Posługa krytykowania

Niechętnie słuchamy, gdy mówi się źle o naszym Kościele, niechętnie czytamy, gdy źle o nim piszą. Same jednak jesteśmy częścią tego Kościoła i wiemy, jak daleko nam do doskonałości. Alina Petrowa nakłania nas, abyśmy krytykujące Kościół głosy czytały bez lęku. Nie czyjaś krytyka mu grozi, ale nasz brak nawrócenia, nasz brak aktywności w przestrzeni publicznej. Kto w to wątpi, nich zawierzy posłudze modlitwy. Za Kościół, za jego krytyków, za tych, co krytyków krytykują. I bądźmy pewne – „Kościół się obroni, bo głosi Dobro”, o czym przypomina nam Marek Magierowski w swoim felietonie, zamieszczonym w dodatku specjalnym „Rzeczypospolitej” – Kościół w Polsce. Raport (9 grudnia 2010 r.).

 

Posługa krytykowania

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Gdy w 1997 roku Jan Paweł II spotkał się w Krakowie z przedstawicielami świata nauki, mówił do nich o misji, którą mają do spełnienia – o posłudze myślenia. Posługa myślenia! Ileż piękna i mądrości zawiera takie sformułowanie! Mówienie do ludzi, którzy opierają się na spekulacjach intelektu i osiągają dzięki niej wymierne wyniki, że ich praca jest służbą, musiało chyba być bardzo inspirujące. Zarazem te słowa może wyprowadzały niektórych adresatów papieskiego przesłania z meandrów rozumu, w które wpadają ludzie przełomu tysiącleci. Niejeden z nich uznał rozum za jedyną i ostateczną instancję rozstrzygającą o najważniejszych problemach ludzkich. Posługa – to niemodne i cokolwiek zapomniane pojęcie przypomina także, że nie jesteśmy panami i że jest ktoś od nas większy, że nie uznajemy się za miarę rzeczy.

Te słowa przypomniały mi się, gdy kilka tygodni temu wybuchła dyskusja nad listem dominikanina o. Wiśniewskiego o kondycji Kościoła w Polsce. Nie jest to jedyny głos krytyczny, który można o Kościele usłyszeć, wprost przeciwnie – dziś bardziej dziwią opinie pozytywne, gdyż czasy znowu zrobiły się bardzo trudne dla ludzi wierzących i fala złych emocji wzrasta. Pisałam już o tym – wystarczy wejść do sklepu, spotkać znajomych, z którymi nie byliśmy w kontakcie przez dłuższy czas, o forach internetowych nie wspominając, a usłyszymy niezliczoną liczbę negatywnych opinii, utyskiwań i żali na to, jaki Kościół jest, jak fatalni są księża i kto się wzbogacił, okradając państwo. Naturalnie, zarzuty są na miarę intelektu krytykującego – przeważnie wygłaszane są lub wypisywane mało subtelne opinie, świadczące bardziej o tym, co się dzieje w głowach autorów niż o tym, jaka jest rzeczywistość. Niemal zawsze są świadectwem klęski systemu edukacyjnego, który nie jest w stanie wpoić kilku prostych faktów historycznych w umysły ogółu.

Obok poziomu przeciętnie „forumowego” są, rzecz jasna, także opinie rozbudowane, formułowane przez ludzi wykształconych i kompetentnych, którzy przytaczają argumenty i hamują emocje. I należy do nich niewątpliwie o. Wiśniewski, a także autorzy kilku opiniotwórczych tygodników, którzy też krytykują, krytykują, wciąż krytykują. I robią to tak konsekwentnie i od wielu lat, że byłoby dziwne, gdyby powiedzieli lub napisali coś dobrego o Kościele, ale ich konsekwencja każe przypuszczać, że dobry Bóg dał im być może charyzmat krytykowania. Gdyż z pewnością historia naszej wspólnoty wiary zna wiele takich osób, które w przeszłości potrafiły wskazać zło w Kościele, nazwać je po imieniu i ponieść konsekwencje za swoją odwagę. Na przykład Girolamo Savonarola, także dominikanin, który wytykał grzechy ludziom możnym i maluczkim w renesansowej Florencji, był takim charyzmatem obdarzony. Tak samo św. Katarzyna ze Sieny, która nakłaniała papieża by wrócił z Awinionu do Rzymu, a czasem argumentowała waląc pięścią w stół. Historia pokazuje, że taka krytyka była bardzo Kościołowi potrzebna, gdyż, jako rzeczywistość bosko-ludzka wciąż wznosi się i upada i tak było od początku dziejów i będzie pewnie do końca.

