Bohaterscy, niezapomniani. O rodzinie Ulmów

Bohaterscy, niezapomniani. O rodzinie Ulmów

Joanna Kuczyńska

 

Markowa

Ta niewielka, malowniczo położona wieś w pobliżu Łańcuta, na Podkarpaciu została założona przez Kazimierza Wielkiego w XIV w. Lokowana na prawie niemieckim wioska wykazywała się prawie od początku wielką gospodarnością. I dziś jest bardzo zadbana, a jej mieszkańcy zorganizowani oraz wyjątkowo zaradni. W drugiej połowie XIX w. działała w Markowej spółdzielnia spożywców i kasa zapomogowo-pożyczkowa oraz spółdzielnia mleczarska. W połowie lat 30. XX w., kiedy polska gospodarka przeżywała kryzys, Markowa świetnie sobie radziła, wyróżniała się postępem i otwartością na świat. W 1935 r. w Markowej powstała pierwsza w Polsce spółdzielnia zdrowia, kwitło też życie kulturalne. Od 1903 r. działał teatr amatorski. Początkowo patronat nad nim sprawowało Towarzystwo Szkoły Ludowej, później w okresie międzywojennym opiekę nad nim przejęło Stowarzyszenie Młodzieży Katolickiej oraz Koła Młodzieży Wiejskiej.

 

Samouk i pasjonat

Józef Ulma przyszedł na świat w Markowej w 1900 roku. Był pierwszym z czwórki dzieci Marcina i Franciszki z Kluzów. Po ukończeniu czteroklasowej szkoły powszechnej wytrwale i z zacięciem kontynuował naukę. W latach 1927-1928 uczęszczał do szkoły rolniczej w Pilźnie, którą ukończył z bardzo dobrym wynikiem. Wiedzę i umiejętności wyniesione ze szkoły z powodzeniem wykorzystuje w praktyce. W Markowej Józef okazał się pionierem w dziedzinie ogrodnictwa. Założył uprawę mało popularnych przed wojną warzyw: sałaty, szpinaku. Na szeroką skalę upowszechnił uprawę warzyw i owoców. Niedzielami, po mszy świętej, do ogrodu przyprowadza młodzież, aby jej pokazać uprawę.

Razem z dyrektorem szkoły powszechnej w Markowej na hektarowym polu zakłożył pierwszą szkółkę drzew owocowych. Bezpłatnie szczepił drzewka w sadach sąsiadów lub zaszczepione drzewka rozdawał za darmo markowianom. Chętnie dzielił się też umiejętnościami nabytymi na kursie ogrodniczym. Bezpłatnie uczył młodzież z VII klasy szczepienia i hodowli drzew owocowych. Z pasją zajmował się także uprawą morwy i hodowlą jedwabników. Jego wyjątkową, nowatorską działalność w tej dziedzinie doceniało Okręgowe Towarzystwo Rolnicze. Jesienią 1933 r. w Przeworsku na Wystawie Rolniczej Józef otrzymał dyplom za „wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia”. Jego hodowlę podziwiał starosta powiatowy, ziemianin Andrzej Lubomirski. Drzewa morwowe rosną w Markowej do dziś.

Drugą pasją Józefa było pszczelarstwo. Za osiągnięcia w tej dziadzinie w 1933otrzymał dyplom „za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji”. Podobnie jak w dziedzinie sadownictwa dzielił się z sąsiadami swą wiedzą i doświadczeniem, bezpłatnie uczył markowian dobrej hodowli pszczół.

Zwracał też uwagę z wrodzonym sobie poczuciem humoru na bezmyślne niszczenie upraw. Kiedy zauważył, że ludzie skracają sobie drogę na Zagumniu, idąc do kościoła przez jego ogród, ustawiał tabliczki ze śmiesznymi tekstami, które niszczącym sugerowały zmianę drogi.

