Rabczańskie rekolekcje księdza Karola Wojtyły

Rabczańskie rekolekcje księdza Karola Wojtyły

Ewa Owsiany

 

Moja siostra znalazła zakurzony zeszyt na strychu rodzinnego domu. Szara okładka mocno sfatygowana, kartki w kratkę żółte ze starości, pokryte drobnym, gęstym pismem. Zaskoczona znaleziskiem odczytałam treść pierwszego wpisu:

Rekolekcje szkolne z księdzem Wojtyłą, 12 kwietnia 1954 roku…

I natychmiast zjawiła się przede mną Kaplica Zdrojowa w Rabce. Prezbiterium w stylu romańskim, wskrzeszonym przez architekta w dwudziestych latach XX wieku, na witrażach lilie i róże, alabastrowe rzeźby w bocznych ołtarzach. Do tego przybudówka z cienkich desek, na ścianach drzeworyty Drogi krzyżowej. Niżej, na stoku wzgórza, toporna skocznia narciarska sklecona z drewnianych bali; koledzy sfruwają z niej, lądując nad brzegiem Słonki.

Po latach przywołamy ten obraz jako symbol uczniowskiego losu: trzeba odbić się mocno od progu matury i skoczyć w niewiadomą przyszłość. I lecieć, póki życia, dokąd lot trwa…Na razie jednak nikt o tym nie myśli.

Przy kaplicy świerki i sosny, pod nimi ksiądz z Krakowa spaceruje z brewiarzem. Podchodzimy, by pogadać. O ważnych sprawach, które ciążą i niepokoją, ale i o wakacyjnych włóczęgach z naszym księdzem Mieczysławem Malińskim. Przybysz słucha pytań, rozmawia. To przyszły papież, ale kto by śmiał coś takiego pomyśleć! Przyjeżdża do Rabki wczesną wiosną, w czas Wielkiego Postu, na zaproszenie księdza Mietka i zatrzymuje się u niego w „Białym Dworku” przy ulicy Orkana, (dawniej Biała Aleja). Dziś wisi tam tablica z portretem i tekstem:

W TYM DOMU

W MIESZKANIU KS. M. MALIŃSKIEGO

PRZEBYWAŁ W LATACH 1953–58

W CZASIE REKOLEKCJI

GŁOSZONYCH DLA MŁODZIEŻY

RABCZAŃSKIEGO LICEUM

KS. KAROL WOJTYŁA

RABKA-ZDRÓJ 18 V 2000

 

Takim go widzę: komża narzucona na sfatygowaną sutannę, buty nie pierwszej młodości. Stoi na stopniach schodów między ołtarzem a nami. Czasem, porwany tematem, nieznacznie unosi się na palcach. Zaprasza, byśmy przyszli na Kanoniczą, gdy już będziemy studiować.

– Nie zapomnijcie o mnie. Zawsze na was czekam – zapewnia. Te słowa sprawdzą się w trakcie mojego pierwszego akademickiego Opłatka w zatłoczonej nawie kościoła świętej Anny.

– No, Ewa, czemu nie przychodzisz? – spytał z uśmiechem, podchodząc do mnie. Zaskoczenie. Skojarzył twarz z imieniem, Rabką, rekolekcjami sprzed lat?  

 

Ale wracajmy do tematu.

W opracowanym przez ks. Adama Bonieckiego „Kalendarium życia Karola Wojtyły” („Znak” 1983) są ślady wędrówek przyszłego JP II z Rabki na Turbacz, z Turbacza do Czorsztyna, Szczawnicy, Prehyby i Rytra; podano nawet, że 21 stycznia 1954 w trakcie narciarskiej wycieczki z Hucisk przez Jałowiec do Suchej złamał nartę i wracał saniami, lecz nie ma wzmianki o jego rabczańskich rekolekcjach. Jakoś uszły uwadze…

Na szczęście są w moim zeszycie. Dzięki temu prawie słyszę tamten głos:

– Wejdźcie całym sercem w społeczność rekolekcyjną. Trzeba dużo myśleć, mało mówić i  poddać wewnętrzne „ja” generalnemu przeglądowi…

 

Spisywałam, pilna uczennica, nauki księdza Karola. Dziś widzę w nich najważniejsze zapowiedzi papieskiego nauczania.