Dlatego głos krytyków jest ważny i cenny i nie należy się zżymać, gdy się odzywają. Nie wdając się w dyskusję z wybitnym duszpasterzem, warto może przypomnieć, że krytyka będzie najbardziej owocna wówczas, gdy zostanie uznana za posługę. Gdy ten, który widzi zło i nazywa je po imieniu, uważa się za sługę. A sługa jest mniejszy, nieważny i nieużyteczny i znika, gdy pojawi się jego Pan. I nie zapomina, że nie jest miarą rzeczy i ostateczną instancją, a pokornym robotnikiem na niwie Pańskiej.

U podłoża bardzo licznych i świętych dzieł w historii Kościoła leży krytyka. Pewien młody człowiek żyjący w Asyżu w XIII w. patrzył na współczesną wspólnotę wiary, na bogactwo duchownych i ich oddalenie się od zwykłych ludzi. Któregoś dnia usłyszał, że ma odbudować Kościół. Młodzieniec nie napisał w tej sprawie listu do papieża, a odpowiedział na to wezwanie zachwycającą miłością do Boga. I ta jego miłość odmieniła świat, dała milionom ludzi nadzieję i fascynującą obietnicę nieba. Kościół stał się uboższy i bliższy ludzi, a potem, jak to w rzeczywistości bosko-ludzkiej znowu wszystko zaczęło się psuć. I znowu pojawiali się kolejni świeci, którzy patrzyli krytycznie na to, co się dzieje – i zaczynali od szalonej miłości do Boga.

Naturalnie, nie wszyscy krytycy są jak św. Franciszek czy św. Teresa z Lisieux. Ale ich słowa i przemyślenia także przyczyniają się do uświęcenia wspólnoty. Jednak skutek ich działań jest o wiele słabszy niż wówczas, gdyby powtórzyli za Matką Teresą z Kalkuty: Kościół jest taki jak ty i ja.

Solidarna z samotnymi w cierpieniu

Solidarna z samotnymi w cierpieniu

Z Marią Bulą, psychologiem i założycielką Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach, rozmawia Ewa Babuchowska

 

– Nasza Siostro Mario – tak zwrócił się ks. dr Andrzej Suchoń do założycielki KTZ. A dalej stwierdził: – Aż trudno wyliczyć te wszystkie noce i te dni świąteczne, kiedy inni zasiadali z przyjaciółmi do wigilii czy wielkanocnego śniadania, a Ty byłaś przy telefonie, aby zasiadać do stołu z człowiekiem samotnym…”.

Przemówienie opiekuna Katolickiego Telefonu Zaufania w Katowicach podczas Mszy św. w intencji Pani Marii było wzruszające, kaplica wypełniona wolontariuszami. Pani Maria kończyła swoją piętnastoletnią posługę w założonym przez siebie „Telefonie” i opiekę nad nim przekazywała młodszym. To był dobry moment, aby porozmawiać o tym dziele, ale także o zainteresowaniu Pani Marii życiem Kościoła, aktywnym w nim udziale. Minęło jednak wiele dni, zanim tę unikającą rozgłosu „tajemniczą szefową KTZ” udało się namówić na rozmowę o jej życiu, w którym – zgodnie z młodzieńczym marzeniem – poznała wielu ciekawych ludzi.

 

            Moglibyśmy usłyszeć jakieś wspomnienia z dzieciństwa?

            –To był trudny czas, okupacja, ojciec w obozie, mama bez środków do życia z dwójką małych jeszcze dzieci. Urodziłam się w Chorzowie, ale w 1940 roku, kiedy miałam cztery lata, przeprowadziliśmy się do Katowic. Po wojnie chodziłam do bardzo dobrej szkoły, ćwiczeniówki przy liceum pedagogicznym. Wspaniałą wychowawczynią była Joanna Hołyst, a katechetą śp. ks. dr Józef Gawor.

           

Ksiądz Gawor to znana postać na Śląsku, były redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”.

            –Tak, kapłan wielkiego formatu. W latach powojennych mocno tkwił w prekursorskich nurtach myśli o Kościele. Wymagający od siebie i od nas. Uczył wiary rozumnej, odnajdowania sensu życia w prawdach Ewangelii, umiłowania piękna liturgii i mądrego uczestnictwa w niej. Kiedy kończyłam podstawówkę, przywykłam już do radości codziennej Eucharystii. Uroczystość pierwszej Komunii przeżywaliśmy po wojnie w dzień Zesłania Ducha Świętego w surowym ewangelickim kościele.

 

Dlaczego w kościele ewangelickim?

– Parafialny kościół Mariacki po bombardowaniach wymagał remontu, a władze, które uważały ( jak się okazało niesłusznie), że ewangelicka społeczność niemiecka miasta, po okupacji zmuszana do emigracji, nie istnieje, oddały kościół jako „szkolny” katolikom. Kiedy dwa lata później gmina ewangelicka upomniała się o swój kościół, ks. Gawor, jako jego rektor, oddał go bez żadnych oporów. Otóż podczas tej pierwszej Komunii ubrani byliśmy w jednakowe białe stroje liturgiczne, a ołtarz i balaski kościoła udekorowane były czerwonymi różami. Ksiądz Gawor w kazaniu polecił nazywać Zielone Święta bardziej prawidłowo: Czerwonymi Świętami, bo taki jest kolor Bożej Miłości, Ducha Świętego. Ksiądz Gawor był naszym katechetą do szóstej klasy.