Józef Ulma zaangażował się w działalność KSM-u oraz Związku Młodzieży Wiejskiej Wici. Był bibliotekarzem w związkowej biblioteczce, do której sprowadzał książki, jak również zamawiał literaturę dla siebie, powiększając przy okazji domowy księgozbiór. Józef był samoukiem. Czytał książki, a zdobytą wiedzę wprowadzał w życie. Zbudował elektrownię wiatrową: dynamo przy użyciu wiatraka wytwarzało prąd. Dzięki temu już przed II wojną światową w jego domu była elektryczność. Warto zaznaczyć, że Markowa została zelektryfikowana dopiero w latach pięćdziesiątych.

Kolejną wielką pasją Józefa była fotografia. Oryginalne na owe czasy hobby realizował dzięki własnoręcznie skonstruowanemu aparatowi fotograficznemu. Na fotografiach uwiecznił markowian, którzy robili zdjęcia u niego, zamiast jeździć do odległego zakładu fotograficznego w Rzeszowie.

 

Małżeństwo i rodzina

Do tych wszechstronnych zainteresowań Józefa Ulmy trzeba też dodać jego pasję teatrem. Na jednym z przedstawień amatorskiego teatru Markowej poznał Wiktorię Niemczak, najmłodszą córkę Jana i Franciszki z Homów. Wiktoria pochodziła z głęboko wierzącej rodziny i  podobnie jak on, interesowała się nowinkami, była słuchaczką wykładów w Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym w sąsiedniej wsi Gać Przeworska.

W 1935 r. wzięli ślub. Do tej pory zachowały się zdjęcia przedstawiające Wiktorię, która jedzie świątecznym wozem tzw. wosążkiem i rozwozi zaproszenia na ślub. Istnieją fotografie z przyjęcia weselnego Ulmów. Na zdjęciach są widoczni goście weselni – markowianie w tradycyjnych podkarpackich strojach i rodzina młodej pary.

Tuż przed wojną, bo w 1937 r. Józef i Wiktoria zdecydowali się sprzedać markowski majątek i cały dobytek. Za zgromadzone oszczędności kupili zaś posiadłość i 5 ha czarnej, żyznej ziemi w Wojsławicach k. Sokala na wschodzie. W Markowej rozebrali budynki gospodarcze, a złożony dom, zmierzali przewieźć do Wojsławic. Wybuch II wojny pokrzyżował jednak plany przeprowadzki na Kresy.

Nie mogli przeprowadzić się na do nowej posiadłości, a w rodzinnej miejscowości nic im nie zostało oprócz domku otoczonego ogrodem kwiatowym. Mimo to, Józef i Wiktoria byli bardzo szczęśliwi. Z roku na rok ich kochająca się rodzina powiększała się i w ciągu 8 lat na świat przyszło 6 dzieci: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś i Marysia. Wiele zdjęć, zrobionych przez Józefa przedstawia jego ukochaną żonę i dzieci, liczny „drobiazg”.

 

Żydzi

Niemcy wkroczyli do Markowej 9 września 1939 r. Nad Markową kontrolę zaczął sprawować niemiecki posterunek w Łańcucie, z dowódcą Eliert Dikenem na czele. „W październiku 1941 roku na rozwieszonych afiszach mieszkańcy Markowej odczytali kolejne rozporządzenie gubernatora: Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczone im dzielnice podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę. Podżegacze i pomocnicy podlegają tej samej karze, co sprawca. Czyn usiłowany karany będzie, jak czyn dokonany”.

Dom Ulmów znajdował się na polu, oddalony 200 m od innych zabudowań. Najbliższymi sąsiadami byli Niemczakowie. Lokalizacja domu Ulmów poza wsią stwarzała korzystną sytuację do ukrywania Żydów. Jesienią 1941 r. do Józefa i Wiktorii przyszli Żydzi z prośbą o ukrycie przed Niemcami. Ulmowie ze świadomością konsekwencji przyjęli pod swój dach potrzebujących pomocy i prawie dwa lata ukrywali na strychu Żydów o nazwisku Szall: ojca i 4 synów oraz 2 Żydówki z rodziny Goldman: Genię i Gołdę, i małą dziewczynkę.

