przekazać informacje: ile razy pacjentka była w ciąży, ile ma dzieci, ile zmarło, ile było poronień. Na szczęście pacjentki potrafią liczyć, w końcu na co dzień liczą pieniądze.

 

Czy na koncie Fundacji MaterCare są już pierwsze sukcesy?

– Zaraz po otwarciu szpitala zgłosiła się pacjentka z położeniem poprzecznym dziecka, z wypadniętą rączką, wokół której zawinięta była pępowina. Nasza główna położna, pani Czokoliza, wepchnęła  rączkę dziecka, ściągnęła nóżkę, naprowadziła pośladki i nastąpił poród z położenia miednicowego. Takie działanie robi wrażenie na każdym, kto miał jakikolwiek kontakt z położnictwem.

 

Ostatnio MaterCare wydała Kartę Praw Matek. Została ona przyjęta z entuzjazmem. Czy mógłby Pan profesor przytoczyć w skrócie jej treść?

– Jest to dla nas bardzo ważny dokument, traktuje bowiem o godności macierzyństwa. Każde dziecko musi być przyjęte jako dar, a nie jako rzecz. Matka musi być traktowana z szacunkiem, musi być dostrzeżona jej godność, w każdych warunkach. Kobieta ma prawo do opieki zdrowotnej, w dobrych, czystych warunkach, udzielanej przez osoby wyszkolone. Rodzice mają prawo do odmówienia diagnostyki prenatalnej, jeśli jest ona prowadzona w oparciu o zasadę – znajdź i niszcz. Kobieta ma prawo do zachowania swojej płodności i nie może być namawiania do sterylizacji. Cały dokument można odnaleźć na stronie www.matercarepolska.pl.

 

Jest jednak nadzieja na zmniejszenie liczby ludzkich tragedii związanych ze śmiercią matek i dzieci?

– Zostałem niegdyś poproszony o bycie konsultantem medycznym w Watykanie. Papież Jan Paweł II podczas pierwszego spotkania specjalistów powiedział –„potrzebujemy was, nie przestawajcie robić tego, co robicie, miejcie odwagę”. Między innymi pod wpływem tego spotkania powstała Fundacja MaterCare, która za motto dla swej działalności obrała słowa Maryi, skierowane do uczniów w Kanie Galilejskiej – „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. I te słowa właśnie nas umacniają inspirują do podejmowania działań, służących zdrowiu i życiu matek i ich dzieci.

 

Dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę.

Edukacja seksualna, ale jaka?

Edukacja seksualna, ale jaka?

Maria Żmigrodzka

 

Polskie Stowarzyszenie Nauczycieli i Wychowawców oraz Polskie Stowarzyszenie Obrońców Życia Człowieka zorganizowało w Krakowie (maj 2012 – Collegium Medicum UJ) konferencję adresowaną do nauczycieli, wychowawców, rodziców i środowisk oświatowych, a dotyczącą szerzenia moralnie i biologicznie niebezpiecznych, modnych kierunków seksuologii. Główną prelegentką była wykształcona wszechstronnie na uniwersytetach w Niemczech, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii oraz USA znana w świecie publicystka i pisarka, autorka wielu książek, niemiecka socjolog Gabriele Kuby, matka trojga dzieci. Będąc protestantką, dawno temu przyjęła katolicyzm, o czym napisała w mających wiele wydań wspomnieniach pt. „Moja droga do Maryi”. Od lat broni tradycyjnej postawy nauczania Kościoła, m.in. w sprawach celibatu, świętości sakramentów, ważności rodziny, nierozerwalności małżeństwa, krytykując pseudonowoczesne metody wychowania seksualnego dzieci i młodzieży oraz głośne obecnie akcje „gender”. O naukowych orzeczeniach uczonej, m.in. na temat Harrego Pottera, z uznaniem wypowiadał się kard. Joseph Ratzinger jeszcze jako prefekt watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, a księżna Lichtensteinu prosiła ją o udział w obradach rządowych, dotyczących legalizacji związków tej samej płci. Ewangelicka Agencja Informacyjna w Szwajcarii „Idea” ogłosiła ją Dziennikarką Roku 2008.

Gabriele Kuby wystąpiła w Polsce z wykładem pt. „Obowiązkowa edukacja seksualna w szkołach pewną drogą do zniszczenia rodziny i chrześcijaństwa”, o czym mogliśmy także przeczytać w katolickiej prasie. Wykazała w nim szkodliwość niepotrzebnej seksualizacji młodego pokolenia, zmierzającej w dodatku do czynienia z tych spraw priorytetu prawie od niemowlęctwa. Stwierdziła, że wtajemniczanie młodzieży w tak drastyczną tematykę czyni nieodwracalną krzywdę zarówno uczniom, jak i całemu społeczeństwu. Wprowadza bowiem: 1/ deregulację seksualności, przyczyniając się do upadku kultury, wykorzeniając uczucie miłości; 2/ niszczy rodzinę, czyli miejsce najlepszego rozwoju dziecka; 3/ przekreśla niewinność dzieciństwa, 4/ podważa autorytet rodziców, 5/ stoi w sprzeczności z rozwojem hormonalnym, 6/ zakłóca równowagę między męską i żeńską tożsamością płciową; 7/ utrudnia własną heteronormalność; 8/ odsuwa rodzinę jako miejsce kształtowania człowieka i prowadzi do przejmowania zadań wychowawczych przez państwo; 9/ niesie katastrofę demograficzną, oddzielając seksualność od płodności; 10/ ośmiesza obyczajność, czystość i dziewictwo, prowadzi do porzucenia Dekalogu i wiary. A przecież Biblia wyraźnie ustaliła istnienie dwóch płci, ukazując w„Księdze Rodzaju” parę Adama i Ewę, co podkreślono słowami: że – „Bóg…stworzył mężczyznę i niewiastę”.

Kończąc swój wykład, prelegentka wezwała słuchaczy do czujności oraz do zwarcia szeregów i organizowania się, by w Polsce nie dopuścić do tak negatywnych zmian, jakie już zaszły w niektórych krajach w Europie i na świecie.

II Ogólnopolski Kongres Małżeństw w Świdnicy

II Ogólnopolski Kongres Małżeństw w Świdnicy

Ks. Roman Tomaszczuk

 

Święto normalnych

320 uczestników, 10 wykładowców, dwa koncerty i wiele, wiele wzruszeń – to bilans I Ogólnopolskiego Kongresu Małżeństw. Szykuje się powtórka.

Rok temu, nawet na kilka dni przed rozpoczęciem I Kongresu Małżeństw organizatorzy (Duszpasterstwo Rodzin Diecezji Świdnickiej) na pytanie dziennikarzy, czy i kiedy będzie kolejna edycja, odpowiadali: – Nie wiemy; dla porządku daliśmy z przodu jedynkę, ale czy tam pojawi się dwójka, zależy od tego, jak przyjmą naszą inicjatywę uczestnicy. To było kilkanaście miesięcy temu. Dzisiaj trwają przygotowania do kolejnego kongresu. Dlaczego?

 

To było nam potrzebne!

I co? Po prostu rewelacja! Lektura ankiet wypełnionych niemalże przez wszystkich uczestników przekonuje, że praca dla małżeństw i z małżeństwami jest ogromnie potrzebna i oczekiwana ze strony świeckich. „Mamy niekiedy wrażenie, że wizja drogi do nieba oraz waga spraw, którymi się w Kościele zajmujemy, jest określana tylko z pozycji duchownych, ich życia w celibacie. To prowadzi do nieprawdy o tym, jaki jest Kościół, i co oznacza głoszenie Ewangelii” – przekonuje ktoś w ankiecie.

Kongres stał się okazją nie tyko do zademonstrowania piękna i wartości sakramentalnego małżeństwa, ale także umocnienia małżonków  w ich wyborze i pogłębia ich duchowości. Był świętem normalności, na którą niewielu dzisiaj zwraca uwagę, gdyż patologia i wynaturzenie są bardziej medialne. – Do Świdnicy w październiku ubiegłego roku przyjechali małżonkowie, którzy chcą wiedzieć, że można żyć blisko Boga, żyjąc blisko swojego męża czy żony – ocenia Katarzyna Urbaniak z sekretariatu kongresu. – Może dlatego tak wielu miało nam za złe, że zabrakło w programie codziennej Mszy św., ewentualnie innego nabożeństwa rozpoczynającego dzień. Rozumiemy tę potrzebę i dlatego uwzględniliśmy te uwagi w programie tegorocznego spotkania (od 5 do 7 października) – dodaje.

