BŁOGOSŁAWIONY WĘDROWIEC

BŁOGOSŁAWIONY WĘDROWIEC

Piotr Wojciechowski

Zawiozłem ludziom moją książkę i plik egzemplarzy „Listu do Pani”. Odwiedzałem moich przyjaciół w Krakowie i pod Krakowem. U jednych i u drugich, jak w każdym prawie polskim domu – gdzieś na komódce, gdzieś koło komputera, nad radiem w kuchni – portrety Jana Pawła II. Przyjaciół mam zacnych, wypróbowanych wspólnymi drogami przez góry i najnowszą historię Polski. I tak się złożyło – że w podkrakowskim domu i w krakowskim mieszkaniu portrety polskiego papieża jakoś podobne. Tu idzie przez górską halę zamaszystym krokiem. Tu przysiadł na kamieniu, w białym kaszkieciku, z książką na kolanach. Nie czyta, zapatrzył się na alpejskie wierchy różowiejące w poświacie zachodu. Myślę, że ludziom potrzebna była ta obecność Jana Pawła Wielkiego w przyrodzie. Ta współobecność gór i człowieka. Ważny znak, dialog milczenia.

Otaczające nas przedmioty są oczywiste. Tu krzesło, tam jabłka i banany na talerzu, za oknem pełen ludzi autobus. Czy jednak istnieje wszechświat? Żadne świadectwo zmysłów tego nie potwierdza. Nieskończona ilość przedmiotów istnieje osobno, trzeba ludzkiej myśli, aby połączyć krzesła, autobusy, planety, galaktyki w pojęcie jakiegoś „wszechświata”. Ludziom trzeba wielkich przewodników, prorockich osobowości, aby uczyć podnoszenia głowy – uczyć spojrzenia „wszechświatowego”, które zawsze prowadzi do Kogoś, Kto cały wszechświat ogarnia spojrzeniem jak podwórko swojego Domu. Kiedy mówimy o ekologicznym nauczaniu błogosławionego Jana Pawła II powinniśmy mieć przede wszystkim na myśli to właśnie – On nas prowadził przez świat jak przez Boży Ogród. I pokazywał nam – to jest droga do Domu Ojca. Bardzo liczne, bardzo głębokie szczegółowe wskazania odnoszące się do naszego gospodarowania w świecie, do służenia ludziom przez szacunek dla stworzenia – to już wtórne myśli, wyprowadzone z tego dialogu milczenia, z zapatrzenia na góry, z modlitwy papieskiej za wszechświat.

W encyklice „Redemptor hominis”czytamy: Musi przeto zrodzić się pytanie, na jakiej drodze owa dana człowiekowi od początku władza, mocą której miał czynić ziemię sobie poddaną, obraca się przeciwko człowiekowi, wywołując zrozumiały stan niepokoju, świadomego czy też podświadomego lęku, poczucie zagrożenia, które na różne sposoby udziela się współczesnej rodzinie ludzkiej i w różnych postaciach się ujawnia.

W górach, w Val Visdente, podczas Mszy dla leśników w 1987 roku bł. Jan Paweł II precyzował swoje wskazania: Każdy człowiek ma obowiązek wystrzegać się takich inicjatyw i czynów, które mogłyby przynosić szkodę środowisku naturalnemu, a ponieważ cała flora odgrywa niezastąpioną rolę w zachowaniu równowagi w przyrodzie, koniecznej dla życia we wszystkich jego wymiarach – jej ochrona i poszanowanie staje przed ludźmi jako szczególnie pilna potrzeba.

Tylko ze wstydem i bólem możemy czytać te słowa w ojczyźnie Błogosławionego. Potoki i lasy zamienione w śmietniska, trawniki miejskie zamienione na nielegalne parkingi, stuletnie drzewa wycinane barbarzyńsko z chciwości, rzesze młodych ludzi z wadami postawy, z problemami zdrowotnymi, wynikającymi z braku ruchu, spaceru, kontaktu z lasem, przez zniewolenie ekranem. Oto Polska.

Tak jest, jakby nie dotarły do nas słowa z encykliki „Evangelium vitae”:Człowiek został powołany, aby uprawiać ogród ziemi i strzec go, jest zatem w szczególny sposób odpowiedzialny za środowisko życia, to znaczy za rzeczywistość stworzoną, która z woli Boga ma służyć jego osobowej godności i jego życiu; odpowiedzialny nie tylko wobec obecnej epoki, ale i przyszłych pokoleń.

