Jak w ziemiańskim domu dzieci chowano

b_240_0_16777215_00_images_numery_9_167_2008_ok.jpgJak w ziemiańskim domu dzieci chowano

Z inż. Stanisławem Wielowieyskim – jednym z założycieli Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, I wiceprzewodniczącym Zarządu Głównego PTZ w l. 1990-2005 – rozmawiam Ewa Polak-Pałkiewicz

Dzieje Pana rodziny – wywodzącej się ze starego polskiego rodu, który zasłużył się wielce w naszej historii działając na rzecz niepodległości w czasach zaborów, a także odcisnął swój ślad w polskiej polityce i gospodarce, a terytorialnie zaznaczył swe istnienie na obszarze Polski centralnej, pomiędzy Kielcami a Częstochową – mają swój specjalny koloryt ...

– Istotnie, historia naszego rodu jest dość oryginalna. Przez 200 lat, do roku 1830 byliśmy rodziną kalwińską. Jeżeli prześledzi się dzieje większych rodów szlacheckich, które chciały się w jakiś sposób „wybić”, to okaże się, że rodzin kalwińskich znajdziemy więcej. Było to zjawisko charakterystyczne w epoce, która kończyła się wraz ze schyłkiem panowania króla Stanisława Leszczyńskiego – którego ojciec także był kalwinem, ale pod koniec życia przeszedł na katolicyzm. Podobnie zresztą działo się w rodzinie mojej matki, u Kurnatowskich, którzy pozostawali kalwinami do końca XIX wieku.
Wielowieyscy z tego okresu kalwińskiego wynieśli pokoleniowy nawyk, swoisty reżim codziennego dnia, dyscyplinę życia, wynikającą z poważnego traktowania swych obowiązków.

Jak przejawiało się to w realiach codziennego dnia? Jak wyglądało Pana wychowanie w domu o tak różnorodnych tradycjach religijnych?

– Mój ojciec był jednym z zamożniejszych ludzi, powiedzmy w skali województwa – ale na co dzień jadało się w naszym domu ciemny razowy chleb lub chleb żytni pytlowy. W domu była służba, ale wiele rzeczy – ja i moje rodzeństwo – musieliśmy, jako dzieci, robić samodzielnie. Byliśmy zobowiązani sami słać łóżka, ubierać się, czyścić sobie buty – nie zawsze, ale często. Musieliśmy także zdobyć różne praktyczne umiejętności, na przykład umieć szyć, (także chłopcy!) – nawet wyszywać serwetki – mimo, że dom zatrudniał specjalnych ludzi do tych zajęć. Obowiązkowo robiliśmy zabawki na choinkę. Mój brat bardzo tego nie lubił. Niezależnie od tego ćwiczono nas w spostrzegawczości i umiejętności zachowania się w trudnych sytuacjach i podejmowania niełatwych decyzji. Po przyjściu ze spaceru lub przechadzki po ulicy musieliśmy, na przykład opowiedzieć ojcu, co widzieliśmy. Chodziło o dokładne opisanie naszych obserwacji. A jeśli idzie o kształcenie umiejętności podejmowania decyzji, ojciec sam dawał nam różne przykłady, opisując wnikliwie pewne szczegóły, a następnie wymagał, by każde z nas przedstawiło swoje zachowanie w takich konkretnych sytuacjach. Oceniał wypowiedzi i podpowiadał nam wybór najlepszego wariantu zachowania. To było bardzo pouczające. Doceniam dziś mądrość tego wychowania, gdy widzę wielu ludzi na wysokich stanowiskach, którzy nie rozumieją i nie czują tego, co się wokół nich dzieje – właśnie dlatego, że nie zdołano w odpowiednim czasie w nich zaszczepić, iż sami muszą wypraktykować to, czego wymagają od innych. Myślę też, że zmysł spostrzegawczości, którą tak ćwiczono w naszym domu, mógłby się dziś przydać niejednemu z nich.

Dopiero, gdy samemu pozna się pracę można ją właściwie ocenić?