Temat pierwszy – nasze relacje z Bogiem.

– Modlitwa stanowi o bogactwie człowieka – mówił. – Ona nie jest nudna; jest niezmiernie interesująca! Trzeba tylko nagiąć się do niej, włożyć w nią coś więcej, niż mechaniczny ruch warg. Módl się wytrwale, tak jak wytrwale uczysz się jeździć na nartach! Czasem ten, który mówi: nie mogę się modlić, właśnie wtedy modli się najlepiej. Na kilka słów, które przebiją niebo – wystarczy minuta!

Czasami zrywały się w Nim tęsknoty mistyka. Opowiadał, że zdarzają się w życiu  momenty niespodziewanego spotkania z cudem krajobrazu, czy z innym, jeszcze większym cudem łaski, dokonanym w ludzkiej duszy. Chce się wtedy wołać: Boże, jaki Ty jesteś wspaniały! I polecieć hen, hen, do Niego, zaczerpnąć rękoma obiema tej Jego wspaniałości!

 

Najżarliwiej mówił o Eucharystii. Od niej zaczynał każde spotkanie.

– Przychodzimy na Mszę świętą nie po to, by podpierać kruchtę i myśleć o niebieskich migdałach, ale dlatego, by uczestniczyć w ofierze Chrystusa – nauczał ks. Wojtyła. – Msza święta nie jest przedstawieniem przypominającym Golgotę, lecz jej uobecnieniem. Chleb składany w Ofiarowaniu wydaje się taki lekki! A przecież jest w nim każdy dzień życia Pana Jezusa na ziemi. Jest ciężar Jego męki i naszej, wszystkich tu obecnych, ofiary. I tak się to odnawia przez wieki i pokolenia, bezustannie, na kuli ziemskiej. Także i twój dar – patrzył uczniom w oczy – przyczynia się do duchowego ciężaru tego Chleba. Nawet to, że przyłożysz się do nauki, pohamujesz złość…

Słuchaliśmy, dziwnie skupieni. Nikt nie rozrabiał. Dzieci nauczycieli, lekarzy, pracowników sanatoriów i prewentoriów rabczańskich, razem z młodzieżą dojeżdżająca do liceum z pobliskiej Chabówki, Olszówki, Skomielnej Białej, Mszany Dolnej, Glisnego czy Ponic. Usiłowaliśmy pojąć, że Jezus, największy Idealista, kocha nas. Że wymaga tylko takiej miłości, na jaką nas stać. Że czeka, kto Go zaprosi, kto rzuci choćby najuboższe, najbardziej nieśmiałe wezwanie. Czy zdajecie sobie sprawę – te słowa księdza Karola zanotowałam pod datą 28 marca 1956 roku – jakie tu odbywa się wesele? Czyje zaślubiny? To Jezus pokochał nas do tej nieskończonej miary, że postanowił zaślubić duszę każdego człowieka właśnie wtedy, gdy o kilka kroków stał Piotr zaprzaniec, przed chwilą wyszedł z Wieczernika apostoł zdrajca, a wszyscy uczniowie mieli opuścić Go i uciec.

W głębię rozważań pasyjnych przyszłego papieża schodziliśmy codziennie przy odprawianiu Drogi krzyżowej.

– Ewangelia to nie oni gdzieś, kiedyś. To my, teraz – ks. Karol przenosił nas nad czasem i przestrzenią w ulice Jerozolimy. Więc szliśmy za młodym i silnym Jezusem, który musi umierać, choć Jego ręce i nogi są tak samo delikatne jak nasze. Ciężko nam było iść za Nim na Wzgórze Czaszki, bo przecież łatwiej jest zbiegać z gór, niż na nie wchodzić. Tymczasem głęboki głos przewodnika pytał: – A może ty chcesz zawsze tylko zbiegać leciutko z góry? To nie Jezus jest zmęczony, to ty! Narzekasz, wykręcasz się, nie chcesz nieść krzyża obowiązków, jak Szymon z Cyreny!

