Harcerka na koniu

b_240_0_16777215_00_images_numery_6_165_2008_ok.jpgHarcerka na koniu
Ewa Polak-Pałkiewicz
    
     „Jeśli francuski, to tylko u Madame Sophie”, tak mawia się dziś w kręgach znawców o 91-letniej nauczycielce języka francuskiego, Zofii Schuch-Nikiel. To nie są zwykłe lekcje. Pani Zofia nie jest nauczycielką taką jak inni. Z dziećmi prowadzi zajęcia przypominające gry i zabawy harcerskie. Dorosłych prowadzi swoimi ścieżkami, omijając utarte koleiny. Do każdego z uczniów ma swój własny klucz. Zachwyca pomysłowością i poczuciem humoru. Zaskakuje.
    Zapytana niedawno o swoje życie z prostotą opowiada o nieprawdopodobnych wydarzeniach, zdradzając przy okazji swoje nieoczekiwane – tak jak jej autorska metoda nauki języka – pasje.

Wyciągała kiedyś z jakiegoś urzędu dawne dokumenty i któraś z urzędniczek powiedziała (nie wiedząc, że nosi właśnie to nazwisko): „Ciekawe, czy ktoś jeszcze żyje z tej spolszczonej niemieckiej rodziny...”. I w ten sposób, dowiedziała się, że – po dwustu latach! – są „spolszczoną rodziną niemiecką”. „Muszę powiedzieć, że wszyscyśmy się w domu strasznie obruszali, kiedy mnie i mojego brata Tadeusza, członka konspiracji AK-owskiej nazywano »spolszczonymi Niemcami«”.
Najsłynniejszy z Schuchów, Jan Chrystian, architekt, ogrodnik i planista, pochodził z Saksonii. Malarstwo i architekturę cywilną studiował w Akademii Drezdeńskiej, w Holandii uczył się ogrodnictwa i botaniki. Podróżował po Anglii, Włoszech, Francji i Austrii, gdzie poznawał sztukę ogrodów. Edukację zaczął na tyle wcześnie, że gdy przyjechał do Polski w 1775 roku, miał zaledwie 23 lata i był już dojrzałym projektantem. Stanisław August zaproponował mu zmianę Łazienek Królewskich z parku w stylu francuskim na ogród w stylu angielskim; Jan Chrystian zabrał się do tego jak malarz – wizjoner i nadal dziełu interdyscyplinarny rozmach. Projektował i budował także łazienkowski teatr, pomarańczarnię... Obdarowany przez króla piękną posiadłością niedaleko Łazienek, mógł wybudować pierwszy dom rodzinny Schuchów na polskiej ziemi – niewielki klasycystyczny dworek dla swej żony, Ludwiki z Wolskich i pięciorga dzieci. Ziemię wraz z dworkiem utracił jego syn, za udział w Powstaniu Listopadowym. Aleja Schucha właśnie jemu zawdzięcza swoją nazwę.
Wszystkich Schuchów łączyło posiadanie jakiejś pasji; byli twórczy, zaangażowani, nie było tu ludzi przeciętnych. Począwszy od Jana Chrystiana w każdym pokoleniu dominowali inżynierowie. „Związek Inżynierów zgłosił się kiedyś do mnie”, mówi pani Zofia, „z prośbą o wyjaśnienie tej tajemnicy, bo zorientowali się, że jest to głębokie rodzinne zainteresowanie, kontynuowane przez dwa stulecia. Mój brat, Tadeusz, jeszcze w młodości postanowił, że będzie budował metro w Warszawie i szybką kolej. A bratanek został w Paryżu profesorem architektury i dyrektorem rozbudowy północnej strony stolicy”.