Nie jest przecież tak, że te słowa nie dotarły do nikogo, nie zostały zrozumiane. Ja sam sięgam po nie dzięki pracy młodych ludzi z Międzywydziałowego Koła Naukowego Ekoinżynierii przy Szkole Głównej Gospodarki Wiejskiej – to te dziewczyny i te chłopaki umieściły papieskie teksty w Internecie. Obok mam setki artykułów, not, odniesień umieszczonych w tej niewidzialnej księdze przez osoby prywatne, zakony, koła parafialne, kluby. Te wszystkie materiały świadczą, że powracająca z okazji beatyfikacji pamięć o Janie Pawle II nie musi nieść powierzchownych wzruszeń, bibułkowych tylko manifestacji przywiązania. Dostaliśmy skarb myśli, dziedzictwo słowa, wzór człowieczeństwa.

Ile z tego ocalimy?

Nasz Ojciec

Nasz Ojciec

 

Joanna Bątkiewicz-Brożek

 

"Wojtyła, to Wojtyła!" – krzyczała Elunia biegając do wszystkich domowników i wskazując paluszkiem na zdjęcie papieża spoglądającego z kolorowej okładki „Gościa Niedzielnego”. Czteroletnie dziecko sprawiało wrażenie jakby właśnie odkryło Amerykę: iskry w oczach, entuzjazm i radość w głosie. Przez poprzednie lata „pan w bieli” na zdjęciach, które wiszą w naszym pokoju w pełnym wdzięku języku dziecka był nazywany „papu”. Od 2 kwietnia tego roku, wie, mam wrażenie, znacznie więcej od nas o Janie Pawle II. Wszystko po tym, jak rodzinnie obejrzeliśmy film pt. „Karol, człowiek, który pozostał człowiekiem”. Ciekawe, że z filmu – jest tam jednak kilka kadrów drastycznych: zamach, leprozoria, wojna w Afryce – nie uroniła ani sekwencji. Najbardziej fascynowała ją zmieniająca się twarz, odtwarzającego główną rolę papieża, Piotra Adamczyka. I sceny, kiedy biskup w bieli jest operowany w klinice Gemelli (Ela chce być lekarzem). Na jej twarzy malował się uśmiech, kiedy papież przytulał dzieci. Kadry z ostatnich chwil życia Jana Pawła II oglądała zaciskając swoje paluszki wokół mojej dłoni.

Następnego dnia razem odbierałyśmy ze szkoły starszą córę. W holu budynku wisi duże zdjęcie młodego papieża Polaka, obok Benedykta XVI. Ela, filutek, zadarła głowę do góry i zbliżyła się do ściany, jakby chciała być sam na sam z Janem Pawłem II. Uśmiechnęła się do papieża i tak jak on na tym zdjęciu, wzięła się pod pachy. Po czym zrobiła taki swój charakterystyczny gest głową, kiedy zawiera z kimś umowę... Nie śmiałam przerywać tej sceny. Pod wieczór doszło do spięcia między siostrami. Ela wykopała dużą Baśkę z kanapy. Małżonek zareagował z dezaprobatą w głosie: Wojtyle to by się chyba nie podobało. A Ela na to z miną bliską płaczu wtuliła się z całej siły w Basię. Trzymała ją tak dobrych kilka minut. A potem pobiegła do taty: „ale przecież można przeplosić. Wojtyle się podoba”.
Niby nic, historyjka. Ale wiem, że Jan Paweł II jest już częścią jej życia, głęboko wpisany w serduszko i świadomość. „Ojciec Święty, Karol Wojtyła, Jan Paweł II” – tyle już określeń na swoje niemowlęce „papu” zna i z dumą wymienia je wszystkie jednym ciągiem. Najbardziej ucieszyła się, że „Ojciec Święty jest w niebie razem z babcią”, która niedawno odeszła na drugą stronę życia.