Szliśmy więc dalej, wzruszeni płaczem Matki, od której odchodzi Syn i uczyliśmy się w milczeniu patrzeć na majestat śmierci. I nikt, kto wtedy podnosił oczy na drzeworyty wiszące na ścianach Kaplicy Zdrojowej nie dotknął najśmielszym nawet przypuszczeniem tego, co kryła przyszłość: że człowiek, którego słuchamy, będzie kiedyś w rzymskim Kolosseum prowadził świat drogami Krzyża.

 

Osobnego omówienia wymagają nauki poświecone problemom etycznym.

– Co oznacza słowo rekolekcje? – zapytał ksiądz Wojtyła 4 kwietnia 1955 roku. – To zbieranie na powrót, do siebie – wyjaśnił. Co mamy zebrać na powrót? Swoje skłonności. Rozpatrzyć sprawę uczciwie i wybrać środki zaradcze. Na przykład powiesz: lubię się uczyć. To bardzo chlubna skłonność. Ale dlaczego lubisz? Czy dlatego, że chcesz zdobyć wiedzę, albo nawet przejść do następnej klasy, czy dlatego, że chcesz błysnąć przed kolegami, nasycić swoją próżność? Może obgadujesz profesorów i koleżanki dla przyjemności plotkowania? A może zrzędzisz, chcąc na kimś wyładować swą niechęć i zły humor; narzekasz, by wzbudzić politowanie i przeświadczenie o twoim utrudzeniu? Zabierz się do siebie. To nie przychodzi bez trudu, ale pamiętaj: istnieje w życiu bardzo ważne prawo: prawo wysiłku. Sukcesy bez wysiłku są niebezpieczne.

Nie da się ukryć:słuchanie księdza Wojtyły nie było łatwizną. Niedawno, bo w listopadzie 1953 roku przeprowadził przewód habilitacyjny na Wydziale Teologicznym UJ, niechętnie więc skłaniał się do oczekiwań „niewiast, które w kazaniach szukają tylko uczucia” (w przeciwieństwie do „mężczyzn, którzy idą za tokiem myśli mówiącego.”) A jednak my, podlotki, nastolatki, słuchałyśmy bez szemrania trudnych wykładów o temperamentach i poznaniu siebie. O intelektualistach, woluntarystach i tych, co kierują się głównie emocjami. O odmienności natur dziewcząt i chłopców. O pierwszych zauroczeniach. O pułapkach niedobrej miłości, która rozbija psychicznie człowieka. Na przykładzie klasy dręczycieli, która ignorowała pracę delikatnej polonistki do tego stopnia, że ta zrzekła się nauczania i dopiero jej surowy następca spacyfikował „szubrawców” – poznawaliśmy uczniowski tupet, nic z odwagą niemający wspólnego.

 

Egoizm. Postawa przeciwna altruizmowi. To negatywny bohater nauk przyszłego papieża. Co nie znaczy, że brakowało przykładów pozytywnych. Było ich wiele, ale najpierw należało zauważyć niewdzięczność w fochach strojonych rodzicom. „Wyłaziło z nas” wyrzutami sumienia samolubstwo im okazywane. A przecież „kiedy byliśmy malutcy, trzymaliśmy się maminej spódnicy”. Trzeba też było wytropić samoluba na zabawie, gdy nie zauważa dziewczyny, samotnie podpierającej ścianę. A na treningu sportowym? Jak chętnie, dla podniesienia chwalebnego mniemania o sobie, rzucamy uwagi w rodzaju: „Ależ ten się rusza ciapowato! O, upadł! A nie mówiłem, że to ciamajda?”.

Tak więc zastanawialiśmy się pilnie nad godziwą i niegodziwą motywacją czynów. A także nad grzechem bezmyślności („przecież trzeba sobie w końcu zadać to pytanie: kim jestem, jaki właściwie jestem”). W jednej z nauk nasz Mistrz ostrzegał przed marnowaniem talentów, w innej padły mocne słowa pod adresem pospolitego lenistwa:

„Któż go nie zna! Lenistwo to przerażający smutek. Jak leczyć smutek? Radością. A radość pojawia się, gdy tworzysz, bo jest nieodłączna od wysiłku i trudu.”

