Jadwiga Klichowska – sanitariuszka Powstania Warszawskiego

b_240_0_16777215_00_images_numery_7_8_166_2008_ok.jpgJadwiga Klichowska – sanitariuszka Powstania Warszawskiego
Wanda Kulikowska

O istnieniu pani Jadwigi Klichowskiej dowiedziałam się, gdy jako nauczycielka języka polskiego w LVIII LO im. K.K. Baczyńskiego przygotowywałam sesję poświęconą patronowi szkoły. Ten poeta był mi zawsze bliski, jego wiersze mówiły o pokoleniu lat wojny, którego los zespolił się z historią narodu. Gdy dowiedziałam się, że żyje jeszcze sanitariuszka, która 4 sierpnia 1944 roku przenosiła rannego Krzysztofa w pałacu Blanka do punktu opatrunkowego, wiedziałam, że muszę ją poznać.
Szłam na to spotkanie pełna niepokoju. Wiedziałam, że jest samotna, ciężko chora, że niewiele się porusza, ale opiekuje się opuszczonym przez rodziców młodym człowiekiem, dokarmi też bezpańskie koty. Spodziewałam się spotkać osobę smutną, nieporadną i rozgoryczoną. Ku memu zdziwieniu zobaczyłam, unieruchomioną wprawdzie w fotelu panią promiennym, życzliwym uśmiechu. Obok biegały jej ukochane koty. Była bardzo zdumiona, że ktoś pragnie ją poznać. Ucieszyła się, że chcę przyprowadzić młodzież.
Pani Jadwiga urodziła się w 1928 r. w majątku Grochowiska (pow. Koło, woj. poznańskie), gdzie ojciec administrował posiadłością ziemską, a matka zajmowała się domem. Miała dwoje rodzeństwa: siostrę Alicję, nauczycielkę i brata Jakuba, wychowanka szkoły oficerskiej, żołnierza AK i jak mówi, mistrza swojej wojennej młodości. To dzięki niemu znalazła się w Szarych Szeregach, w Wojskowej Służbie Kobiet, nie zagubiła się w gąszczu różnorodnych organizacji. Dzięki niemu stanęła po właściwej stronie.
Dom rodzinny wspomina ciepło, szczególnie ojca, w którego oczach zobaczyła łzy tylko raz – po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. Pani  Jadwiga przyznaje, że tata ją jako najmłodszą trochę rozpieszczał, choć wobec brata był bardzo wymagający, a nawet surowy. Matkę pamięta jako kobietę o złotych rękach, która potrafiła zrobić wszystko prócz jednego... nie umiała dziesięcioletniej córki pogodzić z odejściem ukochanego ojca, który umarł na nowotwór.
Jego śmierć przeżyła jako wielką tragedię, która położyła się cieniem na całe jej życie. Stała się nawet przyczyną dramatycznych sporów z Bogiem, który nie wysłuchał żarliwej dziecięcej modlitwy o ocalenie ojca. Pani Jadwiga przyznaje, że wiele lat po wojnie, już jako dorosła i doświadczona osoba, zrozumiała, że ta modlitwa jednak została wysłuchana. Bóg zabierając jej ukochanego ojca, wybawił go od wojennej gehenny.
Atmosfera domu była patriotyczna. Rodzice należeli do pokolenia, które przeżyło czasy rozbiorów i radosny moment odzyskania niepodległości. Doceniali wartość wolności. – Dla nich i dla nas, dzieci – Polska była świętością. I tak już pozostało. Wielu myśli o zagranicznej karierze, o tym, jak się dobrze ustawić w życiu, a p. Jadwiga o Polsce co z nią będzie?…  i o swoich kotach, kto się nimi zajmie, gdy ona odejdzie.
Niezwykle ciepło wspomina moja rozmówczyni szkołę, najpierw tę w Pińsku im. marszałka Józefa Piłsudskiego, później gimnazjum Sióstr Urszulanek w Warszawie (w czasie wojny), we Wrocławiu po wojnie – tam doświadczyła wiele dobra, tam dojrzewała jej duchowość. Gdy od sióstr urszulanek z ul. Przejazd 5 szła jako 16-letnia dziewczyna do powstania, matka przełożona nie chciała się zgodzić, zapytała „Czy gdyby mama tu była pozwoliłaby?” Rezolutna Jadzia bez wahania odpowiedziała: „Gdybym mocno prosiła – pozwoliłaby”. „To idź w Imię Boże” – odpowiedziała matka przełożona i nakreśliła znak krzyża na jej czole. Jako najdroższą pamiątkę przechowuje pani Jadwiga zeszyt, w którym zachowały się wpisywane przez koleżanki i siostry urszulanki wiersze różnych autorów. Najbliższy jej sercu do dzisiaj pozostał tekst matki Teresy Ledóchowskiej (prawdopodobnie siostrzenicy błogosławionej Urszuli Ledóchowskiej) „Białe fregaty” z pięknymi, niosącymi w tych wojennych dniach nadzieję, słowami:


I nic to, że świat się rozpada.
I nic to, że serce pęka.
Zaleczy wszystkie rany
Czyjaś litosna ręka (…)
      I nie jest ważne wcale,
      Że moje biedne oczy
      Widzą tylko noc dnia dzisiejszego,
      Widzą tylko krew, która broczy.
A to jest ważne jedynie,
Że Bóg w swej dobroci świętej
Po swoich ścieżkach prowadzi
Nadziei białe fregaty.


Była najmłodszą sanitariuszką, która pełniła służbę w pałacu Blanka, gdzie mieścił się punkt sanitarny i chyba jedyną już dziś pamiętającą śmierć K.K. Baczyńskiego. A wspomina to tak:
„4 sierpnia, godziny nie pamiętam, zostałyśmy wezwane do pałacu Blanka, drogę wskazywał nieznany mi powstaniec. Pobiegłyśmy cztery. Była na pewno Krysia Sypniewska i chyba Marysia Selwańska lub Wisia Kałęcka. Czwartej, choć należałyśmy do tej samej sekcji, bliżej nie znałam. Była od nas zdecydowanie starsza. (…) Wbiegłyśmy w pałacu Blanka na I piętro i zatrzymałyśmy się w drzwiach narożnego pokoju. Na podłodze czerwony, ciężki chodnik, na ścianie wielkie lustro w złoconych ramach. Pod oknem, przez które wpadały kule, leżał ranny. Żeby dotrzeć do niego musiałyśmy się czołgać, ze względu na silny ostrzał. Potem z trudem ułożyłyśmy go na noszach. Żył jeszcze, miał postrzał w głowę, ale rana nie była krwawiąca, twarz nieuszkodzona, lecz śmiertelnie blada. Wycofujemy się, ciągnąc nosze po chodniku, które ciągle zaczepiają się o materiał, utrudniając transport. Nasze siły były wątłe. Miałyśmy 16-18 lat. Brakowało też umiejętności. Towarzyszył lęk o rannego, który miał torsje i był bardzo zmieniony. Wtedy właśnie przy silniejszym pociągnięciu Baczyński spadł nam z noszy i musiałyśmy go wkładać na nie powtórnie. Byłam przeświadczona, że jeszcze żyje. Stąd też nasze starania, żeby go jak najszybciej zanieść do punktu opatrunkowego. Była to jednak już agonia, z czego wtenczas nie zdawałam sobie sprawy. (…) Dotarłyśmy do naszego lekarza. Wyszłam natychmiast z gabinetu, robiło mi się niedobrze, bałam się, że będę wymiotować. W kwaterze spojrzały na mnie czujne oczy komendantki, a jej dobre ręce podały krople. Siedziałam w bolesnej zadumie, przeżywając pierwszą w tak dramatycznej scenerii śmierć.
W kilka dni później z polecenia komendantki porządkowałam razem z koleżanką depozyty poległych, na jednej z kart rozpoznawczych poznałam „mego” śmiertelnie rannego powstańca z pałacu Blanka. (...) Nie wiedziałam wówczas, że jego spuścizna literacka będzie własnością i dumą walczącej Warszawy i przejdzie do historii literatury polskiej. Po raz drugi, bodaj w 1946 r. zobaczyłam jego zdjęcia w Tygodniku Powszechnym. Był to Baczyński.”
We wspomnieniach powstańczych p. Jadwiga rzadko mówi o sobie. Pojawiają się najczęściej inni: przyjaciele, znajomi, np. komendantka Iza: „Kobieta o głębokim, gorącym sercu, chłodnej rozwadze i trosce o nas. Jej czujny wzrok żegnał z troską, gdy biegłyśmy po rannych i witał z radosną ulgą, gdy wracałyśmy wszystkie po wypełnieniu zadania. Humanitarna dla rannych wrogów, ofiarna bez reszty dla swoich”.
Wspomina też bohaterską sekcyjną „Elżbietę”, która nie posłuchała ostrzeżeń komendantki, gdy zawyły ostrzegawcze syreny, bo zbliżały się niemieckie samoloty, bo tam na Bielańskiej w Banku Polskim była jej grupa. Jej słowa – „Muszę być razem z nimi”, a w chwilę potem obraz jej ciała i ciał innych sanitariuszek, do których spieszyła wbrew logice, p. Jadwiga zapamięta do końca życia a komentuje to tak:
 – Ci, co polegli, byli często najlepsi, najofiarniejsi. Tacy, co wbrew logice biegli na posterunek wśród wycia syren, bo tam wzywał obowiązek i ofiarna służba, a że naprzeciw wychodziła śmierć, taki był los powstańczego pokolenia, pokolenia wojny – powtarzała zawsze swoim uczniom,, mówiąc o Powstaniu Warszawskim: Tam szedł kwiat naszej młodzieży.
