Dzielić się pięknem

Dzielić się pięknem
Maria Wilczek

Ta wystawa trwała zaledwie jeden dzień – od niedzielnego świtu do późnych godzin wieczornych, a jednak wiele osób zdołało się nią nacieszyć i zachwycić. W bocznej nawie kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie, którego proboszcz ks. Zygmunt Malacki  zawsze otwarty jest na wszystkie dobre inicjatywy, ustawione zostały plansze z bogatą kolekcją – obrazków sakralnych. Pochodzące z różnych epok, wykonane w różnych technikach – jedne przedstawiały postacie Pana Jezusa, Matki Bożej, świętych, sceny z ich życia, inne, nawiązując do symboliki chrześcijańskiej prezentowały krzyż, hostię, na jeszcze innych wątek religijny splatał się z wątkiem patriotycznym. Obok obrazków z czasów powstań i rozbiorów – obrazki z okresu odzyskanej niepodległości, i zgrzebne a wzruszające, tworzone w czasie okupacji… Niektóre obrazki, zamknięte w prostokątnej formie, wyłaniały się z gładkiego, jasnego tła inne, także owalne okolone były misternym, o motywie kwietnym, koronkowym otokiem. Często brakowało w nim jakiegoś fragmentu, bo czas nie zawsze bywał łaskawy dla tych maleńkich przedmiotów kultu i sztuki.
Na wystawienniczych planszach obok, przeważnie kolorowych awersów – rewersy, na których umieszczone były modlitwy bądź wzruszające dedykacje, pozwalające poznać, z jak wielu okazji obrazki sakralne trafiały do rąk obdarowanych. Ale nie byłoby tej wystawy, gdyby nie –

Kolekcjonerska pasja Marii Parzuchowskiej
Jak się okazało była to już 37. wystawa, którą udało jej się, ku pożytkowi wielu środowisk, zorganizować. Pierwszą urządziła w Brwinowie, w swojej rodzinnej miejscowości w organistówce, tuż przy kościele św. Floriana, właśnie w listopadzie, a goszczono wystawę potem w wielu kościołach, w domach parafialnych, ale i w niektórych szkołach, np. u Sióstr Nazaretanek w Warszawie, kiedyś eksponowana była nawet na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Oczywiście obejmowała ona niewielką zaledwie cześć zbiorów pani Marii, liczących około trzy tysiące egzemplarzy. A kiedy się ta jej pasja narodziła? I niedawno i dawno, te pojęcia są jak wiemy względne. Niedawno, bo przed sześciu zaledwie laty, kiedy przeszła już na emeryturę, pani Maria udała się na pielgrzymkę do Wilna. I to tam, w bocznej nawie katedry przyciągnęła jej wzrok przeszklona gablota, a w niej – małe cuda sprzed wielu lat – piękne święte obrazki, które wywołały niemniejszy jej zachwyt niż znajdujące się obok dzieła sztuki malarskiej i rzeźbiarskiej. Od tamtej pory nieustannie towarzyszyła jej myśl, żeby jeszcze bogatszą kolekcję zgromadzić także u nas – w Polsce. Nie dla siebie jej pragnęła, ale żeby kiedyś pokazywać ją innym, dzielić się pięknem, zwrócić uwagę, może przede wszystkim młodzieży, na te maleńkie, zrodzone z uczuć religijnych znaki przypominające o Bogu, historii, o pięknie i o bliskich, znanych bądź nieznanych ludziach, którzy przekazywali je jako dar serca, upamiętniając w ten sposób ważne dla nich, bądź dla obdarowywanych, wydarzenia.

