Gościnność – ważna zaleta

Gościnność – ważna zaleta

Karolina Sobczyńska

 

Kiedy czytamy opisy dawnych uczt, wielkich biesiad, wytwornych bali, często traktujemy je tak samo jak opisy rycerskich turniejów, polowań na grubego zwierza, podróży dyliżansem. Wydaje się, że jest to coś, co było, minęło, stanowi jedynie ciekawostkę historyczną, nie ma żadnego zastosowania w czasach i warunkach obecnych. Gdy nasi dziadkowie wspominają przyjęcia i zabawy ze swoich młodych lat, słuchamy wyrozumiale, może nawet z pewną zazdrością, ale jednocześnie z pełnym przekonaniem, że nas na to nie stać z powodu braku czasu, miejsca i niezbyt wielkich zasobów materialnych.

Następuje zmierzch towarzyskiego życia, wspólnych obiadów, podwieczorków, uroczystych kolacji, spotkań... Coraz mniej mamy ochoty i czasu na to, by wybrać się z wizytą lub zaprosić ludzi do siebie. A tymczasem – życie towarzyskie jest ważnym elementem życia społecznego. Ani kontakty, które nawiązujemy w pracy, ani krótkie, pospieszne spotkania ze znajomymi w kawiarniach, ani nawet przypadkowe odwiedziny w domu krewnych nie mogą zastąpić tego, co dawały i dają spokojne, starannie przygotowane, umiejętnie zorganizowane i prowadzone spotkania w gronie osób bliskich, przyjaznych, interesujących.

Przeżycia estetyczne są konieczne dla prawidłowego rozwoju człowieka, dla jego dobrego samopoczucia. Każde właściwie zorganizowane przyjęcie, zebranie towarzyskie może wielu tego rodzaju przeżyć dostarczyć. Jednak nie zewnętrzna oprawa uroczystości jest najważniejsza, a doznania, które płyną z kontaktu z innymi ludźmi – umiejętność prowadzenia rozmowy, dyskusji, wysłuchania swych gości. Jeżeli dbamy o to, żeby nasz dom odwiedzali ludzie mili, dobrze wychowani, myślący, pragnący dzielić się z nami tym, co czują, co przeżywają; jeżeli domy takich ludzi sami odwiedzamy – mamy szansę przeżywać nie tylko wiele radości, ale i rozwijać się wewnętrznie, nawiązywać trwałe przyjaźnie. Spokojna, pobudzająca intelektualnie rozmowa, wspólna zabawa, kontakt z roześmianymi ludźmi stanowić mogą przeciwwagę dla stresów i napięć, których tak często dostarcza nam codzienne życie.

Rezygnacja z życia towarzyskiego w imię świętego spokoju, zarzucenie tradycji wspólnych spotkań – niewątpliwie zubaża życie. Kiedyś wychowanie dziecka obejmowało także jego przygotowanie do życia towarzyskiego, do organizowania różnego rodzaju przyjęć, uroczystości i imprez. Dziewczynki i chłopcy uczyli się sposobów zachowania obowiązujących wobec gości i wobec gospodarzy. Dziś tym sprawom poświęca się niewiele czasu, często bagatelizuje się tego rodzaju problemy, uważając, że bez tych umiejętności można żyć. Na pewno można, ale dlaczego mamy żyć gorzej, smutniej, bardziej ubogo i szaro?

Urządzenie udanego przyjęcia jest sztuką. Tego człowiek musi uczyć się długo i cierpliwie. Jeżeli nie nauczono nas w dzieciństwie tego, jak pełnić rolę gospodarza, w jaki sposób należy zachować się w gościnie, musimy sami teraz zadbać o to, by posiąść takie umiejętności, by je doskonalić.

Życie towarzyskie jest, podkreślmy to raz jeszcze, ważnym elementem życia społecznego i nie warto z niego rezygnować. Kto wie, czy za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt znużeni, zmęczeni, przerażeni wiecznym pośpiechem, napięciami cywilizacyjnymi ludzie nie zapragną wrócić do spokojnych wieczorów spędzanych w gronie znajomych, do miłych pogawędek, wspólnego słuchania muzyki, wspólnego spożywania skromnego nawet, ale ładnie podanego, smacznego posiłku. Nauczmy więc naszych synów i nasze córki pełnienia roli gościnnych gospodarzy, wykształćmy w nich także umiejętności, które spowodują, że będą chętnie witanymi, pożądanymi wszędzie gośćmi.