– Właśnie, ale nie tylko chodzi o ocenę, czy to jest dobrze zrobione, ważna jest też sprawa wydajności. Nie sposób stwierdzić, czy ktoś pracuje wydajnie, jeśli samemu się nie zna tego zajęcia... Oczywiście w naszym życiu dziecięcym były też sporty, graliśmy w piłkę, zaczynaliśmy życie harcerskie… Do naszych głównych obowiązków należała nauka języków. Musieliśmy poznać gruntownie co najmniej trzy języki obce. Jednym słowem byliśmy wychowywani w ostrym reżimie. W domach ziemiańskich z reguły od dzieci wymagano tzw. kindersztuby, i to był tradycyjny rys wychowania w naszym środowisku, od wielu pokoleń. Dziś młodzież najczęściej nie ma pojęcia, ile wysiłku wkładało się niegdyś w codzienne czynności, i że można było, bez żadnego dramatyzowania, wyrzekać się wielu drobnych i większych przyjemności, po to, by sprostać obowiązkowi, który człowiek przyjmuje, by osiągnąć określone cele. I to nie takie na krótką metę, ale na całe życie. W mojej rodzinie panowało generalne przekonanie, że zdolności, talenty są czymś drugorzędnym w stosunku do bycia wewnętrznie zdyscyplinowanym, dobrze zorganizowanym i wymagającym od siebie.

W wielu rodzinach ziemiańskich traktowanie swojego życia jako wypełnianie zobowiązań wynikających z pochodzenia, w połączeniu z wdzięcznością dla Boga za dar życia, i ze skromnością – było typową postawą ludzi tego środowiska. A jak wyglądały w Pana rodzinnym domu relacje między dziećmi i służbą? Czy były to stosunki familiarne, czy raczej z dystansem?

– Dziękuję, że chciała pani tę sprawę poruszyć. Na ten temat jest w naszej rodzinie ogromnie dużo wspomnień. Pamiętam ze swojego dzieciństwa rodzinę Sochów – znaną dziś, bo ktoś z tej rodziny jest dyrektorem Wytwórni Papierów Wartościowych i pracuje na Giełdzie. Otóż Sochowie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Tam mieszkali i od pokoleń pracowali, jako oficjaliści. Co roku, 11 listopada odbywały się nasze zjazdy rodzinne właśnie w Lubczy (spotykaliśmy się też na Jadwigi, 15 października, w dniu imienin babci, drugiej żony dziadka, a mojej chrzestnej matki). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, ojcem Stefana, brał udział w powstaniu styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Gdy przychodziliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – to witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i takie reguły. Nie było od tego odwołania.

Czy był on na utrzymaniu Pana rodziny?

– Tak. Miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu pomagał. Był, można powiedzieć, honorowym mieszkańcem majątku, całkowicie na utrzymaniu Lubczy. Jego wnukowie pracowali w naszych dworach jako kucharze. Jeden z Sochów był też kierownikiem dużej cegielni Stąporków, którą wybudował mój dziadek w czasie wojny. Inny przykład takich familiarnych związków dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył razem z ojcem, który dowodził oddziałem w bitwie z bolszewikami pod Naczą. Kaniowie byli także od lat związani z naszą rodziną – przez siostrę ojca, Ewę Siemieńską. U Siemieńskich byli gajowymi. Gdy Marcin wrócił z wojny razem z moim ojcem, został zatrudniony w naszym majątku, w Chełmie jako kamerdyner ojca. Mieszkali razem z żoną, która była klucznicą i szefem kuchni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa była rówieśnicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne. Jeśli idzie o mojego ojca, to specyficzny styl odnoszenia się do służby miał związek z jego wychowaniem wojskowym i wieloletnią służbą w wojsku. Ojciec – zanim trafił do szkoły wojskowo-prawnej w Carskim Siole pod Petersburgiem (uczył się tam też starszy od ojca o dwa lata Władysław Anders) – chodził do gimnazjum w Kielcach. Do tego samego, w którym uczył się mój dziadek – a także Stefan Żeromski (opis gimnazjum znalazł się w „Syzyfowych pracach”). Żeromski był o rok czy dwa młodszy od mojego dziadka, Stefana Wielowieyskiego i dziadek robił mu pierwsze korekty jego artykułów. Pisarz wspomina o tym w swoich pamiętnikach. Wracając zaś do stosunków ze służbą, w pełni identyfikuję się z tym, co napisał w swoich wspomnieniach na ten temat Eustachy Sapieha. Takie relacje, pełne szacunku wobec służących, oraz wychowywanie dzieci, tak, by szanowały ich jako ludzi, a do starszych sług odnosili się ze specjalną atencją, nie był wcale rzadkością w polskich domach.

Rodzina Pana była znana na swoim terenie z działalności społecznej i pomocy potrzebującym.

– Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowieyska, założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organizację „Młode Polki”. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanowskiego, naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istniały w wielu majątkach, opiekowano się tam nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowania dzieci do życia katolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wybrano, była ona członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono u nas w powiązaniu z ochronką. Moja matka otaczała też opieką medyczną wiejską społeczność. Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny; człowiek ogromnej klasy, ściśle współpracujący z AK). Do tego czasu matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach. (Oczywiście bez żadnej gratyfikacji). Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku, jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, osłaniali matkę, próbowali nawet jakoś ją ratować przed tym – oczywistym w ich przekonaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak bardzo serdecznie odnosili się do nas. Wielu z tych ludzi było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK-owskiej.