 

Zgodnie z zapotrzebowaniem

Organizatorzy w ankiecie podsumowującej kongres pytali także o tematy, które warto podjąć w przyszłości. Okazuje się, że większość propozycji dałoby się ująć w dwóch słowach: duch i ciało. „Musimy nauczyć się piękna i dobra, jakim jest nasza cielesność – pisała uczestniczka w anonimowej wypowiedzi. – Świat proponuje nam brudny i wyuzdany seks i poniża małżeństwo, chcemy umocnienia!” – dodawała. Dlatego w tym roku właśnie o relacji ducha i ciała będą mówić prelegenci: m.in. o. Karol Meissner, ks. Marek Dziewiecki, Jacek Pulikowski, Mieczysław Guzewicz czy Maria Ryś.

Co więcej? Wspólna modlitwa na zakończenie i początek kongresowego dnia, w sobotę popołudniowe warsztaty dla mężczyzn i pogaduchy dla kobiet, zwiedzanie miasta i koncerty kapel: Jazgot w piątek oraz Wołosi i Lasoniowie w sobotę.

Co ważne, wszyscy uczestnicy spoza Świdnicy są zaproszeni w gościnę do mieszkańców miasta. – To jeszcze jeden sposób, by kongres stał się niezwykłym świętem małżeńskiej miłości – wyjaśnia Katarzyna Urbaniak. – Przekonaliśmy się bowiem, że znajomości między gospodarzami i ich gośćmi trwają także po kongresie i co ważniejsze – owocują pięknymi doświadczeniami wiary i serdeczności. Dlatego z całkowitym przekonaniem zapraszamy wszystkich chętnych małżonków do udziału w kongresie. Podarujcie sobie, drodzy, trzy dni tylko dla siebie, w pięknym mieście, w gronie innych normalnych i kochających się małżeństw. To będą niezapomniane chwile. Gwarantujemy!

 

Szczegóły i warunki zapisów na www.diecezja.swidnica.pl

 

A oto list jednej z uczestniczek Kongresu

Drodzy Organizatorzy!

Piszę od razu po zakończeniu kongresu, bo tyle mam pozytywnych emocji, że zaraz mnie rozsadzą. Chcę się podzielić radością, że wreszcie ktoś dowartościował małżeństwo i małżonków, umocnił nas w naszej miłości i w wierze. Jeszcze nigdy na żadnych rekolekcjach parafialnych nie usłyszałam tak dobitnie, że miłość małżeńska (eros i agape) jest odbiciem miłości Boga, że kochając drugiego człowieka „na zawsze”, upodabniamy się do Boga, który też kocha na zawsze. Jeśli pokazuje się nam jakieś wzory do naśladowania, to zwykle są to święci, którzy poświęcili swe życie wyłącznie Bogu. A co ze świętymi małżonkami? Uświadomiłam sobie właśnie, że do tej pory podświadomie odczuwałam, że decydując się na małżeństwo, wybieram jakąś gorszą drogę, bo poświęcam życie człowiekowi: mężowi, dzieciom, a Bóg zostaje gdzieś z boku, na drugim planie. Dopiero na kongresie dotarło do mnie, że to nieprawda! Bóg jest stale obecny w naszej miłości małżeńskiej, nie wykluczając alkowy! Że seks jest dobry i piękny, bo w nim również objawia się miłość Boża (seks jest Boski!). Że otwierając się na działanie Boga, możemy się uświęcać tak jak osoby konsekrowane. Co więcej, dopiero teraz zrozumiałam, że pierwszym zamysłem Boga było małżeństwo: bądźcie płodni i rozmnażajcie się (czyli kochajcie się!), a nie: módlcie się do Mnie! Celibatariusze mają tylko pomagać małżonkom. Przewartościowanie tych postaw napełniło mnie taką radością, że wreszcie z całą świadomością i całą sobą chce mi się być żoną i matką. Wreszcie dostrzegłam w moim powołaniu jakiś nadprzyrodzony sens, a nie tylko sposób na biologiczne przekazywanie życia. Myślę, że wielu z nas po latach małżeństwa dopiero na kongresie dokonało takich i podobnych im odkryć.

Anetta Kasprzak-Radecka

Maryjo, chroń cywilizację życia i miłości

Maryjo, chroń cywilizację życia i miłości

 

O peregrynacji "Od oceanu do oceanu" kopii cudownego obrazu Matki Bożej, z Ewą Henryką Kowalewską, koordynatorem tego zamierzenia na terenie Europy, Prezesem Human Life International – Polska,  rozmawia Maria Wilczek

 

 

Peregrynacja kopii cudownego Obrazu Maryi jasnogórskiej przez 23 kraje, trasą wynoszącą ponad 18 tys. km. to wielkie wydarzenie ostatniego roku. Zechciej Ewo, powiedzieć nam, jako współautorka tej inicjatywy, co stało się impulsem do jej podjęcia?

– Obecnie (razem z dojazdem z Częstochowy do Władywostoku) przez Rosję, Białoruś, Ukrainę, Łotwę, Litwę, Polskę, Czechy i Słowację Matka Boża w ikonie częstochowskiej przejechała już ok. 30 tys. km. Znacznie więcej niż na początku planowaliśmy, a jeszcze długa droga przed nami.

Pierwszym impulsem była myśl, aby podarować prawosławnemu ruchowi pro-life w Rosji kopię Ikony częstochowskiej. Było to w roku 2000. Wtedy to po raz pierwszy spotkałam się z informacją na temat proroctwa wielkiego świętego prawosławia o. Serafina Sarowskiego, eremity żyjącego pod koniec XIX wieku, który przepowiedział, że jeśli Rosja nie wróci do Boga, spłynie rzeką krwi, ale później będzie czas na odnowienie wiary. Aby mogło się to stać, trzeba się modlić za Rosję przed ikoną częstochowską. Bardzo mnie to poruszyło. On to powiedział znacznie wcześniej niż Matka Boża w Fatimie. Kopia ikony powstawała bardzo powoli przez wiele lat z zachowaniem tradycyjnej metody jej wykonania temperą żółtkową przy wykorzystaniu barwników naturalnych i złota. I nie było żadnych planów, co dalej.

W ubiegłym roku podczas kongresu pro-life w Astanie, stolicy Kazachstanu, nasi rosyjscy przyjaciele, z którymi współpracujemy już ponad 20 lat, zaproponowali, żeby przewieźć tę ikonę przez całą prawosławną Rosję, zaczynając od Władywostoku, czyli od wybrzeża Oceanu Spokojnego. Ze Wschodu na Zachód. Nigdy nawet o tym nie marzyłam! Ale trzeba było określić dokąd pojedziemy. I znowu to prawosławni liderzy zaproponowali, aby przewieźć Ją przez kraje Europy Zachodniej. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że jest to możliwe, gdyż w każdym kraju działa ruch pro-life, a liderzy mają ze sobą dobry kontakt. Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Dla mnie było oczywiste, że powinniśmy dojechać do Fatimy i w ten sposób pojawił się drugi ocean, tym razem Atlantycki. W sprawie tej peregrynacji wiele pomysłów, idei i faktów schodziło się razem w zadziwiający sposób. Ja w takie przypadki nie wierzę. Widocznie Matka Boża chce przejechać przez świat w obronie cywilizacji życia. My tylko Jej w tym pomagamy.

To stara chrześcijańska tradycja, aby  z modlitwą przenieść ikonę linią frontu, tam gdzie ludzkie życie jest najbardziej zagrożone. Tak jak w Starym Testamencie noszono Arkę Przymierza. Maryja jest nazywana właśnie „Arką Przymierza” i my ją przeniesiemy linią frontu największej współczesnej bitwy o życie.

 

W kontekście tej peregrynacji warto przywołać prorocze, jak teraz widzimy, słowa ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego, wypowiedziane podczas wędrówki kopii Obrazu Matki Bożej po Polsce w czasach tak dla niej dramatycznych...