Uśmiecham się przez łzy, kiedy o tym piszę, bo mogę bez patosu powiedzieć, że teraz już Jan Paweł II jest częścią życia nas wszystkich. Przewodnik, opiekun, niczym Ojciec. Gdyby nie jego pomoc być może nie bylibyśmy dzisiaj małżeństwem, a już z pewnością szczęśliwym. Więcej, on, już z perspektywy Nieba ocalił życie Eluni, ale o tym opowiem jej kiedy dorośnie. Wszystko zaczęło się 11 lat temu...

 

***

 

3 maja 2000 roku, Watykan. Jan Paweł II po raz ostatni ma przyjąć w czasie środowej audiencji nowożeńców. Na placu św. Piotra powiewają białe welony, długie treny przeplatają się z elegancko skrojonymi garniturami. Siedzimy z kilkunastoma parami z całego świata, tuż za plecami papieża. Stamtąd roztacza się imponujący widok na wzgórze Gianicolo, gdzie męczeńską śmiercią – ukrzyżowany do góry nogami – zginął św. Piotr, pierwszy papież. Wrażenie robi też z tej perspektywy wypełniony po brzegi plac przed watykańską bazyliką: ściśnięty tłum wydaje się rozciągać jak utkany z różnokolorowych flag i czapek dywan. A majestatyczna Kolumnada Berniniego naśladuje wyciągnięte dłonie Chrystusa.

Papież przewraca kartki z tekstem katechezy. Chłoniemy jego słowa, gesty. Kiedy klękamy u stóp Jana Pawła II, trudno opanować emocje. W głębokim i uważnym spojrzeniu papieża odbija się niebo, blask spojrzenia Chrystusa. Krótka wymiana zdań, potem czuły dotyk papieskiej dłoni, przyjazny gest poklepania po ramieniu –tego nie da się zatrzeć w pamięci.

Odeszliśmy niezwykle spokojni. Jan Paweł II złożył nam poniekąd obietnicę: schronienia pod płaszczem modlitwy.

Wszystko od rzymskich wydarzeń układa się tak, jakby niewidzialna ręka prowadziła nas w jednym kierunku. Nie są to jedynie iluzoryczne wrażenia, ale fakty.

I tak po dziewięciu miesiącach rodzi się Basia. Córka przystępuje do wczesnej Pierwszej Komunii Świętej dokładnie 18 maja, w dniu urodzin Papieża, a Mszę koncelebruje między innymi abp Stanisław Mokrzycki, drugi sekretarz Jana Pawła II. O jego przyjeździe dowiadujemy się niemal w ostatniej chwili. Dla jednych to zbieg okoliczności, dla nas subtelny znak.

Kiedy poczuliśmy, że nie stoimy na stabilnym gruncie, trafiłyśmy na Rekolekcje Małżeńskie. Okazuje się, że program tych rekolekcji trafił do Polski dzięki ks. Karolowi Wojtyle... To odczytujemy jednoznacznie.

 

Patron życia

Na kilka dni przed urodzeniem się naszej drugiej córki Eluni stwierdzono ostry stan zapalny i zagrożenie życia dziecka. Na zawsze zapamiętam twarz lekarza, który w zaciszu szpitalnego gabinetu przecedził:

– Jeszcze niedawno wykonywaliśmy w takim przypadku aborcję.

Jedyne, co miałam ochotę wówczas zrobić, to spoliczkować go. Do dziś żałuję, że tego nie zrobiłam. Wyszłam z impetem i czekającemu na korytarzu mężowi rzuciłam: „Wychodzimy stąd!”. Był piątek. Zadzwoniliśmy do przyjaciół – akurat trwały kolejne weekendowe Rekolekcje Małżeńskie. Uczestnicy modlili się za nas przez trzy dni, za wstawiennictwem Jana Pawła II. W poniedziałek rano kolejne badanie, już u „mojego” ginekologa:

– Wszystko jest dobrze. Do domu wracaj i czekamy.

A stojącego obok, badającego mnie wcześniej podwładnego „od aborcji” obrzucił surowym spojrzeniem. Do nieba wysłałam zaraz ciepły uśmiech.

Ale to nie koniec. Wody odeszły tego samego dnia wieczorem. Noc spędziłam przypięta do aparatury na sali porodowej. Zadzwonił telefon – przyjaciele chcieli przypomnieć, że się modlą.