W latach licealnych z kolei mocne podwaliny dla życia religijnego, jak i ludzkiego zawdzięczam ks. Ignacemu Jeżowi.

 

            Późniejszemu biskupowi kołobrzeskiemu, pośmiertnie nominowanemu kardynałem.

            – To był harcerz ciałem i duszą! Mimo wojennych doświadczeń obozu w Dachau człowiek bardzo pogodny, z cudownym uśmiechem, którym „kupił” nas, młodzież, natychmiast! Ofiarny, uczynny, pełen kultury i miłości, mimo nawału obowiązków zawsze miał dla nas czas, udostępniał swój ciekawy księgozbiór. Spotykaliśmy się nie tylko na katechezie w kościele garnizonowym. Grupa chętnych raz w miesiącu w naszym mieszkaniu rozmawiała o aktualnych problemach ludzi młodych, a ks. Jeż przybliżał nam wtedy umiejętność, którą dziś nazwalibyśmy życiem Słowem Bożym na co dzień. Proszę się nie dziwić, że będąc w dziesiątej klasie, zapragnęłam być katechetką, zgłosiłam się na kurs, a moje pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze wydałam na jedynie wtedy dostępny mszalik ks. Tomanka. Gdy przenoszono ks. Jeża do Tarnowskich Gór, postanowił nas przekazać zaprzyjaźnionemu kapłanowi. Przyprowadził do naszej grupy księdza, którego wtedy zupełnie nie zaakceptowaliśmy… A był nim ks. Franciszek Blachnicki!

 

            Ale to nie koniec znajomości z ks. Blachnickim?

            –Właściwie dopiero początek. Pan Bóg ma poczucie humoru! Prawie nie pamiętałam osoby księdza Blachnickiego z tamtego jednorazowego spotkania… W 1956 roku próbowałam pogodzić pracę katechetki ze studiami matematycznymi na WSP w Katowicach. Ksiądz wizytator skierował mnie do Ośrodka Katechetycznego w baraku przy ul. Jordana, którym kierował ks. Blachnicki. Zostałam przyjęta do pracy w introligatorni i pozwolono mi włączyć się w rytm życia modlitewnego tego miejsca. Księdza odbierałam jako całkowite przeciwieństwo mojego katechety i spowiednika. Rodził dystans swoim zorganizowaniem, dyscypliną, ale pociągał rozmodleniem i swoistym poczuciem humoru. Był bardzo oddany dziełu, pracowity; wymagał też wielkiej pracowitości. Imponował wewnętrznym wyciszeniem i zdecydowaniem. Introligator ze mnie był nijaki, ale cierpliwość ks. Blachnickiego – wielka. Zamienił mi pracę w introligatorni na korepetycje dla mieszkanki baraku i chłopaka, który miał być zalążkiem męskiej wspólnoty, a dziś jest kapłanem. Studiując, dorabiałam sobie też korepetycjami z matematyki. Cały czas jednak marzyłam o psychologii. W 1960 roku, kiedy moja siostra została mężatką i budżet domowy poprawił się, mogłam wreszcie zdawać na KUL.

 

            Trzeba się było przenieść do Lublina…

            – Dotykałam ze szczęścia ścian tej uczelni, sprawdzając, czy to prawda! Zdany egzamin wstępny był niewiarygodnym przypadkiem. Nie miałam wiele czasu na przygotowanie się; w dodatku w domu był remont. Parę dni przed wyjazdem do Lublina, do mieszkania z zerwanymi podłogami dzwoni mój wdzięczny uczeń z korepetycji – maturzysta z kwiatami i tabliczką czekolady. Ciężka to była głowa matematyczna, ale świetny polonista i okropny gaduła. Przerwałam intensywne sprzątanie i (siedząc jak na igłach) wysłuchałam relacji o jego wspaniałej 18-stronicowej pracy maturalnej na temat dorobku literackiego biskupa Krasickiego. W Lublinie zwątpiłam w szansę dostania się; sporo było osób na jedno miejsce. Na egzaminie pisemnym z polskiego – temat: Ignacy Krasicki! Na niecałych trzech stronach napisałam to, co zapamiętałam ze sprawozdania mojego ucznia. Dostała mi się wysoka ocena. Reszta nie była tak straszna.

No i w Lublinie ponownie dane mi było spotkać ks. Blachnickiego, a także niektóre z pań z katowickiego ośrodka przy ulicy Jordana. Kontakt był jednak sporadyczny. Studia i niewidomi absorbowali mnie daleko bardziej…

           

Skąd to zainteresowanie niewidomymi?