Pomógł pan tysiącom par małżeńskich…

 Pomógł pan tysiącom par małżeńskich…

O prof. Josefe Rötzerze i jego metodzie naturalnego planowania rodziny

Elżbieta Wójcik

 

W roku 1990 austriacki lekarz został odznaczony przez papieża Jana Pawła II Orderem Świętego Grzegorza Wielkiego za zasługi dla Kościoła katolickiego, a 12 lat później otrzymał najwyższe odznaczenie papieskie: Krzyż Świętego Grzegorza z gwiazdą.

Twórca metody objawowo-termicznej, naturalnego planowania, znanej obecnie w bardzo wielu krajach świata, zasłużył sobie na to uznanie. Umożliwił małżeństwom zdrowy, naturalny styl życia, zgodny z prawem natury i z wolą Boga.

Josef Röetzer urodził się w Wiedniu w r. 1920. Po maturze, w 1938 roku, powołany został do Wermachtu i wysłany na front w Polsce. W pudle z książkami, które wziął ze sobą, było Pismo święte, które czytał, nie krępując się obecnością kolegów. Imponowało to wielu, w związku z czym został szybko, karnie cofnięty do Austrii z powodu – „destrukcyjnego wpływu na grupę”. Ta decyzja przełożonych uratowała mu być może życie, gdyż jego oddział trafił później pod Stalingrad.

   Po powrocie do Wiednia Röetzer studiował medycynę i w roku 1943 zaczął pracować w szpitalu dla pacjentów z uszkodzeniami mózgu. Poznał tam dokładnie jego budowę i funkcje, co okazało się przydatne w jego dalszej pracy. W r. 1944 poznał swoją przyszłą żonę Margaritę. Już po siedmiu tygodniach znajomości powzięli decyzję, że się pobiorą. Trwała jednak wojna. W październiku tego roku dr Josef dostał się do niewoli amerykańskiej.

W sierpniu 1945 roku powrócił do Wiednia, ożenił się i dwa lata później ukończył studia medyczne pracy doktorskiej. Początkowo pracował w Wiedniu, a od 1951 roku w Vöcklabruck jako lekarz epidemiolog.

Młodzi małżonkowie postanowili mieć sześcioro dzieci. W krótkich odstępach czasu urodziło im się troje, powstało więc pytanie, jak postępować, aby nieco zwolnić ten szybki rozwój rodziny. Ponieważ byli głęboko przekonani, że Kościół słusznie zakazuje stosowania środków antykoncepcyjnych, rozwiązania szukali w innych metodach. „Jeżeli nauka Kościoła jest prawdziwa, to musi być także do zastosowania w życiu” – formułował swój pogląd młody lekarz.

W roku 1951 na wiosennych targach w Wiedniu zaprezentowano termometr dla kobiet do mierzenia temperatury, co doktora bardzo zainteresowało, gdyż na studiach nic o tym nie mówiono. Pani Röetzer zgodziła się mierzyć temperaturę poranną i zauważyła u siebie zależne od pory miesiączkowego cyklu, zmiany temperatury ciała. W pewnym okresie cyklu odczuwała też swoisty ból podbrzusza i zwiększenie wydzieliny śluzowej. Powiedziała o tym mężowi. Dr Röetzer pomyślał wtedy, że jeżeli jego żona sama zauważyła takie objawy, to inne kobiety mogą też takie obserwacje poczynić. Chcąc im w tym pomóc opracował praktyczne wskazówki do wyznaczania okresów płodności i niepłodności w cyklu miesiączkowym kobiety, głównie na podstawie mierzenia temperatury ciała i obserwacji wydzieliny śluzowej. Tak więc rok 1951 był początkiem powstania metody objawowo-termicznej, którą wkrótce zaczął szeroko propagować. Pod koniec lat pięćdziesiątych prowadził na ten temat wykłady. I wówczas otrzymał nagle upomnienie od Austriackiej Izby Lekarskiej, że mówi o sprawach nieprzyzwoitych. Również wielu kolegów tak uważało i w środowisku lekarskim dawał się odczuć brak entuzjazmu i poparcia dla jego badań. Dr Röetzer był jednak przekonany o słuszności swoich poglądów i prowadził nadal pracę badawczą, a także poradnię dla kobiet oraz wykłady. Samoświadomość kobiet stopniowo rosła. Coraz więcej z nich zaczęło prowadzić wykresy temperaturowe i przysyłać młodemu lekarzowi swoje karty obserwacji, by je zinterpretował naukowo.

