Róża Kościoła

Róża Kościoła

O Matce Anieli Godeckiej

 

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Była pierwszą kobietą w Kościele, która założyła zgromadzenie, posługujące robotnicom. Trzy lata przed opublikowaniem encykliki „Rerum novarum” Leona XIII założyła Zgromadzenie Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi. Nie pisała manifestów, za to w ukryciu służyła proletariuszom i w praktyce rozwiązywała „kwestię społeczną”. Aniela Róża Godecka była kobietą pod każdym względem wyjątkową i można żałować, że tak niewiele osób, zwłaszcza katolików, dziś o niej pamięta.

Urodziła się w 1861 r. w niewielkim mieście Korczewa nad Wołgą, gdzie jej ojciec, Jan Godecki, był powiatowym lekarzem. Rodzice Anieli znaleźli się daleko od domów rodzinnych, na ziemi mińskiej, gdyż jej matka, Natalia, pochodziła z rodziny unickiej, a zgodnie z rozkazem cara z 1839 r. wszyscy unici musieli przejść na prawosławie. Żeby uniknąć tego „zagarnięcia” przez despotę, jak to określała Godecka, jej rodzice uciekli w głąb Rosji, ukrywając się przed czujnym okiem carskiej policji. Tu na świat przychodziły kolejne dzieci, jednak szczęście rodzinne trwało zaledwie kilka lat – pani Natalia zmarła, gdy jej najstarsza córka miała zaledwie pięć lat, osierociwszy jeszcze młodszą córkę i syna.

Śmierć ukochanej żony był szokiem dla ojca rodziny, który zdecydował się wychowywać dzieci o własnych siłach, choć było mu trudno łączyć obowiązki zawodowe z opieką nad nimi. Musiał korzystać z pomocy opiekunek, w końcu oddał najstarszą córkę na wychowanie niemieckiej rodzinie. Aniela przelała na ojca wszystkie swoje uczucia. Był dla niej wzorem, niepodważalnym autorytetem, wyrocznią. On pisywał do niej regularnie i traktował jak osobę dojrzałą. Dziewczynka uczyła się w domu i już od najwcześniejszych lat ujawniła się jej wybitna inteligencja. Czytać nauczyła się w trzy w wieku czterech lat. Miała fenomenalną pamięć, a także upór i konsekwencję w drążeniu problemów aż do znalezienia satysfakcjonującego rozwiązania. Była samodzielna, odważna i stanowcza oraz dumna, że jest Polką i katoliczką. Miała kilka lat, gdy oświadczyła, że nie wyjdzie za mąż za synka znajomych, bo on jest Ruskiem, a ona Polką...

Jej mocne poczucie tożsamości nie zachwiało się, gdy znalazła się w elitarnym Instytucie dla osieroconych panien z dobrych domów w Moskwie, gdzie trafiła po ukończeniu edukacji domowej. Na około 700 dziewcząt było zaledwie kilkanaście katoliczek, ale to nie wpłynęło na zmianę przekonań panny „Nelli”, jak nazywano ją w szkole. Nie tylko nie uległa presji wynarodowienia i przejścia na prawosławie, ale szybko stała się przywódczynią grupy koleżanek i realizowała rozmaite pomysły. To ona doprowadziła do tego, że katolicki ksiądz przestąpił po raz pierwszy w historii progi instytutu, by udzielić ostatniego namaszczenia umierającej Polce.

Uczyła się znakomicie i co roku otrzymywała srebrny medal, gdyż złotego nie wypadało dać nie-Rosjance. Instytut ukończyła z wyróżnieniem oraz z dyplomem, który dawał jej uprawnienia do zakładania szkół na terenie całego cesarstwa rosyjskiego.
Wróciła do domu, ale ukochany ojciec zachęcił ją do wyjazdu na polskie ziemie. Młoda panna wróciła w rodzinne strony rodziców i uczyła dzieci w ziemiańskich domach. Zaręczyła się, bo tak wyobrażała sobie normalny kobiecy los, ale po jakimś czasie zerwała z narzeczonym. Nie była zakochana, ale chyba też nie było mężczyzny na świecie, który wygrałby porównanie z uwielbianym ojcem. Jego śmierć była dla niej ciosem, ale jako najstarsza z rodzeństwa znalazła siły i wróciła do codzienności. Zaproszona przez przyjaciółkę znalazła się w Wilnie i nadal utrzymywała się z korepetycji.

