Po naukę – do domu

b_240_0_16777215_00_images_numery_6_(195)_2011_okl.jpgPo naukę – do domu

Ewa Polak-Pałkiewicz

 

Dom to miejsce bezpieczne, utkane niczym gniazdo z najczulszych starań matki i ojca, najbardziej przemyślanych i najgłębszych decyzji rodzinnej strategii, w której myśli się o przeszłości, obserwując uważnie własne dzieci i zastanawiając się nad ich predyspozycjami, możliwościami, talentami… Do tego właśnie są rodzice. Do obserwowania i zastanawiania się. W sprawie wychowania i edukacji własnych dzieci nie wolno podejmować pochopnych lub wymuszonych decyzji.

 

Czy to możliwe, by rodzice stający u progu wielkiej duchowej przygody, jaką jest wychowanie dzieci – jeszcze sto, czy nawet kilkadziesiąt lat temu, zanim nasz polski kraj zniknął na wiele lat pod wodami czerwonego potopu – byli mądrzejsi niż rodzice dzisiejsi? Byli z pewnością w swych wyborach bardziej swobodni i niezależni. Dokonywali ich na własny rachunek, kierując się zdrowym rozsądkiem i rodzicielską odpowiedzialnością – przed Bogiem – za wychowanie potomstwa. Nikt też nie wmawiał im, że istnieją lepsi od nich wychowawcy. „Zawodowcy”, którym certyfikaty wystawia państwo. Że powinni, a wręcz muszą oddać im dzieci, a sami w tym czasie „samorealizować się”, pracować, wypoczywać, zażywać rozrywki, działać na niwie społecznej etc. Nie wmawiano im demagogicznie, że pięć czy sześć lat to idealny „wiek szkolny”. Nie kuszono i demoralizowano sloganami typu: „lepiej niech się szybciej usamodzielni”, „potrzebni mu są przede wszystkim rówieśnicy”, „będzie się lepiej rozwijało”, „w domu same nudy”, czy wreszcie: „wy, rodzice, nie macie o pedagogice zielonego pojęcia” itp.

Wychowanie i edukacja domowa były niegdyś regułą w polskich kulturalnych rodzinach, którym pozwalały na to warunki materialne.

„Dziś wydaje się to śmieszne” – pisze Michał Żółtowski – wychowywany przez rodziców, wraz z gromadą rodzeństwa, w rodzinnym dworze w Czaczu (Wielkopolska), w latach międzywojennych. I dodaje: „bowiem jesteśmy otrzaskani z nieprawdą…”. „Fakt, że pozostawałem w domu rodzinnym, nie był rzadkością. W wielu dworach działo się podobnie. Rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi przez oddanie ich na stancję. Wiedzieli, że tak solidnego przygotowania do późniejszej nauki szkolnej, jak tą dawną metodą, w żaden sposób nie osiągną”.

Jak więc wyglądało wychowanie dzieci i młodzieży, pod czujnym okiem rodziców, w tym najodpowiedniejszym i jedynym miejscu formowania dojrzałych charakterów i pełnych osobowości, jakim jest dom rodzinny?

 

Niepowtarzalny styl

 

Ze jeden z priorytetów wychowania i edukacji domowej uważa Michał Żółtowski kult prawdy.