– Dobrze pamiętam, jak to było, gdy ikona częstochowska peregrynowała po Polsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wiem, jak bardzo Matka Boża wzmocniła wiarę w Polsce. Nie wiedziałam jednak, że kard. Stefan Wyszyński proroczo przepowiedział peregrynację Ikony przez kraje Wschodu i przez cały świat. (…) Pójdziemy z Tobą, Matko, na Daleki Wschód, za granicę naszej ojczyzny, do krajów udręczonych: Białorusi, Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Kaukazu, Rumunii, Bułgarii, Czech, Węgier (…) Przecież te wszystkie narody zwą Cię Błogosławioną (…) [Apel Jasnogórski 27.07 1976 r.] Dowiedziałam się o tym dopiero w Częstochowie w czasie poświęcenia i przyłożenia kopii ikony do oryginału. To jeszcze jeden znak. Gdy rozpoczęłam starania na Jasnej Górze o poświęcenie i przyłożenie kopii, wpisałam się do księgi modlitw za wstawiennictwem Sł. Bożego kard. Stefana Wyszyńskiego w domu poświęconym jego pamięci. Zadanie to nie było ani łatwe, ani proste. W ciągu miesiąca wszystko zostało załatwione! Tutaj trzeba zwrócić uwagę, że ta peregrynacja jest inicjatywą świeckich obrońców życia, którzy idą do swoich biskupów, prosząc o błogosławieństwo i to ma dzisiaj duże znaczenie społeczne. Przed Ikoną Matki Bożej staje cały Kościół – i świeccy, i kapłani – zjednoczony w wielkim wołaniu o ochronę życia.

 

Dzień 28 stycznia 2012 roku, kiedy to liderzy ruchów obrony życia z 18 krajów złożyli przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej - Akt powierzenia Maryi ochronę życia i miłości, uznać chyba można za oficjalny początek tego wielkiego zamierzenia?

– Tak. Generał zakonu paulinów O. Izydor Matuszewski OSPPE od razu poparł ten projekt. O. Roman Majewski OSPPE napisał list z prośbą o przyjęcie ikony w różnych krajach. Kopia przeznaczona do peregrynacji „Od oceanu do oceanu” została poświęcona przez abpa Stanisława Nowaka, a przede wszystkim przyłożona do oryginału, co jest najważniejsze dla Kościoła prawosławnego.

Obecnie do Międzynarodowego Komitetu należą przywódcy obrony życia z 24 krajów. Ikona przejechała już cały Wschód, ale przed nią droga przez najbardziej obecnie zsekularyzowane kraje zachodniej Europy. Tu muszę jednak zaznaczyć, że np. Czechy, kraj uznawany obecnie za najbardziej zateizowany w Europie, przyjął Matkę Boża bardzo serdecznie i z dużym zaangażowaniem. Wyjęli nawet ze skarbca Wacława relikwie św. Łukasza, ewangelisty, lekarza i ikonopisarza, uznawanego za autora pierwszych na świecie ikon, do których należy również ikona częstochowska, aby mogli się „spotkać po latach”.

 

 

Towarzyszyłaś Ewo na wielu odcinkach wędrującej kopii jasnogórskiego ikony Matki Bożej, jak była przyjmowana przez ludzi różnych krajów, przez społeczności lokalne i co szczególnie Ciebie poruszyło podczas tej peregrynacji?

– Przede wszystkim ta peregrynacja, tak na logikę, w ogóle nie powinna być możliwa. A to się dzieje na naszych oczach! Poruszamy bardzo trudne tematy, związane z ochroną ludzkiego życia, ale Matka Boża uczy nas, w jaki sposób robić to z miłością i pozytywnie. Przejechaliśmy kawał świata i nigdzie nie było żadnej agresji, odrzucenia czy niezadowolenia. Raczej wzruszenie i łzy. Matka Boża leczy nasze poranienia. Na Białorusi kolega, który woził ikonę swoim samochodem opowiadał, że będąc niewidzialny we wnętrzu samochodu kilka razy słyszał, jak kobiety głośno rozmawiały z Matką Bożą. „Mateńko przebacz, zabiłam swoje dziecko…”. Wiemy, ile aborcji było i jest na Wschodzie i jak bardzo są tam poranione matki.

Na spotkanie z Maryją przychodzi mnóstwo ludzi. To zaczyna być już zabawne, gdy w kolejnych miastach i krajach organizatorzy martwią się, że kościół będzie pusty, bo to przecież lato, upały, pora urlopów, weekendy lub godziny pracy w dni powszednie. Tymczasem wszędzie są tłumy. Ludzie są bardzo wzruszeni, modlą się, płaczą, rzucają kwiaty. W Polsce w wielu mniejszych miejscowościach,  gdzie nie mogliśmy stanąć, na ulice wyszli chyba wszyscy mieszkańcy. Ludzie klękają przy drodze, robią znak krzyża, machają flagami – dają świadectwo swojej wiary. I o to właśnie prosi nas Matka Boża. To pokazuje, że Kościół jest żywy, chociaż w liberalnych mediach już go pogrzebano. W tym roku Kościół obchodzi Rok Wiary, peregrynacja znakomicie się w niego wpisuje.

Wszyscy zgodnie w kolejnych krajach twierdzą, że takiej kampanii pro-life nigdy nie mieliśmy. Pan Bóg lubi, gdy wielu ludzi modli się razem, ufamy, że da nam łaskę, abyśmy ochronili cywilizację życia i miłości.

 

 

Dziękując Ci, Ewo, za rozmowę, dziękuje także, w imieniu szerokiego grona czytelniczek, a wszystkim organizatorom tego "historycznego wydarzenia" życzę, by udało im się też zorganizować w przyszłości peregrynacje kopii cudownego obrazu i przez inne jeszcze kontynenty.

 

Polecamy stronę: www.odoceanudooceanu.pl

RODZICIELSTWO BLISKOŚCI

RODZICIELSTWO BLISKOŚCI

Miriam Nowak


Kobieta rodzi dziecko, wracają razem do domu z bagażem doświadczeń okołoporodowych. Jedno jest pewne – będą musieli jeszcze wiele się nauczyć. Noworodek oswaja się ze światem, rodzice z nową sytuacją. Nieraz zaopatrzeni są w przeróżne „instrukcje obsługi” dziecka, a przecież natura wyposażyła nas kompletnie. Mamy wszystko, czego trzeba, jeśli tylko ze skupieniem sięgniemy do swojego wnętrza po tę uzdrawiającą wiedzę. Dziś nazywa się to Rodzicielstwem Bliskości. Ten termin (ang. attachment parenting) wymyślił amerykański pediatra William Sears, a swoją ideę zawarł w siedmiu zaleceniach.


1. Nawiąż więź uczuciową ze swoim dzieckiem już w czasie ciąży, przygotuj się do porodu i rodzicielstwa
Ważne jest, by świadomie przeżywać swoje życie, zwłaszcza gdy stajemy się odpowiedzialne za nową istotę. Poród odgrywa znaczącą rolę we wchodzeniu w macierzyństwo, w jakość pierwszej relacji z dzieckiem. Im bardziej kobieta świadomie uczestniczy w narodzinach swojego maleństwa, jest na nim i na sobie skupiona, a nikt ani nic nie zakłóca jej układu hormonalnego – tym więcej w niej pokoju, a przede wszystkim hormonów niezbędnych do wszechogarniającej miłości, jak i napływu pokarmu.


2. Karm z miłością i szacunkiem
Zarówno piersią, jak i butelką, a później kaszkami, zupkami, warzywami itd. Wtedy, gdy dziecko potrzebuje, a nie z zegarkiem w ręce. Podczas karmienia niemowlęcia, między nim a matką wytwarza się niezwykła więź. Warto zwrócić uwagę na te chwile, podziwiać małego łasucha. Starszych dzieci to również dotyczy – trzeba uszanować ich smaki, pojemność żołądka, pamiętać o zdrowej, zbilansowanej diecie.
   