Śmierć Komendanta Schucha
„Najbardziej dramatycznie ułożyły się losy mojego ojca, Jana Schucha, w latach 1937-39 Komendanta Szkoły Policyjnej pod Lwowem. Tuż po wybuchu wojny, zamiast wyjechać z kraju wraz z rządem, postanowił zostać i ratować uczniów swojej szkoły – zamierzał mianowicie przemianować ją na wojskową”. Odłączył się od konwoju ewakuacyjnego we Lwowie. Niestety, na takich jak on, wyższych rangą policjantów polowali Sowieci. Osadzony w twierdzy w Dniepropietrowsku, ciężko chory, zmarł po kilku miesiącach, odsiadując areszt w celi wykutej w skale, wiele pięter pod ziemią. Najbliżsi odnaleźli jego nazwisko na liście ostaszkowskiej, nadesłanej konspiracyjnymi kanałami z Londynu…
„Ojciec był policjantem bardzo ideowym. Jego główną ideą było kształtowanie służb policyjnych wolnych od jakichkolwiek nacisków politycznych, chroniących wszystkich obywateli, bez względu na zapatrywania, wyznanie czy narodowość”. We wspomnieniach spokrewnionych ze sobą rodów Schuchów, Wernerów, Norblinów, Malczów, Fukierów i Meisnerów, pt. „Korzenie”, pani Zofia zamieściła kilka obrazków z życia ojca. „Na Woli trwa obława na groźnego bandytę. Udało się go osaczyć w jakimś mieszkaniu. Bandyta krzyczy zza drzwi, ze będzie strzelał do każdego, kto je otworzy. Komendant Schuch kieruje akcją. Nie można bandyty »brać głodem«, trzymać całą obławę przez wiele dni. Kamizelek kuloodpornych jeszcze nie znano. Obok żyło miasto. Trzeba było sprawę szybko kończyć. Zaatakowanie bandyty padło na młodego policjanta, który brał udział w obławie. Gdy już się szykował, Jan Schuch zastąpił go, mówiąc: »Odsuń się. Ty masz małe dzieci na utrzymaniu. Moje już podrosły«. Odbezpieczył rewolwer i śmiało wkroczył do mieszkania z okrzykiem: »Ręce do góry!« Bandyta był tak zaskoczony odwagą policjanta, ze posłusznie wzniósł ręce i dal się rozbroić. Czy można było nie kochać takiego komendanta?” I obrazek drugi: „Komendant Schuch jedzie z żoną samochodem przez Warszawę. Na skrzyżowaniu widzi policjanta kierującego ruchem. Zatrzymuje się, podchodzi do niego. Posterunkowy służbiście mu się melduje. A komendant: »Dlaczego posterunkowy jest na służbie bez rękawiczek?« Zmieszany podwładny próbuje się tłumaczyć; »Ja przepraszam, panie Komendancie, ale nie miałemza co kupić. Po następnej pensji kupię na pewno«. Komendant zdjął z dłoni rękawiczki i podaje podwładnemu: »Tymczasem włóżcie te. Wracajcie do pracy«. Gdy komendant wrócił do samochodu, żona mówi z uśmiechem: »To już szósta para w tym miesiącu«”.
Jako młody chłopak, jeszcze przed studiami, Jan Schuch odbył podróż naokoło świata, zaciągając się na statek handlowy. Zrobił karierę od chłopca okrętowego, po głównego tłumacza; miał ogromny talent do języków i znal ich kilka. Na statku bardzo zaprzyjaźnił się z marynarzami. Był też zapalonym narciarzem i miłośnikiem gór. Jego pasja do ćwiczeń gimnastycznych przetrwała w wielu warszawskich anegdotach. Na ulicy Solec często widywano młodego chłopaka przechadzającego się na rękach po balustradzie balkonu.    
„Ojciec był także zamiłowanym piechurem. Szczerze mówiąc, nie uznawał komunikacji kolejowej. Żeby pociągiem gdzieś jechać, jedyne 20 kilometrów? Nigdy. Kiedy w czasie wakacji byliśmy przez dłuższy czas z mamą w Brwinowie, a on z racji swych obowiązków pozostawał w Warszawie, zawsze przychodził do nas piechotą i piechotą wracał. Na zwiedzanie Wilanowa musieliśmy wszyscy także iść piechotą”.
Po wojnie pani Zofia, nękana przez UB, uniknęła usunięcia z pracy dzięki pomocy swojego partyjnego kierownika. Poprosiła go kiedyś, żeby wyjawił czemu zawdzięcza to poparcie. „»Jak pani da mi harcerskie słowo, że nikomu pani tego nie powie, to wyjaśnię to pani«, odpowiedział. Nie mogłam zrozumieć, skąd wie, że jestem harcerką. »Wszyscy to wiedzą«, odparł”. Okazało się, że jako przedwojenny działacz komunistyczny, niejednokrotnie zatrzymywany przez policję warszawską, cenił sobie „ludzki” sposób traktowania go. I wiedział, komu konkretnie winien jest swoją wdzięczność.
„Z moim bratem odziedziczyliśmy sportowe zamiłowania ojca. Kiedy brat był bardzo młodym chłopcem wspólnie żeglowaliśmy po Wiśle. Jego wielką pasją – podobnie jak moją – było harcerstwo.
Ojciec nie widział żadnych problemów, żebym jazdę konną ćwiczyła codziennie przed pójściem do szkoły – miałam powiedziane, że muszę się tak zorganizować, żeby zdążyć – i zdążałam. Jeździłam na Colombinie – siwej półarabce. Cudownie skakała”.