W czasie okupacji Ulmom żyło się ciężko. Józef na wszelkie sposoby starał się utrzymać liczną rodzinę, która spodziewała się siódmego dziecka. Własnoręcznie wyrabiał mydło, wyprawiał też skóry, które przynosili ludzie ze wsi, płacąc często za te usługi produktami spożywczymi. Czasami przy wyprawianiu skór przynoszonych przez markowian na podwórko Józefowi pomagali Żydzi. Wiktoria wiedziała, że w swoim rodzinnym domu otrzyma potrzebną pomoc, dlatego codziennie ktoś od Ulmów szedł po mleko do jej wsi.

Mord

Przed świtem 24 marca 1944 r. w przeddzień uroczystości Zwiastowania Pańskiego do gospodarstwa Ulmów przybyła ekspedycja karna. Grupa 4 niemieckich żandarmów i 4 funkcjonariuszy granatowej policji przyjechała z Łańcuta 4 furmankami. Nie wiadomo jak Niemcy dowiedzieli się o ukrywaniu Żydów. Kokott, jeden z hitlerowców, powiedział, że gdyby ktoś nie doniósł, to Niemcy nie dowiedzieliby się o kryjówce.

W domu i na podwórku Ulmów rozegrała się tragedia, rozległy się strzały i w ciągu kilkunastu minut zginęli wszyscy mieszkańcy domu. Jako pierwsi zginęli, jeszcze podczas snu, dwaj bracia Szallowie oraz jedna z sióstr Gołda Goldman. Wtedy Niemcy wezwali furmanów, aby patrzyli, jak dokonują mordu. To miało odstraszyć innych od pomocy Żydom. Wtedy zastrzelili kolejnego z braci Szalów, następnie Genię Goldman wraz z małym dzieckiem, a na końcu pozostałych Szalów. Przed chałupę wyprowadzono też Józefa i Wiktorię i tam zastrzelono. – W czasie rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już nie żyli. Był to wstrząsający widok – zapamiętał Nawojski. Wśród krzyków i płaczu żandarmi zastanawiali się, co zrobić z szóstką dzieci. Po krótkiej naradzie Dieken zdecydował, że je także należy rozstrzelać. Trójkę lub czwórkę własnoręcznie zamordował Kokott.

Słychać było jęki zabijanych, krzyk dzieci, strzały z pistoletów. Niemcy nakazali sołtysowi Teofilowi Kielar pochować zabitych. Po mordzie Niemcy obrabowali z kosztowności zabitych, a następnie na placu mordu urządzili sobie libację.

„Po rozstrzelaniu ojciec – Michał Kluz – z grupą mężczyzn odkopali ciała Ulmów zasypanych w dole. Ojciec zbił 4 skrzynie. Ułożyli ciała zmarłych. Po odkopaniu znaleźli ciało 7 dziecka – urodzonego w dole. W nocy przewieźli ciała Ulmów do mogiły wykopanej na cmentarzu” – opowiada Roman Kluz, siostrzeniec Wiktorii.

Wiadomość o tragicznej śmierci Ulmów i ukrywanych przez nich Żydów obiegła następnego dnia całą wieś. W Markowej Żydów ukrywali również inne rodziny m.in. Cwynarowie, Barowie, Szylarowie, Przybylakowie. Nikt nie odmówił schronienia prześladowanym. Dzięki temu ocalało 17 Żydów, wśród nich Abraham Saghal, który mieszka w okolicach Hajfy i utrzymuje do dziś kontakt telefoniczny z mieszkańcami wsi, w której ocaliła go rodzina Cwynarów.

Przebieg zbrodni jest znany z dokumentów podziemia oraz polskiego procesu sądowego Kokotta. Josef Kokott w 1957 r. został odnaleziony i skazany na karę śmierci, którą później zmieniono na dożywocie. Zmarł w więzieniu.