            – W czasie studiów poznałam Hanię, niewidomą studentkę, której przyjaźń otworzyła mi nie tylko Zakład w Laskach, ale i środowisko niewidomych. Dzięki niej mogłam włączyć się w tamtejszą drużynę harcerską i przygotować moją pracę magisterską.

            Laski były i są wielkim prezentem Pana Boga dla mnie. Ich zawsze przyjazne ciepło, prostota i piękno mówiły o ludziach tego miejsca, którzy je stworzyli, i tych, którzy je wtedy kształtowali. To ks. Tadeusz Fedorowicz, ks. Bronisław Dembowski, siostra Alma, pan Ruszczyc, Czartoryski i wielu innych wspaniałych nauczycieli i wychowawców, pełnych mądrej miłości i szacunku dla dzieci i młodzieży niewidomej. Z troską przygotowywali ją do samodzielnego życia w społeczności. Także Dom Rekolekcyjny w Laskach zapisał ważny rozdział historii Kościoła powszechnego i polskiego. Jego ściany były świadkami swoistego laboratorium zapowiadającego Sobór Watykański II.

W tym czasie zachorował tato. Mama, sama słabiutka, wzywała do Katowic. Dom rodzinny miał do mnie pierwsze prawo; trzeba było wracać. Niebo miało inny program dla mnie. I nie żałuję. Wszystko, co dostawałam w moim życiu, zdumiewa bogactwem.

 

Ale i w Katowicach znalazła się praca wśród niewidomych. Tak wspominała jedna z koleżanek z Poradni Wychowawczo-Zawodowej: „Pani Maria była bez reszty oddana sprawom dzieci niewidzących i niedowidzących. Nieprzejednana i twarda, walcząca o każde dziecko i jego prawo do kształcenia się”.

– Ta praca znalazła się dopiero w czasach Solidarności! Wcześniej przez osiemnaście lat znalazłam swój „chleb” dzięki drugiej specjalizacji - w zakresie psychologii pracy. Moje KUL-owskie przygotowanie psychologiczne uznano dopiero po ukończeniu trzyletniego podyplomowego studium rewalidacji niewidomych i ociemniałych w UMSC w Lublinie,

u tej samej zresztą wspaniałej pani prof. Zofii Sękowskiej, która przygotowywała mnie do magisterium. Była osobą wielkiej wrażliwości na drugiego człowieka, niesamowicie pracowita i kompetentna. Miała męża niewidomego (twórcę pierwszej spółdzielni niewidomych w Polsce) i czwórkę synów. Całą karierę naukową zrobiła, nie rezygnując z obowiązków matki i gospodyni. Nie uznawała na przykład korzystania ze stołówek, bo „to jest przeciwko więzi rodzinnej”! Nauczyła mnie nie tylko tyflologii (nauki o niewidomych), ale własnym przykładem pokazała priorytety życiowe.

 

Jednym z nich jest służba dla Kościoła.

– W Kościele powszechnym i lokalnym działy się ciekawe rzeczy. Parafia Mariacka już pod koniec lat 60. i później mocno tętni życiem; pracuje w niej ks. Damian Zimoń i ks. Henryk Bolczyk.

 

 Ks. Damian Zimoń jest obecnie metropolitą górnośląskim. Ks. Henryk Bolczyk zapisał się swoją posługą w stanie wojennym górnikom w kop. „Wujek”.

– Jeszcze około 1970 roku ks. Bolczyk, pełen Bożej aktywności wikary, po przeżyciu oazy kapłańskiej z ks. Blachnickim w Krościenku zaproponował mi współpracę w oazach dla młodzieży. Entuzjazm jego był tak wielki, że nie zawahałam się ani na chwilę. W Krościenku ks. Blachnicki witał mnie jak ojciec syna marnotrawnego! Z radością weszłam po uszy w Ruch Światło Życie. Stał się ważną cząstką mojego życia po godzinach pracy na bardzo długo. Całe urlopy też spędzałam na oazach. Uczyłam się miłości do młodzieży, a także gospodarności i umiejętności organizacji w dużych grupach (w diecezji naszej oazy były zawsze duże!).

 

Chyba mniej więcej w tym czasie rozpoczęła się praca w Telefonie Zaufania?

– Lekarze w Katowicach zgłosili potrzebę założenia takiego telefonu. Moje zaangażowanie w Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej i Towarzystwie Psychologicznym zaowocowało propozycją zorganizowania tego Telefonu Zaufania.