3. Zapewnij odżywczy dotyk
Dziecko przychodzi na świat z kilkoma podstawowymi potrzebami – pożywienia, snu, bliskości. Właściwie jest to przedłużenie okresu prenatalnego. Która młoda mama nie słyszała rady: „Nie noś, bo się przyzwyczai”? Bez obaw, ono już jest przyzwyczajone, od kiedy tylko jego aparat słuchowy zaczął działać, nieprzerwanie towarzyszyło mu bicie serca mamy.
Warto nosić dzieci. Bliskość z maleństwem, jego błogi sen, to cenne chwile zatrzymania się w zabieganym życiu. To ogromnie ważne momenty tworzenia się nierozerwalnej więzi między matką i dzieckiem. Nie bez znaczenia jest odpowiedź na pytanie: „W czym nosić”. Najzdrowiej – w chuście (a później również w nosidłach miękkich). To w nich dziecko przyjmuje fizjologiczną pozycję żabki, kiedy to kolanka znajdują się powyżej pupy, a kręgosłup jest zaokrąglony; ciężar ciała „noszeniaka” rozkłada się równomiernie dzięki specjalnym splotom, co z kolei jest najzdrowszym rozwiązaniem dla noszącego. Opanowanie techniki wiązania chusty zajmuje naprawdę niewiele czasu! Jest wiele rodzajów chust, jeszcze więcej producentów. Warto wcześniej poznać podstawowe różnice, wiedzieć na co zwracać uwagę. Chusty nie należą do najtańszych – nowe, dobre jakościowo chusty tkane można dostać od 189 zł, łatwo dostępne są również używane; swoją po zakończeniu noszenia również można podać dalej! Nosidełka sztywne kuszą ceną, szybkością włożenia dziecka. Jednak dziecko nie jest w takim nosidle stabilne, zwisa, ciężar jego ciała opiera się na genitaliach, kręgosłup nienaturalnie się prostuje, zaś noszący dźwiga jedynie na ramionach.


4. Zapewnij bezpieczny sen, pod względem fizycznym i emocjonalnym
Najczęściej oznacza to wspólne spanie z dzieckiem w jednym, odpowiednio dużym łóżku lub z dziecięcym łóżeczkiem przystawionym do swojego – byle być blisko, wzajemnie się słyszeć i reagować na sygnały oraz znaki czuciowe. Niemowlę czuje się bezpiecznie, będąc przy rodzicach, to oczywiste. Jego sen jest spokojniejszy. Karmiąca matka nie wybudza się zupełnie, dzięki czemu rano jest wyspana. Naturalnie należy zachować wówczas kilka podstawowych zasad bezpieczeństwa, takich jak: niespożywanie alkoholu i innych używek (w tym palenia papierosów), unikanie miękkich materacy, kanap i poduszek, w które dziecko mogłoby się zapaść, uważać na ustawienie łóżka względem ściany (brak odstępu).
Jedną z metod najbardziej przerażających mnie, jako matkę, jest „trening samodzielnego zasypiania”. Mózg rodzącego się człowieka jest bardzo mało rozwinięty. Sporo miesięcy minie, nim będzie mógł pojąć różne zależności pomiędzy swoim zachowaniem a reakcją innych. Nie ma mowy z jego strony o wymuszaniu, manipulowaniu – noworodek czy nawet kilkunastomiesięczne dziecko jest na to po prostu za mały, jego mózg nie jest odpowiednio rozwinięty. Małe dzieci działają według swoich potrzeb i instynktu (dlatego tak silny jest u nich „stres spowodowany rozłąką”). Niemowlę pozostawiane samo w łóżeczku i zapłakujące się, będzie przerażone, mózg poddany będzie działaniu hormonów stresu (kortyzol, adrenalina), nauczy się jedynie tego, że nie może liczyć na pomoc najbliższych; że musi sobie radzić samo. Mózg to zakoduje, a konsekwencje wyjdą sporo później.


5. Reaguj z wrażliwością
Wiedząc, że to, co przeżywa dziecko jest prawdziwe, potrafimy je zrozumieć. Empatia jest jednym z najcenniejszych darów, jakie mamy (jak napisały A. Faber i E.Mazlish: „Nic nie zastąpi Twojej wrażliwości”). Będąc wrażliwym na uczucia i emocje dziecka, od pierwszych miesięcy poznajemy je, trwamy przy nim w każdej sytuacji, reagujemy tym samym na jego emocje i uczymy się, jak sobie z nim radzić. Gdy dziecko płacze, to cierpi, nawet jeśli dorosłym wydaje się to niedorzeczne. Stwierdzenie – „nic się nie stało” nie ukoi bólu, a –  „przestań się mazgaić” może zaostrzyć sytuację. Zaś „kilka słów zrozumienia może ukoić nawet najbardziej wzburzone uczucia” (A. Faber, E. Mazlish „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”). Dzieci rozumiane, które mogą czuć to, co czują (sic!), lepiej poznają same siebie, otaczający świat, wypracowują adekwatne reakcje.
 
6. Praktykuj pozytywną dyscyplinę, wystrzegaj się tresowania
Przede wszystkim chodzi o to, by utworzyć z dzieckiem więź. Będzie ona wyznacznikiem dalszego postępowania, również w trudniejszych sytuacjach. Wczuwanie się w potrzeby malca, znajomość poszczególnych etapów jego rozwoju, jak i dziecięcej psychiki, pozwala na obiektywne ocenianie zachowania, stawienie rozsądnych granic, umożliwianie doświadczenia naturalnej konsekwencji i wreszcie stawianie adekwatnych do wieku i rozwoju wymagań. Warto doceniać przede wszystkim dobre i oczekiwane zachowania. To odpowiednio ukierunkuje małego człowieka. Dobrze jest pamiętać, że dzieci z natury nie robią celowo na złość; czasem po prostu nie potrafią dostosować się do sytuacji, czasem też jego potrzeby są lekceważone, a ono na różne sposoby będzie dawało o tym znać. Jeśli jednak nie sprosta naszym wymaganiom, istnieją sposoby łagodnego wyjścia z sytuacji, ograniczenia rodzicielskiej złości i frustracji; a dziecku, przynoszące możliwie najskuteczniejsze nauki na przyszłość. Więcej o tych zjawiskach znajdziemy w wyżej wspomnianej książce.


7. Dąż do równowagi w życiu osobistym i rodzinnym
Warto pamiętać, jak bardzo ważna jest równowaga; jak karkołomna jest wszelka skrajność. Bardzo prawdziwe są słowa: „Na wszystko jest w życiu pora”. Na pracę i odpoczynek. Skupienie się na dzieciach, na małżeństwie, ale też na samej sobie. Bycie wśród ludzi i chwile samotności.
Pielęgnowana równowaga wprowadza harmonię, pozwala dobrze radzić sobie ze swoimi emocjami, budzi satysfakcję i pełniejsze angażowanie się w podejmowane przedsięwzięcia – pracę zawodową, zajmowanie się dziećmi, domowe obowiązki, relaksujące czynności itd.
Równowaga w życiu rodzinnym to również dbanie o każdego członka rodziny. Ani dziecko nie jest w centrum, ani też rodzice nie są na piedestale. Każdy członek rodziny jest ważny.


William Sears podkreśla, że nie są to sztywne reguły, a raczej wskazówki. Przede wszystkim chodzi o podejście – do rodzicielstwa, wychowania, do dzieci. Agnieszka Stein, która niedawno wydała pierwszą polską książkę o Rodzicielstwie Bliskości pt. „Dziecko z bliska”, mówi, że podstawowym zadaniem rodziców jest „nie przeszkadzać”, a równocześnie być, towarzyszyć pociechom z całą swoją spokojną miłością.
Oczywiste jest, że attachment parenting to rodzicielstwo bez przemocy – fizycznej, psychicznej, słownej. Przemoc, władcze panowanie nad słabszymi, zastraszanie itd. wyklucza nawiązanie bliskiej więzi, relacji, uważne towarzyszenie dziecku, zachowywanie równowagi również w swoim, dorosłym życiu.
Gdybym miała wybrać jedno słowo, które obrazuje ducha idei Rodzicielstwa Bliskości, byłby to SZACUNEK. Dzieci są bezbronne, a my, dorośli, często to wykorzystujemy, nawet nieświadomie. Tymczasem mały człowiek również (a raczej tym bardziej!) potrzebuje szacunku. Dla jego potrzeb, trudności, ograniczeń, rytmu. Mały człowiek potrzebuje spokojnej miłości, która pozwoli mu odnajdywać się w świecie; obudzi jego pewność siebie, poczucie wartości, pokaże co znaczy „kochać”. I wreszcie potrzebuje, jak każdy z nas – akceptacji.