 

Upamiętnienie

Bohaterskich Ulmów czci się w Markowej za ich heroizm. Na ich grobie ciągle pali się lampka i leżą kwiaty. Dziś do Markowej z Izraela przyjeżdżają autokarami młodzi Żydzi, aby zobaczyć miejscowość, w której Polacy bohatersko bronili przed śmiercią ich rodaków. Warto dodać, że w 1995 r. rodzina Ulmów została pośmiertnie zaliczono do grona „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

„Markowa jest dumna z heroicznej postawy swoich mieszkańców, dających schronienie Żydom w czasie II wojny światowej (…) Ich heroizm został opłacony najwyższą ceną – życiem. Rodzina ta pozostawiła świadectwo wierności ewangelicznemu przesłaniu, iżnikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Jak wskazał ks. abp Józef Michalik: Rodzinę Ulmów trzeba pokazywać jako wzorzec. (…) To okazja do wyciągnięcia pięknej perły ze skarbca naszej historii. Znaczące są też słowa byłego ministra kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierza Michała Ujazdowskiego, który podczas uroczystości przyjęcia przez Szkołę Podstawową oraz Gimnazjum w Markowej imienia Sług Bożych Rodziny Ulmów powiedział: Historia rodziny Ulmów stanowi ważne świadectwo zaangażowania Polaków w pomoc niesioną ludności żydowskiej zagrożonej przez niemieckich okupantów. (…) postawa Józefa i Wiktorii Ulmów pokazuje (…), że w historii naszej Ojczyzny nie zabrakło „zwykłych” ludzi, gotowych w chwilach dramatycznego wyboru, poświęcić własne życie. Na uroczystości obecna była grupa młodzieży z Jerozolimy. Oddali hołd swoim pomordowanym rodakom.

Pomnik upamiętniający bohaterskie czyn Rodziny Ulmów powstał z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Markowej. Monument został odsłonięty i poświęcony 24 marca 2004 r. w 60. rocznicę zbrodni.

Trwa proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów, zainicjowany przez Ks. Prałata Stanisława Leję w 2003 roku.

Przy pisaniu artykułu korzystałam z publikacji Mateusza Szpytmana (bratanek Wiktorii) i Jarosława Szarka „Ofiara sprawiedliwych. Rodzina Ulmów – oddali życie za ratowanie Żydów”, Dom Wydawniczy „Rafael” Kraków 2004 r.

Jubileusz piotrkowickiego Loreto

Jubileusz piotrkowickiego Loreto
Agnieszka Dziarmaga

Piotrkowice leżące między Kielcami a Buskiem słyną w Polsce z sanktuarium MB Loretańskiej. To miejsce, w którym doznano wielu łask wciąż tętni żywą modlitwą i zachwyca swym urokiem... Wrzesień br. to niezwykły czas w sanktuarium – jubileusz półwiecza koronacji figury Matki Bożej Loretańskiej z 1400 roku oraz zakończenie peregrynacji Cudownego Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej po diecezji kieleckiej z udziałem przedstawicieli Episkopatu Polski.