Trudności były ogromne. To przecież czasy komunistyczne - ludzie nie mają prawa mieć problemów, zwłaszcza egzystencjalnych! Niektórym ten pomysł wydał się „zrzutem amerykańskim”… A ja na dodatek byłam psycholożką po KUL-u. Za moją kandydaturą przemawiało jednak uspołecznienie oraz … brak męża i dzieci. W styczniu 1972 roku przyjęła TZ do siebie z wahaniem dyrektorka jednej z poradni. Po roku uściskała mnie ze słowami wdzięczności. Telefon stopniowo rozszerzał czas posługi. Wprowadzała mnie pani Alina Skotnicka, założycielka krakowskiego TZ, który powstał sporo wcześniej z zamysłu prof. Kępińskiego.

 

            Trudne były początki?

            – Pierwsze rozmowy budziły we mnie sporo lęku. Wciąż czułam się niedouczona, choć starałam się nie zaniedbywać edukacji. Aż odkryłam, że Kazanie na Górze to też „podręcznik” dla TZ.  Zewnętrznie zaś moje kompleksy trochę opadły, kiedy uczestniczyłam po raz pierwszy w kongresie Międzynarodowej Federacji Pomocy Telefonicznej w Berlinie Zachodnim. Przekonałam się, że problemy w naszym TZ nie różnią się od innych na świecie. Chodzi tylko o otwartość i ludzką życzliwość, solidarną z drugim człowiekiem w potrzebie. Urzekli mnie ludzie telefonów zaufania. To był świat bez jakichkolwiek barier, pełen autentycznej miłości, szacunku i bliskości z każdym. Klimatu tego można doświadczyć i teraz na ogólnopolskich konferencjach powstałego po 1990 roku Polskiego Towarzystwa Pomocy Telefonicznej pod przewodnictwem pani prof. Grażyny Świąteckiej.  Konferencje formują nas nie tylko od strony intelektualnej, ale mocno bogacą duchowo i przyjaźnie integrują. W tej sytuacji samotna telefoniczna posługa znajduje mocne oparcie psychiczne.

            Tamten Telefon Zaufania funkcjonuje do dzisiaj. Doświadczenia zdobyte w nim chciałam ofiarować wymarzonemu całodobowemu katolickiemu telefonowi. Zyskałam akceptację władz kościelnych – i tak, dzięki wspaniałym wolontariuszom, zaistniał KTZ.

 

            Ale dopiero w roku 1996?

            – Tak, ponieważ po przejściu na emeryturę, w roku 1991, prawie pięć lat po śmierci ks. Blachnickiego, zostałam wysłana do Carlsbergu dla uporządkowania pozostawionego tam dorobku ks. Profesora i przekazania go do Polski. Po niespełna trzech latach wróciłam, by wprowadzać przywiezione materiały do komputera. Przyznam, że wtedy dopiero odkryłam, kim był ks. Blachnicki! Uczyłam się jego wiary ze spisywanych homilii i konferencji, jego mocno wyprzedzającej czas teologii, jego mądrego patriotyzmu zawartego w treściach sympozjów oraz idei Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów. Chyba dlatego, że dano mi poznać tak wiele, zostałam zaprzysiężona podczas rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego do posługi kursora. Jest to ktoś w roli woźnego w procesie.

 

            W przyszłym rokuminie piętnaście lat posługi i opieki nad całodobowym Katolickim Telefonem Zaufania w Katowicach. Czym różni się od „zwykłych” TZ?

            – To jest bardziej wymagająca posługa. Niejeden dzwoniący spodziewa się spotkać pod tym numerem świadka wiary i niekiedy jedyną uspokajającą odpowiedzią na problem jest właściwy cytat ze Słowa Bożego. Niekoniecznie odesłać trzeba wtedy do księdza, choć bardzo wielu szuka kapłana na dyżurze. W tym telefonie posługują wolontariusze wielu specjalizacji, wszyscy - wierzący. Dzwonią do nas ludzie nie tylko z całej Polski, ale i Polacy z różnych krańców świata.

 

            Co smuci, a co raduje wolontariuszy?

            – Zdumiewa w tradycyjnie katolickiej Polsce wielka nieświadomość podstawowych prawd wiary i nieumiejętność przełożenia ich na codzienne życie. To smutne. Radością jest ogromne zaufanie, jakim ludzie nas darzą i możliwość bycia z kimś samotnym, ukazania nadziei w trudnym momencie jego życia.

 

            Opiekun tego Telefonu, ks. Andrzej Suchoń, dziękując Siostrze Marii za pracę, przytoczył słowa Jana Pawła II z „Listu do osób w podeszłym wieku”: „Pięknie jest służyć aż do końca sprawie Królestwa Bożego”. I dodał, że Bóg od takiego człowieka ciągle czegoś oczekuje.