O świcie zaczęły się komplikacje. Dziecko wychodziło z rękami przytulonymi do głowy – sytuacja nie do przewidzenia. Było już za późno na cesarskie cięcie. Na twarzach personelu malowało się przerażenie. Na bloku porodowym zapanowało ogólne poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że staliśmy na krawędzi życia i śmierci, także mojej. Panujące napięcie rozładowywała determinacja położnej. Pani Beata wyrzuciła z siebie jednym tchem: „Teraz, bo się udusi!”. Mąż zacisnął mi dłoń. Powoli dopadała mnie świadomość, że może się to skończyć źle. Ale nie poddałam się... Zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Przez łzy, pod powiekami zobaczyłam... sylwetkę papieża. To był ułamek sekundy, jakby ktoś doładował mi energii. Krzyk personelu przerwał pierwszy płacz Eli, a z położnej jakby ktoś powietrze spuścił. Opadła na krzesło i szeptem wykrzesała z siebie: o Boże! Lekarze cieszyli się chyba bardziej niż ja.

 

Telefon z Nieba

Dotknął nas trudny czas w małżeństwie i to w chwili, kiedy wydawało się że wszystko się układa, tym bardziej, że jako małżeństwo zaczęliśmy się angażować w Kościele. To była lekcja pokory: zobaczyliśmy, że w takich sytuacjach łatwo zabłądzić. Wydaje się, że duchowy porządek, jaki zapanował w życiu, jest rzeczą nabytą i nienaruszalną. Nic bardziej zwodniczego, gdyż wtedy właśnie osiada się na laurach, zuchwale przestaje czuwać.

Wiedzieliśmy doskonale, że małżeństwo jest jak ogród, który trzeba pielęgnować. Szkopuł w tym, że nie wystarczy od czasu do czasu skosić trawę i podlać kwiaty. Dziś doskonale wiemy, że najprostsza droga do rozłamu to zatopienie się w wirze pracy, brak dialogu (ale nie tego o pietruszce, rachunkach i co kupić dzieciom, a tego o uczuciach) i brak rodzinnej modlitwy. Ten ostatni element, jakże często jest niedoceniany, lekceważony i sprowadzony do sfery prywatnej; otóż nie. Wierzę, że jego brak jest uchyleniem drzwi do tak zwanego „dania sobie luzu” wobec Boga, a potem sypie się wszystko.

Opowieść o szczegółach jest tu mniej istotna, niż sam finał i fakt, że kiedy oboje zorientowaliśmy się, że stoimy na krawędzi, skrycie każde z nas zaczęło wołać o pomoc do Jana Pawła II, o wskazanie drogi wyjścia z zagmatwanej sytuacji. I w odpowiedzi Pan Bóg najpierw nas pouczył, a potem do nas zadzwonił…..

            Pewnej jesieni, w uroczystość Chrystusa Króla, ks. prof. Jerzy Szymik, głosił przenikliwe słowo: o grze z Bogiem, którą w życiu prowadzimy na modłę Piłata. „Grę – mówił ksiądz profesor – której nie waham się nazwać, jednoznacznie i brutalnie, grą w kulki (przed oczami stanęły mi kadry z placu św. Piotra, ze szpitala). Dalej mówił o pozorach i „pseudointelektualnym blichtrze”, bełkocie, gdy jak Piłat stawiamy „pytania – płaskie, które udają głębokie: «Cóż to jest prawda? (...)». Oto łajdak udający myśliciela”. Zrobi wszystko by „nie wypaść z życiowego mainstreamu”.

Śląski teolog przywoływał dalej rozmowę, jaką w latach 60. prowadził Czesław Miłosz z francuskim teologiem o. Marie-Dominique Chenu: „(...) «Cywilizacja pędzi jak pociąg, a człowiek nie może do niego wskoczyć! Czuje, że pociąg mu ucieka, że nie może zdążyć». A Miłosz na to: «Ale po co? Po co pędzić? Po co wskakiwać? W imię czego?». «Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?» (Mk 8,36)”.

Pozwalam sobie na obszerne cytaty, bo były dla mnie głosem prosto z Nieba.

Siedząc w ławce, czułam, jak drętwieją mi nogi. Jak dzwon zabrzmiały słowa: „Są ceny, których nie warto płacić – ryzyka rozpadu małżeństwa, (...) utraty godności; (...) są miejsca, w których nie trzeba być, pociągi, do których nie powinniśmy wskakiwać. Żeby ocalić nie własną pozycję i karierę, nie swój udział w mainstreamie, dostęp do konfitur i związane z tym rozkosze i żądze, ale Chrystusa. I w ten sposób siebie”.