W 1965 roku dr Röetzer opublikował swoją pierwszą książkę pt. „Liczba dzieci i małżeństwo z miłości”, w której podał zasady metody objawowo-termicznej; pisał też o „duchowej jedności i wzajemnym zrozumieniu” oraz o tym, że „w prawdziwej wspólnocie miłości każdy powinien starać się, aby czynić to, co drugiemu pomaga”, i że „istotny warunek przy ustalaniu planowanej liczby dzieci leży w odpowiedzi na pytanie, ile dzieci można nie tylko obdarzyć życiem, ale też ile można prawidłowo wychować”. Podkreślał znaczenie odpowiedzialności i szacunku wobec małżonka i wobec dzieci.

Pierwsze wydanie książki rozeszło się już po trzech miesiącach i kolejno ukazywały się następne. Zaczęły też przychodzić zaproszenia na wykłady i seminaria, także do USA, Australii, Japonii, Hongkongu, Nowej Zelandii, Tajwanu. Dr Röetzer wykładał też medycynę pastoralną na kilku wydziałach filozoficzno-teologicznych w Austrii i otrzymał tam tytuł docenta.

A jednak, pomimo uznania przez wielu, zwłaszcza młodych ludzi, napotykał w środowiskach lekarskich, także naukowych, na dużą nieufność. Krótko przed ogłoszeniem encykliki „Humanae vitae” odbyła się w Bad Godesberg, w Niemczech konferencja lekarzy katolickich i teologów, na początku której lekarze, akceptując poglądy Röetzera, popierali plan zorganizowania sieci poradni. Natomiast teolodzy-moraliści nie wykazali zainteresowania szerzeniem tej metody zgodnej z nauką Kościoła, a nawet jednemu z teologów udało się „nawrócić” lekarzy, tak iż na zakończenie konferencji wszyscy oprócz Röetzera podpisali list do Watykanu z propozycją zmiany w tej sprawie stanowiska Kościoła. W najbliższych latach Röetzer „za karę” nie był zapraszany na żadne konferencje.

Pewien zgodności swoich badań z nauczaniem Kościoła, sam prowadził nadal swoje studium.

Z upływem czasu jego wysiłki przyniosły jednak efekty. W 1979 roku ukazała się jego druga książka pt. „Naturalna regulacja poczęć – metoda objawowo-termiczna – droga partnerska” (wyd. Herder), która do dzisiaj ma ponad czterdzieści wydań i została przetłumaczona na 16 języków. Wydano ją także w Polsce w 1982 roku pt. „Naturalna regulacja poczęć”. (wyd. Hlondianum). Obecnie wydawana przez wyd. Vacatio – „Sztuka planowania rodziny” cieszy się dużym zainteresowaniem czytelników. W roku 1982 ukazała się w Państwowym Wydawnictwie Lekarskim broszurka pt. „Naturalnae planowanie rodziny”(opis metody Röetzera), która rozeszła się w ciągu kilku miesięcy w liczbie 300 tys. egzemplarzy.

W 1980 roku papież Jan Paweł II zwołał w Rzymie Światowy Synod Biskupów. Jedynym świeckim wykładowcą był dr Josef Röetzer, który mówił do rzeszy duchownych o moralnych zasadach regulacji poczęć. Rok 1990 przyniósł austriackiemu lekarzowi ogromny zaszczyt – został przez papieża Jana Pawła II odznaczony Orderem Świętego Grzegorza Wielkiego za zasługi dla Kościoła katolickiego, a 12 lat później otrzymał najwyższe odznaczenie papieskie: Krzyż Świętego Grzegorza z gwiazdą.

