Był i jest

Od lat chłonę literaturę pamiętnikarską. Interesuje mnie żywot każdego. Jak zmagał się z życiem? Jak zachowywał się w swoim szczęściu czy nieszczęściu? Apeluję: ludzie, piszcie! Wasze świadectwa są świadectwem naszego wspólnego życia.

 Leszek Ceremużyński

b_240_0_16777215_00_images_numery_3_182_2010_ok.jpgBył i jest

Jolanta Wachowicz-Makowska

 

 

Z właściwą sobie autoironią mówił, że miał kilka doskonałych okazji, aby zostać męczennikiem za wiarę, ale widocznie Pan Bóg jakoś nie widział go w tej roli.

Był rok 1965. W ramach represji antykościelnych Gomułka postanowił wcielić do wojska kleryków z seminariów duchownych. Przyszli kapłani dostawali kategorię „A”. Większość odwoływała się od tej decyzji, a rozpatrujący te petycje lekarze – wśród nich  Leszek Ceremużyński – opiniowali je. Na ogół pozytywnie. W swojej książce „Medycyna, świat, ludzie” pisał: „Mój pacjent oświadczył, że jest zdrowy, ale zrobi wszystko, aby do wojska nie iść, bowiem chce być księdzem, a nie żołnierzem. Ujął mnie tym jasnym postawieniem sprawy. Postanowiłem, że wobec tego będzie miał nadczynność tarczycy. Wypisałem stosowne orzeczenie i wkrótce zapomniałem o zdarzeniu”. Nie zapomniała natomiast „bezpieka”. Po kilku tygodniach w klinice pojawili się „smutni panowie z UB przeprowadzający dochodzenie w sprawie wydanych klerykom zaświadczeń o ich – rzekomej – niezdolności do służby wojskowej. „Nogi ugięły się pode mną. Nie miałem żadnej dokumentacji. Działałem spontanicznie, pod wpływem impulsu, zadowolony, że przechytrzyłem Gomułkę. Co teraz będzie? Koniec kariery lekarskiej, proces – zapewne pokazowy, kara, utrata dyplomu?”. Należy dodać – proces nie tylko pokazowy, ale najprawdopodobniej w sądzie wojskowym. Czyli – może nie na największą skalę –  ale jednak męczeństwo. I to za wiarę.

Męczeństwa nie było.

„Jak to się stało, że mnie nie znaleźli, choć przecież wielokrotnie musieli mnie mijać na wąskich szpitalnych korytarzach? Kto mi wtedy założył czapkę niewidkę? Poczułem głębokie wzruszenie na myśl, ze zadziałała jakaś Siła, której nie ogarnia logika i rozum ludzki”. Te kilkanaście godzin zwłoki dało doktorowi Ceremużyńskiemu szansę na odnalezienie kleryka i uświadomienie mu, w jaki sposób zaprezentować komisji śledczej objawy swej „dolegliwości”.

Po raz drugi miał do czynienia z niesławnej pamięci resortem wiele lat później, już jako kierownik kliniki. „Któregoś dnia był telefon z MSW – chcą, abym się stawił na Rakowieckiej (...) Czego ode mnie chcą? Lista moich przewinień względem władzy ludowej była co prawda długa, ale były to raczej grzeszki powszednie. Przeanalizowałem sprawę i odczułem oburzenie, które stłumiło lęk”. Kiedy więc ponowiono „zaproszenie”, docent Ceremużyński odmówił. Wobec tego „przyjechało dwóch. Bardzo Ważny i jego zastępca. Od razu przystąpili do rzeczy. Chcielibyśmy zaproponować panu docentowi objęcie ordynatury klinicznego oddziału kardiologii w Centralnym Szpitalu MSW. Zaniemówiłem ze zdumienia. Jak się z tego wyplątać? Zwróciłem uwagę, że ich instytucja jest wybitnie polityczna, a ja jestem, praktykującym katolikiem, jakże niepasującym do tego resortu. Ależ – wykrzyknęli zgodnie –my bardzo cenimy lekarzy, którzy są ludźmi wierzącymi. Wiadomo, jaka mają moralność, myślą przede wszystkim o dobru chorego. Naciskali tak mocno, ze odniosłem wrażenie, iż zgodziliby się nawet na zainstalowanie kapliczki w tym szpitalu. (...) Wkrótce nastąpiło jednak zamieszanie polityczne i do tej sprawy władze już nie wróciły”. To prawda – nie wróciły. Leszek Ceremużyński opisuje całą tę sprawę swoim „lekkim piórem”, nie wspominając o konsekwencjach swej odmowy – o wstrzymaniu przydziału mieszkania, także nowoczesnego wyposażenia kliniki, o tym, jak wiele lat musiał czekać na tytuł profesora.