Od Bożej Męki do sanktuarium
Historia osady sięga XII wieku, kiedy istniała tu już parafia i pierwszy kościół drewniany. W miejscu, gdzie obecnie wznosi się sanktuarium stał niegdyś krzyż z wizerunkiem Ukrzyżowanego – tzw. „Boża Męka”. Miejsce słynęło ze swej cudowności, a wśród ludu narastała wiara w objawienia, do której sceptycznie odnosił się miejscowy proboszcz ks. Andrzej Gnoiński. Aby położyć kres zbiegowiskom, polecił zaorać miejsce koło krzyża pod zasiewy. Kiedy rolnik zaczął orać, pług połamał się na części, a wypłoszone woły uwolniły się z jarzma i uciekły do pobliskiego lasu. Prawdopodobnie wówczas światło dzienne ujrzała maleńka figurka Maryi, wyorana ze skiby ziemi. A świadkowie wydarzenia poświadczyli pod przysięgą nadzwyczajne zjawiska. Stanisław Kułaga podtrzymywał, że w miejscu tym widział niezwykłą światłość, natomiast żona miejscowego nauczyciela zeznała, że światłość ta układała się w postać figury Matki Bożej. Proboszcz nie zabraniał już ludziom przychodzić w to miejsce, a wierni modlili się i otrzymywali różne łaski. Sława miejsca rosła. Przybyła również ciężko chora po połogu kasztelanowa Zofia Rokszycka – i została uzdrowiona. Był rok 1627.
W dowód wdzięczności za uzyskaną łaskę zdrowia kasztelanowa ufundowała tutaj drewnianą kaplicę. Pierwszymi zakonnikami sprowadzonymi do opieki nad kaplicą i do posługi duchowej pielgrzymom byli karmelici (trzewiczkowi). Wkrótce zastąpili ich bernardyni; w sanktuarium posługiwali także redemptoryści, księża diecezjalni, wreszcie od 1970 do chwili obecnej – karmelici bosi.
Historię sanktuarium MB Loretańskiej zapoczątkowało przeniesienie czternastowiecznej figury Matki Bożej z dawnego kościoła farnego św. Stanisława (obecnie kaplica cmentarna) do drewnianej kaplicy Zwiastowania NMP, co dokonało się 15 sierpnia 1638 roku. W kaplicy tej umieszczono również maleńką statuetkę MB Niepokalanie Poczętej, którą otoczono należną czcią – była to bowiem figurka wykopana przez rolnika na gruncie plebańskim. Napływ pielgrzymów był coraz większy; zdrowieli chorzy, ślepi i kulawi doznawali łask – a kaplica stawała się za mała. Marcin i Zofia Rokszyccy, kasztelanowie połanieccy, wznieśli więc w Piotrkowicach murowany, istniejący po dziś dzień kościół, którego budowę ukończono w 1652 roku. Do sanktuarium przybyła specjalna komisja, na czele z biskupem krakowskim Marcinem Szyszkowskim, aby zbadać wiarygodność świadectw o otrzymanych łaskach. Hyacynt Pruszcz, historyk z XVII w. podaje, iż wielkiej łaski Pańskiej doznał sam biskup ...

Prośby i podziękowania
Kartki z prośbami i słowami wdzięczności, regularnie zostawiane przez pielgrzymów w piotrkowickim sanktuarium MB Loretańskiej, można by zapewne ułożyć w potężny, sięgający nieba stos. Każdego tygodnia tych kartek przybywa.
Całe ludzkie życie zapisane jest w tych kartkach, z jego smutnym i tragicznym bagażem, z jego marzeniami, z jego ufnością.
Mała Joasia Dudek (obecnie Hołubicka) została uzdrowiona z choroby Heinego – Medina przed 50 laty, w dniu koronacji cudownej figury, 8 IX 1958. Groźna diagnoza – polio, którego dziewczynka nabawiła się latem, postępujący szybko paraliż i szok rodziców: wymodlona córeczka będzie kaleką! „Na Mszy św. odpustowej, którą celebrował J.E. bp Cz. Kaczmarek stawiła się cała nasza rodzina i gorąco modliliśmy się, prosząc Matkę Bożą o uzdrowienie naszej córeczki” – pisze w swym świadectwie Grażyna Dudek, mama dziewczynki. – Jak wielka była nasza radość kiedy Joasia, jako jedno z wielu dzieci przebywających na oddziale zakaźnym wyszła ze szpitala bez śladu porażenia!!! Matka Boża, od której wcześniej podczas powstania warszawskiego doznałyśmy cudownej opieki, wysłuchała naszej modlitwy!!! Do sanktuarium przekazałam wotum wdzięczności w postaci małej nóżki (...). Joasia rosła i rozwijała się prawidłowo. Dziękując Matce Bożej za cudowne uzdrowienie jesteśmy wdzięczni do końca naszych dni. Joasia skończyła studia na KUL-u, jest matką czworga dzieci, wszyscy należą do Ruchu Focolare”.
Takich wdzięcznych serc są setki, tysiące. Szczególnie wzruszające pozostają błagania, odnoszące się do jedności i zdrowia moralnego rodzin. O co najczęściej proszą pielgrzymi? – O dar potomstwa, uzdrowienie z nałogu pijaństwa i narkotyków, łaskę nawrócenia na wiarę synów i córek, o oddalenie groźby rozwodu, dbałość o „pierwsze sakramenty wnuków i powrót do świętej wiary katolickiej”, o „ulgę w cierpieniu po wypadku samochodowym”. A także o dobrego chłopaka, pomyślność egzaminów maturalnych, dobrą spowiedź w rodzinie..., „Aby tatuś tak strasznie nie krzyczał, a mój brat go nie naśladował i nie pił wódki i aby siostrzyczka ich nie denerwowała...”. Ile losów ludzkich, tyle próśb. I tyle ufności.
W każdą sobotę sprawowana jest Msza św. wotywna do Matki Bożej z litanią loretańską, w intencji cotygodniowych próśb.
Pątnicy wciąż przyjeżdżają tutaj nawet z odległych zakątków Polski, aby z wiarą pomodlić się przed Najświętszym Sakramentem i powierzyć swoje sprawy Maryi w Kaplicy Loretańskiej.