W mieście nad Wilią, które pokochała na całe życie, zamieszkała u rodziny Piłsudskich. I zapoznała się z ideami socjalistycznymi, którymi fascynował się także młody „Ziuk” Piłsudski. Chodziła na zebrania młodych socjalistów, czytała nielegalną prasę, ale także najpoważniejsze dzieła „założycielskie” nowych „zbawców świata”. Socjalizm pociągał młodą pannę, gdyż stwarzał możliwości pracy na rzecz społeczeństwa, do czego zawsze zachęcał ją ukochany ojciec. Zaś robotnicy byli najuboższą i najbardziej upośledzoną grupą społeczną i służenie im też bardzo ją pociągało.

Jej życie religijne, niezbyt mocno ugruntowane w ciągu lat w moskiewskim instytucie, zaczęło teraz słabnąć. Jednak stało się coś, dzięki czemu zawróciła z drogi niewiary. Któregoś dnia powiedziała przyjaciółce, że chyba Boga nie ma... I usłyszała wewnętrzny głos, który pytał, czy zna naukę Tego, w Którego nie wierzy? I kolejne pytanie: Czy jej rodzice, których uważała za męczenników, oddali życie za kłamstwo?

Zdecydowała się wyspowiadać. Poszukała dobrego spowiednika, który najpierw nazwał ją łajdaczką i szelmą, a potem wymyślał jej przez godzinę. Ona tylko się z nim zgadzała. Potem rzecz się powtórzyła, ale to jej nie zniechęciło, przeciwnie zalało ją niesamowite światło Boga.

To było wielkie nawrócenie, oszołomienie, zachwycenie. Młoda panna chodziła jak nieprzytomna, zapragnęła oddać się Bogu całkowicie. Ale po powstaniu styczniowym klasztory przestały przyjmować do nowicjatu – zakonnicy mieli wymrzeć. Jednak był człowiek, który nie wystraszył się zakazów. Ojciec Honorat Koźmiński, skromny kapucyn, więziony przez większość życia przez carskie władze w klasztorach w Zakroczymiu i Nowym Mieście założył 26 tajnych zgromadzeń. Ich członkowie żyli w świecie, tak jak wszyscy ludzie świeccy i prowadzili apostolat w swoich środowiskach. Każde ze zgromadzeń miało ewangelizować i odnowić moralnie poszczególne stany i grupy zawodowe – chłopów, robotników, rzemieślników, inteligencję i nauczycieli. Założycieli, a szczególnie założycielki, gdyż przeważały w tym dziele kobiety, wybierał o. Honorat spośród swoich penitentów, którzy całymi dniami i tygodniami czekali w kolejce, żeby wyspowiadać się u sławnego spowiednika.

Aniela Godecka wpierw wstąpiła do Zgromadzenia Posłanniczek Królowej Najświętszego Serca Jezusowego, którego trzon stanowiły nauczycielki, później jednak, gdy spotkała się z o. Honoratem w Zakroczymiu, a on powiedział jej, że „lud fabryczny potrzebuje pomocy”, postanowiła wstąpić do zgromaczenia, które idealnie odpowiadało jej powołaniu. Opuściła sercanki i wyruszyła na pomoc prostemu ludowi.

A lud ten rzeczywiście bardzo pomocy potrzebował – cała Europa, w tym Królestwo Polskie gwałtownie się industrializowały. Intensywnie rozwijający się przemysł potrzebował robotników, a ci rekrutowali się z ubogich, niepiśmiennych chłopów – kobiet i mężczyzn, którzy wyruszali do miast za chlebem. W miastach spotykali się z bezwzględnością i skrajnym wyzyskiem, żyli w biedzie i poniżeniu. Do tych ludzi poszła panna z dobrego domu Aniela Godecka, którą o. Honorat nazwał Różą.