W roku 2006 Röetzer otrzymał list od papieża Benedykta XVI, w którym znalazły się słowa: „…za sprawą nabytej w ciągu 55 lat niestrudzonych badań fachowej wiedzy, zainspirowanej i wspieranej głęboką wiarą, pomógł Pan tysiącom par małżeńskich kształtować ich małżeństwa w zgodzie z Bożym planem, a poprzez to odkrywać godność i piękno tego sakramentu…”.

Dr Röetzer zajmował się też intensywnie teologią i ukończył studium teologii dla świeckich w Wiedniu. Wiąże się z tym mały humorystyczny epizod, świadczący o jego dobrej znajomości tej dziedziny nauki. Po wymianie listów z amerykańską konferencją biskupów otrzymał list zaadresowany: Jego Eminencja Josef kardynał Röetzer.

W 1992 roku dr Röetzer otrzymał od prezydenta Austrii honorowy tytuł profesora.

W 1986 roku założony zastał w Niemczech Instytut Naturalnej Regulacji Poczęć (Institut der Natürlichen Empfängnis Regelung – INER), obejmujący Niemcy, Austrię, Szwajcarię i półn. Włochy. Celem Instytutu jest prowadzenie kursów, kształcenie nauczycieli i instruktorów, oraz działalność naukowa i publicystyczna. Bliźniacze stowarzyszenia powstały też w kilku innych krajach, w roku 1993 także w Polsce pod nazwą Instytut Naturalnego Planowania Rodziny. Przy tej okazji prof. Röetzer przeprowadził w Polsce dwa razy kursy na temat swojej metody. Mówił wówczas z dużym przekonaniem i wiedzą, ciepło i z humorem, tak, że słuchało się go z wielkim zainteresowaniem. Wszyscy uczestnicy kursów stali się członkami Instytutu Naturalnego Planowania Rodziny, który liczy obecnie 2760 członków-nauczycieli. Zdali oni egzamin z zasad metody i mają prawo prowadzenia kursów w całej Polsce.

   W 1999 roku ukazała się trzecia książka prof. Röetzera pt. „Der persönliche Zyklus der Frau” – „Osobisty cykl kobiety”, którą w Polsce wydało w roku 2007 Wyd. Sióstr Loretanek pt. „Ja i mój cykl”. Prof. Röetzer napisał też wiele artykułów świadczących także o jego głębokiej wiedzy dotyczącej teologii małżeństwa i rodziny.

Prawą ręką prof. Roetzera okazała się jego córka Elisabeth, która porzuciła studia na teologii i germanistyce i zajęła się z zapałem analizą tysięcy kart obserwacji, nadsyłanych przez kobiety.

Na podstawie tych kart oceniona została skuteczność metody objawowo-termicznej, wynosząca blisko 100%. Jest ona większa niż skuteczność wszystkich środków antykoncepcyjnych, także pigułki hormonalnej. Zasady postępowania przy stosowaniu metody objawowo-termicznej opracowane są naukowo. Może być ona także stosowana w cyklach nieregularnych, w okresie po porodzie oraz w premenopauzie. Metoda ta jest dużą pomocą dla małżeństw mających trudności z poczęciem dziecka.

Zgodna jest z prawem naturalnym obowiązującym wszystkich ludzi, a więc z planem Boga wobec małżeństwa. A sam prof. Röetzer mówił o tym: „Naturalna regulacja poczęć w kontekście odpowiedzialnego rodzicielstwa nie jest tylko jakąś metodą, lecz fundamentem chrześcijańskiego, małżeńskiego stylu życia. (…) nie jest wyjściem awaryjnym, lecz życiem małżeńskim według planu Boga, a przez to życiem w czystości małżeńskiej”.

 

W listopadzie 2006 roku zmarła żona profesora – Margareta. On sam po tym przeżyciu mocno podupadł na zdrowiu i wycofywał się stopniowo z intensywnej pracy w Instytucie. Zmarł 4 października 2010. Zastępuje go jego córka Elisabeth, która współdziała z powołanym komitetem lekarzy-specjalistów.