Czy domowi nauczyciele uczestniczyli w życiu rodziny?

– Z reguły nauczyciel miał swój pokój, w którym przebywał poza lekcjami. Przestrzenią wspólną, gdzie spotykali się wszyscy był pokój jadalny. Tak jak w wielu dworach, godzinę posiłków oznajmiał gong. Nasze nauczycielki czy nauczyciele jadali z nami przy głównym stole. W czasie wigilii ustawiano w jadalni dwa stoły, obok siebie, czasem trzeci – w hallu – tak, żeby mogli się pomieścić wszyscy domownicy łącznie ze służbą.

Na co rodzice Pana kładli największy nacisk w nauczaniu domowym?

– Zasadniczą sprawą była dobra znajomość literatury i historii oraz dwóch, trzech języków obcych. Dziś często spotykam się z pytaniem, po co się uczyć tylu języków, czy nie wystarczy angielski? W naszym domu nie było wątpliwości – języki służyły poznawaniu kultury, ludzi, świata. Dziadek i ojciec mówili trzema językami, co miało niebagatelne znaczenie w czasie wojny. Potrafili się znaleźć w każdej sytuacji, mieli możliwość dogadania się ze wszystkimi. Nauka języków nie przedstawiała jakiejś szczególnej trudności, bo nasz dom, tak jak wiele domów ziemiańskich, zatrudniał nauczycieli obcokrajowców. U Sapiehów przez dwa pokolenia była w domu Angielka. U nas Francuzka, madame Meliere, dość już wiekowa dama, która jeszcze przed I wojną światową znalazła się w carskiej Rosji, gdzie uczyła dzieci ziemian z dużych majątków. Po rewolucji przeniosła się do Polski – u nas spędziła pięć lat – dopiero na starość wróciła do swojej ojczyzny. Rozmawiała z nami tylko po francusku. Na jej miejsce przyszła córka polskiej rodziny z Francji, pani Dolatka, absolwentka Sacré Coeur w Paryżu. Spędzała z nami cały dzień, nie miałem pojęcia, że w ogóle zna język polski. Uczyliśmy się także angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. We wszystkich domach ziemiańskich mówiło się po francusku. Natomiast prawie nikt nie znał rosyjskiego. Nieznajomość tego języka wśród kobiet była w czasie zaborów wręcz „obowiązkowa”. Było też wtedy przyjęte, że oficerowie polscy z rosyjskimi porozumiewają się po francusku... Ojciec jednak uważał, że trzeba znać język sąsiada. Ojciec przez całą II wojnę był poza domem, bo internowano go na Węgrzech, a potem, w 1943 roku zesłany został do oflagu pod Berlin. W listach nakazywał nam, byśmy pilnie uczyli się rosyjskiego, co czyniliśmy w czasie wojny. Uczył nas tego języka ukrywający się u nas inżynier, absolwent studiów w Rosji carskiej. Niemieckiego uczyło nas dwóch nauczycieli, a gdy wybuchła wojna i domowych nauczycieli sensu stricto już nie mieliśmy, także i z tym językiem nie było większych problemów – stacjonowali u nas oficerowie niemieccy i musiałem się z nimi porozumiewać.

Jak podkreślają zachodni historycy, polskie ziemiaństwo i arystokracja miały ogromny zapał do podróżowania. Wyróżniało je też – na tle Europy – wielkie zamiłowanie do poznawania kultury i sztuki krajów naszego kręgu cywilizacyjnego. I stąd, między innymi, powszechność edukacji językowej. Sądzę, że na Zachodzie, w tym czasie, nie tak łatwo znalazłby się dom, gdzie uczono by dzieci czterech języków obcych.

– Na pewno wyróżniłbym tu Szwajcarię, gdzie prawie wszyscy mówią trzema językami. A jeśli chodzi o Polskę warto wspomnieć o zainteresowaniach intelektualnych i artystycznych ziemian i arystokracji. Nie brakowało prawdziwych znawców sztuki, choć w istocie hobbystów. Lanckorońscy, Ossolińscy, Sanguszkowie, Łubieńscy, Czetwertyńscy – w tych rodzinach tworzono słynne kolekcje, biblioteki, muzea. Powstawały zbiory o unikalnej wartości – Czartoryskich, Tarnowskich z Dzikowa...

Fragment większej całości. Cała rozmowa ze Stanisławem Wielowieyskim znajdzie się w tomie wspomnień Ewy Polak-Pałkiewicz o wychowaniu i kulturze ziemiańskiej.