W swoim tomie wspomnień podkreśla, że tym, co okazało się decydujące dla jego późniejszej dojrzałości nie były wykłady zatrudnianych przez dom, starannie dobranych nauczycieli, czy kontakt z niejedną, ciekawą osobowością wśród nich, lecz atmosfera domu. Styl życia nadawany przez rodziców. Przez ojca, Jana Żółtowskiego, prawnika, działacza niepodległościowego i ziemiańskiego oraz matkę, Ludwikę z Ostrowskich, wykształconą w Paryżu na Akademii Sztuk Pięknych, artystkę i wyjątkowo wrażliwą społeczniczkę w jednej osobie oraz pierwszą katechetkę swoich dziesięciorga dzieci. Milczące przysłuchiwanie się rozmowom dorosłych, prowadzonym przy stole i uczestnictwo w głośnym czytaniu powieści historycznych miały ogromne znaczenie dla układania sobie obrazu świata przez małego Michała. Także żywoty świętych czytane wieczorami przez matkę. To wszystko było owym biernym kształceniem umysłu, którego fundamentalne znaczenie dla wychowania i rozwoju tak podkreślają tomiści, a które dziś dezawuowane jest przez zwolenników jak najwcześniejszej „aktywności” i „kreatywności” dziecka. Potem przyszedł czas wsłuchiwania się w słowa ojca, najwyższego domowego autorytetu. – Miał dar rozmawiania z dziećmi o sprawach poważnych w sposób bardzo interesujący – wspomina Michał – toteż przepadaliśmy za przyłączaniem się do niego w czasie jego przechadzek. Mama zaś, wprowadzająca dzieci w prawdy wiary, obdarzona nie tylko  żywym umysłem, ale i duchową intuicją, nieraz dodawała, w czasie  pogadanek religijnych: „Musicie być przygotowani na czasy, kiedy przyjdą bolszewicy i kiedy będzie prześladowanie Kościoła”, albo: „...kiedy nastanie reforma rolna i wszystko stracimy...”.

Była pierwsza dekada lat dwudziestych XX wieku…

Podobnie było w rodzinie Karśnickich. I tu przewodnictwo duchowe w czasach niepokoju, gdy już dobiegały dalekie odgłosy nadciągających nawałnic, należało do matki, Wandy z Orzechowskich. „Nadszedł pierwszy piątek września 1939” –  odnotowuje w swoich wspomnieniach Teresa Karśnicka-Kozłowska. „Mama zarządziła spowiedź i komunię św., aby oczyścić serca i sumienia na ewentualny zły czas”.

 

Koziołki na trawniku

 

Były rzecz jasna i zajęcia fizyczne. To, tak ważne w dzieciństwie, nieskrępowane niczym, poza zdrowym rozsądkiem rodziców, przysłowiowe hasanie po łące i parkowych trawnikach na bosaka. Niezwykle urozmaicone. „Po prawdzie, nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach zaprzęgniętych w kucyki celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie, stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat...” – tak wspomina swe dzieciństwo Teresa Karśnicka-Kozłowska. Michał Żółtowski odnotowuje, że jednym z głównych punktów programu dnia, gdy już rozpoczynał domową edukację, była „szaleńcza bieganina po parku” i wielogodzinne spacery. A przy tym mnóstwo zabaw na powietrzu, wspinanie się na drzewa, a jeszcze wcześniej, to, co dziś różni domorośli uczeni nazwaliby mało efektywnym poznawczo grzebaniem się w ziemi. Przesłanki do tego typu najwcześniejszej edukacji były dwie.  Ojciec Michała Żółtowskiego, podobnie jak jego dziadek, był zdania, że małemu dziecku nie należy dawać gotowych zabawek, ale raczej ułatwiać wytwarzanie ich samemu. Drugą przesłanką było przekonanie, że „w latach dzieciństwa mały człowiek przebywa podobną drogę, jak niegdyś, w zaraniu dziejów przebywała ją cala ludzkość. Zaczyna od tego, co można by nazwać zbieractwem, by przejść do łowiectwa, pasterstwa, na koniec do ogrodnictwa i rolnictwa. Zatem gromada małych Żółtowskich, ledwo wyszła z pieluszek, znalazła rychło rosochaty pieniek, który służył im jako pług, a sporządzone z łyka uprzęże i bat pomagały zaprzęgać dwoje z rodzeństwa do roboty i orać przy ich pomocy wszystkie alejki w parku. Znajdowano po drodze prawdziwe skarby: kawał grubego szkła był zagubionym diamentem, krzemień pełen tajemniczych wgłębień – maszyną parową, głazy w alei czereśniowej pokryte nitkami miki, kryły najprawdziwsze złoto, a woda z kałuży, do których wrzucano kamienie, miotała w słońcu iskry najwspanialszych fontann. Starsze rodzeństwo tymczasem zajmowało się wznoszeniem budki dla dozorcy w sadzie, czy budową składanego kajaka, służącego potem do opływania pobliskich kanałów Obry i żeglowania po stawach rybnych sąsiada, ambasadora Chłapowskiego.