Zabrzmi to być może infantylnie, ale wskazówka była jednoznaczna: „Wysiadaj z pociągu, do którego wsiadłaś!”.

Trzy dni później „przypadkiem” służbowo pojawiłam się na Jasnej Górze. Nie przeczuwałam nawet, że kilka minut spędzonych przed Cudownym Obrazem i rzucone: „Ratuj małżeństwo, pomóż wyskoczyć z pociągu” w kolejnych dniach zaowocuje ze zdwojoną siłą, która przyniesie oczyszczenie. Szybko okazało się, że „szymikowe” kazanie było jedynie preludium terapii wstrząsowej, jaką przewidziało dla mnie (nas) Niebo.

Sama nie miałam już odwagi prosić Jana Pawła II o wstawiennictwo. Żebrałam u przyjaciół, duchownych.

Pewnego wieczora, kiedy zarysy wyjścia z sytuacji nie pojawiały się nawet na horyzoncie,  zasnęłam w ubraniach. O 2.30. obudził mnie telefon domowy. Podniosłam się i długo wpatrywałam się w wyświetlacz. Rozpoznałam numer komórki męża – spał w drugim pokoju. Próbowałam odebrać, ale każde naciśnięcie na przycisk odbioru nie skutkowało. Telefon dalej dzwonił. Wstałam więc i pobiegłam do męża. A on, jakby czekał. Jakby ktoś ręką odjął całą złość, emocje – kryzys minął. W sekundzie. Stał się cud. Ale to nie wszystko. Szok przeżyliśmy rano, kiedy zapytałam męża, dlaczego dzwonił, mógł przecież przyjść. Spojrzał na mnie zdziwiony. Spoważnieliśmy, kiedy sprawdził wybierane numery w komórce. Nie było tam numeru domowego... Ciarki przeszły mi po plecach. Bo wiem, że to nie mąż dzwonił. To był telefon z Nieba. Może to infantylne, ale gdyby nie ten dzwonek, nie wstałabym, nie pogodzilibyśmy się. To była kwestia trafienia na tę właśnie chwilę, w której otwarły się nasze serca.

Rano w skrzynce e-mailowej czekał na mnie list z cytatem z Ewangelii: „(…) spadł gwałtowny wicher na jezioro, tak że fale ich zalewały i byli w niebezpieczeństwie. Przystąpili więc do Niego i obudzili Go, wołając: Mistrzu, Mistrzu, giniemy! Lecz On wstał, rozkazał wichrowi i wzburzonej fali: uspokoiły się i nastała cisza” (Łk 8, 22-24).

Historia ta na trwałe zmieniła nas i nasz dom.

 

* * *

Pamiętam jak pewnego dnia, w siedzibie arcybiskupów krakowskich, spotkałam się na nagraniu rozmowy z kard. Stanisławem Dziwiszem. Metropolita krakowski odprowadził mnie do drzwi. Żegnając się, dał mi do ręki biały różaniec w opakowaniu oznakowanym papieskim herbem. Ściskając go w mojej dłoni dodał stanowczym tonem: „Jan Paweł II”. Uśmiechnęłam się w duszy, a kątem oka popłynęła łza wdzięczności. Bo na tej audiencji w 2000 roku różańca od Papieża nie dostaliśmy. Przyznam, że byliśmy tym nieco rozczarowani. Ręką najbliższego swojego współpracownika, po latach Jan Paweł II nadrobił tę stratę...

Autorka jest dziennikarzem Gościa Niedzielnego

Zawsze z młodzieżą

Zawsze z młodzieżą

Krystyna Piotrowska

 

Ksiądz Andrzej Tuszyński jest otwarty na świat i na ludzi. Ma głowę pełną pomysłów, które zawsze realizuje. Należy do grupy dwunastu księży, których portrety znalazły się w kalendarzu wydanym przez Fundację „Opoka”. Wydawca kalendarza napisał o księżach i zakonnikach, których wizerunki znalazły się na kartach wydawnictwa, że są to ludzie, którzy swoją działalnością sprawiają, że polski Kościół wciąż przyciąga młodych, stanowi dla nich alternatywę i otwiera przed nimi nowe możliwości.