Warto zajrzeć na strony:
www.przytulmniemamo.pl, dzikiedzieci.pl, wswieciezyrafy.blogspot.com, dziecisawazne.pl
Warto przeczytać:
„Dziecko z bliska” A. Stein, „W głębi kontinuum” J. Lidloff, „Mądrzy rodzice” M. Sunderland, pozycje Searsa, Juula, Faber&Mazlish, „Poradnik dla zielonych rodziców” M. Targosz i R. Jusis. Tak na dobry początek…

 

Stroje kobiety dojrzałej

Stroje kobiety dojrzałej

 

W XX w. kobieta dojrzała znalazła się poza głównym nurtem zainteresowań słynnych projektantów mody. Było to w pewnym sensie „pójście na łatwiznę”, na młodej modelce niemal wszystko prezentuje się wyśmienicie, każda banalna szmatka udrapowana na dziewczęcych figurach zyskuje na wyrazie i urodzie.

Fascynacja młodością sprawia, że ludzie metrykalnie całkiem dojrzali, strojem i sposobem bycia, starają się naśladować młodzież. „Uparta młodość” stała się modna. Nie wydaje się jednak, żeby to była właściwa droga. Próby ścigania się z młodszym pokoleniem są nierozsądne i z góry skazane na porażkę. Wiek dojrzały ma własną specyfikę, a także ograniczenia, których nie można lekceważyć.

Sztuka ubierania się jest trudna i nie daje się ująć w raz na zawsze ustalone, sztywne reguły – jest przede wszystkim umiejętnością wybierania między dążnością do ciągłego brylowania a zdolnością uchwycenia złotego środka. Dotyczy to zwłaszcza tych pań, które wedle metryki były młode już jakiś czas temu.

Czeka nas wydłużenie aktywności zawodowej, a to wymusi na starszych paniach większą dbałość o wygląd zewnętrzny. Kapciowo-kanapowy look w takiej sytuacji będzie wykluczony. Jeśli pracujemy, reprezentujemy jakieś instytucje, obowiązuje nas stosowny do okoliczności strój. Dobry ubiór należy do psychicznego makijażu kobiety. Starsza pani pracująca powinna się ubierać z umiarem i pewnym dystansem do aktualnej mody, co nie znaczy, że bez wyrazu. Jej styl – to elegancja a nie ekstrawagancja. Garderoba starszych osób, a jest ich coraz więcej, powinna składać się z rzeczy w stylu klasycznym, z bardzo dobrych w formie i gatunku standardów. Moda dla pań w pewnym wieku odwołuje się nie tylko do ich zdrowego rozsądku, ale też do ich wyobraźni i fantazji. Indywidualny charakter kreacji można wydobyć i podkreślić dodatkami.

Kilka modeli dla pań „50+” bezpretensjonalnych, prostych warto przypomnieć: suknię „futerał” i suknię „tubę”. „Futerał” z wąskimi rękawami, z głębokim dekoltem w szpic,  z fantazyjnym zapięciem, lekko dopasowany, z tkaniny jednobarwnej lub w drobny angielski wzór – ma uniwersalne zastosowanie, nadaje się do pracy, a urozmaicony odpowiednimi dodatkami na wieczór. Podobnie „tuba”, nieodcinana, o wybitnie prostym kroju może przeobrazić się w strój popołudniowy, jeśli uzupełnimy ją wysmakowaną biżuterią, oryginalnym szalem. „Futerał” i „tuba” mogą występować w różnych długościach: mini, maxi i do kolan. Sprawdzają się też w przypadku pań niekoniecznie bardzo szczupłych. Znakomicie wyglądają na dość wysokich.

Cokolwiek by się w modzie działo, wypróbowana szmizjerka zawsze się obroni, zawsze przystosuje się do nowych okoliczności, o jej charakterze zdecyduje wyłącznie rodzaj tkaniny, z jakiej została uszyta.

Pani dojrzała nie powinna zamykać się w czterech ścianach – życie towarzyskie jest bardzo wskazane. Co więc na wieczór?

„Prawdziwie elegancka suknia wieczorowa może być tylko czarna” – można się z tym poglądem zgodzić, lub nie. Szyje się owe małe lub duże czarne z tkanin lejących, jedwabnych krep, żorżet, z jedwabnego dżerseju, aksamitu. Kolejny powrót „czarnej damy” ma swoje zalety, ma też wady. Wprawdzie czarny kolor wyszczupla, ale i postarza.

Zamiast czarnej można włożyć sukienkę wzorzystą, kaszmirową, a na tę sukienkę, dość cienką, narzucić aksamitny żakiecik, czarny lub dobrany kolorystycznie do reszty.

Innym, chyba najprostszym rozwiązaniem jest czarna, mini lub maxi spódnica z pęknięciem z boku, zestawiona z przydużą, luźną tuniką jedwabną, lub z jedwabnego dżerseju.

Możliwości jest mnóstwo. W „trzecim wieku” też można czerpać radość z mody, z komponowania swoich strojów, nowych strojów, ponieważ wiele rzeczy z naszej szafy, tych ukochanych, z którymi łączy nas tyle wspomnień, już się zdecydowanie przeterminowało. Nie włożymy już słodkich bluzeczek, mini sukienki w stylu „baby Doll”, hipisowskiej etno-spódnicy, T-shirta z napisem „Elvis forever” ani wystrzałowej kowbojskiej kurteczki z frędzlami.

Ada

Czas jej od nas nie oddalił

Czas jej od nas nie oddalił

O Lili – Marii Wantowskiej

 

Maria Gabiniewicz

 

Maria Wantowska, Lila – doktor polonistyki, asystentka profesora Juliana Krzyżanowskiego, intelektualistka, człowiek wielkiej wiedzy i wielkiego serca. Była wieloletnim pracownikiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, a następnie Polskiej Akademii Nauk. Odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za postawę patriotyczną w Powstaniu Warszawskim i za działalność na rzecz Kościoła, była też współzałożycielką „Ósemki” – Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej, Matki Kościoła, który obecnie nazywa się – Instytut Prymasa Wyszyńskiego. Była także duchową matką Ruchu „Rodzina Rodzin”.

 

Niezwykłe spotkanie

Spotkanie Lili – Marii Wantowskiej było dla mnie wielkim darem Opatrzności Bożej. Od początku naszego poznania stała się dla mnie kimś bardzo ważnym i znaczącym. Spotkałam ją w przełomowym momencie mojego życia. Miałam wtedy 15 lat. Po ośmioletniej wojennej tułaczce przez różne kraje i kontynenty: Syberię, Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenię, Iran, Indie, Afrykę wróciłam w 1949 r. z moją mamą Emilią do Polski, do braci Józefa i Bronisława, z którymi rozdzieliła nas wojna. Natomiast dwaj bracia, Stanisław i Tadeusz, którzy byli wywiezieni razem z nami na Syberię i wyszli z Sowietów z Armią Andersa, nigdy nie wrócili do Polski w obawie przed represjami ze strony komunistów.

Pierwsze nasze zatrzymanie się po powrocie do kraju było w Warszawie. W zburzonym mieście niełatwo było znaleźć mieszkanie. Dziwnym zrządzeniem Bożym zamieszkałam w pobliżu cmentarza Bródnowskiego, a w tym samym podwórku, w „drewniaku”, mieszkała też Lila. Jak się wkrótce dowiedziałam aktywnie w czasie okupacji niemieckiej uczestniczyła w pracy konspiracyjnej i uczęszczała na tajne komplety, prowadzone przez profesora Juliana Krzyżanowskiego. W czasie Powstania Warszawskiego wraz z Marysią Okońską i Janką Michalską niosła powstańcom i ludności cywilnej nadzieję przez modlitwę. „Nowa Mobilizacja Walczącej Warszawy” – to apel napisany przez Marysię, wzywający do walki w powstaniu „kulami różańcowych ziaren”, uczestniczeniem we Mszy świętej i karmieniem się Ciałem Pańskim. Plakaty te, rozwieszone przez harcerzy z Szarych Szeregów podnosiły ducha wśród walczących powstańców. Te młode pełne ideałów dziewczęta: Marysia, Lila i Janka – w których życiu miłość do Polski i Kościoła zajmowała szczególne miejsce, stanowiły ziarno, z którego wyrosła szczególna wspólnota – „Ósemka”. Dlaczego ta grupa tak się nazwała? Po prostu tworzyło ją osiem dziewcząt. Na pierwszym spotkaniu, 26 sierpnia 1942 r. w Szymanowie (nie wiedziały wtedy, że 26 sierpnia jest świętem Matki Bożej Częstochowskiej) było ich osiem i jako program przyjęły – osiem błogosławieństw.