Matka rodzeństwa Żółtowskich inspirowała drobne prace fizyczne swoich synów i córek, by okazać pomoc osobom potrzebującym. Michał Wspomina: „Ogród zoologiczny w Poznaniu dobrze płacił za kasztany stanowiące karmę dla jeleni, kozłów i antylop. W parku rosły potężne kasztany. Jesienią zbieraliśmy kasztany, potem konno wysyłano je do Poznania”.

 

Skromność, czyli jak nie zostać księżniczką z bajki

 

Wzorce wychowania oparte na dyscyplinie i szacunku wobec starszych są dziś ośmieszane, zawodowi demagodzy z tytułami naukowymi zawsze udowodnią, że potrzebny jest nie „formalny”, lecz „prawdziwy” (to znaczy – nigdy nieosiągalny) autorytet dorosłego, uznający w dziecku „istotę równą”, „partnera” itd.

Michał Żółtowski wspomina swoje dzieciństwo spędzone w majątku rodziców w Czaczu: „W okresie letnim siadało do stołu około dwudziestu osób [łącznie z nauczycielkami i nianiami – przyp.EPP]. Przy jedzeniu pilnowano, byśmy się prosto trzymali, estetycznie jedli i nie chowali rąk pod stół. Podczas obiadu i kolacji dzieci się nie odzywały, mówili tylko dorośli”.

Anna z Branickich Wolska, wspominając dzieciństwo w rodzinnym pałacu w Wilanowie pisze: „Naczelną wartość w tym systemie wychowawczym stanowił szacunek dla wieku i pracy. Trzeba było usługiwać starszym, pomagać im. Zawsze starsi byli pierwsi. Pamiętam nasze śmieszne pytanie: „Kiedy my dojdziemy do takiego wieku, żebyśmy mogły zjeść kawałek combra zajęczego, a nie tylko łapy?” Dzieci siedziały zawsze na końcu stołu i zjadały »resztki« z półmisków, a wszystkie dobre kąski jedli starsi. Myłyśmy się mydłem do prania Schichta (...) Ubierałyśmy się często w rzeczy przerabiane po naszej matce, buty bywały zelowane (...) U Branickich nie uchodziło patrzeć zbyt długo w lustro. Gdy mówiąc o kimś zachwycałam się czyjąś urodą, pytano, czy naprawdę nic więcej w tej osobie nie zauważyłam. Liczył się charakter, wiedza, serce”.

Czy dzisiejszy festiwal „księżniczek”, przebranych w najbardziej wymyślne toalety, często przed ukończeniem 10 lat, jakim w wielu środowiskach są Pierwsze Komunie Święte, nie jest urąganiem wzorcowi dobrych obyczajów? Obyczajów, opartych na zachęcaniu dziecka do rozumienia, jakie jest jego miejsce, i że pozostaje dzieckiem, a nie jest „damą”, „królewną z bajki”.

Dziwne, jak wielu rodziców okazuje swoją niefrasobliwość i brak gustu oraz wyobraźni w tej delikatnej materii.