Walczyła w batalionie „Dzik”, który był częścią zgrupowania „Róg”. Ten oddział mało znany z powstańczych opracowań monograficznych w istocie rzeczy wsławił się w walkach o Krakowskie Przedmieście, o barykady przy ulicy Boleści, Rybaków, Kościelnej. Jak pisze Juliusz Kulesza w przedmowie do pracy Tadeusza Okolskiego „Batalion »Dzik« w Powstaniu Warszawskim”, jego dowódca, żołnierze i sanitariuszki, swą postawą podczas trudnych dni powstania, zasłużyli w pełni na wyjście z cienia”.
Wyjście z Warszawy po upadku powstania nie było zakończeniem gehenny, Jadwiga przeżyła czterogodzinne oczekiwanie na egzekucję z rąk własowców w ruinach getta, obóz w Pruszkowie, obóz w Nadrenii, ciężką pracę i wielki głód. Były też chwile rzadkiej radości to: możliwość położenia się w kukurydzy, poruszanie jej łodygami, żeby oszukać Niemca, że się piele lub zmiana obowiązkowego „guten morgen” na „butem w mordę” tak, żeby Niemiec nie zrozumiał, bo w przeciwnym razie można było nieźle oberwać.
Potem powrót do kraju, matura we Wrocławiu, studia na wydziale pedagogicznym w systemie zaocznym, bo trzeba było pracować, żeby się utrzymać. P. Jadwiga z bólem wspomina aresztowanie brata, uwięzienie go w Wałczu, bo się nie ujawnił. Rodzina wtedy sprzedała wszystko, żeby go ratować. Udało się, dzięki podpowiedzi lekarza, żeby zrobić z niego niepoczytalnego. Były też przesłuchania przez SB w związku z przynależnością do Sodalicji Mariańskiej.
Po ukończeniu studiów p. Jadwiga pracowała w domach dziecka, później w ośrodku wychowawczym. Poświęciła się całkowicie dzieciom samotnym, odrzuconym często przez najbliższych. Ratowała również chore, pozostawione bez opieki koty. One są teraz jej wielką miłością i radością, choć przysparzają też wielu trosk.
Na początku naszej znajomości próbowałam przekonać p. Jadwigę, że dobrze byłoby stadko zmniejszyć, oddać kilka do schroniska, p. Jadwiga spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała: – pani Wando, ma pani czworo dzieci, które by pani oddała do domu dziecka? Więcej do tego tematu nie wróciłam.
Pewnie w sąsiedzkim środowisku p. Jadwiga jest postrzegana jako kłopotliwa „kociara”, ale dla mnie jest osobą niezwykłą, nie tylko ze względu na swoją powstańczą przeszłość. Żyje w warunkach, delikatnie mówiąc, bardzo, bardzo trudnych. Jest niesłychanie skromna, niczego nie żąda dla siebie. Cały czas myśli o Polsce. Gdy namawiałam ją, by wystąpiła o rentę wojenną, która jej przysługuje, ponieważ w czasie powstania została trafiona odłamkiem w oko i nie widzi na nie, miała wiele skrupułów.
Mówiła: – w Polsce jest tyle nędzy, czy ja powinnam? Są inni bardziej potrzebujący. Myślałam wtedy o tych, którzy kiedyś takich ludzi przesłuchiwali, często bili i katowali, a teraz odbierają tzw. „dobrze zasłużone emerytury”. Jestem szczęśliwa, że udało mi się p. Jadwigę przekonać i sprawę załatwić.
Spotkania p. Jadwigi z grupą młodzieży, która ją odwiedzała, a także zrobiony przez nią film na konkurs Arsenał-Warszawa to piękne lekcje historii, patriotyzmu i życia w prawdzie.
Jadwiga Klichowska należy do pokolenia Kolumbów, o którym tak pięknie pisał K.K. Baczyński w wierszu „Pokolenie”:


Nie wiedząc, czy my to karty Iliady
rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie?
Czy nam postawią z litości, chociaż nad grobem krzyż?...


Powojenna historia w dramatyczny sposób potwierdziła niepokoje poety - żołnierza, ale też umocniła powszechne przekonanie, że to pokolenie zapisało piękne karty polskiej historii. Pani Jadwiga Klichowska jest najlepszym przykładem, że zapisuje je swoim życiem do końca.