Po raz pierwszy zobaczyłam Lilę na spotkaniu grupy dziewcząt, którą ona prowadziła. Wtedy usłyszałam o zawierzeniu siebie Matce Bożej. Lilce zawdzięczam więc mój związek z Jasną Górą i Matką Bożą Jasnogórską. To Lilka pielgrzymowała często do Częstochowy i mnie pociągnęła na jasnogórski szlak. Do dziś przechowuję kartę, którą otrzymałam od niej z datą 8 września 1955 r. z widokiem obrony klasztoru z czasów o. Kordeckiego. Na odwrocie Lila napisała: „Posyłam Ci Maryś wały jasnogórskie, bo o nich często myślisz. Niech Cię ogień walki nie przestrasza, bo Ona od kolubryn burzących mocniejsza. Lilka”.

 

Wizyty u Księdza Prymasa

Lila kochała Kościół. Wszystkich pragnęła zaangażować i włączyć w pomoc Kościołowi. Dzięki niej i ja włączyłam się w nurt duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Anny, gdzie poznałam też Marię Okońską. Zafascynowały mnie jej prelekcje do studentek, głównie o godności dziewczyny i kobiety. A wszystko to było nasycone umiłowaniem Kościoła i Polski. Odnalazłam tam klimat, którym żyłam w domu rodzinnym i na tułaczce, gdzie ludzie mądrzy i szlachetni – nasi nauczyciele i wychowawcy – przekazywali nam te wartości, które nasz naród od pokoleń cenił najbardziej.

Ale prawdziwą ucztą duchową był wówczas cykl wykładów, głoszonych z ambony przez Prymasa Polski, ks. Stefana Wyszyńskiego. Stojąc wśród zgromadzonej młodzieży akademickiej, wsłuchiwałam się i chłonęłam każde jego słowo. Zdarzyło się, że mury świątyni nie mogły pomieścić wielkiej rzeszy studenckiej, która jak rzeka wylewała się na ulicę Krakowskie Przedmieście.

Lili zawdzięczam też osobiste spotkanie z Księdzem Prymasem, którego nazywałyśmy Ojcem. Jego dom biskupi w Warszawie był otwarty dla różnych grup duszpasterskich. Lila przychodziła z Rodziną Rodzin, za którą była odpowiedzialna. Opiekunowie grup parafialnych przedstawiali Ojcu program pracy rocznej, otrzymywali cenne rady i błogosławieństwo na owocne prowadzenie działalności, zwłaszcza wśród rodzin wielodzietnych.

Latem każdego roku dom Ojca ożywał gwarem dzieci i młodzieży, które Lila przyprowadzała po wakacjach. Dzięki jego trosce i pomocy dzieci z rodzin mniej zasobnych mogły również uczestniczyć w wakacjach z Bogiem i być bezpieczne, bo nawet nieprzyjazne władze UB nie odważyły się likwidować tzw. grup prymasowskich.

Ojciec cieszył się, że dzieci wracały po wakacjach radosne, odżywione i pełne zapału do nauki. W organizowanie wakacji Lila wkładała całe swoje serce i siły, a dzieci zajmowały szczególne miejsce w jej sercu. Zawsze umiała dostrzec, gdy wracały lepsze, pogłębione i bardziej duchowo ukształtowane.

Niezapomniane były wizyty u Księdza Prymasa młodych małżeństw z niemowlętami i dziećmi już dorastającymi, którymi Lila także się opiekowała, znała imiona wszystkich i każdą rodzinę przedstawiała Ojcu, który wszystkim udzielał błogosławieństwa. Gwar był tak wielki, że wydawało się, że rozsadzi ściany wypełnionego po brzegi salonu. Ale widać było, że Ojciec jest rozradowany i z nadzieją spoglądał na rosnące nowe pokolenie. To Ojciec rozwijającemu się dynamicznie ruchowi nadał imię „Rodzina Rodzin”.

 

Tak wiele jej zawdzięczam

Jak sięgnę pamięcią w „Rodzinie Rodzin” byłam „od zawsze”. Najpierw jako uczestniczka spotkań w grupach młodzieżowych; po studiach pomagałam Lili jako wychowawca wakacyjny. Przez dwadzieścia lat współpracowałam w prowadzeniu dzieła Rodziny Rodzin. Była to dla mnie wielka szkoła życia. Wiele czerpałam z doświadczenia, mądrości i dobroci Lili. Ona wprost zarażała dobrocią, kochała ludzi, kochała każdego człowieka osobno. Garnęli się wszyscy – od profesorów uniwersytetu, naukowców, działaczy kultury, różnych profesji, po ludzi zwyczajnych, prostych, bogatych i biednych. Wszystkich łączyła swoją miłością.

Ale najbardziej podziwiałam stosunek Lili do ludzi odrzuconych, pogardzanych, niechcianych, trudnych. Każdego traktowała indywidualnie i z szacunkiem. Wszystkich swoich podopiecznych znała po imieniu: dziadków, rodziców, dzieci, wnuki... Początkowo gubiłam się w tych powiązaniach i nie mogłam uwierzyć, że można mieć tak pojemną pamięć i tak wielkie serce. A serce często ją bolało. Lila umiała znosić cierpienie fizyczne i umiała współcierpieć z każdym człowiekiem. Wypełniała ewangeliczną zasadę: „płacz z płaczącymi, ciesz się z cieszącymi”.

Zawsze obecna, wyzwalała w ludziach nieprawdopodobną ofiarność w cierpieniu, podpowiadając, by je ofiarowali w intencji Kościoła, ojczyzny czy innych ludzi. Wtedy te osoby słabe fizycznie stawały się mocne duchowo, bo pomagały innym. W kontekście tej posługi Lila często przytaczała słowa Delfiny Potockiej: „Jeżeli potrafisz otrzeć chociaż jedną ludzką łzę, jesteś mocny”.

Umiała słuchać ludzi, ale umiała też z nimi milczeć. Cechowała ją dyskrecja i delikatność. Budziła zaufanie, otwierała na miłość istoty zamknięte w sobie, odizolowane.

Była wymagająca dla innych, ale przede wszystkim dla siebie, a przy tym bardzo ludzka, zwyczajna i bardzo pracowita. Szanowała też czas. Każdy jej dzień był zaplanowany, ale nigdy nie była sztywna w wypełnianiu planu, zwłaszcza gdy konieczne stawało się udzielenie komuś pomocy.

Niewątpliwie Lila była człowiekiem głębokiej modlitwy, którą ogarniała ważne sprawy Kościoła i Polski. Często można było zobaczyć ją z różańcem w dłoniach. A jednocześnie była zawsze gotowa do służenia innym. Czasem zadawaliśmy sobie pytanie – skąd Lila, tak wątła, schorowana, czerpała tyle siły? Ona była po prostu mocna wiarą.

 

Maria Wantowska – Lila, zawsze chciała mieć nas blisko siebie. Nie lubiła, gdy ktoś z przyjaciół wyjeżdżał daleko i na długo. Zawsze czekała. Cieszyła się każdym znakiem pamięci – przysłowiową kartką, listem, telefonem, chociażby z krańców świata. Była już śmiertelnie chora, gdy zatelefonowałam z Australii, z Tasmanii. Właśnie wybierała się do szpitala, z którego już nigdy nie wróciła. Przyspieszyłam swój powrót. Zdążyłam. Lila jeszcze żyła. Czuwałam ostatnią noc przy jej łóżku. Odeszła do Boga 27 sierpnia 1991 roku. A czas jej od nas nie oddalił.

 

Instytut Prymasa Wyszyńskiegozostał erygowany jako kościelna i cywilna osoba prawna dekretem Prymasa Polski Józefa kardynała Glempa z dnia 3 lipca 1993 r. i zatwierdzony rozporządzeniem Ministra – Szefa Urzędu Rady Ministrów z dnia 30 września 1993 r. Celem istnienia i działania prymasowskiego Instytutu Stefana Kardynała Wyszyńskiego jest dalsze zabezpieczenie i upowszechnianie dziedzictwa Prymasa Tysiąclecia. Mądrość jego nauki jest bowiem skarbem nie na jedno pokolenie. www.wyszynskiprymas.pl

WIĘZI ŻYCIA I MIŁOŚCI

WIĘZI ŻYCIA I MIŁOŚCI

Ewa Babuchowska

 

Kiedy najstarszy z kuzynów, dobiegający osiemdziesiątki, w dzień swoich urodzin wyraził życzenie, aby odwiedzić miasteczko, gdzie stoi jeszcze dom naszych dziadków, odpowiedzieliśmy zgodnie – „jedziemy”!