 

Słuchaliśmy go chętnie, gdy mówił o godności, szlachetności, odwadze. Ulubioną postacią ks. Karola okazała się dzielna Weronika. Prowadząc Drogi krzyżowe wspominał ją tak, że niemal widzieliśmy, jak ona biegnie z chustą do Skazańca, by obetrzeć oplutą twarz.

– Popatrzcie, dziewczęta, to uosobienie dobroci. Jest kobieca, tkliwa, matczyna. Dostrzegła cudze cierpienie, choć nikt jej nie przymuszał do pomocy. Popatrzcie chłopcy na męstwo Weroniki – mówił przyszły papież. – Żaden z mężczyzn nie ruszył się, by ulżyć Jezusowi. A ona bez wahania przedarła się przez żołnierskie kordony nie zastanawiając się, czym to grozi. Nie ma dobroci bez męstwa, i męstwa bez dobroci. Uczcie się szanować odwagę i dobroć serca kobiety.

Ile tu pokrewieństw z przyszłymi papieskimi homiliami!

– Przyszłości nie trzeba się bać, trzeba nią żyć – w połowie lat pięćdziesiątych usłyszeliśmy zapowiedź późniejszego „Nie lękajcie się”.

Podobnie z imperatywem silnej woli.

– Zabierz się do siebie – powtarzał. – Zdaj sobie sprawę z własnych skłonności i wykorzystaj je tak, jak wykorzystuje się siłę nurtów rzecznych, płynąc kajakiem. Równaj do ideału! Nie pozwól, by wiatry przeganiały cię we wszystkich możliwych kierunkach.

Dziś słyszymy w tym zdaniu inne, a przecież to samo wskazanie:

„Musicie od siebie wymagać, nawet, gdyby inni od was nie wymagali”.

 

Kaplicę w Rabce przebudowano. Skocznia rozsypała się ze starości. Ale sosny jeszcze te same. Biały Dworek stoi, przybył pomnik papieża w parku. Tyle lat! Trudno uwierzyć. Działo się i działo, minęło, a przecież trwa.

 

PASJONACI

PASJONACI
Janusz Plewniak

 

Wybierając się na wakacyjny odpoczynek, wyszukałem zawczasu, jeszcze w domu, dwa hotele w Bawarii; jeden bliżej, po trasie, drugi tuż przy granicy z Austrią.

Pogoda w drodze była wspaniała, zatem po odpoczynku, gdzieś tam na polanie alpejskiej nad jeziorem, koło agroturystycznego gospodarstwa, przeprogramowawszy nawigator – dojechaliśmy do miasteczka Oberammergau.

Wyglądało na to, że odbywa się tu jakieś lokalne święto, drogi do centrum były pozastawiane. Na nic tu nawigacja. Postanowiłem zaparkować jak najbliżej centrum, popytać o hotel i dopiero potem podjechać tam z całym dobytkiem.

Zapytany o hotel „Kopa” brodaty mężczyzna zaczął udzielać wyjaśnień: –...Hm, znajdujecie się państwo na Placu Świętego Apostoła Łukasza. Za tym domem, który zwie się domem Piłata, przejdziecie zaułkiem Judasza prosto do następnej uliczki Marii Magdaleny. Nigdzie nie skręcając, dojdziecie w kilka minut do Placu Świętego Józefa. Po jego drugiej stronie stoi wasz hotel.

Nawiedzony jakiś, czy co? – pomyślałem, ale usłuchałem jego rad.

Faktycznie hotel stał bokiem do placu, przy ulicy Królestwa Niebieskiego. I już po drodze do niego, w czasie niespełna dziesięciu spacerowych minut, zaczęło nam coś iskrzyć w mózgownicach.  Wprawdzie mamy drugą dziesiątkę XXI wieku, znajdujemy się w zesekularyzowanej Europie, jednocześnie jesteśmy jednak w Bawarii i w dodatku w miejscowości Oberammergau. To tak jakby w polskiej Kalwarii Zebrzydowskiej, tylko na bawarską modłę.