Na polecenie spowiednika przeniosła się do Warszawy. Wpierw poznała warunki, w jakich żyły robotnice. Jej zmysł praktyczny podpowiedział jej, że powinny organizować się w kilkuosobowe wspólnoty, które razem zamieszkają. Uczyła swoje „pupilki”, jak o nich pisała, gospodarowania pieniędzmi. Ona sama i jej współsiostry, które zaczęły do niej dołączać, uczyły robotnic prawd wiary, czytania, pisania i rachunków. Ale najważniejszą rolę odegrały w dziele Róży Godeckiej siostry z drugiego chóru, nazywana zjednoczonymi – były to robotnice, które apostołowały we własnych środowiskach – w fabrykach i rodzinach. Uczyły pacierza, dobrych obyczajów, szacunku dla pracodawców. „Całe fabryki się nawracają” – pisał uszczęśliwiony o. Honorat. Ale poza gorliwym apostolatem małe siostry od Róży Godeckiej ratowały swoje robotnicze środowiska przed agitacją socjalistów – lekiem bardziej zabójczym od samej choroby. Należy jedynie żałować, że do dziś żaden historyk piszący o najnowszych dziejach Polski nie zbadał wpływu, jakie miały zgromadzenia, założona przez o. Honorata na powstrzymanie fali dechrystianizacji, która już w XIX w. zaczęła zalewać ziemie polskie.

Dzieło Matki Róży rozwijało się bardzo szybko. Po założeniu domu w Warszawie kolejne były w Markach, Woli, Powsinie, Jeziornej, Żyrardowie, Włocławku, Łodzi, Zagłębiu Dąbrowskim, Częstochowie. Siostry fabryczne, bo tak potocznie były nazywane, dotarły aż na Górny Śląsk, a także na Łotwę – w sumie za życia Matki powstało 54 placówek. Wystarczyło, by wysłać dwie-trzy siostry, które w mieście, w którym były fabryki, wynajmowały mieszkanie, same rozpoczynały pracę zawodową i równolegle prowadziły apostolat. A skoro pracowały wśród robotnic, musiały zająć się ich dziećmi, zakładać dla nich ochronki, szkoły, a dla starszych i chorych przytułki i domy opieki.

Nad wszystkimi dziełami czuwała Matka Róża – niestrudzona, bezkompromisowa, w ciągłych rozjazdach, świadoma, że w każdej chwili może zostać zdekonspirowana przez wielorakie policje, które śledziły podbity naród. Mimo słabego zdrowia w swej służbie spalała się całkowicie, nie uznawała półśrodków. Naśladowała swojego Mistrza i nie bała się przyjmować wszelkich krzyży, które spotykała na drodze, także krzyża niezrozumienia we własnym Kościele. „Jestem mocno przekonany, że Bóg sam Cię wybrał do wielkiego dzieła, jakie Ci powierzył i które z pewnych względów przechodzi wszystkie inne” – pisał do niej o. Honorat. I pięknie określił jej misję – nazwał ją apostołką wieku.

Gdy Matka Godecka zmarła w 1937 r. w Częstochowie, na jej pogrzeb przybyły tłumy. Prezydent Ignacy Mościcki nagrodził ją Złotym Krzyżem Zasługi, liczni księża odprawiali Msze św. I choć Matka Godecka nie pozostawiła po sobie płomiennych manifestów, tłumy robotnic, które szły za jej trumną dawały najmocniejsze świadectwo, że rewolucja, którą realizowała „Róża Kościoła” najgłębiej i najbardziej radykalnie przemienia świat, ponieważ prowadzi do nawrócenia i świętości.

Stefan Andrzej Borsukiewicz

Stefan Andrzej Borsukiewicz

Gerard Sowiński

 

Kim był Stefan Andrzej Borsukiewicz? Znakomitym żołnierzem i poetą. Żył – jak wielu z jego pokolenia – krótko i intensywnie.

Urodził się 28 kwietnia 1918 roku w dalekim Aleksandrowsku, ale wychował się i dojrzewał w Wielkopolsce, w Poznaniu. Jego rodzina była niezwykła, wielce utalentowana: brat przyszłego poety – Jerzy – znakomity grafik, którego warto przypomnieć, ojciec piszący wiersze i ogromnie wrażliwa, czuła, kochająca matka. Debiutował jako uczeń Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, gdzie w 1938 roku zdał maturę. Publikował już od 1935 roku w czasopismach uczniowskich („Stal”), pismach poznańskich („Ilustracja Polska”, „Tęcza”) oraz krakowskich „(Kuryer Literacko-Naukowy”).

Był bardzo aktywny i popularny wśród młodzieży literackiej Poznania. Koledzy szkolni z „Marcinka” wspominają go jako pełnego życia, energii, tryskającego humorem przywódcę klasy, znakomitego i dowcipnego improwizatora na obozowych ogniskach.