Wspomnienie z lat dziecinnych
A jakie znaczenie dla pobudzenia religijnej i estetycznej wrażliwości najmłodszych może mieć obrazek sakralny? O tym, że wielkie, pani Maria nie miała nigdy wątpliwości, przechowując w pamięci związane właśnie z maleńkim obrazkiem, wspomnienie z lat dziecinnych. I może to wówczas zrodziła się fascynacja,  która przetrwała w ukryciu, aż do tak późnej pory, odradzając się  prawie równocześnie z odnalezioną po latach przyjaźnią.
Maleńki, misternie zdobiony, święty obrazek pokazała kiedyś małej Marii jej szkolna koleżanka,  nie sądząc pewnie, że wzbudzi on w oglądającej aż tak wielki zachwyt. A wzbudził i od tamtej pory Maria wielokrotnie chciała się cieszyć jego widokiem, wdzięczna, że pozwolono jej potrzymać go przez chwilę w rękach, że mogła o nim rozmawiać… Nie przypuszczała jednak, że wyrażona któregoś dnia nieśmiała prośba, by jej go ofiarowano, powodowana nie do ugaszenia pragnieniem posiadania go na zawsze,  będzie wysłuchana.
A tymczasem… Pani Maria zawsze  pamiętać będzie gest wyciągniętej ręki swej koleżanki i jej słowa, które pewnie nie tak łatwo było jej wypowiedzieć – „Proszę, weź go sobie”. I to z tamtego, należy sądzić, wspomnienia zrodziły się zawarte po latach w książeczce pani Marii refleksje: „Obrazek religijny podarowany często w dzieciństwie, towarzyszy nam przez całe życie. W tym na pozór banalnym momencie obdarowania dzieje się wiele dobra. Ten zwykły gest wyciągniętej ręki z maleńkim świętym obrazkiem w przekazującej go dłoni – do podanej ręki z dłonią otwartą – stanowi symbol szczególny. Upamiętnia nie tylko konkretne zdarzenie, konkretną sytuację, lecz również osobę obdarującą. Zdarzenie to w zupełnie przypadkowy sposób może odegrać znaczącą rolę w życiu obdarowującego i obdarowanego”.
W przypadku pani Marii i jej koleżanki tak właśnie się stało.

Mały obrazek łączy ludzi
Mały obrazek – dar ofiarowany, dar przyjęty, zrodził przyjaźń, która przetrwała potem kilkadziesiąt lat rozłąki, nie tracąc, jak się okazało, nic ze swej intensywności. A niejako nitką Ariadny, która pozwoliła pani Marii odnaleźć po latach bliskość ze swą przyjaciółkę, stał się znów – obrazek sakralny, tym razem jako temat, który dzielna kolekcjonerka postanowiła zgłębić, odwiedzając wiele naukowych bibliotek. W jednej z nich spotkała swą przyjaciółkę, która od tej pory stała się jej przewodnikiem. „Prowadziła mnie za rękę – powie pani Maria – po ścieżkach naukowych dociekań na temat losów obrazka sakralnego, jego artystycznych walorów jego znaczenia w życiu poszczególnych ludzi, rodzin, a tym samym kraju. Ona wskazała mi wiele ważnych książek, na które ja, nie parająca się dotąd pracą naukową ekonomistka, rzuciłam się łapczywie, chcąc przeczytać wszystko, co wiązać by się mogło z pasjonującym mnie obecnie tematem”.
Dzięki tym prywatnym, ale z powagą traktowanym, domowym studiom, pani Maria może zwiedzających kompetentnie oprowadzać po swych zbiorach. A jest obecna na wystawie często po kilkanaście godzin, od chwili jej otwarcia, aż do końca dnia. Nie czuje się jednak zmęczona, raczej podniecona i szczęśliwa, że odkrywa dla innych to, co stanowi temat jej fascynacji. Cieszy ją też fakt, że dzięki obrazkom sakralnym może wskazać rodzicom tak prosty sposób komunikowania się z małymi dziećmi na tematy wiary. Wskazywać dobrą drogę wprowadzającą ich w nurt życia religijnego.
Opowiada też, jak obrazek religijny otwiera ludzi na wspomnienia z dawnych lat, jak chcą się nimi dzielić... Opowiada o młodych, których zdawać by się mogło nie będą interesować obrazki religijne, a w kilku szkołach, np. na ul. Bema, czy Ogrodowej podchodzili podczas przerwy, najpierw w pojedynkę, potem grupkami, przysiadali na podłodze, prosząc – „niech Pani opowiada, niech Pani opowiada…”. I pani Maria snuła dla nich swą opowieść, włączając losy sakralnych obrazków w losy ludzi i całych pokoleń Polaków. Zawsze też padało w takich okolicznościach pytanie –