 

Był początek roku pańskiego 1633. Po całonocnych obradach i sporach, radcy miejscy byli zgodni w postanowieniu. Najnowsza uchwała zwracać się będzie w imieniu mieszkańców do Boga. W poprzednim 1632 roku dżuma zabrała 82 mieszkańców miasteczka. Jak dać jej zaporę? Nad ranem projekt uchwały do Boga był gotowy. Pomijając zawiłości XVII-wiecznej stylistyki, w skrócie rajcy złożyli Bogu propozycję: „Ty, Panie, odegnasz stąd zarazę a my jako dziękczynienie, co dziesięć lat od nowa, będziemy wystawiali Misterium Męki, Śmierci i Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa Chrystusa”. Widocznie Bogu taka forma modłów się spodobała, bo zaraza opuściła te alpejskie rejony.  A mieszkańcy? W najbliższe Zielone Swiątki na łące cmentarnej wystawili misterium. I czynią tak po dzień dzisiejszy. Można powiedzieć cała okolica żyje dla misterium i żyje z wystawiania misterium. Większość domów, a już wszystkie w centrum, mają elewacje przyozdobione scenami biblijnymi. Nawet na budynku banku wymalowana jest wielometrowa postać Matki Boskiej, patronki Bawarii. Wiele ulic i placów nosi nazwy zaczerpnięte z Biblii. Pomniki, fontanny nawiązują do tematów z życia Jezusa i Maryi. Największy budynek w mieście to właśnie hala Teatru Pasyjnego. Nad Oberammergau wznosi się 1342 m npm szczyt Kofel, a na nim skała, na której postawiono krzyż – przesłanie.

Oberammergau jest najbardziej bawarskim z bawarskich miasteczek i chyba jedynym na świecie, gdzie wszystkie czynności przyporządkowane są inscenizacjom pasyjnym. Od maja do października w występach uczestniczy aktorsko około 500-800 mieszkańców odgrywających role, a łącznie ze statystami ponad 2500 tysiąca.  Zaś cała populacja miasta to pięć tysięcy osób. To tyle, ile codziennie przyjeżdża tu w sezonie turystów. Gmina nie prowadzi jakiejkolwiek działalności gospodarczej, dochód przynoszą przyjezdni, zwykli turyści i pasjonaci pasji.

Nie jest łatwo przejść zwycięsko przez casting. Wykonawcy głównych ról muszą być mieszkańcami Oberammergau, przynajmniej od dwudziestu lat. Wyjątkowo dyspensy udziela się wżenionym w tutejszą społeczność. Co dziesięć lat ekipa jest wymieniana, a przygotowania do kolejnej inscenizacji, zawsze trochę innej i zawsze uzgodnionej z radą miejską rajców, trwają 2,5 roku. Aktorzy występują za darmo. A i tak miasteczko żyje z misterium. W 2010 roku budżet widowiska wyniósł wprawdzie 30 milionów euro, natomiast turyści zostawili w Oberammergau ponad trzykrotnie więcej, prawie 100 milionów euro.

 

Jadąc tutaj nie wiedzieliśmy, gdzie dotarliśmy, chociaż już kiedyś oglądaliśmy lub czytaliśmy reportaże o miejscowość słynącej z wystawiania obrazu męki Pańskiej, przy udziale mieszkańców. Całe miasteczko czyściutkie, jak to bywa tylko w Bawarii, a jak przed laty zdarzało się także i w tej części Niemiec, gdzie my żyjemy. Hotel nasz nieduży, panuje w nim sympatyczna rodzinna atmosfera. Na półpiętrze w oszklonej, chłodzonej szafie, a także na dwóch stolikach napoje: piwo, wino, soki i wody mineralne, oraz łakocie do szybkiego zaspokojenia głodu w żołądku. Obok wiklinowy koszyk pełen monet. Samoobsługa w dzień i w nocy oraz pełne zaufanie do gości. Kupując butelkę czerwonego wina, sam musiałem wydać sobie resztę z koszyka. Nie tyle dziwiła mnie ta oparta na zaufaniu samoobsługa, ile wymiary tego zaufania. Monety o wartości 1 lub 2 euro oraz całe mnóstwo drobniejszych, których nikt na bieżąco nie opróżniał.