A później... Po maturze roczny kurs podchorążych rezerwy i udział w najbardziej krwawej bitwie nad Bzurą w szeregach najdzielniejszej i najokrutniej doświadczonej 14 Poznańskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. Włada, potem obrona Warszawy. Należy do tych, którzy mają świadomość, że to dopiero początek walki, więc szlakiem wielu niepogodzonych z klęską rusza na Zachód. We Francji doskonali się w wojennym rzemiośle i walczy wraz z 3 Dywizją Piechoty, w Bretanii. Po kapitulacji wchodzi w skład wojskowej komisji konsularnej i z rozkazu gen. Stanisława Maczka jedzie w tajnej misji do Afryki – Oran, Casblanka (Maroko), Dakar, Barhurst (Gambia), Freetown (Sierra Leone), a stamtąd do Wielkiej Brytanii.

Kolejne etapy żołnierskiej drogi, która miała zaprowadzić go do kraju nad Wisłą, to 4 Brygada Kadrowa Strzelców, przekształcona w 1 Samodzielną Brygadę Spadochronową płk. Stanisława Sosabowskiego. Żołnierze tej jednostki to elita polskich sił zbrojnych na Zachodzie, których pragnieniem najwyższym jest powrót najkrótszą drogą do Polski. Tam przechodzi pełne szkolenie cichociemnych i już jako oficer zostaje instruktorem spadochronowym. Pogodny, doświadczony, pełen wewnętrznej dobroci i troskliwości pomaga swoim podopiecznym przezwyciężyć strach i bezpiecznie dotrzeć do ziemi.

 

21 sierpnia 1942 roku od rana była piękna, wymarzona dla spadochroniarzy pogoda. Wszyscy jego uczniowie już kołysali się na rozwiniętych spadochronach. Jak zwykle skoczył ostatni. „Był to wspaniały męski skok, przeraźliwie przytomny i nadludzko opanowany do samego końca, ponieważ nad skoczkiem cały czas furkotał tren nierozwiniętego spadochronu”. Była godzina 10.25, kiedy zderzył się z ziemią...

Borsukiewicz to znakomity poeta i wiele jego wierszy zasługuje na umieszczenie w księdze arcydzieł. Bo pochodzi z tego wyjątkowego pokolenia, któremu historia nie dała porządnie dojrzeć i zaistnieć. Nasz dług wobec tego pokolenia jest ciągle niespłacony i to na nas ciąży obowiązek utrwalenia pamięci o nim. Toteż przypomnienie postaci poety-żołnierza oraz jego dokonań artystycznych to dla nas nie tylko zadanie, ale i honor.

Na tle poezji czasów wojny głos Borsukiewicza jest oryginalny zarówno w warstwie języka poezji, jak i w śmiałym operowaniu metaforą, w eksperymentach ze składnią i wersyfikacją. Mimo upływu lat jego poezja zachowała moc poruszania czytelników sposobem przeżywania świata, widzenia człowieka i wrażliwością estetyczną.

Potrzeba opublikowania zachowanej spuścizny poety, w tym utworów młodzieńczych i listów, wynika ze świadomości, że jego miejsce nie tylko w literaturze pokolenia wojennego, ale i całej literaturze polskiej jest coraz bardziej znaczące, że przemawia ona nadal pełnym głosem do naszej wyobraźni i trafia także do współczesnej wrażliwości estetycznej.

Zachowało się niewiele tekstów, ale pamiętajmy, że te ocalałe rodziły się w niezwykłych okolicznościach, dlatego trzeba traktować je z ogromną pieczołowitością. Poeta opracował i przygotował do druku około 40 utworów, nie licząc młodzieńczych tekstów, w niektórych pozostałych wyczuwa się dopiero zapowiedź arcydzieła. (...)

Trzeba przywrócić narodowej pamięci Stefana Andrzeja Borsukiewicza, by zatrzeć wstydliwe plamy spowodowane polityką, która dzieliła artystów na tych, którzy są „tu”, w rodzinnym kraju, i na tych, którzy są „tam”, na obczyźnie. Wygnała go historia i historia nie pozwalała tak długo wrócić jego wierszom do tych, którym chciał opowiedzieć o swoim przeżywaniu świata.