Mama
„Mama – Janina z domu Iwicka – też była niespokojnym duchem. Pochodziła z rodziny litewskiej i tak jak ojciec należała do »Sokoła«. Jako młoda dziewczyna wędrowała ze swoim ojcem po Tatrach. Dziadek miał lęk wysokości. Często wysoko w górach zamykał oczy i mama go prowadziła. Właśnie w takiej sytuacji poznała mojego ojca. Żeby mu dziewczyny ktoś nie porwał, dał mamę bratu stryjecznemu, Adolfowi, zwanemu Dolkiem – synowi Stanislawa Schucha, znanego hippologa – pod opiekę. I on rzeczywiście pilnował mamy z dużym poświęceniem. Jeździli na łyżwach, chodzili wszędzie razem. Zaprzyjaźnili się. Mama tańczyła z nim na balu, na lodowisku na Szopena. Mama kończyła pensję pani Sikorskiej – tej, która po odzyskaniu niepodległości oddala swoją szkołę państwu i powstało pierwsze państwowe Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Ojciec w policji nie zarabiał zbyt dużo, a myśmy z bratem – z uwagi na sporty, które zobowiązani byliśmy uprawiać – wymagali nieco więcej zasobów. Stąd praca mamy, kolejno, w angielskim biurze handlowym, szwedzkim Alfa – lawal, w rachubie na Wyścigach. Ale mimo to mama miała dla nas dużo czasu i prowadziła wspaniały, ciepły, otwarty dom.    Lubiana przez naszych rówieśników także z powodu ogromnego poczucia humoru. Ja miałam ponadto moje harcerstwo. Nasza drużynowa, Hala Werner, późniejsza Więckowska, zwana Wroną, organizowała fantastyczne gry. Wyjeżdżało się rano i wracało późnym wieczorem. Były też gry nocne. Mama prowadziła dla naszej drużyny, XIV– ki, kursy sprawnościowe – można było zdobyć sprawność szwaczki, sprzątaczki, wszystko u nas w domu”.

Studia
Pani Zofia studiowała w Antwerpii i w Liege. Tam nawiązała kontakt z polską Komendą Harcerską i zaczęła prowadzić polskie drużyny harcerskie dla dzieci rodzin górniczych, przybyłych z Niemiec. Uczyła ich, że są Polakami i muszą mówić po polsku. Organizowała zabawy i gry, o których dziś powiedziano by, że były „wyjątkowo atrakcyjne”, a wówczas były codziennością wspaniałego harcerskiego życia, pełnego swobody, radości, humoru, szalonych pomysłów. To był ten skautowski „haczyk”, by z bardzo młodych ludzi mogli się wykluć w przyszłości mężni i dobrzy rodzice i Polacy – odpowiedzialni za siebie, swoje rodziny i Ojczyznę. A przy tym ludzie, którzy zawsze działają poza utartymi schematami.
 „Miałam dwie gromady zuchowe i dwie drużyny harcerskie. Musiałam wpoić im podstawowe zasady dobrego wychowania; wymyślałam pod tym katem zabawy i gry. Robiliśmy wspaniałe wycieczki. Bardzo chętnie przychodziły na zbiórki, doskonale się bawiły, ubóstwiały śpiewać i ogromnie szybko łapały polski język. Było nam ze sobą bardzo dobrze…”.
Pani Zofia przyjeżdżała na spotkania do swoich harcerzy na własnym, kupionym w Antwerpii, motocyklu. Podróżowała w tych latach wiele po Europie. W Niemczech namiętnie oddawała się autostopowi (... „zawsze po drodze wymyślałam najróżniejsze historie o sobie, żeby rozmowa była ciekawsza”) i wędrowała po górach. Ze szlaków i schronisk pozostali jej w pamięci smutni młodzi ludzie, którzy widząc krzyż harcerski przypięty do jej sportowej bluzy, nierzadko zatrzymywali się, prosili dyskretnie na bok i w poufnej rozmowie zwierzali się, że także byli skautami – wcześniej, zanim zmuszono ich do wstąpienia do Hitlerjugend.
„Moje przyjaźnie zawiązane w harcerstwie w Liege trwają do dziś. Cała »góra« belgijskiego harcerstwa w czasie wojny znalazła się we Francji; zdążyli wywieść wszystkie dokumenty, tak że nie zostały żadne ślady polskiej działalności organizacyjnej. Było wśród tych ludzi wielu prawdziwych patriotów”.