           

Spotkanie

Niewielkie galicyjskie miasto, z długim rodowodem, zachowało po części nazwy ulic związane z przeszłością: Wałowa, Kniazie Grodziszcze, Na Bronie… Nasi dziadkowie, a wcześniej pradziadkowie, mieszkali u podnóża skarpy dawnego grodu. Ulica ma nazwę Kąty, pewnie od chat rybackich  nad ogromnym stawem. Stawu dawno już nie ma, za to pozostał widok na miejskie wzgórze z dumną wieżą XV-wiecznej fary.

Przy Kątach, w domu dziadków, spotykały się nasze rodziny. Sześćdziesiąt lat ma nasze ostatnie wspólne dziecięce zdjęcie w ogródku babci Stanisławy, kiedy siedzimy objęci i roześmiani, w towarzystwie psa i kota. Dziewczynki z wielkimi kokardami we włosach i sukienkach z falbankami, chłopcy w białych koszulkach, krawatach i krótkich spodenkach.

Co nas skłoniło do tego, aby w ostatnie upalne dni sierpnia 2012 roku przybyć tu z różnych stron Polski, żeby spotkać się – niektórzy po raz pierwszy po sześćdziesięciu latach – w tym miejscu, właśnie teraz? Dlaczego odwiedzamy cmentarze, szukamy znajomych miejsc, wchodzimy do kościołów?

A rozmawiamy, opowiadamy, śmiejemy się i spieramy – jakbyśmy rozstali się dopiero wczoraj…

 

Drzewo genealogiczne

Przychodzi moment w życiu, kiedy nasze własne „teraz” przestaje nam wystarczać. Może to zdarzyć się właśnie po odwiedzinach na cmentarzu. Zaczynamy żałować, że tak mało wiemy o tych, co byli przed nami. Dlaczego nie pytaliśmy naszych rodziców, dziadków? Uświadamiamy sobie, że pewnych grobów nigdy już nie odnajdziemy, bo nie istnieją, bo były wojny, bo zlikwidowano stare cmentarze. A może nieopatrznie wyrzuciliśmy, jako śmieci, stare dokumenty?

Pozostaje szukanie w księgach parafialnych, grzebanie w archiwach oraz w Internecie.

Kilka lat temu wyruszyłam w podróż i odwiedziłam kancelarię parafialną przy tej właśnie farze, którą widać z ogródka mojej babci. Był piękny maj, przez okno, na tle nieba w kolorze niezapominajki, widziałam wielką ceglaną wieżę fary z podwójnym, patriarchalnym krzyżem na szczycie. Nigdy nie zapomnę tych chwil, kiedy sekretarz wyjmował coraz starsze parafialne księgi. Otwierały się przede mną drzwi do przeszłości, której nie miałam nadziei już poznać. Im więcej się dowiadywałam, tym więcej rodziło się pytań. Na przykład: dlaczego przy ślubie mojej babci na końcu wpisu była uwaga „ojciec pozwala”? (Bo babcia nie miała jeszcze wymaganych wtedy dwudziestu pięciu lat! – dowiedziałam się potem.) I coraz starsze księgi – wpisy po łacinie aż do lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Starszych ksiąg już nie było. Rezultaty moich badań rozesłałam krewnym.

Te poszukiwania były zaczątkiem części drzewa genealogicznego, które tworzyć poczęła nasza rodzina. Trzeba było scalić inne gałęzie i… szukać dalej. Syn, który połknął bakcyla, tropiąc przodków, zawędrował aż za granicę. Włączali się coraz liczniej krewni…Poznać korzenie, korzenie człowieka i poznawać także jego pień, jego gałęzie, zrozumieć kwiaty, zrozumieć życie, to właśnie w genealogii jest piękne i wspaniałe. To, w jaki sposób przez zrozumienie własnych korzeni potrafi ona pomóc w walce z marnością i niewiarą w sens życia, z niewiarą w sens życia innych i z niewiarą w sens własnego życia…–mówi stary genealog w jednym z opowiadań czeskiego pisarza Eduarda Martina „Schody do raju”.

 

Albumy, pamiątki

Drzewa genealogiczne, a zwłaszcza wypisy z ksiąg, mimo swojej zwięzłości przekazują wiele ważnych informacji. Miejsce pochodzenia i zamieszkania, zawody, nazwiska krewnych uczestniczących w ceremoniach i inne szczegóły pomagają w rekonstrukcji historii rodzinnej. (Już zwykłe porównanie dat pozwoliło na odkrycie, że moja prababcia miała brata bliźniaka!)

Innym, niemniej ważnym tropem jest zgromadzenie, uporządkowanie i opisanie pamiątek rodzinnych, starych fotografii. Ileż one potrafią opowiedzieć o ludziach i o miejscach, jeśli przyglądniemy się im dokładnie!

Zdjęcie moich pradziadków było sczerniałe i niewyraźne. Po obróbce komputerowej u fotografa, powiększone i rozjaśnione, wyjawiło urodę stroju prababci z koronkowym żabotem i atłasową kamizelką, i wzór na krawacie pradziadka. Przede wszystkim jednak pokazało wyraźnie ich twarze. Dzięki tym technicznym możliwościom wiele zdjęć „nieczytelnych” w moim albumie wraca do życia.

Patrzą na nas zgasłe dawno oczy naszych znanych i niepoznanych bliskich, których postać i historię staramy się odtworzyć. Czasem odnajdujemy w nich własne rysy. Robimy to nie jedynie z czystej ciekawości. Jeśli jest w tym choćby szczypta miłości – to mamy chyba do czynienia z obcowaniem świętych? Mówi się bowiem o tej tajemnicy wiary: więzi komunii między ludźmi odznaczają się trwałością na całą wieczność… A w nas przecież jest tęsknota za wiecznością.

Cenną i wzruszającą pamiątką okazała się w moich zbiorach kartka pocztowa wysłana w 1917 roku pocztą wojskową. Roman, brat mojej babci, pisał do jej najmłodszej córki Broni, zapewne chrześniaczki, naśladując jej dziecięcy sposób mówienia (podaję w oryginalnej pisowni): Kochanej Bjoni zasyła wójciu fotogjafii i ciałóje w pysek. Czy już chodzisz do szkoły? Pozdjawia Cię i całuje wójciu Romek.  W 1918 roku  Roman umarł w niewoli bolszewickiej.  Dla mnie najcenniejsza w tej kartce jest czułość. Ciepło jego słów grzeje do dzisiaj. Czy nie jest to świętych obcowanie, owo chwalebne umocnienie dobra i każdej ludzkiej miłości w życiu wiecznym?

Gdyby nie zanotowana przed laty rozmowa z moim śp. wujkiem Tolkiem, bratem adresatki, nie wiedziałabym nic o nadawcy tej kartki. Jak bardzo pożyteczne bywają rodzinne spotkania, przekonałam się też kilka lat temu, odwiedzając moje, dotąd prawie nieznane, kuzynki z rodziny ojca. Uzupełniłam wtedy zbiór fotografii, usłyszałam wiele familijnych opowieści i… sekretów. Odtąd komunikacja między nami nie gaśnie.

 

Wędrówki, opowieści

W upalne sierpniowe dni tego rokuwłóczyliśmy się więc gromadnie z kuzynami starymi uliczkami miasta mojej babci, snując opowieści. Rodzinne historie są wprost bezcenne dla tych, którzy nie mieli okazji poznać swoich przodków. Najstarszy z kuzynów jako kilkuletni chłopiec w 1939 roku przyjechał tu z rodzicami na wakacje. Wybuchła wojna i nie mogli już wracać na Pomorze. Zamieszkali więc w domu babci aż do końca wojennej zawieruchy. Nie oni jedni zresztą. Kuzyn pamiętał bardzo wiele wojennych epizodów. Przytoczę bardziej zabawny.

Otóż naszej babci (wówczas już wdowie) przydzielono na kwaterę radzieckiego kapitana. Kapitan ów uznał, że babcia jest podobna do jego matki i dał się jej zupełnie zawojować. Kiedyś babcia zbeształa go, że sam zajął łóżko, a swojemu kierowcy kazał spać przy piecu na podłodze. „Taka ta wasza demokracja!” – wykrzyknęła oburzona. Kapitan zawstydził się i potulnie zrobił żołnierzowi miejsce w swoim łóżku. A kiedy wyjeżdżał z domu babci, płakał.

