Dłonie ojca Mariana

b_240_0_16777215_00_images_numery_2_161_2008_ok.jpgDłonie ojca Mariana

Anna Pietraszek

 

Dłonie ojca Mariana mówiły o nim czasem więcej niż oczy! Patrzył zawsze, tak, zawsze w oczy swego gościa, rozmówcy, stale skupiony na drugim człowieku, słuchał z taką uwagą, jakby to był pierwszy w jego życiu napotkany człowiek, jakby był jedynym mówiącym tak niezwykle interesująco. Tak wielu ludzi rozmawiających z ojcem Marianem mogłam obserwować, wielu mówiło dokładnie to samo, co inni – a to, że kochają go jak nikogo w świecie, a potem najczęściej mówili już tylko o sobie...prosili, chwalili się, obiecywali Ojcu tak dużo, zwierzali się z cierpień,  trudności... Ojciec delikatnie pocieszał, radował się ich sukcesami, podziwiał,  sklejał ich rozpadające się małżeństwa, a czasem, jakby nagle zmieniając temat, sam zaczynał mówić o... działaniu Boga w obozie koncentracyjnym! o mocy miłości, która dawała nawet tam, w tym „ludzkim piekle” obozowym, siłę do przetrwania, ale i do pomagania drugiemu, do niesienia kamieni za chorego współwięźnia w kamieniołomie...

Ojciec Marian mówił cicho, z troską, tak samo jak patrzył, z jakąś trudną do opisania czułością, jakby – jaśniejącą czułością.

Dłonie ojca Mariana, gdy słuchał lub mówił, były spokojne, najczęściej obejmowały brewiarz, jakby spoczywały ufnie na dłoni Boga – i niosły ten spokój i pewność do jego serca. Wtedy, gdy ojciec układał brewiarz na kolanach i na nim kładł dłonie, wiedziałam, że ma dla mnie więcej czasu, że temat, który podjęliśmy, uznał za bardzo ważny, albo – że teraz ma do przekazania coś, co chciałby, aby zostało mi w sercu jeszcze bardziej niż w samej pamięci, na zawsze. Wtedy, tak czułam, ogarniała mnie jakaś ciepła, przytulna mgła, świat znikał, ojciec trzymał mnie swoim spojrzeniem, a ja obserwowałam te ręce. Były takie spracowane, z bruzdami po fizycznej pracy... dwa razy w tygodniu opatrywał, pewnie z ćwierć wieku, po 50 czy 80 trędowatych przychodzących po pomoc medyczną z całego miasta, dwa razy w tygodniu pochylał się w tym nieopisanym upale indyjskim, nad cuchnącymi ranami, brał w dłonie odrażające stopy, ręce, ropiejące nosy... czyścił rany, mył je i opatrywał i wszystko to wykonywał z czułością, skupiając całą swoją uwagę na tym jednym chorym, jednym JEDYNYM Człowieku.

Ojciec Marian tak widział w ludziach Jezusa. Ojciec Marian miał dłonie gotowe opatrywać Jezusa.

Gdy kroił chleb, mówił zawsze „zjemy sobie chleboszka”, jakby to było dawniej, gdy był w obozie w Dachau, Gussen, gdzie nic cenniejszego nie istniało, ponad chleb. Jadł chleb i każdy okruszek chleba, do końca. Pewnego razu, w święto, piliśmy czerwone wino na deser i – zamiast ciast i tortów – był chleb, ojciec Marian wtedy opowiedział o swoim nowym marzeniu, że chciałby mieć piekarnię słodkich bułeczek, by każde dziecko w szkole dla trędowatych mogło co drugi dzień zjeść bułeczkę, białą, by znało ten smak. I wkrótce, pewien Włoch ufundował taką nowoczesną maszynę do pieczenia bułeczek.

Ojciec Marian, gdy brał chleb w dłonie, robił to z wielką uwagą, szacunkiem. Te dłonie codziennie przecież trzymały Pana Jezusa, podczas Mszy św.

Ojciec Marian tak trzymał w swoich dłoniach Najświętszy Sakrament, jakby dotykał Pana Jezusa. Z największą czułością. Z troską. Z miłością. Jak dotykał ran chorych trędowatych.

Jak dotykał mojego serca i duszy, gdy mówił do mnie, gdy wspierał mnie w smutkach i w chorobie, gdy był przy moich bliskich chorych i cierpiących.

Teraz często dziwnie wyczuwam ciepło dłoni ojca Mariana, gdy staje przy mnie, kiedy tylko westchnę do niego: ojcze, tak mi ciężko...ojcze pomóż udźwignąć problem...Ojcze wesprzyj chorego! I ta specjalna czułość ojca Mariana otacza mnie natychmiast, wiem, że tu jest, dużo bliżej niż kiedy był tam, w Indiach.