            – Od kilku lat byłam przynaglana, by posługiwać w Centrum Formacji Duchowej jako osoba towarzysząca w rekolekcjach. W kwietniu 2009 roku odpowiedziałam „fiat” ks. dyrektorowi Krzysztofowi Wonsowi. Wiele uczy ta posługa.  Jest wyzwaniem do coraz lepszegopoznania i umiłowania Słowa Bożego. Pilnie wzywam pomocy Ducha Świętego i doświadczam, że czas tej posługi jest dla mnie mocną szkołą wiary i zaufania Bogu. Nade wszystko zaś zobowiązuje do wdzięczności!  Na pewno więcej dostaję niż daję. W krakowskim Centrum Formacji Duchowej spotykam nieustannie wielu pięknych ludzi.

            A więc marzenia się spełniają! Dziękuję za rozmowę.

              

            W czterdziestolecie polskich Telefonów Zaufania, świętowanego w Sopocie 11 listopada 2007 roku, kilka Telefonów zostało odznaczonych Złotymi Krzyżami Zasługi przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, między innymi KTZ w Katowicach. W 2010 roku Kapituła Nagrody im. bł. ks. Emila Szramka wyróżniła Marię Bulę, założycielkę Katolickiego Telefonu Zaufania. Wręczenie nagrody odbyło się 8 grudnia w kościele Mariackim w Katowicach.

To już 20 lat! Jubileusz PZKK

To już 20 lat! Jubileusz PZKK

Maria Wilczek

 

O tym, że nasz miesięcznik „List do Pani” (nasz, to znaczy także wszystkich wiernych czytelniczek) ukazuje się już przeszło 17 lat, pisałyśmy nie tak dawno. Cieszyłyśmy się też wspólnie z nagrody im. Włodzimierza Pietrzaka, którą „List do Pani” otrzymał w 2009 roku, a także z kilku prac magisterskich, które zostały napisane na temat naszego miesięcznika. A dziś zechciejcie posłuchać o losach Wydawcy „Listu do Pani” – Polskiego Związku Kobiet Katolickich, który obchodził tak niedawno, dwudziestolecie swojego powstania.

 

Trochę historii

Nasza wspólnota kobiet katolickich została zarejestrowana w październiku 1990 roku. Już w pierwszym punkcie Statutu określiłyśmy wówczas, że działać będziemy w oparciu o Ewangelię, nauczanie Kościoła i polskie tradycje narodowe i społeczne. A rozpoczęliśmy swą działalność wsłuchane w przesłania Jana Pawła II, z błogosławieństwem księdza Prymasa i we współpracy z Podkomisją Episkopatu ds. Duszpasterstwa Kobiet. Grupę inicjatywną tworzyło zresztą kilka pań wywodzących się z Podkomisji, poza mną była w niej, m.in. pisarka Maria Starzyńska – pierwsza przewodnicząca, dziennikarka Jolanta Makowska, Marta Wójcik, do dziś niezwykle cenny filar Związku, a sekretarz Podkomisji – Janina Michalska była nam przez wiele lat ważnym doradcą.

Wdzięczne Bogu za dar kobiecości, ale i świadome zobowiązań wynikających z tego daru, chciałyśmy łączyć różne rodzaje pracy formacyjnej, społecznej, z próbami dawania świadectwa na polu edukacji, kultury i dzieł miłosierdzia. Chciałyśmy pomóc innym kobietom, ale i sobie w zrozumieniu, że spokój i szczęście tak bardzo zależą od bliskiego kontaktu z Bogiem, od akceptacji naszego powołania, w które On sam wpisał szeroko pojętą troskę o człowieka. Odnaleźć się we wspólnocie, we wspólnym działaniu, być dla siebie nawzajem oparciem – i ta idea była nam bliska.

Początkowo nasza organizacja zaistniała pod nazwą Polski Związek Zwykłych Kobiet. Ta nazwa miała swoje głębokie uzasadnienie. Nawiązywała do normalności, do której po latach wracaliśmy, i do tej niezwykłej zwykłości naszych babek, prababek, które w czasach tak dla Polski dramatycznych umiały w domach, często osieroconych przez mężczyzn, stać na straży wartości, chronić chrześcijański model wychowania. Nazwa podobała się nie tylko nam, znalazło się nawet kilku naszych znajomych panów, którzy zastanawiali się, nie wiemy na ile z przymrużeniem oka, czy aby nie założyć analogicznego stowarzyszenia zwykłych mężczyzn – rycerzy niezłomnych. Nie nastąpiło to oczywiście, a zwykłość w nazwie Związku zaczęła budzić u niektórych nieznających nas osób pewien niepokój, czy aby nie kryje się pod nią stowarzyszenie zapiekłych feministek. Tak więc postanowiłyśmy dla ukazania jasności naszych intencji, zmienić, na pierwszym walnym zjeździe, na którym obdarzono mnie funkcję prezesa, nazwę na Polski Związek Kobiet Katolickich, pozostając przy wszystkich założeniach statutowych.

A czym zajmowałyśmy się przez te lata?