Wszyscy pytali, gdzie ta Polska…

Wszyscy pytali, gdzie ta Polska…

Ewa Babuchowska

 

Słoneczne mieszkanie pani Czesławy Dudzicz, emerytowanej nauczycielki matematyki gliwickich liceów, pełne jest kwiatów i pamiątek. Zdjęcia, pejzaże, religijne obrazki. Wiszą na ścianach, stoją za szybą biblioteczki. Za chwilę na stole pojawiają się nowe pamiątki. Nowe? Właściwie bardzo stare… Widzę pieczołowicie przechowywane książeczki do modlitwy, kalendarze, druki, dokumenty. Choćby ten – z małym zdjęciem kobiety o zatroskanej twarzy, obejmującej ramieniem kilkuletnią dziewczynkę w koralikach. Czytam: „Arbeitskarte für ausländische Arbeitskräfte aus dem altsowjetrussischen Gebiet”.

 

Z Wołynia do Rzeszy

Biografia człowieka splata się z historią miejsca, w którym żyje. Czasem jest to miejsce tak spokojne, że i wielka polityka, i dziejowe burze zdają się je omijać.

Rodzinie Dudziczów w polskiej kolonii Czesny Krest, na Wołyniu, mogło się wydawać, że ich małej chatce, krytej strzechą, nic nie zagraża. Mieli spory ogród warzywny i niewielki sadek wiśniowy. Przy cembrowanej studni rozsiadła się stara grusza, za oborą pyszne owoce rodziła jabłonka. Ojciec Józef oprócz pracy na roli dorabiał ciesielką (właśnie zgromadził drewno na budowę nowego domu), matka Stanisława zajmowała się gospodarstwem i dziećmi: Jankiem i o dwa lata młodszą Czesią. Starszego synka matka wcześnie nauczyła poznawać litery, a że miał piękną dykcję, wieczorami przy naftowej lampie domownikom i sąsiadom czytywał Trylogię. Przychodzili słuchać Polacy. Oni tam byli w mniejszości, ale z Ukraińcami też żyło się w zgodzie.

Pewnego dnia jednak i tu dotarły wichry wojny.

„Trudno nawet o tym opowiadać – mówi łamiącym się głosem pani Czesława. – Była lipcowa niedziela 1943 roku, piękna pogoda. Do kościoła w Sielcu mieliśmy dość daleko. Szliśmy z mamą i bratem pieszo; ojciec i babcia zostali w domu. W drodze przekazano nam wiadomość od ojca, byśmy już nie wracali do Czesnego Krestu, tylko szli prosto na stację w Bubnowie i jechali do Włodzimierza. – Jak to tak? – myślałam. – W jednej sukieneczce, nie zabrałam żadnej lalki, zabawki… niczego.

Okazało się potem, że była to noc rzezi. Wymordowano sąsiadów, Polaków. Rano jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Kiedyśmy wyszli do kościoła, do ojca przyszedł Ukrainiec. Chciał go zastrzelić. Ojcu udało się uciec. (Niełatwo było mego ojca nastraszyć. W 1919 roku zmobilizowany do wojska, brał udział w wojnie z bolszewikami, dostał medal za waleczność, był koniuszym i zaufanym żołnierzem porucznika Jana Sokołowskiego…).

Z wujkiem Szalusiem, który mieszkał obok, jeszcze przez kilka dni ukrywali się w zbożu, ale w końcu skapitulowali – było zbyt niebezpiecznie. Babcia chciała zostać, żal jej się zrobiło zwierząt, dobytku, potem jednak dołączyła do nas, do Włodzimierza. Na wsiach bandy Ukraińców rozprawiały się z Polakami, a we Włodzimierzu byli już Niemcy”.

Niemcy rozkazali uciekinierom z wiosek stawić się we Włodzimierzu na placu przed kościołem, a potem wywieźli ich do obozu w  Białymstoku. Pamięć dziecka zanotowała pojedyncze obrazy. Moment odkażania we wspólnej sali (łaźni?) małych dzieci z dorosłymi kobietami, gdzie wszyscy stali nadzy, był dla małej Czesi wstrząsem… Potem następowały oględziny lekarza pod kątem przydatności do pracy i selekcja. Ciocia i wujek Szalusiowie zostali skierowani do obozu pracy w Majdanku, rodzina Dudziczów – na roboty przymusowe do Niemiec.