Przed samą wojną był jeszcze krótki epizod na Wyspach Brytyjskich, gdzie przywiodło panią Zofię pragnienie „podciągnięcia” angielskiego. Rodziny angielskie przyjmowały skautki z całej Europy i w jednym z domów pod Londynem pani Zofia poznała parę typowych, nieco wyniosłych Anglików, gotowych jednak, z największym oddaniem i godną podziwu wyobraźnią, pomagać młodym dziewczętom z całej Europy w nauce języka.

Wojna
„Bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć z Anglii do Warszawy przed wybuchem wojny. Jechałam motocyklem z Gdyni, gdzie dopłynęłam ostatnim statkiem, jaki przed 1 września 1939 roku przepłynął przez Kanał Kiloński”. Wróciła w ostatniej chwili – był 27 sierpnia 1939.
Dzięki przytomności umysłu i wytrwałemu krążeniu po ulicach Warszawy, w poszukiwaniu kogoś, komu mogłaby się przydać młoda sanitariuszka przybyła prosto z Belgii, pani Zofia zdołała „zaliczyć” prawie całą Kampanię Wrześniową. Została sanitariuszką i kierowcą małego oddziału, zorganizowanego na prędce, z różnych rozbitych formacji.
„Harcerki były wyjątkowo dobrze przygotowane do pracy w warunkach okupacji. Jeszcze w 1938 roku Organizacja Harcerska, w przewidywaniu wojny, postarała się o odpowiednie ich przeszkolenie. Musiałyśmy zdobyć przynajmniej dwie sprawności z czterech: sanitariuszki, łączniczki, opieki nad żołnierzem i opieki nad dzieckiem. Była też zawczasu przygotowywana organizacyjna sieć wojenna. Mianowicie, oficjalna władza harcerska miała pewnego dnia zapaść się po ziemię i pojawić się miała sieć nazwisk nikomu nie znanych. Jednym z ważnych punktów było przygotowanie do samodzielnego działania harcerek, poprzedzonego rozeznaniem sytuacji, bez czekania na rozkazy. Przy organizacji Sanitariatu Harcerskiego pracowałyśmy z Murką, Marią Kann, późniejszą znaną pisarką. Murka nigdy nie kapitulowała. Cudownie się z nią pracowało, choć jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z realnego niebezpieczeństwa. Najspokojniej na świecie oznajmiała mi na przykład: »Wiesz, jutro będziemy mieć troje dzieci żydowskich, trzeba je będzie przerzucić do sióstr«.
W 1942 roku władze AK zarządziły, że będziemy włączone do Wojskowej Służby Kobiet WSK AK. Murka wtedy odeszła do pracy w Biuletynie Informacyjnym – i nadal pracowała w Żegocie. W lutym 1942 roku zostałam jej zastępczynią jako Kierowniczka Sanitariatu Harcerskiego”.
Wkrótce los zetknął panią Zofię z inną niezwykłą kobietą okupacyjnej Warszawy. Została zastępczynią szefowej Służby Sanitarnej WSK AK, obdarzonej charyzmą i wielka klasą Marii Jasiukowicz, „Haliny”, żony Stanisława Jasiukowicza).
Powstanie Warszawskie pani Zofia przeżyła „w biegu”. Jako kierowniczka Patroli Sanitarnych dzielnicy Śródmieście, przydzielona do szefa Sanitarnego, płk. Lenka, „Bakcyla”, wraz z kilkunastoma koleżankami, pełniła służbę wszędzie, gdzie trzeba było zorganizować doraźną pomoc dla żołnierzy Powstania i cywilów. Pomiędzy magazynami z materiałami sanitarnymi, barykadami, wejściem do kanałów, przy których czatowały na wychodzących rannych, szpitalami powstańczymi. Dzięki przytomności umysłu i nieprawdopodobnie szybkiej organizacji pani Zofia uratowała życie swojemu bratu, porucznikowi AK, dowodzącemu obroną barykady przy Długiej, który ranny zszedł do kanału – jako ostatni żołnierz ze Starówki, do końca broniący powierzonego sobie odcinka – przed niechybnym zakażeniem tężcem.
Pani Zofia opuściła Warszawę z ostatnim ewakuowanym szpitalem, grubo po kapitulacji Powstania. Żeby nie zostawiać swoich harcerek, które wciąż czuwały przy rannych, uprosiła u szefostwa wciągnięcie jej na listę PCK. I dzięki temu mogła być – objęta nieugiętym patronatem hrabiny Tarnowskiej – do końca ze swoimi harcerkami, którym dodawała otuchy wtedy, gdy mogły się czuć najbardziej samotne. W opustoszałej, pełnej zgliszcz i grobów Warszawie, po której krążyły watahy Niemców i własowców.