Drogę do medycznej kariery – najpierw na skalę krajową, potem międzynarodową, mógł sobie i ułatwić, i skrócić. I to nawet nie zaprzedając się ludowej władzy całkowicie. Wystarczyłyby – jak znacznie drobniejsze ustępstwa „na rzecz...”.

Wiedział jednak, że trzeba dokonać pryncypialnego wyboru, jeśli nie chce się stosować osławionej filozofii „dwóch serduszek”, z których jedno bije dla partii, a drugie dla Pana Boga. On wybrał filozofię „jednego serduszka”. W swojej biografii wyjaśnia powody tego wyboru.

Po pierwsze – tak został ukształtowany w dzieciństwie. Przez kochających i kochanych rodziców, przez mądrego księdza katechetę. A także doznania natury duchowej i estetycznej: „Od czasu do czasu – choć taki mały – zachwycałem się, gdy kościelny chór pięknie zaśpiewał, gdy zapadała głęboka cisza w czasie Mszy świętej. Nawet dziecko odczuwa poetycki urok nabożeństw majowych czy zadumę nieszporów, głęboką tajemnicę psalmów Dawida”. Potem – już w szkole średniej i w czasie studiów – „zacząłem czytać wiele opracowań z dziedziny fizyki i astronomii. Chodziłem na wykłady znakomitych fizyków i biologów. I nagle mnie olśniło. Wszyscy, którzy pytają o prawdy podstawowe są ludźmi wierzącymi. Wszyscy! Bez względu na to, czy uznają się za ateistów, czy uznają istnienie Boga – wszyscy wierzą albo w to, że materia była od zawsze i nie ma swojego początku – albo w to, że to Bóg jest początkiem wszystkiego. Ateiści wierzą w coś, czego nie mogą uzasadnić metodami naukowymi. Ich światopogląd nie ma więc nic wspólnego z nauką, na którą tak chętnie się powołują. (...) A jak na te sprawy patrzyli wielcy uczeni, którzy o materii mogą powiedzieć najwięcej, ponieważ odkrywają jej tajemnice? Na tej liście są: Newton i Kepler, Volta, Ampere i Faraday, Max Planck, Kelwin i Pascal, Mendel i Darwin, Bohr, Roentgen i Maxwell. Wszyscy oni – odkrywając rzeczy zda się niepojęte – stanowiące jakby Boskie sekrety – powinni mieć światopogląd materialistyczny. A byli ludźmi głęboko wierzącymi w Boga! Chyba najgłębiej wbił się w tajemnice wszechświata Albert Einstein, autor słynnej wypowiedzi: Na początku Bóg stworzył prawa ruchu Newtona wraz z niezbędnymi siłami i masami. To wszystko. Reszta wynika z reguł matematycznych i dedukcji. Te studia wprawiły mnie w dobry nastrój. Najwięksi naukowcy świata wyznają światopogląd nienaukowy. Jestem zatem w dobrym towarzystwie”.

Bywając w Izraelu prof. Ceremużyński zawsze odwiedzał miejsca związane z Jezusem: Wzgórze Golgoty i Jego grób, Wieczernik, Górę Oliwną „Nie miałem wątpliwości, że poza wiarą – mamy także obiektywne dowody na prawdziwość wydarzeń związanych z misją Chrystusa”.