Tym, którzy znają ks. Andrzeja, trudno uwierzyć w to, co sam o sobie powiedział, że nie nadaje się do pracy z młodzieżą, bo nie gra na gitarze i nie śpiewa ładnie. Ale już w pierwszej parafii w Jedlińsku, gdzie został skierowany po seminarium, stworzył dom otwarty dla młodych ludzi. Był z nimi, rozmawiał i stwierdził, że to grupa, z którą najlepiej mu się pracuje. Oni z kolei zaakceptowali swojego kapłana, i tak praca z młodzieżą stała się jego pasją. Wyjeżdżał z młodymi na obozy, prowadził oazy i tak spędzał, i dalej spędza, swoje urlopy. Od 11 lat jest związany ze Stowarzyszeniem Centrum Młodzieży „Arka”, i śmiało można powiedzieć, że o młodzieży wie niemal wszystko.

 

„Arka” wypływa

Ówczesny ordynariusz diecezji radomskiej, bp Edward Materski pragnął, aby młodzież miała w mieście takie miejsce, w którym będzie mogła się spotykać, wzajemnie ubogacać i dzielić swoimi talentami. To marzenie spełniło się, gdy biskup mógł przejąć pomieszczenia, w których wcześniej znajdowała się restauracja. Przeprowadzono niezbędne prace remontowe, i „Arka” – Katolickie Centrum Młodzieży rozpoczęło swoją działalność zaplanowaną jako antidotum na szerzące się patologie, m.in. alkoholizm i narkomanię.

W lutym 2002 roku zarejestrowano w KRS w Warszawie – Stowarzyszenie Centrum Młodzieży „Arka”, tym samym usankcjonowano prawnie prowadzoną dotychczas działalność. Jak czytamy w statucie, stowarzyszenie promuje normy moralno-etyczne, kształtuje postawy, rozwija zainteresowania i talenty. Jego misją jest działalność edukacyjna, wychowawcza, profilaktyczna, kulturalno-oświatowa i charytatywna na rzecz dzieci i młodzieży, a także aktywizacja społeczności lokalnej.

W „Arce” nie dzieli się młodych na zdrowych i poranionych, szczęśliwych i nieszczęśliwych. Tu patrzy się z wielką życzliwością na tych, którzy, tak jak i ich rówieśnicy z poprzednich pokoleń, sądzę, że świat jest u ich stóp, że wszystko jest proste i nie ma spraw trudnych. – Myślę, że największym problemem dzisiejszej młodzieży jest samotność w rodzinie, ale i samotność wśród kolegów, przyjaciół – mówi ks. Andrzej Tuszyński prezes „Arki”. – Młodzi nie potrafią rozmawiać ze sobą. Do tego dochodzą napięcia pomiędzy starszym i młodszym pokoleniem, bo młodzież jest poraniona głównie przez dorosłych, np. ci, którzy doświadczają rozwodów swoich rodziców. Muszą opowiedzieć się po stronie jednego z nich, a oni chcą mieć i matkę i ojca. Później bagaż zranień dźwigają przez całe życie. Oczywiście jest jeszcze problem wielkiego poranienia dzieci alkoholików. Im też trudno uwolnić się ze złych przeżyć. Młodzież ma często trudności ze znalezieniem grupy rówieśniczej, z którą może się zintegrować – twierdzi ks. Andrzej. – Trudno też jej wskazać jednoznaczny autorytet. Dobrze się dzieje, jeśli młody człowiek ma oparcie w swoich rodzicach i to oni są dla niego autorytetem. Wtedy wzrasta w odpowiedniej atmosferze, a atmosfera normalności powoduje, że później poradzi sobie z różnymi problemami w swoim dorosłym życiu.

 

Młodzież, która przychodzi do „Arki” zawsze może liczyć na wsparcie i na rozmowę z księdzem Andrzejem. Czasem jednak taka rozmowa nie wystarczy i wtedy ksiądz odsyła swego rozmówcę do zatrudnionego w „Arce” psychologa – pani Ewy.