 

 

Pensja, czyli wychowanie panien

 

O podobnych sprawach wspomina „Regulament pensji i szkół żeńskich”, pochodzący z 1810 roku. Jest to dokument opracowany przez władze oświatowe Księstwa Warszawskiego dla stworzenia odpowiednich zasad wychowania młodych dziewcząt w ramach pensji, instytucji tak bardzo dziś wyśmiewanej. Pensja miała w największym możliwym stopniu zastępować dom. Co do tego, że to on jest najwłaściwszym miejscem dla dziewczynek, żaden z autorów tego dokumentu nie miał wątpliwości (podpisy pod nim składali S.K. Potocki i J. Lipiński): „Pensja miała wychowywać powierzone jej panny na istoty dobrze ułożone i grzeczne, uprzejme, kochające rodziców, przyjaciół i krewnych, łagodne, prawdomówne, zgodne, strzegące się plotek i obmowy” – pisze Kalina Bartnicka: Ochmistrzyni, czyli prowadząca pensję „powinna otaczać wychowanki nieustannym nadzorem i dbać, by były stale zajęte jakąś pracą, nauką lub zabawą. Powinna rozwijać w nich poczucie honoru, unikać codziennego łajania, nieprzyjemnego tonu, odnosić się do nich łagodnie i delikatnie. Jednocześnie miała rozwijać ich zdrowy rozsądek, umiejętność panowania nad sobą, dobry gust w strojach i sprzętach, zaszczepiać umiarkowanie, tępić przesadę i czułostkowość, fałszywe zachowanie się”. Pensjonarki miały być codziennie „umyte, wyczesane, w bieliźnie i sukniach czystych”.

Interesujący jest fragment zaleceń odnoszący się do życia religijnego, a zwłaszcza do zachowania się dziewczynek wobec mogących znaleźć się na pensji osób i dzieci innych wyznań. To „obowiązkiem ochmistrzyni miało być wychowanie panien w prawidłach doskonałej tolerancji, zgodnej z duchem prawdziwej religii i »i niedopuszczanie do sprzeczek religijnych«. Zalecano także surowo »odwracanie umysłów młodzieży od wszystkiego, co trąci zabobonem«. Nie wolno było opowiadać o strachach; wiara »w prognostyki, wróżby, kabały« miała być zwalczana przez ośmieszanie”. Te ostatnie zasady warto zadedykować dzisiejszym beztroskim propagatorom okultyzmu wśród dzieci i młodzieży, uważających siebie za wcielenie „nowoczesności”, oraz władzom oświatowym i szkołom lansującym „Harrego Pottera” oraz podobne książki jako lekturę. A ponadto astrologię, horoskopy i amulety, których kult przewija się także niekiedy w testach, czy nawet podręcznikach szkolnych.

 

Przyjaciele domu

 

Nawet miejsce tak pełne ciepła, jakim był dom rodzinny, w którym tętniło życie od biesiad, konwentyklów, potańcowek, kuligów, wspólnych wakacji i wielu innych wydarzeń musiał w pewnym momencie sięgnąć po pomoc osób z zewnątrz.  Nieprzypadkowych. Dom stawiał im konkretne wymagania. Pierwsza niania w rodzinie Żółtowskimch pochodziła z chłopskiej nobliwej rodziny, gdzie „nie wolno było kląć i palić papierosów” i obdarzona była wielkim talentem pedagogicznym. Student prawa, który uczył dwunastoletniego Michała łaciny  był człowiekiem umiejącym wymagać w sposób atrakcyjny i miał wszechstronną wiedzę. „Wkrótce stał się moim ideałem, przedmiotem miłości i podziwu” – napisze o nim po latach.

„Pepunia” – pierwsza niania małych Karśnickich, „była miłośniczką książek i umiłowanie to wszczepiła całej naszej czwórce. – Jej zawdzięczamy pierwsze spotkanie z „Trylogią” Sienkiewicza, którą przeczytała nam w całości w trakcie spacerów po alei grabowej” – wspomina Teresa Karśnicka-Kozłowska. Z kolei pierwsza nauczycielka francuskiego preferowała sposób poznawania tego języka wśród zabawy. Był to system nadzwyczaj skuteczny; gdy młodzież karszewska trafiła do gimnazjum, nikt z francuskim nie miał problemów. Panna Irena Romantowska, kolejna  nauczycielka dzieci Karśnickich – i późniejsza ich oddana opiekunka, gdy w czasie wojny utraciły rodziców – „chętnie grała z nami w serso, jeździła konno i na rowerze, powoziła zaprzęgiem, malowała kwiaty z natury i reprodukcje krajobrazów”. Udzielała się społecznie i z zamiłowaniem „uczestniczyła w organizowanych przez mamę przedstawieniach i żywych obrazach". Autorka wspomnień zawdzięcza jej „rozkochanie się w łacinie, trwające po dzień dzisiejszy”.