 

Instytut Naturalnego Planowania Rodziny

wg metody prof. J. Rötzera

ul. Nowogrodzka 49

00-695 Warszawa

tel. (22) 629 06 89

e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

www.iner.pl

Arcydzieło pełne światła

Arcydzieło pełne światła

 

Dobromiła Salik

 

 

Chiara Luce Badano została we wrześniu 2010 r. uznana nową błogosławioną Kościoła, 20 lat po swojej śmierci. Chiara Lubich – założycielka Ruchu Focolari – tak mówiła o niej w 2000 roku: „Dzięki jej życiu możemy powrócić do źródła. Jest przykładem oraz świadkiem dla młodych i dla osób starszych, ponieważ potrafiła przemienić swoją »mękę« w »pieśń weselną«”.

 

Pamiętam, gdzie i kiedy czytałam po raz pierwszy książkę o Chiarze Luce. To była poczekalnia poradni rehabilitacyjnej, 7 października, kolejna rocznica śmierci córki żyjących do dziś Marii Teresy i Ruggero Badano. I pamiętam coś jeszcze: swoje zaskoczenie faktem, że ta poruszająca lektura nie pozostawiła we mnie odrobiny smutku czy niepokoju. Niedawno znalazłam wytłumaczenie swojego zdumienia. Giampaolo Mattei tak zrecenzował w „L’ Osservatore Romano” książkę Michele Zanzucchiego „Mam wszystko…”: „Od razu masz wrażenie, że jest to przyjaciółka. Siostra. Matka. Masz wewnętrzną pewność, że dobrze ją znasz… Stawia cię »sam na sam« z twoim sumieniem, z twoimi wyborami. Jednak doświadczenie, które Chiara Luce pozwala ci przeżyć – to doświadczenie radości, miłości, nadziei…, których byś się nie spodziewał po takiej historii, bo według ciasnych, ludzkich kryteriów powinna być ona smutna… Niepojęte”.

Smutna… Tak. Po ludzku smutne jest przecież młode życie zaatakowane przez okrutną chorobę. Bezbrzeżnie smutne jest odejście jedynego, oczekiwanego przez dziesięć lat dziecka. A jednak…

 

Boża logika

odbiega całkowicie od tej, mierzonej racjonalnymi tylko normami.

Chiara Luce, młoda Włoszka z Sassello, oddalonego o 60 km od Genui, była wymodloną, ukochaną córką. Lubiła sport – zwłaszcza pływanie i grę w tenisa, a także wędrówki górskie; pięknie śpiewała, chętnie tańczyła, miała wielu przyjaciół. Jako nastolatka pertraktowała na temat godziny wieczornych powrotów do domu – którzy z rodziców nie znają tych niełatwych rozmów? Mimo przykładania się do nauki miała problemy szkolne, z poprawkami włącznie. Serce biło jej mocniej w towarzystwie pewnego młodego człowieka… Dziewczyna jak inne. Tylko drobne epizody mogły zapowiadać to, co później Kościół nazwał heroizmem. Jednym z nich była na przykład decyzja, by oddawać biedniejszym dzieciom swoje najlepsze zabawki. Były to też – za zgodą rodziców – odwiedziny u koleżanki z klasy, chorej na szkarlatynę, wizyty w pobliskim domu opieki czy całonocny dyżur u schorowanych dziadków, kiedy szczypała się w nogę, by nie zasnąć, a nazajutrz mimo zmęczenia poszła do szkoły.

Kto w drobnej rzeczy będzie wierny… Kiedy Chiara ma 17 lat, nadchodzi próba, dla niej i dla bliskich. Wielka i groźna. Nowotwór kości atakuje szybko i bezlitośnie. Teraz już nie chodzi o zabawki czy o noc, którą będzie można odespać. Po diagnozie prosi mamę, by zostawiła ją samą. Być może w tym momencie dokonuje się najważniejsze. Po kilkunastu minutach Chiara pokazuje spokojną twarz. Rodzice i ci, którzy ją spotykali, twierdzą, że ten wewnętrzny pokój pozostał w niej już do końca. Dziewczyna poddaje się leczeniu – bolesnym zabiegom w szpitalu, unieruchomieniu w łóżku. Przyjmuje przyjaciół. Rozmawia. Słucha. Pisze listy. Wielu jest pod urokiem jej spojrzenia pełnego światła.

