Konfitury słodzone miłością

b_240_0_16777215_00_images_numery_3_162_2008_ok.jpgKonfitury słodzone miłością

Jolanta Wachowicz

 

Czas był wiosenny, a nastrój dokładnie taki jak w przedwojennej piosence „Kiedy znów zakwitną białe bzy...”. Młodziutka, dwudziestokilkuletnia Halina jechała przez Aleje Ujazdowskie dorożką. Dorożka zatrzymała się przy wejściu do Łazienek. Zanim Halina zdążyła z dorożki wysiąść, doskoczył wysoki i bardzo przystojny młody człowiek podając jej z galanteria rękę, aby ułatwić zejście ze stopni pojazdu.

W tamtych latach zawieranie przypadkowych znajomości – nawet z przystojnymi i szarmanckimi panami – nie uchodziło.Halina nie skorzystała więc z pomocy, dziękując za nią uprzejmie acz chłodno. Wówczas młody człowiek powiedział: „A ja i tak się z panią ożenię”.Halina roześmiała się, bo tego rodzaju obietnica złożona w tego rodzaju sytuacji zabrzmiała całkiem niedorzecznie.

Ale nie była niedorzeczna.

Tyle, że na jej realizację trzeba było czekać aż piętnaście lat.

Drugie spotkanie młodych nastąpiło w kilka miesięcy później, już po tragicznej kampanii wrześniowej. Marian i Halina zetknęli się ze sobą na jednym z zebrań konspiracyjnych. Młody człowiek zobaczywszy wchodzącą dziewczynę powtórzył swoja wiosenną zapowiedź: Oto moja przyszła żona. Wtedy także potraktowała to jako miły żart.

Przez pięć lat okupacji on ją nieustannie adorował, a ona przyjmowała dowody adoracji z rosnącą przyjemnością.

Podczas Powstania Warszawskiego walczyli w tym samym zgrupowaniu. Ona była sanitariuszką, on awansował do stopnia podporucznika. Kiedy został ranny opiekowała się nim z całą ofiarnością. Z narażeniem życia i z największym trudem pomagała w przetransportowaniu go kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Towarzyszyła mu podczas transportu jeńców, dopomogła w ucieczce z Pruszkowa. Zdołała też doprowadzić go do rodzinnego domu i oddać w troskliwe i czułe ręce matki.

Marian wyzdrowiał, ale zanim odzyskał pełnię sił, został aresztowany przez UB i osadzony w więzieniu.

Pierwszy wyrok – kara śmierci. Matka Mariana opłaciła go paraliżem. Dostała wylewu na sali rozpraw. Halina – na migi – przekazała bezsilnemu i zrozpaczonemu Marianowi  obietnicę: Zaopiekuję się nią. Trzymaj się!

I dotrzymała słowa. Przez siedem lat pielęgnowała obcą sobie kobietę, pełną nieustannej obawy o los ukochanego jedynaka, poruszającą się na wózku inwalidzkim, pozbawioną nie tylko władzy w członkach, ale i wszelkich środków do życia.

Halina odwiedzała Mariana w więzieniu. Pukała do wszystkich możliwych sądowych drzwi, składając prośby i petycje o zmianę wyroku.

Ulitowano się – nad nim? nad jego matką? nad tak niezłomną narzeczoną? – zmieniając karę śmierci na wieloletnie więzienie.

Moi Rodzice utrzymywali z Haliną bliskie i serdeczne kontakty towarzyskie. Tata pomagał w jej „bojowaniu” o uwolnienie Mariana. Dopomagał jej także w wielu codziennych kłopotach, które często przerastały siły i możliwości młodej, samotnej kobiety. Dla mnie była „od zawsze” po prostu ciocią Halinką, bardzo kochaną i bardzo kochającą. Przynosiła mi drobne upominki, łakocie i zachwycała się wszystkim, co robiłam. Już w tamtych dziecinnych latach kojarzyłam ją z uwielbianym przeze mnie smakiem kandyzowanych jabłek, gruszek oraz słodko-kwaśnych marynat, które przygotowywała po mistrzowsku. Na Wielkanoc zaś przynosiła kilka (czasem kilkanaście) mazurków, każdy o innym smaku i każdy własnej roboty.

Po amnestii 1956 roku, Halina przyprowadziła do nas pewnego dnia – Mariana. Patrzyłam spłoszona na wymizerowanego młodego człowieka z siwiejącymi włosami, nie mającego ani jednego zęba. Prawie się nie odzywał, jadł łapczywie i w sposób, jaki uważałam za nader prostacki. I o niczym nie wiedział, na niczym się nie znał. Dla mnie – wówczas pewnej siebie trzynastolatki – był niczym człowiek z buszu.

Halina wyszła za niego za mąż i pod jej staranną, systematyczną, spokojna opieką Marian stosunkowo szybko odzyskał siły fizyczne i wiarę w siebie. Ukończył studia na politechnice, rozpoczął pracę. Bóg dał im kilkanaście szczęśliwych lat, podczas których realizowali największą wspólną pasję – turystykę. Czasy nie sprzyjały wyjazdom zagranicznym, ale zwiedzali Polskę i tzw. demoludy. Z każdej wyprawy przywozili drobne pamiątki i nigdy nie zapominali o przesyłaniu pocztówek, które wówczas pracowicie kolekcjonowałam.

Kiedy zmarła matka Mariana, a granice na Zachód nieco szerzej się uchyliły, wydawało się, że teraz będą mogli swobodnie zwiedzić cały świat.

Nie zwiedzili.

Marian, może na skutek więziennych przeżyć, doznał ciężkiego wylewu i podobnie jak jego matka został przykuty na wiele lat do wózka inwalidzkiego. Halina podtrzymywała męża na duchu, nigdy się nie uskarżała na zły los, i pozostała niezmiennie kobietą pogodną, pełną energii i zawsze skorą do pomagania innym.

Kiedy Marian zmarł, mój ojciec, u którego rozpoczynała się już śmiertelna choroba, i moja mama otoczyli Halinę serdecznym wsparciem. Ale już wkrótce role się odwróciły i to Halinka stała się naszym domowym dobrym duchem. Bez niej, bez jej odwagi, cierpliwości, obecności ani moja mama, ani ja nie przetrwałybyśmy koszmaru półrocznej niemal agonii taty.

A potem, po jego śmierci… Potem przez dziesięć lat smutnego wdowieńswa mojej sędziwej i schorowanej mamy, to ciocia Halina, zawsze niezawodna, „dyspozycyjna”, zawsze gotowa wysłuchać i pocieszyć, była jej i moją najsilniejsza podporą. Ona, która nigdy nie zawracała nikomu głowy swoimi sprawami, nie „zawróciła nam głowy” nawet własną śmiercią, choć wiedziała, jak się później okazało, że jest nieuleczalnie chora. Na tydzień przed końcem poprosiła tylko, abym zabrała z piwnicy przygotowane dla nas konfitury i moje ukochane „kandyzy” oraz marynowane gruszki.

Umarła w listopadzie. W grudniu, na Święta Bożego Narodzenia otworzyłam słoiki z tymi przysmakami. Wydawały się smaczniejsze niż kiedykolwiek. To wtedy moja mama powiedziała, że Halina słodziła przetwory – miłością.

W swoim długim życiu poznałam wiele jej imion. Miłość Haliny była jednak najprawdziwsza, taka która niczego dla siebie nie żąda, nie zazdrości, nie oczekuje.Po prostu – jest.

We wszystkim i zawsze.