Chodziliśmy teraz po dawnych ścieżkach, wsiadaliśmy do samochodów, by zwiedzić inne ważne miejsca związane z rodzinną historią. Były to cmentarze, ale też kościoły, gdzie nasi rodzice brali ślub, był dom w sąsiedniej miejscowości, gdzie osiedli rodzice dwojga z nas. Przy okazji dzieliliśmy się informacjami z przeszłości tych miejsc czy budowli. Sześćdziesiąt lat wcześniej bawiliśmy się tu radośnie (i do upadłego!) i zupełnie nie przychodziło nam do głowy, by interesować się historią.

Jeden z kuzynów przygotował się do roli reportera: robił zdjęcia i filmował scenki z naszego spotkania. Po powrocie do domu zmontował film – z podkładem muzycznym nawet! W filmie są rodzinne archiwalne fotografie, są nasze portrety z dzieciństwa, zestawione zgrabnie ze współczesnymi, jest panorama miasteczka, domy rodzinne, fragmenty naszej wędrówki. Z apelem: „Nie zapominajmy o sobie!” dołączył dla kontaktów – nasze aktualne adresy i numery telefonów.

Nie zapominajmy. Tylko w głębokiej więzi życia i miłości z innymi pozostaniemy dziećmi. Dziećmi Boga, podobnymi do Niego.

Jak cenna jest to pamiątka i owocne spotkanie, przekonałam się po raz kolejny, kiedy mój trzyletni wnuk kilka razy prosił o wyświetlenie w komputerze owego filmiku. Oglądał go zawsze w milczeniu, ze skupieniem. Potem zabrał się do układania klocków. – Co budujesz, Karolku? – spytałam. Odpowiedział z powagą: – Twoje miasteczko i twój dom, babciu.

ZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

ZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

Piotr Wojciechowski

 

Jednym z moich najdziwniejszych spotkań w górach było – dobre trzydzieści lat temu – spotkanie z wycieczką niewidomych w Tatrach, na Orlej Perci. Pogoda była zmienna. Wiało chłodem, raz po raz słońce wybłyszczało wierchy, chowało się, prószyła mżawka. Młodym niewidomym towarzyszyły zakonnice w habitach i przewodnik górski – grupa poruszała się powoli i ostrożnie po mokrych skałach, wspinała po drabinkach na stromiznach. Ręce czepiały się poręczy nad przepaściami, łańcuchów, nogi szukały pewnych stopni.

Szedłem sam, więc mogłem mijać innych taterników, słuchać co mówią, jak oceniają ten niecodzienny widok. Wzdychali, że niepotrzebnie męczą tych niewidomych, narzekali, że lekkomyślne ryzyko, że oni i tak nic z tego nie korzystają. Co ja sobie sam wtedy myślałem? Nie pamiętam. Dziwiłem się, współczułem.

Niedawno, zaraz po Olimpiadzie w Londynie, na tych samych co Olimpiada stadionach zaczęły się zawody niepełnosprawnych. To był krótki czas, gdy media ich pokazywały, mówiły nie tylko o zdobytych dla Polski medalach, ale także o codziennym życiu „paraolimpijczyków”, o borykaniu się z barierami, niezrozumieniem. Wtedy właśnie odezwali się w sprawach niepełnosprawnych politycy, dziękowali zwycięzcom. Polska ratyfikowała ONZ-owską konwencję o niepełnosprawnych, Prezydent podpisał dokument. Prasa pisząc o tej konwencji podkreślała, że wprowadza ona nową definicję niepełnosprawności, definicję, która mówi nie tylko o osobach, ale także o tym, że ich ograniczenia ruchu, postrzegania, rozumienia ujawniają się w zetknięciu z barierami. Czy niepełnosprawni mogą spodziewać się przełomu po podpisaniu takiej konwencji?

  Z pewnością tak, o ile sami taki przełom wypracują. Przecież samo podpisanie konwencji sformułowanej już w 2006 roku, to skutek pracy, zabiegów, kołatania i uporu samych niepełnosprawnych i ich przyjaciół. Po prostu dalej muszą się starać, aby ich wołanie docierało do ludzkich serc, a także do instancji samorządowych, medycznych, rządowych. Mają teraz jeden argument więcej.

Chodzenie po górach, chodzenie w ciemności jaskiń, jak zresztą większość tak zwanych sportów ekstremalnych, przybliża człowieka do odczuwania, czym jest niepełnosprawność, bo zderza z barierami. Człowiek wie, co to jest być bezsilnym, pokonanym. Za stromo, za dużo śniegu, wieje za mocno, sypie bryłami lodu, idzie noc. Człowiek wie, że musi polegać na innych. Wie także, ile jest w stanie wytrzymać i pokonać, aby jednak wyjść z życiem. Wie zatem, jak się czuje w urzędzie niepełnosprawny umysłowo, jak się czuje niewidomy w nieznanej, ruchliwej dzielnicy, jak ktoś na wózku wobec stromych, śliskich schodów. Zaczyna też pojmować, że wszyscy idziemy ku takim barierom, wobec których okażemy się niepełnosprawni.

Tego rodzaju doświadczenia powinny nas uczyć, jacy mamy być dla siebie wzajem – a to „wzajem” musi obejmować i tych, których definicja „niepełnosprawności” dotyczy. Potrzebna jest solidarność w pokonywaniu barier. Tych, które dzielą człowieka od człowieka, tych, które zagradzają człowiekowi drogę do dobrodziejstw cywilizacji, tych, co nie puszczają go w przestrzeń demokratycznego uczestnictwa, także tych, które musi pokonać, aby korzystać z dóbr kultury, aby cieszyć się różnorodnością i pięknem natury. Niech się zmęczy, niech nawet ryzykuje, aby mógł poczuć na policzku zimny wiatr od Krywania, aby cieszył się, że marznie, ale wspina się po żelaznej drabince nad Kozią Dolinką. Niech potem ucieszy się, grzejąc dłonie na szklance gorącej herbaty, niech posłucha, jak przewodnik opowiada o tatrzańskich legendach, o Sabale i Chałubińskim. Szalone były te siostrzyczki wlokące niewidomych po Orlej Perci, ale mądre było ich szaleństwo.

Nasza solidarność z niepełnosprawnymi ma wielorakie źródła – prawne, duchowe, naturalne także. W naturze nie ma równości ani sprawiedliwości. Każdy listek osiki inny jest i innym rytmem wibruje w jesiennym wietrze, w stadzie wilków zimę przeżyją najsilniejsze i te, które będą miały szczęście. Rodzimy się różni, mniej lub bardziej doskonali, a potem przypadkowość życia z jednymi obchodzi się łagodnie, z innymi – okrutnie. Społeczność, aby nie być wilczą watahą, musi szukać sposobów na sumowanie ludzkich możliwości we wspólną sprawność grupy – a ta sprawność to nie tylko materialna skuteczność, ale również poczucie bezpieczeństwa, braterskie więzi, aura życzliwości. Solidarność buduje się poprzez prawo, które pilnuje, aby nikt nie był gorszy i przez miłość, dzięki której każdy może poczuć się lepszy. W społeczności, która szanuje niedosłyszących i sparaliżowanych, mogą mieć szansę również ci, co chwilowo zasłabli, zachorowali, doznali zranienia fizycznego czy psychicznego. Dlaczego? Bo w takiej społeczności między ludźmi latają anioły. Bo zawsze ktoś pomoże, zobowiązany przez prawo, albo natchniony przez miłość.

Było ich trzech, wszyscy zostali kapłanami, jeden nawet papieżem. Janusz St. Pasierb z Tczewa, Karol Wojtyła z Wadowic, Józef Tischner z Łopusznej. Czasami nazywam ich w myślach „sternikami polskich dusz”. W ich duchowej spuściźnie zawsze można znaleźć coś, co pomoże trzymać łajbę życia na kursie w dobrą stronę. Dziś piszę o tym, że trzeba być dzielnym w pomocy niepełnosprawnym, trzeba też widzieć ich dzielność w radzeniu sobie z życiem. I zaraz przypomina mi się, co pisał Tischner o dzielności. Dzielność musi być poddana „zmysłowi rzeczywistości”, który w tym przypadku informuje nas nie o tym, co jest możliwe w świecie, ale o tym, co leży w zasięgu naszych sił i naszych talentów.