– Młodzi wiedzą, że mogą na nas, dorosłych, liczyć – mówi ks. Andrzej. – Często słyszymy na forum grupy, że ja czy pani Ewa jesteśmy dla nich autorytetem. To bardzo ważne, jeżeli dzieciak ma z kim „przegadać swój problem”, bo w rodzinnym domu nie zawsze może to zrobić. Rodzice są na ogół zapracowani, nie jada się wspólnie posiłków, nie chodzi w rodzinnym gronie do kościoła, brakuje zwyczajnego bycia ze sobą. A normalność jest dziś młodzieży bardzo potrzeba. Mam wrażenie, że musimy częściej mówić o niej, bo żyjemy w czasach jakby nienormalnych.

Na podstawie swoich obserwacji i doświadczeń mój rozmówca podaje bardzo proste rady dla rodziców i opiekunów. Nie należy bagatelizować żadnego z problemów młodych ludzi, nawet najdrobniejszego. Nie wolno mówić „dasz sobie radę”, bo to jest „bzdet”, nic ważnego. Pierwsza zasada – to wysłuchać. Druga to dać radę wynikającą z własnego życiowego doświadczenia i – być mądrym, odpowiedzialnym przewodnikiem. Stres i problemy są normalnymi elementami w naszym życiu. Pokazywanie, jak radzić sobie z nimi jest ważniejsze niż zastępowanie dziecka w załatwianiu jego spraw.

 

Źle pojmowana wolność

 

– Obserwuję zjawisko, że młodzież mająca zaledwie kilkanaście czy nawet dwadzieścia kilka lat przeżywa często zachłyśnięcie się wolnością. Ten kto wchodzi w dorosłość, robi czasem głupie rzeczy, bo mu się wydaje, że wszystko mu wolno, bo jest już dorosły. Nie rozumie, że nieodzownym elementem wolności jest odpowiedzialność. I dziś trzeba przede wszystkim kłaść nacisk na łączenie tych dwóch sfer. Być wolnym w aspekcie zewnętrznym, ale nie pomijać aspektu wolności wewnętrznej. Młodzi winni rozumieć co znaczy – jestem wolny od, i jestem wolny do. Można więc mówić o wolności od używek i o wolności do prawdziwej miłości – wyjaśnia ksiądz Andrzej. – To są podstawowe pojęcia, które gdzieś uciekły z pola widzenia młodych. A jedną z przyczyn tego zjawiska jest fakt, że młodzi ludzie żyją jakby Boga nie było – dodaje. W dalszym ciągu rozmowy ks. Andrzej stwierdza: – Dzisiejszy świat stał się małą globalną wioską. Internet daje potężne możliwości, otwiera horyzonty, ale powoduje też modę na bylejakość. Wystarczy zobaczyć, jak wiele osób ogląda na przykład głupie scenki na youtubie. Nie sposób też nie zauważyć innego problemu, że świat wartości bywa dziś wyrzucany poza nawias życia, góruje przekonanie, że wszystko wolno, nie ma żadnych zakazów, że mamy prawo do wszystkiego. Rzeczników takiego modelu życia jest dziś bardzo wielu. Spotkać ich można w każdej grupie społecznej. Mówi się tam wiele o prawach, niewiele o obowiązkach. Ale jest to zjawisko, które będzie przemijało – kontynuuje mój rozmówca – bo zachłyśnięcie się pseudo wolnością, nasycenie się nią, spowoduje, nie wątpię, chęć powrotu do życia według zasad wynikających z Ewangelii.

 

Połączyć pokolenia

„Arka” realizuje wiele projektów. Jeden z nich nosi nazwę „Łączmy pokolenia”. Brała w nim udział grupa seniorów w wieku 70, 80 lat oraz bardzo młodzi ludzie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści. Seniorzy pokazywali młodzieży, jak wykonać wiele ręcznych robótek, opowiadali o swoich doświadczeniach z czasów wojny, w zamian pobierali nauki, jak posługiwać się komputerem i jak wysłać maila, na przykład do córki do USA.

Obie strony słuchały się nawzajem. – Byłem zachwycony tym projektem – wspomina ksiądz. – Młodzi mówili, że fajni są ci starsi, a starsi z kolei, że fajna jest ta młodzież i że można z nimi mile porozmawiać. To była udana wymiana międzypokoleniowa. Starsi dzielili się swą życiową mądrością, doświadczeniem wiary, a młodzi zarażali ich swą radością życia i wręcz dziecinnym entuzjazmem.