           

U bauerów w Szlezwiku-Holsztynie

Józef Dudzicz z niejednego pieca chleb jadł. Przed żeniaczką przez trzy lata pracował przy budowie kolei (także nadzorowanej przez Niemców) w Argentynie, Boliwii i Brazylii, a po powrocie zza wody – w Hanowerze i Szczecinie. Znał więc dobrze język niemiecki i optymistycznie zakładał, że u Niemców da sobie z rodziną radę. Rzeczywistość okazała się okrutna. W bydlęcych wagonach trafili do Niemiec północnych., a na miejscu nabór rąk do pracy przypominał targ niewolników.

Warunki życia w gospodarstwie nad morzem, gdzie ich przydzielono, były tak ciężkie, że robotnicy za namową ojca wszczęli bunt. Gospodyni zadzwoniła na gestapo. Po dwóch dniach w asyście niemieckiej policji rodzina została przewieziona do obozu pracy przymusowej (Gemeinschaftslager Kating Eiderstedt). Czesia w tym okresie była w szpitalu; maszyna do krojenia buraków obcięła jej palec. Udało się jednak ojcu pojechać po dziecko.

„W obozie tym było około dwóch tysięcy Polaków – wspomina pani Czesława. – Mieszkało się w barakach, a właściwie w ziemiankach. W jednej takiej ziemiance było pięć rodzin, około dwudziestu ludzi. Straszna ciasnota, drewniane prycze, wiązka słomy i drelichowy koc. Przy drzwiach stał jedyny piecyk, którego pilnowała nasza babcia. Przechorowaliśmy się tam na szkarlatynę, oczywiście bez leczenia. Śmiertelność była ogromna, zwłaszcza wśród dzieci.

Tym razem przydzielono jednak rodziców do dobrych gospodarzy. Wprawdzie daleko, ponad sześć kilometrów mieli do młyna, gdzie pracowali, ale życzliwa gospodyni ukradkiem dawała matce jedzenie dla nas, dzieci, bo kartki były głodowe.

Pamiętam z tego lagru straszny epizod (jeden z pierwszych), który mną wstrząsnął. Któryś z robotników sprzeciwił się władzom obozowym. Powyrywano mu ze stawów ręce i nogi i wożono po całym obozie jako memento dla pozostałych…Umęczono go.

Był tam w obozie tłumaczem Polak z Poznańskiego, zwolennik Hitlera. Wielu ludzi przez niego wycierpiało. Kiedy więc w 1945 roku zjawili się Anglicy, zawisła nad nim groźba samosądu ze strony mieszkańców obozu. Przeżył jednak i kiedyś zobaczyłam go w Gliwicach…

Po przyjeździe Anglików po raz pierwszy od początków wojny jadłam biały chleb, który nam podarowali”.

 

Wentorf koło Hamburga

Wśród pamiątek leży na stole starannie opakowany w folię album rysunków: Pamiętnik. 10 rycin z polskiego obozu wysiedleńców w Wentorfie pod Hamburgiem. Autorem jest Edward Kwiatkowski z Bydgoszczy. Na odwrocie okładki znajduje się notatka: „Obóz w Wentorfie powstał z początkiem czerwca 1945 r. Przez obóz przeszło około 20.000 wysiedleńców. Obecnie liczy on 10.000 mieszkańców, w tym 7.500 Polaków i stanowi jedno z największych środowisk polskich w Niemczech. Wentorf, 23 lutego 1946 roku”.

Wysiedleńcy polscy byli sporym kłopotem dla Anglików mających kontrolę nad tą częścią Niemiec. Wojska brytyjskie zaczęły tworzyć dla Polaków, tak zwane obozy ochronne. Większość wysiedleńców wyrażała jednak chęć powrotu do Polski. Po wyzwoleniu Brytyjczycy przez  krótki czas przewozili ich z miejsca na miejsce.

„Wszyscy pytali, gdzie ta Polska? Jeszcze raz nas załadowali na ciężarówki i wywieźli do Wentorfu pod Hamburgiem, do obozu w koszarach wojskowych. I powiedzieli, że już dalej nas nie powiozą. Polski nie ma! Tu mamy sobie ułożyć życie.