 

Rodziny, miejcie odwagę!

 

Co z tego specyficznie polskiego etosu domowego kształcenia pozostało w dzisiejszych czasach? Mogłoby się wydawać, że zgoła nic. Że to wszystko przeminęło bezpowrotnie, jak świat dworów i dworków oraz pasji życia niezależnego, pełnego uroku, a zarazem trudnych, niebanalnych wyzwań.

A jednak wciąż spotykam rodziny, w których dzieci uczą się w domu. I wciąż dowiaduję się o nowych rodzinach, które postanawiają – najczęściej na skutek bardzo negatywnych doświadczeń związanych ze szkołami, i to nie tylko publicznymi – pójść tą drogą. Rodzin tych przybywa z roku na rok. Zjawisko jest na tyle rozległe, że w Krakowie otwarto na jednej z uczelni pedagogicznych Szkołę Guwernerów. W Warszawie działa agencja zatrudniająca nauczycieli domowych. Jak widać niektóre polskie rodziny bronią się jednak przed zunifikowaniem edukacji, organizując naukę w domu własnymi siłami. Wymaga to od rodziców ogromnego zaangażowania – rzeczy chyba najrzadszej w dzisiejszym świecie – swoistego geniuszu organizacyjnego i prawdziwego hartu ducha. Najczęściej wiodącą rolę w nauczaniu domowym spełniają niepracujące zawodowo – ale z reguły dobrze wykształcone –matki. Często starsze dzieci, które zdobywały umiejętność samodzielnego uczenia się przy pomocy rodziców, pomagają w nauce młodszemu rodzeństwu. Ustawodawstwo – choć nie rozpieszcza tych zdeterminowanych rodziców, przeciwnie, raczej karze ich za niepodporządkowanie się państwu – wydaje się nieco ulegać w ostatnim czasie presji społecznej i daje więcej możliwości rodzinom.  Uruchamia się wtedy niewyobrażalna kopalnia pomysłów. Rodzice, którzy rozpoczynają wraz ze swoimi dziećmi tę niełatwą drogę, wkrótce się przekonują, jak szczęśliwy, wręcz opatrznościowy był wybór, jakiego dokonali. Jak zaskakujące są efekty rozwoju ich dzieci dzięki domowej edukacji. Ile skarbów zostaje odkrytych.  Ile dobra, możliwości, talentów, które w warunkach oficjalnej edukacyjnej rutyny zszarzałyby, zbladły lub nigdy nie zostałyby odkryte, ukazuje się oczom uczestników tej niezwykłej przygody.

 Bo domowa edukacja w polskich warunkach – idąca pod prąd stereotypom edukacyjnym – okazuje się najczęściej rzeczywiście wspaniałą przygodą dla dzieci i dorosłych. Z gatunku tych „tylko dla orłów”. Dla odważnych i ufających Bogu. Jest  prawdziwie twórczą drogą, upewniającą rodziców, że w wychowaniu dzieci towarzyszy im Boże błogosławieństwo, łaska stanu, i że efekty zawsze będą przerastały ich najśmielsze oczekiwania. Jednym ze znaków tego błogosławieństwa jest głęboka i trwała więź między rodzeństwem, które nie zostaje rozdzielone jak w szkole. A także poczucie bezpieczeństwa i siły całej rodziny. Oraz radość, jaką odnajduje się bez trudu w każdym domu, gdzie uczą się dzieci. Radość ze wspólnoty. Wdzięczność za miłość, daną od Boga, która nie boi się poświęceń. Która jest odważna aż do szaleństwa i która „góry przenosi”.