Skąd tak wielkie zbiory
Zaczęły się one od niewielkiej liczby obrazków wyszukanych w domu rodzinnym, otrzymanych niegdyś od rodziców, dziadków, ciotek…A potem było wydeptywanie dziesiątków ścieżek, do znajomych, którzy chcieli ofiarować swoje zbiory, często byli też księża czy zakonnice, i do nieznajomych, którzy odezwali się po jej ogłoszeniu w „Ofercie”, proponując sprzedaż starych  obrazków religijnych. Były też wędrówki po antykwariatach, targach staroci, przerzucanie setek starych książek, czy pomiędzy ich kartkami jakieś obrazki się nie ukryły… Telefony, listy, kartki… prośby, podziękowania, informacje…zawsze związane z poszukiwaniem maleńkich eksponatów. Zaczęły się też rozmowy i pożyteczne kontakty z ludźmi podobnych pasji. Dzięki informacji z Internetu dotarła do Zamościa i uczestniczyła w zorganizowanej w Szkole Marketingu i Zarządzania wystawie obrazków sakralnych ze zbiorów lekarza neurologa dr. Krzysztofa Wróblewskiego. Nawiązała kontakty z panią Krystyną Przepiórką, która od dziesięciu lat zbiera wizerunki maryjne z Polski i świata. A nade wszystko rozmowy o jej pasji w rodzinnym domu, pasji, którą część domowników zaczęła podzielać. „Nie ma pani pojęcia – powie pani Maria – jak ta moja kolekcjonerska pasja zintegrowała moją rodzinę. I córki i syn pomagają mi w organizowaniu wystaw, mój brat wykonuje sztalugi, bratowa przynosi upieczone ciasto na wystawę, mąż jest nieustannie  moim doradcą. Zaczyna to też być temat rozmów z moimi wnuczkami – 3,5-letnią Julcią i 5-letnią Joanką. Zresztą tyle ludzi okazuje mi życzliwość i nie było by tych wystaw, gdyby nie wolontaryjny trud wielu osób i gdyby nie patronowanie z góry, mocno w to wierzę – Jana Pawła II. A ja, cóż, staram się, bardzo się staram dziękować moją pracą Bogu za tak wiele otrzymanych w życiu łask”.

Łączyć w sobie Marię i Martę

Łączyć w sobie Marię i Martę
Z ks. Tomášem Halíkiem rozmawia Ewa Babuchowska

Jest ksiądz teologiem, duszpasterzem i spowiednikiem. Czy moglibyśmy porozmawiać o kobiecych dylematach? Znany nam epizod z Betanii ukazuje: Martę krzątającą się krząta się i Marię która siedzi u stóp Jezusa i słucha. Wiemy, jak Jezus odpowiedział na pretensję Marty. Co, według księdza, jest tą „lepszą cząstką”?

– Przeczytałem kiedyś feministyczny komentarz do tej sceny z Ewangelii, w którym ktoś stwierdza, że główny problem polega na tym, iż Maria, siadając u stóp Mistrza, „zajęła miejsce ucznia”, podczas gdy był to przywilej zarezerwowany dla mężczyzn. Dlatego też Marta uznała, że jej siostra się wygłupiła, bo zachowała się jak mężczyzna. Bycie uczniem to przecież rola mężczyzny, natomiast miejsce kobiety jest w kuchni.
Wedle tej interpretacji nie chodzi o rozróżnienie między życiem aktywnym a życiem kontemplatywnym, ale o fakt, że Martę gorszy zajmowanie przez kobietę miejsca zastrzeżonego dla mężczyzny oraz to, że Jezus daje kobiecie szansę, aby wystąpiła w roli ucznia. Myślę jednak, że harmonię życia chrześcijańskiego tworzą zarówno vita activa, jak i vita contemplativa. Musimy więc w pewnym sensie łączyć w sobie Marię i Martę. Kiedyś miałem nawet takie marzenie, żeby założyć „Zakon Rodzeństwa Betańskiego”. Byłaby to wspólnota, gdzie uzupełnialiby się ludzie, którzy mają charyzmat kontemplacji z tymi, którzy odznaczają się charyzmatem aktywności, zaś trzecią grupę stanowiliby słabi i chorzy, tacy jak brat Marii i Marty – Łazarz. Niestety, życie nie pozwoliło mi spełnić tego marzenia.

Wiele kobiet usiłuje pogodzić w sobie Martę i Marię, to znaczy służyć, karmić (dla kobiety karmienie jest naturalnym gestem miłości, poczynając od matki karmiącej piersią), a jednocześnie rozwijać się intelektualnie i duchowo. Nie jest to łatwe, zwłaszcza w małżeństwie, kiedy są dzieci i kobieta pracuje. Potrzebuje wtedy wsparcia, a często go nie otrzymuje.