No i Polacy zaczęli się organizować. Szczególnie aktywni byli wojskowi. Mieliśmy kaplicę w dawnym hangarze samolotowym (był kapelan wojskowy), studio radiowe i kino. Zorganizowano kursy zawodowe pod hasłem: »Wracamy do Polski z fachem w ręku«. Powstała szkoła, imienia gen. Sikorskiego, której dyrektorką została Hanna Lutzowa. Jej mąż był lekarzem w obozowym szpitalu. Znalazłam się tam szybko, bo miałam gruźlicę. Z niedożywienia. Pamiętam przymusowe dożywianie. Myśmy w ogóle jeść nie mogli! Dla mnie było największą męką, kiedy w tym szpitalu kazano mi jajko zjeść. Nie mogłam przełknąć, więc wyrzucałam… Musieliśmy też pić tran. »Jak wypijesz tran, dostaniesz cukierka« – a cukierek w tym czasie był rarytasem! W końcu wysłano mnie do sanatorium.

Szkoła w Wentorf to tak wyglądała na początku, że w jednej sali znalazły się dzieci od siedmiu lat do osiemnastu! Nie mieliśmy żadnych przyborów szkolnych. Szukaliśmy jakichkolwiek papierów do pisania. W piwnicach koszarów znajdowaliśmy najczęściej mapy… Pierwsze świadectwo mam właśnie napisane na takiej mapie. Atrament robiliśmy z resztek kopiowych ołówków. Początki naprawdę były trudne. Koszar nie ogrzewano, więc na lekcjach siedziało się w płaszczach.

Bardzo przeżywałam moją Pierwszą Komunię Świętą. Jako jedyna z dzieci miałam książeczkę; ojciec jakimś cudem ją zdobył…Potem dopiero pojawiły się inne”.

Leży na stole, pociemniała ze starości Droga do Nieba, Breslau 1940, Wydawnictwo Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego w Hanowerze. Obok, w oprawce niegdyś białej, Modlitewnik dzieci Bożych, wydany w Nadrenii w 1946 roku. Z tego samego roku jest pękaty modlitewnik pt. Jezu, ufam Tobie, z wydawnictwa Michaela Schwarza. Na stronie tytułowej umieszczono motto z proroctwa Izajasza: „Czeka Pan, aby się zmiłował”… Na ostatnich stronach znajdują się „Pieśni różne”: Śpiewana msza św. Wychodźców, Modlitwa za Warszawę, Pieśń Polaków – Uchodźców 1940 r., Pieśń Wojska Polskiego 2.Dywizji Piechoty internowanej w Szwajcarii 1940 r., Pieśń obozowa W.P. w Rumunii 1939-1940 r. I wreszcie Hymn narodowy, i Rota.

 

Eckenförde koło Toning

W maju 1946 roku w tym ostatnim obozie na tułaczym szlaku zamieszkali w drewnianych barakach. Dla rodziny Dudziczów był to rok znaczący. Wtedy urodził się im Kazimierz – najmłodszy synek. Wtedy też zmarła w szpitalu w Hamburgu babcia.

Życie stawało się coraz bogatsze, ożywały nowe inicjatywy. Coraz więcej pojawiało się wydawnictw i druków. Drukowano nawet polskie kartki świąteczne i pocztówki. Powstały pracownie prac ręcznych. Anglicy dawali materiały, włóczkę. Dzieci i młodzież zrzeszała się w drużynach harcerskich. Zaczął wychodzić miesięcznik harcerski „Trzy Pióra”.

„Brytyjskie mundury wojskowe farbowaliśmy na brązowy kolor i szyliśmy harcerskie mundurki …” – opowiada pani Czesława. Pozostał z tego czasu Kalendarzyk terminowy na rok 1948 na obczyźnie,opracowany przez Komendę Chorągwi Kresowej. Całkowity dochód ze sprzedaży został przeznaczony na odbudowę kościołów w Warszawie. Ten malutki, skromnie wydany kalendarzyk dokumentuje to, o czym wspomina pani Czesława: „Mieliśmy zawsze opiekę duszpasterską i wychowywano nas bardzo patriotycznie”. Jest tam m.in. godło państwowe (z orłem w koronie) i obrazek z Matką Boską z Ostrej Bramy. Jest cytowana wypowiedź Piusa XII o Polsce, „która swoją wiernością wobec Kościoła i wspaniałymi zasługami wobec cywilizacji zapisała się niezatartymi zgłoskami na kartach historii; posiada przeto prawo do ludzkiej i braterskiej sympatii całego świata”. Umieszczony na kilku stronach kalendarzyk historyczny utrwala najważniejsze wydarzenia dla Polski, od jej chrztu do roku 1944. Polskie przysłowia na każdy tydzień przywołują klimat Ojczyzny. Długo można by wymieniać… Warto zacytować 5 Prawd Polaków w Niemczech: 1. Jesteśmy Polakami; 2. Wiara Ojców naszych jest wiarą naszych dzieci; 3. Polak Polakowi bratem; 4. Co dzień Polak Polakowi służy; 5. Polska jest naszą Matką. Wszystko co mamy, jej poświęcamy.