Bufet śniadaniowy obfity. Hotel prowadzi rodzina. Ojciec zbiera ze stołów naczynia, rozmawia z gośćmi, także z nami, córka reguluje płatności wyjeżdżającym, matka na zapleczu. Jeszcze istotny drobiazg: Gdy przybyliśmy do „Kopy”, córka – recepcjonistka pokazała nam pokój, dała klucze i tyle było formalności. Bez dokumentów, bez spisywania danych.

Opuszczając hotel, wymieniamy z ową śliczną i sympatyczną recepcjonistką kilka zdań, oczywiście o misterium.

– A pani, próbowała kiedyś szczęścia w castingu? – pytam. Może udałoby się zagrać Maryję?

– Niestety nawet na Marię Magdalenę nie udało się załapać – uśmiechnęła się szelmowsko.

 

 

O ŚWIĘTOWANIU

Z perspektywy psychologa chrześcijańskiego

O świętowaniu

Ks. Romuald Jaworski

 

Wielkie uroczystości i niedziele powinny być wypełnione tym, co dla nas święte. W tych szczególnych dniach powinno być obronione, ochronione i pielęgnowane to, co uznajemy za świętość. Jeśli ktoś nie uznaje żadnej świętości, gubi skalę oceny rzeczywistości, wszystko staje się dla niego relatywne. Nie jest w stanie ocenić swego życie, nie odróżnia tego, co dobre, od tego, co złe.

Ludzie różne rzeczy uznają za święte. Dla niektórych największą wartością jest rodzina; są gotowi bronić jej jak największej świętości. Bliskie osoby: mąż, żona, brat, siostra, ojciec, matka, syn, córka, babcia, dziadek – mogą dla określonej osoby być tak  ważne, że gotowa jest ona poświęcić dla nich własne życie. Dla wielu świętością jest Ojczyzna, patriotyzm. Inni swoją pracę, połączoną ze służbą społeczeństwu, traktują jako coś świętego. Strażak, lekarz, pielęgniarka bronią życia, które uznają za święte. Dla człowieka religijnego świętym jest przede wszystkim sam Bóg i wszystko, co bezpośrednio lub pośrednio jest z Nim związane. Ludzie religijni uwielbiają Boga, oddają cześć Najświętszej Maryi, czczą świętych męczenników i wyznawców, z szacunkiem odnoszą się do Kościoła, otaczają czcią krzyże i obrazy święte. Dla wierzących świętym jest też czas przeznaczony na modlitwę i uwielbienie Boga.

Dla wielu ludzi współczesnych świętowanie niedzieli zostało zastąpione spędzaniem weekendu. Już w samym pytaniu: „Jak spędziłeś weekend?” jest pokazane lekceważenie dla tego czasu, z którym nieraz nie wiadomo, co zrobić. Do innej refleksji skłania pytanie: „Jak świętowałeś niedzielę, jak świętowałeś Boże Narodzenie czy Wielkanoc?” Świętowanie zawiera w sobie coś pozytywnego, przeżycie godności, wyjątkowości. Spośród wszystkich dni świętych najważniejszymi dla chrześcijan są dni Triduum Paschalnego.

Aby święto nie straciło swego wyjątkowego charakteru, musi być należycie przygotowane i zaaranżowane. Nie można świętowania zastąpić „imprezowaniem”. W świętowaniu jest coś szczególnego, co może być wydobyte dzięki odpowiedniemu przygotowaniu i szczególnej wrażliwości. Bez przygotowania święto traci swoją świeżość i głębię. Klimat Wielkiego Postu sprzyja przygotowaniom do wielkiego świętowania. Ograniczanie jedzenia i picia, wydatków i przyjemności pozwala lepiej zrozumieć siebie, własne potrzeby i motywacje. Post pozwala odkryć tkwiące w nas motywy, umożliwia też lepsze odczytywanie sygnałów z własnego ciała i otaczającego świata. Intensyfikuje w człowieku tęsknotę i umożliwia odnalezienie własnej czasoprzestrzeni, „w której łączą się niebo i ziemia, sprawy ludzkie ze sprawami Bożymi”. Im lepsze przeżycie Wielkiego Postu, tym głębsze i intensywniejsze świętowanie Wielkanocy. Chodzi nie tylko o to, że po intensywnym poście jajko i wędlina mają lepszy zapach i bardziej smakują. O wiele ważniejsza jest świadomość partycypacji w tym szczególnym zwycięstwie, w którym objawiła się siła miłości Boga do człowieka. Śmierć zostaje pokonana przez życie, miłość okazuje się silniejsza od zranień nienawiści, prawda triumfuje nad kłamstwem, dobro nad złem, a ułaskawienie nad grzechem. I my po przedwielkanocnej spowiedzi i Komunii świętej świętować możemy z radością w sercu.