Przyjacielowi wspierającemu misje ofiarowuje pieniężny prezent otrzymany na urodziny. Na kartce wypisuje swoje „dobra” – które, w razie potrzeby, mogłyby posłużyć innym. Pisze też niezwykłe życzenia świąteczne. To jedna z jej ostatnich „fantazji” wypływających z troski o bliźniego – zaznaczy jej biograf. „Boże Narodzenie 1990. Dziękuję za wszystko! Wszystkiego najlepszego na Nowy Rok”. Chowa wypisaną drżącą ręką kartkę głęboko w szufladzie, pewna, że mama znajdzie ją w odpowiedniej chwili… – kiedy jej już nie będzie.

Jest też ciemność. Chwile bólu, zwątpienia i poczucia przerażającej obecności szatana. Ale nie jest ich wiele. Chiara poznała Ruch Focolari już w wieku 9 lat; także jej rodzice zaangażowali się w życie duchowością jedności. To fundament życia rodziny na ten trudny czas. Być może wspólnotowe niesienie krzyża ułatwiło codzienne zmaganie się z chorobą? Chiarę wspierają przyjaciele z Ruchu i jego założycielka. Cierpienie niesione razem ma inny ciężar. Inną logikę. To osobowe spotkanie z Jezusem ukrzyżowanym i opuszczonym.

Od początku poznania Ruchu Focolari młodziutka Chiara pisze

 

listy do Chiary Lubich,

swojej imienniczki. W jednym z nich, już z czasu choroby, wyraża myśl, której być może nie zdradziła nikomu innemu: „Tutaj wszyscy proszą o cud (i Ty wiesz, jak bardzo go pragnę…), ale ja nie potrafię o to prosić. Być może powodem trudności jest to, że nie czuję, aby to było wolą Bożą”.

Dalej prosi założycielkę o „nowe imię” – tak jak wielu z Ruchu Focolari. Tydzień później przychodzi odpowiedź: „Dziękuję za Twój list i zdjęcie. Twoja tak promienna twarz wyraża miłość do Jezusa. Chiaro, nie bój się mówić Mu swoje »tak« chwila po chwili. On da Ci siłę, bądź tego pewna. Ja także modlę się o to i jestem zawsze z Tobą. Bóg kocha Cię nieskończenie i pragnie przeniknąć do Twojej duszy, abyś doświadczyła odrobiny nieba. »Chiara Luce« to imię, jakie dla Ciebie wybrałam. Podoba ci się?”. Luce – znaczy światło…

Choroba wyniszcza stopniowo organizm Chiary. Jest jednak wciąż silna duchowo. Mówi, że chociaż w swoim ciele nie ma już niemal niczego zdrowego – dysponuje jednak sercem, które może kochać. Świadomie zbliża się do najważniejszej chwili…

 

„Zaślubiny”

dokonały się w atmosferze miłości i pokoju. Zresztą wszystko zostało przygotowane. Chiara Luce zdążyła zamówić „suknię oblubienicy” i poprosiła przyjaciółkę o jej przymierzenie. Zaplanowała czytania i śpiewy na pogrzeb. Zaznaczyła, że nie życzy sobie płaczu, ale głośnego śpiewu podczas uroczystości. Przykazała też mamie, by przypadkiem nie płakała, lecz, ubierając ją do trumny, powtarzała: „Teraz Chiara Luce widzi Jezusa”. Zgodziła się ponadto podarować jedyny organ, który nadawał się do przeszczepu – rogówkę. Do przyjaciół napisała list–testament.

Dzień przed śmiercią powtarzała: „Przyjdź, Panie Jezu”, pragnąc przyjąć Eucharystię. Niespodziewanie przyszedł kapłan i udzielił jej Komunii świętej – wiatyku na drogę. Odeszła w niedzielę 7 października 1990 r. o czwartej rano. W telegramie do Marii Teresy i Ruggero Chiara Lubich napisała: „Dziękujmy Bogu za to Jego arcydzieło pełne światła”.