– Wszak niegdyś rodziny wielopokoleniowe mieszkały w jednym domu – kontynuuje ks. Andrzej. – Młody człowiek uważał za oczywiste, że trzeba zająć się babcią, dziadkiem i podać im przysłowiową szklankę wody. Widział, że rodzice zajmują się swoimi rodzicami i on też musi kiedyś się nimi zająć.

W takim domu młodzież uczyła się też żyć w nurcie wiary. Dziś sporo młodych ludzi odchodzi od Kościoła. Dlaczego tak się dzieje? – zastanawia się ks. Andrzej. I dodaje, że nie potrafi na to pytanie znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, choć sądzi, iż najczęściej wynika to z niezbyt dobrego przykładu, jaki dają rodzice.

Przypomina też, że to najczęściej media kształtują młodego człowieka, wprowadzając go w nurt źle pojętej wolności, w myśl której system wartości rodziców, a tym samym Bóg, stają się niepotrzebne. Bywa, że hołdowanie takiej pseudowolności ma zaimponować rówieśnikom. – Coraz częściej spotykamy się z tym, że młodzi ludzie są zagubieni – mówi – z naszej, tzn. ze strony dorosłych, potrzeba więcej dobrej woli. Zarówno księża, jak i rodzice muszą mieć dla nich więcej czasu i muszą szukać bliskiego z nimi kontaktu. Katecheza chyba już nie wystarczy. Ojciec Święty Jan Paweł II mówił w Denver: „ Idźcie na ulice, na place, na dachy waszych miast i głoście Ewangelię. Papież mówił, żebyśmy nie czekali w kościele, ale wychodzili przed kościół i zapraszali do niego. I tak trzeba robić, bo młodzi ludzie nie są nastawieni do nas negatywnie. Często stwierdzają tylko z goryczą, że mamy dla nich za mało czasu, a więc nie są dla nas ważni. Odchodzą od nas, tym samym zostawiając i Kościół. Często jednak wracają, gdy dostrzegą że Kościół jest dla nich otwarty. Proszą o rozmowę, o pomoc. Musimy wychodzić im naprzeciw, proponując różne formy zaangażowania. Na przykład wolontariat. To bardzo dobra metoda wychowania poprzez pracę, ale także przebywanie w grupie rówieśniczej czy to w wolontariacie, oazie czy w harcerstwie. Te wspólnoty mają w sobie siłę. Potrafią młodego człowieka ukształtować, ugruntować w nim system wartości. Dlatego w Radomiu, jak i w innych miastach jest konkurs „Ośmiu wspaniałych” promujący  młodzież, która robi coś dobrego, wspaniałego. Nie lubię, gdy mówi się o młodzieży, że jest zła, wrzucając wszystkich do jednego worka. Ja się z tym nie zgadzam – stanowczo podkreśla ksiądz Andrzej. – Osoby, które są związane z „Arką”, cechuje innowacyjność, otwartość, entuzjazm.

To dlatego chyba młodzi ludzie skupieni w tym środowisku nie mają kłopotu ze znalezieniem pracy. Pracodawcy sami dzwonią do ks. Tuszyńskiego z pytaniem, czy może kogoś im polecić do ich firmy. Ci młodzi już pokazali, że są kreatywni, że potrafią rozwiązywać różne problemy i zdobywać granty.

Ks. Andrzej dodaje, że największy komplement, jaki otrzymał kiedyś od pewnej dziewczyny, brzmiał: „My chodzimy do kościoła, bo nam ksiądz przez tyle lat nigdy nie powiedział, żebyśmy do kościoła chodzili. Gdyby nam ksiądz kazał chodzić, to my byśmy zrobili na odwrót”. Staram się więc nie nakazywać – wyjaśnia ks. Tuszyński – ale ukazywać Kościół i niejako podprowadzić – pod kościół, by chcieli do niego pójść. Nakaz stoi w konflikcie z ich poczuciem wolności.

Dziękując ks. Andrzejowi za interesującą rozmowę, notuję jeszcze jego radę dla wszystkich, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o Stowarzyszeniu Centrum Młodzieży „Arka” w Radomiu, by odwiedzili stronę internetową www.arka.radom.pl.