– A propos karmienia, przypomniała mi się anegdota o pewnym żeńskim klasztorze, w którym siostry zakonne tak bardzo troszczyły się o karmienie księży – kapelanów, że większość z nich potem z powodu otyłości miała kłopoty zdrowotne. Ale mówiąc poważnie: rola kobiety jest dziś rzeczywiście trudna i zasługuje na szacunek. To wymaga głębokiego przemyślenia na nowo, żeby mężczyźni potrafili jednak przejąć przynajmniej część odpowiedzialności za dom w tym naszym świecie, w którym kobiety też pragną  się kształcić, zdobywać kwalifikacje zawodowe i awansować w pracy. Przede wszystkim ważna jest chęć pomagania i uczestniczenia ze strony mężczyzn w praktycznych sprawach gospodarstwa domowego.

Feminizm, który ma duży wpływ na młodsze pokolenia kobiet, namawia je, by służyły sobie i słuchały własnych potrzeb.

– Myślę, że jednym z najważniejszych problemów współczesności jest tzw. druga  strona emancypacji kobiety. Jest niewątpliwie czymś naturalnym, że kobieta pragnie zrealizować swoje intelektualne czy zawodowe możliwości i aspiracje, ale niestety coraz częściej prowadzi to do rezygnacji z przyjmowania na siebie roli matki. W wielu rozwiniętych krajach widzimy, jak maleje chęć posiadania i wychowywania dzieci, a kraje te de facto wymierają. Obawiam się, że jednym z największych napięć przyszłości nie będą konflikty między narodami, rasami czy religiami, ale konflikty między pokoleniami.
Już dzisiaj coraz mniejsza liczba ludzi aktywnych ekonomicznie musi wyżywić coraz większą liczbę emerytów. W związku z tym starość przestaje być pojmowana jako wartość. W archaicznych społeczeństwach starość traktowano jako coś bardzo cennego, a starzy ludzie cieszyli się zawsze wielkim szacunkiem. Natomiast w świecie zachodnim, gdzieś około roku 1968, nastąpiła tzw. rewolucja młodych, która zwyciężyła, wprawdzie nie politycznie, ale kulturowo, i od tego czasu ideałem kulturowym stał się człowiek młody, człowiek wydajny. I dzisiaj także wielu starszych ludzi usiłuje poddać się tej modzie, starając się, na przykład za pomocą kosmetyków czy odpowiedniego ubioru, upodobnić się do młodych, co niejednokrotnie daje efekty komiczne. Starość zatem traktowana jest jako upośledzenie.
Obawiam się, że takie jej pojmowanie może doprowadzić do tego, że eutanazja może stać  się straszliwą bronią w likwidowaniu ludzi starych. Jest to jeden z bardzo poważnych problemów, mających swój wymiar społeczno-ekonomiczny i oczywiście także moralny.

Wydaje się, że również między płciami toczy się obecnie zimna wojna: coraz więcej jest tzw. singli (samotnych mężczyzn i kobiet), rośnie ilość osób homoseksualnych, w niektórych środowiskach jest to jakby wyraz mody, snobizmu. Czy nie oznacza to, że zanika zdolność kochania i traci znaczenie zasada przyciągania się przeciwieństw, a co za tym idzie, maleje siła tworzenia?

– Sądzę, że przyczyna jest tu nieco inna. Chodzi raczej o niechęć do brania na siebie obowiązku i odpowiedzialności. W obecnej kulturze reklamy i konsumpcji wielu ludzi goni za przyjemnością, dominuje kierowanie się emocjami, uczuciami. Niemałą rolę odegrała tu też psychologia, zwłaszcza klasyczna psychoanaliza, która dążyła do wyemancypowania tłumionej uczuciowości, co było może jakoś uzasadnione, ale z czasem doprowadziło do drugiej skrajności: motywem ludzkiego zachowania stały się emocje. Miłość i nienawiść zaczęły być pojmowane wyłącznie jako sprawa uczuć, a przecież jest to także określona orientacja życiowa, która obejmuje również akty woli i sferę rozumu. Skutkiem takiego podejścia jest między innymi spadek powołań kapłańskich i zakonnych. Człowiek zaczął bać się trwałych zobowiązań, w tym także zobowiązań małżeńskich.
Jeśli chodzi o homoseksualizm, nie sądzę, aby liczba ludzi o tego typu skłonnościach wzrastała. Po prostu dzisiejsza kultura pozwala mówić bardziej otwarcie o sprawach homoseksualnych, wielu ludzi już się z tym nie kryje i musimy liczyć się z tym faktem. Również z duszpasterskiego punktu widzenia nie jest to łatwy problem. Musimy tym ludziom w jakiś sposób towarzyszyć i starać się zharmonizować te indywidualne, często bardzo złożone losy z nauką moralną Kościoła. Trzeba tych ludzi próbować zrozumieć, co wcale nie oznacza akceptowania prawnej legalizacji związków homoseksualnych. Uważam, że w motywacji zmierzającej do uznania tych związków kryje się hipokryzja. Do stworzenia ewentualnych podstaw ekonomiczno-prawnych w tym względzie wcale nie są potrzebne jakieś specjalne przywileje. Można to wszystko uregulować przepisami w ramach już istniejącego prawa. Nie można bowiem zrównywać związku homoseksualnego ze związkiem małżeńskim, który poprzez swoją komplementarność i możliwość obdarowywania świata potomstwem posiada całkowicie inną, nieporównywalną wartość.
Dziękuję księdzu za rozmowę.