 

Radości i trudy

Każda członkini starała się z pełnym oddaniem służyć tymi talentami i umiejętnościami, którymi została przez Opatrzność obdarzona. Panie zorganizowały wiele spotkań, seminariów, wygłosiły wiele odczytów, prelekcji. Wypowiadały się wielokrotnie w Polsce i za granicą na temat roli i zadań kobiet w świecie współczesnym i w Kościele. Zgromadzony został cały zestaw naszych opracowań na tematy rodzinne, wychowawcze, społeczne, którymi i dziś chcemy nadal służyć. Przez cztery lata w imieniu Związku, dane mi było prowadzić w Radio Józef audycję „Nasz dom”, w której wypowiadało się wielu psychologów, pedagogów, lekarzy, plastyków, duszpasterzy, a także panie ze Związku.

Zawsze leżały nam na sercu sprawy związane z językiem, który ulega tak gwałtownie ubożeniu, degradacji. Dostrzec jakieś zjawisko, to starać się skutecznie na nie reagować, taką zawsze przyjmowałyśmy zasadę. Tym razem podjęta więc została myśl zorganizowania wędrującej po Polsce sesji – „Dom w obronie języka dziecka”. Spotkała się ona z pełnym zrozumieniem tak wybitnej uczonej, jak prof. Jadwiga Puzynina z UW czy prof. Maria Kielar-Turska z UJ, które zechciały na sesji wygłosić znakomite referaty, a wcześniej wskazać nam innych kompetentnych referentów. Sesja była powtórzona w kilkunastu miastach w Polsce, m.in. w auli Uniwersytetu Warszawskiego, na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Pałacu Małachowskich w Nałęczowie, w Jaworznie, w Kaliszu, w Lublinie, w Skarżysku-Kamiennej… W Warszawie powtórzyłyśmy ją też dla polonistów z Wilna, którzy wyjeżdżali nie tylko z odpowiednimi dokumentami, potwierdzającymi udział w sesji, ale i z kompletem kilkunastu książek dotyczących edukacji językowej. Współpraca z prof. Jadwigą Puzyniną zaowocowała współorganizowaniem przez Związek dwóch konferencji pt. „Świat wartości Norwida”. Pomagałyśmy też, na prośbę pani profesor, w przeprowadzeniu szerokiej ankiety na temat rozumienia pojęcia „ewangelizacja” i sposobu uczestniczenia w tej misji.

Głęboko przeświadczone o tym, że małe dziecko bywa bardzo często dzieckiem samotnym, choć nierzadko żyje w luksusowych warunkach, przyczyniłyśmy się do zorganizowania …………, dzięki podjęciu tej idei przez senatora Antoniego Szymańskiego, konferencji – „W trosce o wychowanie małego dziecka”. Jej owocem było wydanie publikacji zawierającej wygłoszone tam referaty. Pomagałyśmy też w organizacji trzech wielkich międzynarodowych kongresów: „O godność macierzyństwa”, „O godność ojcostwa” i „O godność dziecka”, których głównym organizatorem było HLI i Forum Kobiet Polskich „Kobieta w Świecie Współczesnym”. Współdziałałyśmy z wieloma organizacjami broniącymi życia, prorodzinnymi, wspierając stale działania naszej wybitnej członkini – posłanki, potem senatora i europosłanki – Ewy Tomaszewskiej. Miałyśmy też okazję przedstawiać nasze poglądy na temat zadań i roli kobiet w świecie współczesnym, ich zaangażowania w życie Kościoła, na forach zagranicznych; po kilku latach kandydowania PZKK został przyjęty do Światowej Unii Organizacji Kobiet Katolickich, zrzeszającej przeszło 9 milionów katoliczek z całego świata.

Obok wielkich konferencji inicjowane były też spotkania bardziej kameralne, takie jak: sesja „Piękno domu rodzinnego”, podczas której mówiło się nie tylko o urządzeniu funkcjonalnym i estetycznym domu, ale i jego duchowym klimacie, seminarium poświęcone zdrowiu kobiety, opiece nad dzieckiem niepełnosprawnym… Organizowałyśmy kilkakrotnie koncerty poetycko-muzyczne, poświęcone m.in. twórczości Jana Pawła II, „Matkom i Matce”, ale i imprezy tak nietypowe, jak bal dobroczynny czy festyn dla dzieci na zakończenie roku szkolnego w parafii św. Stanisława Kostki. To podczas tego festynu każde dziecko na wielkiej, białej planszy namalowało kolorowym flamastrem kwiatek dla Ojca Świętego. Pod każdym kwiatkiem umieszczony był podpis małego autora. Po jakimś czasie, ten list dzieci (co było im obiecane), ofiarowany został podczas audiencji Janowi Pawłowi II. Delegacja Związku miała też okazję pokłonić się i innym razem Ojcu Świętemu, wręczając mu dar szczególny – rzeźbę z mosiądzu przedstawiającą kobiece dłonie (dzieło profesora ASP Grzegorza Kowalskiego). Na jednej leżał (zapalony podczas wręczania) kaganek, druga osłaniała jego światło. Ta rzeźba miała być symbolem kobiecej misji – ochraniania: życia, rodziny, Bożego światła w nas i w innych.