Piotrkowice mają swój Domek Loretański
Na osi nawy kościoła od strony zachodniej, wznosi się późnobarokowa ośmioboczna kaplica, a w niej Domek Loretański (9,5 x 4m), przypominający dom nazaretański ze słynnego włoskiego Loreto. Kaplicę ufundowały rodziny hrabiów Krasińskich i Tarnowskich. We wnęce ściany zachodniej została umieszczona łaskami słynąca figura Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus z ok. 1400 r. Dzieciątko trzyma w ręce kulę ziemską, zwieńczoną krzyżykiem, a prawą rączką wspiera się o Matkę trzymającą królewskie berło. W bocznym wykuszu kaplicy odnajdziemy także kilkucentymetrową cenną dla wiernych figurkę Maryi, wyoraną niegdyś z ziemi.
Piękna legenda głosi, że Domek z Ziemi Świętej do Loreto przenieśli aniołowie, historycy zaś trzymają się tezy o przetransportowaniu go przez rycerską rodzinę o nazwisku De Angelis. Święty Domek znajduje się we włoskim Loreto od 1294, a cenna relikwia była i jest celem pielgrzymek. Na wzór Loreto podobne domki wznoszono w wielu krajach, także w Polsce.
Największym wydarzeniem w historii piotrkowickiego sanktuarium była koronacja cudownej figury na prawie papieskim, której 7 września 1958 r. dokonał Czesław Kaczmarek, biskup kielecki, prześladowany i więziony w czasach PRL. W uroczystości wzięli udział: abp Eugeniusz Baziak z Krakowa oraz siedmiu innych biskupów, a także ok. stu tysięcy pielgrzymów. Była to pierwsza koronacja w Polsce po II wojnie światowej.
W dniu koronacji bp Kaczmarek podkreślił, iż wkłada na skronie Madonny Piotrkowickiej dwie korony: cierniową z własnych cierpień, doznanych w komunistycznym więzieniu, i złotą koronę wdzięczności za ocalenie Kościoła w trudnym okresie dziejów w Polsce.
Za tamto historyczne w dziejach Kościoła polskiego wydarzenie oraz za dar peregrynacji Matki Bożej Częstochowskiej, będą dziękowali przedstawiciele Episkopatu, Kościoła kieleckiego, karmelitów bosych – gospodarzy miejsca oraz wierni z diecezji kieleckiej.