Nasz polski dom na Bałkanach

Nasz polski dom na Bałkanach
Alina Petrowa-Wasilewicz   


Nie jestem „tutejsza”. Urodziłam się daleko stąd, na Bałkanach, a konkretnie w Sofii i wraz z rodzicami mieszkałam w skromnym domku na przedmieściach tego miasta. Domek zbudował ojciec mojego ojca, Nikoła, z zawodu nauczyciel, który całe życie uczył wiejskie dzieci w wiejskich szkołach Bułgarii, nawet w końcu dyrektorem został, ale do stolicy przeniósł się ze względu na lepsze wykształcenie dzieci, mojego ojca Czudomira i ciotki Zdrawki. Skromne oszczędności nie wystarczyły na wiele – domek był bardzo mały. Tuż obok mieszkali nasi sąsiedzi, trochę dalej krewni i wraz z nimi na małej ulicy istniał nasz świat, z naszym językiem, zwyczajami i opowieściami.
A jednak ten dom w Sofii był także domem na wskroś polskim, a to dzięki mojej mamie, babci i cioci, które tajemniczym zrządzeniem losu znalazły się tu w czasie wojny. Najpierw za mąż za Bułgara wyszła moja ciocia Zosia, później do Sofii dotarła moja mama. I tak już zostało. Trzy kobiety, trzy Polki i ich świat.
Najpierw był język – wszystkie dzieci w domu, a było nas wraz z kuzynami pięcioro, mówiły po polsku od dziecka. To był język domowy, obowiązkowy. Odezwanie się po bułgarsku groziło upomnieniem babci: Wy zapomnicie mówić po polsku! Pilnowała tego rygorystycznie, słusznie zakładając, że w bułgarskim otoczeniu nie grozi nam zapomnienie języka „pozadomowego”. Potem były książki, czytane wieczorem, a w czasie wakacji nieraz i cały dzień, gdy pogoda była marna lub bohaterowie byli zmęczeni. Gdy mama jeździła do Polski, zawsze przywoziła dla nas książki, znaliśmy więc wiersze Tuwima, Brzechwy i Jachowicza, „Sierotkę Marysię”, ale także elementarz, z którego uczyliśmy się czytać i pisać. Kursy języka polskiego dla dzieci w Polskim Ośrodku, prowadziła moja mama. Były też święta – Boże Narodzenie, Wielkanoc, i wszystko było jak trzeba, biały obrus, choinka, zupa grzybowa i smażona ryba (taka, jaka była do kupienia w sklepie), śpiewanie kolęd i krótkie wizyty świętego Mikołaja. I to, co najcenniejsze, gdyż w Bułgarii nie do dostania – opłatek, który babcia sprowadzała z Polski i strzegła jak oka w głowie.
Ale nade wszystko były opowieści o raju utraconym, jakim była dla mamy, cioci i babci, przedwojenna ojczyzna. Ten świat zaludniali dobrzy, szlachetni ludzie, którzy potrafili dzielić się z biednymi, którzy sobie pomagali, byli życzliwi i dobroduszni. Pradziadek Ksawery w wigilijny wieczór wychodził na ulice i pytał przechodniów, czy mają z kim spożyć wieczerzę, a prababka Zofia była bardzo pobożna i jej modlitwy uratowały chorą na krwawą dyzenterię babcię Stasię.
Pracowali, bawili się i ciągle nawzajem odwiedzali, ale gdy ojczyzna była w potrzebie, walczyli. Dlatego brat mojej babci, Zygmunt gonił bolszewików w 1920, a w czasie okupacji współpracował z prasą podziemną. Dlatego kuzyn Emil oraz wszyscy synowie cioci Olesi walczyli i zginęli w Powstaniu Warszawskim. Ten świat – ciepły, serdeczny, bezpieczny – przestał istnieć pewnego dnia niczym Atlantyda. Dla mnie był światem idealnym, takim jakim powinien być, aby człowiek godnie mógł przeżyć swoje życie. To był świat, w którym ludzie sobie pomagali, potrafili się dla siebie poświęcać, a także ryzykować życiem, aby go bronić, gdy był zagrożony.
