Kto pamięta Olgę Przyłęcką?

b_240_0_16777215_00_images_numery_9_(197)_2011_okl.jpgKto pamięta Olgę Przyłęcką?

Alina Petrowa-Wasilewicz

 

Mijam to miejsce przynajmniej raz w tygodniu, gdy idę do kościoła. Kawałek muru, obrośnięty brzozami. Aż trudno uwierzyć, że siedemdziesiąt lat temu był tu dom, toczyło się zwykłe życie. Na murze napis, wymalowany czarną olejną farbą, odnawiany co parę lat, gdy staje się nieczytelny: „W miejscu tym została zamordowana rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostających w schronie OLGA PRZYŁĘCKA, «bo to była Polka»”. Poniżej państwowa, standardowa tablica z białego wapnia, informująca, że jest to „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za Ojczyznę. W tym miejscu 14 września 1944 r. hitlerowcy rozstrzelali 40 osób cywilnych”.

Tyle napisy na murze, jeszcze mała tabliczka, informująca, że miejscem tym opiekuje się Wyższa Szkoła Pożarnicza oraz Szkoła Podstawowa nr 263.

Przez wiele lat przechodziłam tędy, odczytując ten napis, aż przed trzema laty w sierpniu postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o „kobiecie z muru”. Kim była Olga Przyłęcka? Ile miała lat, gdy zginęła, czym się zajmowała, czy miała rodzinę, czy była osobą samotną? Co stało się owego wrześniowego dnia, gdy Powstanie Warszawskie zaczęło dogorywać?

Z opowieści starszych mieszkańców Marymontu wiedziałam, że siepacze, nieważne z jakiej formacji – SS Dirlewangera czy Kaminskiego, wszystko jedno – mordowali tu równie bezlitośnie ludność cywilną. I że zginęło wielu ludzi, wszyscy, którzy nie zdecydowali się na ucieczkę. W internecie – a miejsce to jest często fotografowane, bo robi wrażenie – wyszukałam dodatkową informację – Olga Przyłęcka zginęła obok domu, w którym mieszkała i w którym w czasie powstania zorganizowała punkt sanitarny. Opiekowała się rannymi. To wszystko. Gdzie można było szukać więcej szczegółów?

Najbardziej naturalne wydawało mi się rozpoczęcie poszukiwań w stojącym 300 metrów od Muru Pamięci „kościele na Górce”, czyli pw. Matki Bożej Królowej Polski. Nasz zacny ksiądz proboszcz nic więcej o Oldze nie słyszał poza tym, co było napisane na murze. Jako zakonnik, marianin, przebywa w jednym miejscu sześć lat, a potem przełożeni posyłają go do innej placówki, ale w czasie swojego pobytu na Marymoncie nie słyszał żadnych opowieści swoich parafian o Oldze.

Tyle samo wiedział o „kobiecie z muru” mieszkający od dziecka na Marymoncie pan Stasio. A także przemiła pani z sekretariatu Wyższej Szkoły Pożarniczej, do której poszłam po odwiedzeniu parafii. Młodzież strażacka opiekuje się miejscem pamięci, składa kwiaty, porządkuje, ale szczegółów też nie zna. Pani z sekretariau udzieliła mi cennej rady: powinnam iść do leżącego na obrzeżu Parku Kaskada Instytutu Ochrony Środowiska. Przed wojną w tym miejscu lub niedaleko, była przepompownia wody, no i kolektor, stąd nazwa ulicy – Kolektorska. Płynęły tędy ścieki z północnej części miasta, wpadając, niestety, bezpośrednio do Wisły. Może oni przechowali jakieś dokumenty o mieszkańcach okolicy?

W Instytucie Ochrony Środowiska trafiam wreszcie na cenną informację. Tak, są tu dokumenty dawnej przepompowni (kolektora?) Nad jej prawidłowym funkcjonowaniem czuwał inżynier Przyłęcki, mąż Olgi. – Pan Majewski – wyjaśniła mi pani z instytutu – zna te historie, w archiwum zachowały się zdjęcia domu, w którym państwo Przyłęccy mieszkali.

Zadzwoniłam do pana Majewskiego. Ale on też nic nie wiedział poza tym, że pan inżynier po wojnie pracował jako wykładowca na Politechnice Warszawskiej. – Niech pani tam się zwróci – doradził. Ale czy na politechnice można szukać informacji o losach wojennych jej pracowników i ich rodzin?

Ten trop, nim zaistniał, szybko się urwał. Nastąpił impas.