Miał też „szczęście żyć w czasach Jana Pawła II” i  starał się „jak najczęściej być w Jego pobliżu”. Opisuje jedno z takich „zbliżeń”. Podczas którejś z konferencji w Rzymie zdarzyła się szansa bycia na audiencji u Papieża. „Kogo zaprosić? Myśl zuchwała: kardiologów z ZSRR!”.

Profesor Rafael Oganow był wówczas „przybocznym” lekarzem Chruszczowa i jego następców. „Jak on to przyjmie? Okazało się, że z radością. Do Rzymu przyjechał z żoną. Czy może ją zabrać? (...) Po audiencji otrzymaliśmy zdjęcia. Widać na nich, że żona Rafaela płacze, a on ma tak uduchowioną minę, jakby patrzył na świętą ikonę w cerkwi. (…) Mówiono mi potem, że w jego wielkim gabinecie całą ścianę pokrywały zdjęcia z tej audiencji”.

Wiosna 2008 roku. „Znów jestem w Rzymie. Staję sobie w zachyłku podziemi Bazyliki, widzę grób Jana Pawła II. Rozmyślam – co było źródłem jego świętości? Myślę, że najtrafniej wypowiedziała się żona prof. Ołganowa: Jakaś moc biła od Niego. Poczułam, że jestem ważna, że moje życie jest ważne, ważne także dla Niego”.

W jakimś momencie życia trzeba podjąć decyzję – w co i w kogo (Kogo) wierzymy. Leszek Ceremużyński podjął ją. „I o dziwo – po decyzji, że w to właśnie wierzę, czy też prośbie – daj Boże, bym w Ciebie uwierzył – dzieją się rzeczy niezwykłe. Ustępują niepokoje, napływa fala szczęścia, można porywać się na wielkie rzeczy. Tyle, że ta iluminacja ma zmienne natężenie i często zanika w hałasie i toksynach tego świata. Trzeba wtedy przypominać sobie drogę, która do niej doprowadziła, a znów w człowieku zajaśnieje. Wierzyć w Boga czy w materię? Nikt nie uniknie tego pytania. Odpowiedź zaczęła mi się kształtować w okolicy matury, tym samym uzyskałem jakby busolę żywota, która – gdy się w nim gubiłem –  pomagała odnaleźć właściwy kierunek”.

Profesor Ceremużyński Osiągnął prawie wszystko, co w doczesnym życiu osiągnąć można. Profesurę, najwyższe stanowiska w klinikach oraz organizacjach medycznych i kardiologicznych. Był naczelnym redaktorem „Kardiologii Polskiej”, autorem ponad 200 artykułów naukowych, członkiem European Socjety of Cardiology i British Cardiac Socjety. Laureatem mnóstwa nagród, w tym prestiżowej The International Service Award. Pisano i mówiono o Nim – Wielki Lekarz. Niezwykły Człowiek. A bardziej zwyczajnie – jeden z najbardziej sympatycznych, pogodnych, obdarzonych cudownym poczuciem humoru, życzliwych i uroczych ludzi. Miłośnik piękna. Uosobienie radości życia.

Zginął w wypadku samochodowym 26 listopada ubiegłego roku. Jechał na uroczystość jubileuszu swojej kliniki. Jego córka Ania napisała: „Mam wrażenie, że od dawna przygotowywał się do swojej ostatniej, najdłuższej drogi. Czytał Pismo Święte i zapisywał refleksje na temat tej lektury. Któregoś dnia powiedział: To jest zbyt trudne. Nie mogę tego pojąć. Teraz już to wie”.

Jego najstarszy wnuczek Antoś Łukaszewicz napisał na pamiątkowej stronie internetowej: „Dziadku, chciałbym żebyś wrócił”. Antosiu! On nie odszedł. On jest także w tobie. Żyje w twojej o Nim pamięci, w twojej do Niego miłości. On jest. Z tobą i wszystkimi, którzy Go kochali.

 

 

W artykule wykorzystano fragmenty książki „Medycyna, świat, ludzie” wyd. Pert, Warszawa. Dochód z tej książki Autor przeznaczył na wsparcie edukacji zdolnej młodzieży „Dzieło Nowego Tysiąclecia”.