Wędrowniczki po zachodnim stoku
„Po wojnie postanowiłyśmy w gronie przedwojennych instruktorek Harcerstwa w jakiś sposób chronić młodzież – kto czuje się na siłach. Wiadomo było, że Organizacje Harcerską będą przejmować komuniści. My natomiast mogłyśmy zatrudniać się w PCK, organizacjach turystycznych. Oczywiście, kierownictwo tych organizacji było na usługach komunistów, odbierało zalecenia, jak skutecznie inwigilować młodzież. Ale i tam można było zbierać doświadczenia po to, by spełniać rolę »parasola« wobec młodych ludzi”.
Druga Konspiracja rozpoczęła się od tajnego przekazania funkcji Naczelniczki znanej później polonistce, dr Zofii Florczak, koleżance pani Zofii. Pełniła tę funkcję do śmierci w 1996 roku; dopiero w latach 90. ujawniono Drugą Konspirację. Zofia Florczak działała przez te wszystkie lata z dużym oddaniem. Urządzała najpierw spotkania towarzyskie, ale, wiadomo, że kiedy spotykają się instruktorki, to nie jest spotkanie towarzyskie. Hanna Piotrowska wymyśliła dla zespołu nazwę: Wędrowniczki po zachodnim stoku. Dziś kieruje nim pani Zofia, wciąż czynna w służbie harcerskiej.
Na spotkania, organizowane po Mszach św. W kościele przy Piwnej przybywało nawet i ponad sto osób - organizowane były pod różnymi szyldami, harcerki miały zawsze fantazję. (W latach 80. jedno ze spotkań, już wspólne ze Związkiem Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju odbyło się na Zamku Królewski). ZChP p.g.k. ściśle współpracował z kręgiem, który obecnie prowadzi pani Zofia.     
Pani Zofia, pomimo zaawansowanego komunizmu, nie zamierzała kapitulować także wobec własnych dzieci, jeśli idzie o przekazanie im ideałów harcerskich. Razem z dwiema przyjaciółkami zorganizowała kilkanaście prywatnych obozów harcerskich. Większość z nich to były obozy narciarskie. „Ja zostałam Białą Foką, Marysia Werener –Delfinem, Wanda Wojtachny – Serwalem”. Był początek lat 60.
„Nasz gazda, u którego mieszkaliśmy, poza tym, że był instruktorem narciarskim i ratownikiem, miał tylko szkołę podstawową. Ale jednocześnie posiadał ogromną wrodzoną kulturę, był taktowny, delikatny i fantastycznie rozumiał dzieci. Pracował również na obozach dla dzieci niewidzących i niesłyszących. »Muszę im pokazać prawdziwe góry«, powiedział kiedyś, gdy opiekował się grupą dzieci ociemniałych. Kiedy wracali do Bukowiny, już z daleka słyszałyśmy krzyk dzieci: »Proszę pani, jakie myśmy w i d z i a ł y góry!«. Kiedyś przyjechał na nasz obóz ośmioletni chłopiec, absolutnie wyobcowany. Czuł się całkowicie poza grupą. Mówię do gazdy: »Niech gazda zwróci uwagę na Łosia, nie bierze udziału w ‘kominkach’, nie śpiewa«... Idziemy na ćwiczenia. Gazda mówi do dzieci: »Pokażę wam teraz nowy skręt« – i wola Łosia: »Michałku, ty pokażesz jak to się robi«. I chłopak, przy dyskretnych zachętach i pochwałach gazdy, poczuł się jednym z nas. Odjeżdżał szczęśliwy”.
Pingwiny do dziś utrzymują ze sobą kontakt i odwiedzają 91-letnią Białą Fokę. A ona nie ogranicza się bynajmniej do przyjmowania wizyt i snucia wspomnień. Wytrwała w harcerskim pokonywaniu własnych słabości jest oparciem dla wielu ludzi. Niestrudzona w nadawaniu więzi harcerskiej rangi przyjaźni na dobre i złe. Przyjaźni, której nie był w stanie naruszyć „najlepszy z ustrojów” i którą można czynić świeżą i młodzieńczą będąc w każdym wieku. (Do dziś ma także podopiecznych). Organizuje coroczne rekolekcje dla Wędrowniczek. Czuwa. Harcerski duch – przekazany dzięki naturalnemu darowi przyjaźni i bezinteresownej ofiarności – poza oficjalnymi strukturami, w najbardziej niesprzyjających warunkach zewnętrznych, okazał się silniejszy niż wszystko, co dzisiaj ludzi dzieli.