To niesamowite, ale może rok po pierwszej rundzie poszukiwań śladów po Oldze Przyłęckiej, przyjaciółka naszej rodziny, Krysia, powiedziała, gdy wracając ze Mszy, przechodziliśmy obok Muru Pamięci, że w czasie wakacji na Kielecczyźnie poznała kobietę, która przed wojną mieszkała w domu, z którego dziś został jedynie „ogryzek”. Zrobiło mi się słabo z wrażenia, to nie mógł być przypadek, to było wezwanie, że mam dalej szukać! Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego, w którym Krysia poznała tę kobietę, podała mi telefon pani, przedwojennej warszawianki, która obecnie mieszka w Kielcach. Zadzwoniłam, zapytałam. Nareszcie! Tak, ona rzeczywiście mieszkała na Marymoncie, znała i pamiętał Olgę Przyłęcką! I tu przeżyłam pierwszy szok – Olga była Rumunką!

Wszystko, czego później się dowiedziałam – to fragmenty, przekazane przez panią z Kielc i jej siostrę, mieszkającą do dziś w Warszawie.

Olga mieszkała z mężem w dużym pięknym domu u wylotu Kolektorskiej. Należeli do dzielnicowej elity, siostry wspominały pobliskie korty i grę w tenisa młodzieży z dobrych domów w okolicy. Państwo Przyłęccy mieli syna. Gdy wybuchło powstanie, mąż i około dwudziesto-, może dwudziestodwuletni syn, poszli walczyć. Olga pozostała w domu. Ponieważ znała doskonale niemiecki, gdy rozeszła się wiadomość o mordach na ludności cywilnej, została na Marymoncie, nie szukała gdzieindziej schronienia. Miała nadzieję, że w języku Goethego i Schillera przekona ludobójców, żeby odstąpili od swojego zbrodniczego procederu. Ta nadzieja okazała się, jak wiadomo płonna.

Rumunka, kobieta w sile wieku, musiała mieć ponad czterdzieści lat. Wykształcona. Mąż i syn przeżyli powstanie. Dowiedziałam się też, że Przyłęcki – junior od dawna nie żyje. I znowu trafiłam na mur zapomnienia.

Zaczęłam szukać jakieś trzy lata temu. A dowiedziałam się tak niewiele, zbierałam jakieś okruchy.

Niedawno spotkałam ojca mojego byłego kolegi z pracy, który od dziecka mieszkał na Marymoncie, gdyż jego zamożni rodzice mieli tu piękny duży dom wśród sosnowych lasków (trudno w to dziś uwierzyć, ale tak było, laski wycięli w czasie wojny mieszkańcy, żeby mieć czym palić w piecu). Szliśmy z ojcem kolegi do kościoła i olśniło mnie: przecież on mógł coś wiedzieć, pamiętać! Zapytałam go, co wie o Oldze. Odpowiedział, że była Rumunką, która świetnie się zaaklimatyzowała w Polsce i aktywnie włączała w życie społeczności lokalnej. Wraz z mężem mieszkała na Żoliborzu urzędniczym. W czasie powstania została w domu, żeby bronić mieszkańców maleńkiej wioseczki, złożonej z kilkudziesięciu chałup, Słodowca. Oni byli łącznikami z oddziałami AK, działającymi w Kampinosie, dlatego musieli zginąć. A Olga próbowała ich ratować, przyjęła ich w swoim domu, no i znała niemiecki...

Ta opowieść różni się od poprzednich. Nie jestem historykiem, ale bardziej wiarygodne w mojej ocenie były opowieści sióstr – dawnych mieszkanek Marymontu, choć ich wspomnienia też mogły zatrzeć się po latach. One zresztą też wiedziały niewiele. Tak więc niewiele udało mi się dowiedzieć o bohaterskiej kobiecie i zapisać jej historię. Ona powoli zatapia się w nieistnienie. Jak pisał poeta powstania: – „Zostanie po nas złom żelazny”? A co zostanie po Oldze? Ten napis na kawałku muru?

Nie jest to stwierdzenie do końca prawdziwe. To, co było najważniejsze w życiu „kobiety z muru”, pozostało. I pozostanie na zawsze, nawet jeśli czas przysypie wszelkie inne szczegóły. Najważniejsza była jej świadomie złożona ofiara. To był jej szczyt. To nie przypadek, że Olga Przyłęcka została zamordowana 14 września. W dniu, w którym Kościół obchodzi święto Podwyższenia Krzyża Świętego.