„Brytyjczycy, którzy do tej pory wiele nam pomogli i nas żywili, uznali, że czas się wycofać. Dali nam ultimatum – opowiada pani Czesława – albo przyjmiemy obywatelstwo niemieckie, albo emigrujemy do wybranego kraju. Ten powrót też był trudny, ale wszystkie te przeciwności nie miały znaczenia, bo miałam bardzo kochających rodziców”.

Dudziczowie 1 maja 1948 roku byli już w Szczecinie.

 

Bojków, Gliwice Polska

Kalendarzyk terminowy na rok 1948 powędrował z Czesią do Polski – dokładnie do Bojkowa koło Gliwic. Tam osiedlili się wujostwo Szalusiowie, którzy przeżyli obóz w Majdanku. Ciocia Marianna Szalusiowa dawała wprawdzie znać w listach umówionym przed rozstaniem szyfrem, że w Polsce rządzą Sowieci („czerwona krowa bodzie”!). Dudziczowie wrócili jednak na prośbę dzieci, chociaż ojca pociągała Australia. Twardy mężczyzna ugiął się pod presją dziecięcej tęsknoty za ukochaną ciocią Marianną, u której pierogi z kaszą gryczaną i miętą, okraszane skwarkami, smakowały im kiedyś jak nic na świecie – w tej małej wiosce Czesny Krest…

Pierwszym zaskoczeniem dla Czesi była konfrontacja poziomów nauczania w szkole. Okazała się najlepsza w klasie, zwłaszcza z matematyki. Nie mogła też przestać się dziwić, że nauczyciele pracują za pensję. Przecież w obozach w Niemczech nauczyciele z takim poświęceniem i bez pieniędzy dawali z siebie wszystko! Już na zawsze pozostały jej w pamięci ich kompetencja i serdeczność. Ci nauczyciele stali się dla niej wzorem, kiedy sama po ukończeniu w 1966 roku studiów na wydziale matematyki, fizyki i chemii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Katowicach zdobyła tytuł magistra w zakresie matematyki.

Zanim jednak została „ulubioną panią profesorką” dla pokoleń matematyków, wiele razy miała okazję przekonać się, że „czerwona krowa bodzie”. Wychowana religijnie i patriotycznie, z trudem znosiła rygory TPD-owskiej szkoły. Kiedyś na przykład (było to w X klasie) podczas „światopoglądowej” pogadanki, która w istocie była agitacją antykościelną, nie wytrzymała. Wstała i powiedziała partyjnemu prelegentowi, że mówi nieprawdę.

„Wszyscy zamarli. Prelegent też nie wiedział, co zrobić. Takie dziecko! (bo zawsze byłam bardzo mała…). I nic – cisza. Nikt mnie nie poparł. Usiadłam. Okazało się potem – mówi z uśmiechem – że zyskałam w oczach wychowawców. Od tej pory, kiedy brakowało jakiegoś nauczyciela, wysyłano mnie na zastępstwo…”.

Podczas studiów zawarła dozgonne przyjaźnie w Duszpasterstwie Akademickim. Do tej pory utrzymuje kontakt ze wspaniałym duszpasterzem, ks. Herbertem Hlubkiem i wieloma innymi osobami. Zaszczepioną tam miłość do turystyki przekazywała w praktyce przez prawie czterdzieści lat swoim uczniom. Co roku organizowała obozy wędrowne po najpiękniejszych krainach Polski. Szczególnie pokochała Tatry. Miała też zwyczaj codziennie rano być na Mszy świętej. Tak więc podczas wędrówek wstawała wcześnie rano i spieszyła do kościoła. A potem jeszcze biegła do piekarni. Do obozu, do swojej młodzieży przychodziła z chlebem. Czy może być lepsza nauka?