ZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

b_240_0_16777215_00_images_numery_11_209_2012_okl.jpgZMYSŁ RZECZYWISTOŚCI

Piotr Wojciechowski

 

Jednym z moich najdziwniejszych spotkań w górach było – dobre trzydzieści lat temu – spotkanie z wycieczką niewidomych w Tatrach, na Orlej Perci. Pogoda była zmienna. Wiało chłodem, raz po raz słońce wybłyszczało wierchy, chowało się, prószyła mżawka. Młodym niewidomym towarzyszyły zakonnice w habitach i przewodnik górski – grupa poruszała się powoli i ostrożnie po mokrych skałach, wspinała po drabinkach na stromiznach. Ręce czepiały się poręczy nad przepaściami, łańcuchów, nogi szukały pewnych stopni.

Szedłem sam, więc mogłem mijać innych taterników, słuchać co mówią, jak oceniają ten niecodzienny widok. Wzdychali, że niepotrzebnie męczą tych niewidomych, narzekali, że lekkomyślne ryzyko, że oni i tak nic z tego nie korzystają. Co ja sobie sam wtedy myślałem? Nie pamiętam. Dziwiłem się, współczułem.

Niedawno, zaraz po Olimpiadzie w Londynie, na tych samych co Olimpiada stadionach zaczęły się zawody niepełnosprawnych. To był krótki czas, gdy media ich pokazywały, mówiły nie tylko o zdobytych dla Polski medalach, ale także o codziennym życiu „paraolimpijczyków”, o borykaniu się z barierami, niezrozumieniem. Wtedy właśnie odezwali się w sprawach niepełnosprawnych politycy, dziękowali zwycięzcom. Polska ratyfikowała ONZ-owską konwencję o niepełnosprawnych, Prezydent podpisał dokument. Prasa pisząc o tej konwencji podkreślała, że wprowadza ona nową definicję niepełnosprawności, definicję, która mówi nie tylko o osobach, ale także o tym, że ich ograniczenia ruchu, postrzegania, rozumienia ujawniają się w zetknięciu z barierami. Czy niepełnosprawni mogą spodziewać się przełomu po podpisaniu takiej konwencji?

  Z pewnością tak, o ile sami taki przełom wypracują. Przecież samo podpisanie konwencji sformułowanej już w 2006 roku, to skutek pracy, zabiegów, kołatania i uporu samych niepełnosprawnych i ich przyjaciół. Po prostu dalej muszą się starać, aby ich wołanie docierało do ludzkich serc, a także do instancji samorządowych, medycznych, rządowych. Mają teraz jeden argument więcej.

Chodzenie po górach, chodzenie w ciemności jaskiń, jak zresztą większość tak zwanych sportów ekstremalnych, przybliża człowieka do odczuwania, czym jest niepełnosprawność, bo zderza z barierami. Człowiek wie, co to jest być bezsilnym, pokonanym. Za stromo, za dużo śniegu, wieje za mocno, sypie bryłami lodu, idzie noc. Człowiek wie, że musi polegać na innych. Wie także, ile jest w stanie wytrzymać i pokonać, aby jednak wyjść z życiem. Wie zatem, jak się czuje w urzędzie niepełnosprawny umysłowo, jak się czuje niewidomy w nieznanej, ruchliwej dzielnicy, jak ktoś na wózku wobec stromych, śliskich schodów. Zaczyna też pojmować, że wszyscy idziemy ku takim barierom, wobec których okażemy się niepełnosprawni.

Tego rodzaju doświadczenia powinny nas uczyć, jacy mamy być dla siebie wzajem – a to „wzajem” musi obejmować i tych, których definicja „niepełnosprawności” dotyczy. Potrzebna jest solidarność w pokonywaniu barier. Tych, które dzielą człowieka od człowieka, tych, które zagradzają człowiekowi drogę do dobrodziejstw cywilizacji, tych, co nie puszczają go w przestrzeń demokratycznego uczestnictwa, także tych, które musi pokonać, aby korzystać z dóbr kultury, aby cieszyć się różnorodnością i pięknem natury. Niech się zmęczy, niech nawet ryzykuje, aby mógł poczuć na policzku zimny wiatr od Krywania, aby cieszył się, że marznie, ale wspina się po żelaznej drabince nad Kozią Dolinką. Niech potem ucieszy się, grzejąc dłonie na szklance gorącej herbaty, niech posłucha, jak przewodnik opowiada o tatrzańskich legendach, o Sabale i Chałubińskim. Szalone były te siostrzyczki wlokące niewidomych po Orlej Perci, ale mądre było ich szaleństwo.

Nasza solidarność z niepełnosprawnymi ma wielorakie źródła – prawne, duchowe, naturalne także. W naturze nie ma równości ani sprawiedliwości. Każdy listek osiki inny jest i innym rytmem wibruje w jesiennym wietrze, w stadzie wilków zimę przeżyją najsilniejsze i te, które będą miały szczęście. Rodzimy się różni, mniej lub bardziej doskonali, a potem przypadkowość życia z jednymi obchodzi się łagodnie, z innymi – okrutnie. Społeczność, aby nie być wilczą watahą, musi szukać sposobów na sumowanie ludzkich możliwości we wspólną sprawność grupy – a ta sprawność to nie tylko materialna skuteczność, ale również poczucie bezpieczeństwa, braterskie więzi, aura życzliwości. Solidarność buduje się poprzez prawo, które pilnuje, aby nikt nie był gorszy i przez miłość, dzięki której każdy może poczuć się lepszy. W społeczności, która szanuje niedosłyszących i sparaliżowanych, mogą mieć szansę również ci, co chwilowo zasłabli, zachorowali, doznali zranienia fizycznego czy psychicznego. Dlaczego? Bo w takiej społeczności między ludźmi latają anioły. Bo zawsze ktoś pomoże, zobowiązany przez prawo, albo natchniony przez miłość.

Było ich trzech, wszyscy zostali kapłanami, jeden nawet papieżem. Janusz St. Pasierb z Tczewa, Karol Wojtyła z Wadowic, Józef Tischner z Łopusznej. Czasami nazywam ich w myślach „sternikami polskich dusz”. W ich duchowej spuściźnie zawsze można znaleźć coś, co pomoże trzymać łajbę życia na kursie w dobrą stronę. Dziś piszę o tym, że trzeba być dzielnym w pomocy niepełnosprawnym, trzeba też widzieć ich dzielność w radzeniu sobie z życiem. I zaraz przypomina mi się, co pisał Tischner o dzielności. Dzielność musi być poddana „zmysłowi rzeczywistości”, który w tym przypadku informuje nas nie o tym, co jest możliwe w świecie, ale o tym, co leży w zasięgu naszych sił i naszych talentów.