Dziś patrzę trochę inaczej na tę rodzinną mitologię, stworzoną przez mamę, ciocię i babcię. Człowiek dorosły wie, że nie wszystko jest idealne i że tęsknota niesłychanie wygładza wszelkie skazy i zadry. Ale też wiem, że bez tego świata, opowieści i towarzyszącego im dobrego, prawego życia, byłabym innym człowiekiem. Trzy kobiety, trzy Polki, rzucone na dalekie Bałkany, potrafiły przekazać mi, że polskość jest wielkim zaszczytem, wyróżnieniem przez Pana Boga, obietnicą etycznej przygody, choć bardzo często jest źródłem cierpienia. Że najważniejsza jest ludzka godność, gdyż człowiek jest dzieckiem Boga, dlatego nie wolno bić go po twarzy, poniżać i niewolić. Właśnie tę prawdę Polacy głosili zaborcom, hitlerowcom, komunistom – i ona w końcu, mimo militarnych potęg – zwyciężała, obalając imperia i totalitarne reżimy. Warto przyjąć polskie cierpienia, gdyż piękno, które się z tym łączy, jest nieporównywalną z czymkolwiek nagrodą.
Ja uwierzyłam mojej mamie, cioci i babci. I chcę podkreślić – w niczym to nie uszczupliło mojej bułgarskiej identyfikacji, poczucia zakorzenienia w bułgarskich opowieściach, historii, radości i cierpieniu, gdyż po pierwsze – nauczono mnie, że wszyscy są przez Pana Boga upragnieni, a ponadto – temperatura polskiego patriotyzmu ogarniała także bułgarską ojczyznę.
Dlatego dziś, gdy słyszę o problemach z identyfikacją Polaków, trudno mi w to uwierzyć. Nie neguję faktów, z pewnością są tacy ludzie, przecież media pełne są ich utyskiwań, ich zawodzenia o konieczności przebudowy mentalności narodowej, powszechnej terapii, i przekuciu obecnej, ciemnej masy, w nowoczesne społeczeństwo (bo słowa „naród” te osoby nie lubią). Trudno zrozumieć, jak mogą nie widzieć tego, co dla trzech najważniejszych kobiet, które moje życie kształtowały, było oczywiste. One nie miały metod, ani systemu, one po prostu były przepojone swoją polskością, uważały ją za piękną, dobrą, umożliwiającą człowiekowi dojrzewanie do prawdziwego człowieczeństwa.
Widzę dzisiejsze załamanie i ludzi, zwłaszcza młodych, którzy od polskości chcieliby jak najdalej uciec i stać się jakimiś trudnymi do określenia „Europejczykami”. Wraz z upływem czasu dzieli nas coraz bardziej różnica wieku. Nie wiem, co mogłoby ich zachwycić, uczą ich przecież, że najważniejsze jest zwycięstwo, a warto zajmować się tylko tym, co przynosi szybkie, wymierne korzyści. Czy w „warunkach rynkowych” polskość ma jakąś wartość? Co człowiek z niej ma?
Odpowiedź nawet na tak prymitywnie postawione pytanie kiedyś zostanie sformułowana. Jej odnalezienie zapewne nie będzie owocem bezinteresownych poszukiwań, a gorączkowym sięgnięciem po ostatnią deskę ratunku. Wiem to na pewno, bo polskość, dlatego że tak przepojona chrześcijaństwem, ratuje przed degradacją człowieka. Wiem to dlatego, bo ukształtowały mnie jako człowieka trzy wspaniałe Polki.