 

Promieniowanie

Chiary Luce, rozpoczęte za jej życia, trwa nadal, a nawet nasila się po śmierci. Biskup Acqui Terme,  który znał ją osobiście, towarzyszył rodzinie w chorobie i przewodniczył uroczystościom pogrzebowym, zaświadczył: „Zrozumiała istotę chrześcijaństwa: Bóg na pierwszym miejscu; Jezus, z którym miała bliski, braterski kontakt; Maryja jako wzór do naśladowania; centralne miejsce miłości; odpowiedzialność za głoszenie Ewangelii, co bardzo skutecznie czyniła przez swojej życie. To wszystko – przypieczętowane doświadczeniem cierpienia i śmierci, której się nie lękała, lecz oczekiwała – uczyniło jej życie naprawdę wyjątkowym”.

Zapytany o to, dlaczego rozpoczął proces beatyfikacyjny swojej młodej diecezjanki, odpowiedział, że Chiara Luce może dziś przemówić szczególnie do młodzieży. Że przykładu tej wagi nie wolno zmarnować. Że Chiara będzie w stanie pomóc młodym w odnalezieniu kierunku, celu życia, w pokonaniu niepewności, osamotnienia, w odpowiedzi na ich pytania wobec niepowodzeń, cierpienia i śmierci. „Teoretyczne przemówienia nie przekonują ich, potrzebne jest świadectwo” – zauważył.

Lekarz Chiary, niewierzący i krytyczny wobec Kościoła, wyznał: „Odkąd spotkałem Chiarę, coś się we mnie zmieniło. Tutaj widać spójność, tutaj wszystko w chrześcijaństwie mi się podoba”.

Młodzi ludzie, którzy tak jak Chiara Luce doświadczają ciężkiej choroby, dają liczne świadectwa jej orędownictwa w znoszeniu cierpienia. Są jednak i inne wyznania, świadczące o tym, że oddziaływanie młodej błogosławionej jest naprawdę uniwersalne.

W anonimowym e-mailu pewna młoda kobieta, która przeczytała trzy razy pod rząd, podczas jednej nocy, „Mam wszystko…”, zwierza się autorowi książki: „Od trzech miesięcy jestem w ciąży. Incydent z pewnym żonatym mężczyzną. Zdecydowałam się na aborcję i byłam już umówiona w klinice. Właśnie wtedy moja przyjaciółka podarowała mi książkę, którą Pan napisał. W czasie lektury wylałam wiele łez i powzięłam decyzję. Przyjmę to dziecko. Jeśli urodzi się dziewczynka, to dam jej na imię Chiara Luce. Jeśli chłopiec – nazwę go Lucio”.

28-letni zakonnik z Włoch natomiast wyznaje: „Dwa razy przeczytałem historię Chiary Luce i bardzo się wzruszyłem. Muszę dodać, że przeżywałem wtedy kryzys mojego powołania, a jej historia stała się dla mnie wielką pomocą. Ona wybrała Jezusa tak jak ja, ale była wierna do końca temu wyborowi, pozostała wierna aż do śmierci »na krzyżu«. Ja natomiast nie. Pragnę jednak rozpocząć na nowo, z pomocą Chiary Luce, licząc na jej wstawiennictwo”.

Niewątpliwie na szybki przebieg procesu beatyfikacyjnego Chiary Luce miał wpływ fakt, że jej krótkie życie nie było narażone na wiele pokus, a pisma, jakie wyszły spod jej ręki, nie były liczne, więc ich badanie pod kątem zgodności z nauką Kościoła nie nastręczało wielu trudności. Jednak pomijając te nieco przyziemne argumenty, trzeba przyznać, że nowa błogosławiona praktykowała cnoty ewangeliczne w stopniu heroicznym, a jej oddziaływanie na innych szybko zyskało prawdziwą sławę świętości. „Arcydzieło światła” czeka na naśladowców.

Dobromiła Salik

-----

Przy opracowaniu artykułu skorzystałam z grzecznościowej współpracy z „Nouvelle Cité – Focolari France” oraz z książki Michele Zanzucchiego „»Mam wszystko…«.18 lat życia Chiary Luce”, Wydawnictwo M, Fundacja Mariapoli, 2010.