Wróciłyśmy z Watykanu z papieskim błogosławieństwem dla wszystkich członkiń i sympatyków Związku. W naszym archiwum przechowujemy też pieczołowicie list, który otrzymałyśmy z sekretariatu stanu stolicy Apostolskiej 17 grudnia 2004 r., a więc niespełna rok przed odejściem Ojca Świętego. „Jego Świętobliwość Jan Paweł II bardzo dziękuje (…) za modlitwy i wyrazy pamięci nadesłane od Uczestniczek Walnego Zgromadzenia Polskiego Związku Kobiet Katolickich. W kontekście bliskich już świąt Bożego Narodzenia, Ojciec Święty poleca wszystkie kobiety zrzeszone w tej organizacji Synowi Bożemu, narodzonemu w Betlejem i z serca błogosławi na nowy rok 2005”.

 

Praca, ale i modlitwa

W nurcie formacji religijnej, każdego roku, od wielu lat, organizujemy dwie ogólnopolskie pielgrzymki kobiet: do jasnogórskiego Sanktuarium Matki Bożej i do Sanktuarium św. Józefa w Kaliszu. Wielką radością była dla mnie możliwość podzielenia się na tych pielgrzymkach moimi przemyśleniami na temat: „Maryja wzorem dla chrześcijańskiej matki”, „Pan Jezus przemawia do nas nieustannie”, „Wdzięczne Bogu za Jego kapłanów”. Ale były też przygotowywane pielgrzymki do sanktuariów diecezjalnych, przez panie z różnych oddziałów, np. do MB w Gietrzwałdzie, MB Królowej Rodzin w Rajgrodzie, czy MB Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej, a także – dni skupienia dla pań ze Związku (kilkakrotnie w Nałęczowie), spotkania z naszymi duszpasterzami i oczywiście comiesięczne spotkania formacyjno-organizacyjne w każdym z kół i oddziałów. Łączy nas także wspólna modlitwa różańcowa, trwająca od wielu lat. Przez czas istnienia Związku utrzymywałyśmy też bliski kontakt z Sekcją Kobiet Polskiej Rady Ekumenicznej, przygotowując wspólnie co roku ekumeniczne nabożeństwo Światowego Dnia Modlitwy, obchodzone zawsze w pierwszy piątek marca.

            W pierwszych latach opiekował się Związkiem ks. bp Mieczysław Jaworski, duszpasterz kobiet z ramienia Konferencji Episkopatu Polski, od ośmiu lat otacza nas swą pieczą, tak nam życzliwy – ks. bp Jan Wątroba, a duszpasterzem Związku jest ks. Tomasz Król, na którego radę i pomoc zawsze możemy liczyć.

 

W duchu caritas

Pomoc charytatywna nie była głównym zadaniem Związku, ale nie znaczy to, że jej nie podejmowałyśmy. We wszystkich kołach i oddziałach były organizowane różne formy wspomagania tych, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji: dzieci samotnych matek, rodzin wielodzietnych. Organizowałyśmy transporty rzeczy i pomoc pieniężną dla powodzian, prowadzone było dożywania dzieci, urządzane wigilie, przygotowywane paczki świąteczne, zakupy książek szkolnych, także pomoc dla osób starszych… Szczególną inicjatywą Zarządu Głównego, trwającą szereg miesięcy było zorganizowanie bezpłatnych porad lekarskich dla regionów dotkniętych bezrobociem, którą nazwałyśmy „Ambulansem Rodzinnym PZKK”. Kierowała tą akcją nasza członkini prof. med. Anna Doboszyńska. Ambulans dowoził naszych lekarzy i pielęgniarki do Augustowa i kilku innych miasteczek tego regionu. Był także w Janowie Podlaskim, Wierzbicy, Skarżysku-Kamiennej… Przebadanych zostało wówczas, oczywiście bezpłatnie, paręset osób, ukierunkowano leczenie, rozdano leki.

 

A życie płynie

Wierzymy, że oprócz dawnych wyłoni ono dla nas i nowe wyzwania. Na ostatnim Walnym Zjeździe wybrana została nowa przewodnicząca, pełna ciepła i energii – doktor psychologii Maria Jankowska. Działają energicznie nadal, oddane PZKK – Ewa Tomaszewska, Marta Wójcik, Bożena Rytel, Jolanta Radecka, Wiesława Krajewska, Elżbieta Hniedziewicz, Anna Majda, Alicja Majewska…

Życzmy więc i im, i Związkowi – Plurimos Annos!