A jak przeżyć Dzień Święty w sposób właściwy, niebanalny? Niebezpieczeństwo spłycenia i banalizacji istnieje, gdyż żyjemy w czasach, w których wszystko ma swoją cenę. Wydaje się, że wszystko można kupić lub sprzedać: nie tylko produkty ziemi i pracy rąk ludzkich, nie tylko sprzęt elektroniczny i ubrania, ale także stanowiska, posady, miejsca pracy, a nawet czas wolny. Cała rzeczywistość ulega banalizacji, a pytania: „Co dla ciebie jest święte?”, wiele osób wcale nie rozumie.

Co robić, by w Święta Wielkanocy nie zbagatelizować tego, co najświętsze – kochającej obecności Zbawiciela? Jak nadać świętowaniu godny charakter? Kilka niżej przedstawionych myśli i propozycji może przyczyni się do głębokiego i satysfakcjonującego świętowania.

W tych dniach odsuńmy pracę zawodową z przestrzeni domu. Aby świętować, trzeba zmienić tempo życia: odpocząć, wyciszyć się, pozwolić sobie na to, co nam sprawia radość. Warto rozejrzeć się wokół siebie, by zobaczyć, jak wiele darów otrzymaliśmy. Można ucieszyć się światem przyrody, ludźmi, którzy okazali nam dobro, ciekawymi spotkaniami, osiągnięciami techniki, kultury. Może to być czas na wartościowy teatr, film, dobrą książkę... Ważne jest to, żeby święta nie były dla nas źródłem stresu i frustracji, ale satysfakcji i pokoju wewnętrznego.

Dobrze jest poświęcić nieco więcej czasu na budujące spotkania. Może to być spotkanie z sobą samym – w ciszy samotnego spaceru, kontaktu z przyrodą, kiedy możemy usłyszeć swoje myśli, dostrzec własne emocje... Powinno to być także spotkanie z Bogiem, np. podczas nabożeństw, lektury prasy katolickiej lub książek stymulujących życie religijne. Dobrze, gdy będzie to spotkanie z drugim człowiekiem, otwarcie dla niego drzwi naszego prywatnego świata, ale też zainteresowanie się jego problemami i jego życiem. Wiele spotkań rodzinnych może mieć taki świąteczny charakter, jeśli nie zostaną zepsute słowami lekceważenia, pretensji, roszczeń czy bolesnej krytyki.

Warto pielęgnować międzypokoleniowy przekaz tradycji religijnych. Rodzice lub dziadkowie mają szansę przy okazji adoracji krzyża przekazać młodszej generacji wiedzę o tym, jaki jest sens tego znaku, jak wielką ofiarą i cierpieniem Jezus uratował ludzi przed karą za grzechy. Przy okazji święcenia pokarmów można powiedzieć, jak wielkim dobrodziejstwem jest to, że żyjemy w pokoju i nie cierpimy głodu, gdy wielu ludzi na świecie nie ma co jeść.

Do wielkiego świętowania warto dołączyć jakiś szczególny element. Zaplanowany albo spontaniczny wyjazd do miejsca pielgrzymkowego lub w odwiedziny do kogoś, komu nasza obecność sprawi radość. Ożywienie więzi wspólnotowych poprzez rozmowy o wspólnych już odbytych wyprawach, oglądanie rodzinnych zdjęć, filmów albo wspólne planowanie przyszłych wakacji czy realizacji jakichś wspólnych projektów, przedsięwzięć.

Warto dla doświadczenia pełni radości świętowania zatroszczyć się o mądre przygotowanie świąt. W przypadku Świąt Zmartwychwstania będzie to dobre przeżycie rekolekcji i Wielkiego Postu. To, co święte, nie może być profanowane, ale głęboko przeżyte, budujące nas i klimat naszej rodziny.