Pomnażać dobro

Pomnażać dobro
O Ewie Bednarkiewicz i Towarzystwie Przyjaciół Fundacji JP II


Maria Wilczek

Kiedy pewnej niedzieli za zgodą księdza proboszcza, Zygmunta Malackiego rekomendowałam w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie „List do Pani”, apelując jednocześnie o pomoc dla pisma, nie sądziłam, że przyjdzie ona tak szybko i to za przyczyną eleganckiej niewiasty, która wraz z małżonkiem podeszła do mnie w przedsionku kościoła ze znamiennymi słowami: „Nie uwierzy pani, ale odczułam wewnętrzny imperatyw, że muszę wam jakoś pomóc, że to jest zadanie dla mnie”. To wtedy poznałam Ewę Bednarkiewicz – prezesa Towarzystwa Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II – anglistkę, pedagoga, kobietę w wieku pobalzakowskim, ale wciąż przystojną, którą los obdarzył zarówno wieloma talentami, ujawnianymi nie na drodze oficjalnej kariery zawodowej (tę poświęciła niegdyś dla życia rodzinnego, czego, jak mówi, nigdy nie żałuje), jak i pasją podejmowania, a także inicjowania wielu zbożnych działań, które umie doprowadzić do szczęśliwego końca. I tym razem, dzięki jej energii i dotarciu do szczodrego PBG w Poznaniu, uratowany został „List do Pani”, a nieco wcześniej zdobyła środki finansowe na zrealizowanie pomysłu ks. W. Niewęgłowskiego wykonania w tympanonie frontonu kościoła Duszpasterstwa Środowisk Twórczych w Warszawie, płaskorzeźby wg projektu Gustwa Zemły przedstawiającej gołębicę – symbol Ducha Świętego. Na dole tympanonu widnieją  znamienne słowa Ojca Świętego Jana Pawła II „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi…”, które padły podczas pierwszej papieskiej Mszy, sprawowanej w ojczyźnie 2 czerwca 1979 roku. Jak widać, kiedy pani Ewa uwierzy w celowość jakiegoś działania, odczuje wewnętrzne przynaglenie, by się w nie włączyć, nie ma dla niej sprawy nie do załatwienia. Uruchamia wówczas w sobie niesłychane zasoby inicjatyw, energii i pomysłowości; zaraża nimi ludzi, wydeptuje wiele ścieżek, puka to wielu drzwi, przeprowadza dziesiątki rozmów, aż zbożny cel zostanie osiągnięty. „Trzeba stwarzać ludziom szanse czynienia dobra” – powtarza wielokrotnie. I niewątpliwie tę szansę ludziom stwarza. „Mam świadomość – stwierdził kiedyś jej mąż, znany warszawski adwokat – z jak niezwykłą osobą związał mnie los. Gdyby nie ona z pewnością nie dane by mi było żyć w kręgu piękna, którym nasyciła nasz dom, jak i w kręgu wyjątkowych ludzi, których odszukuje i zaprasza do nas. Także po to, by z tych spotkań wynikało i dla innych nowe dobro”.
I oto siedzimy pewnego letniego popołudnia, na ławeczce w ogrodzie, przed domem pani Ewy. Dawno przekwitły już rododendrony i magnolie, ale krzaki róż ciągle kwitną bujnie, jabłonka pełna żółknących antonówek obiecuje obfite zbiory, a na trawniku przechadza się godnie kotka Frosia. Rozmawiamy, o czymże by, jak nie –

O Towarzystwie Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II
Jest ono nieustannym powodem radości i troski pani Ewy. Ale najpierw słucham opowieści o tym, co poprzedziło jego powstanie.
Otóż w 1993 roku mąż mojej rozmówczyni – mecenas Maciej Bednarkiewicz – otrzymał zaszczytną nominację na przedstawiciela Fundacji Pana Pawła II w Polsce. I od tej pory rozpoczęły się regularne, dwa razy do roku, wizyty państwa Bednarkiewiczów w Watykanie. Sekretarz Jana Pawła II ks. Stanisław Dziwisz, dzisiaj kardynał i metropolita krakowski, z łagodną wyrozumiałością tolerował żonę mecenasa Bednarkiewicz na spotkaniach członków Fundacji w Watykanie. A pani Ewa słuchała pilnie, wiele się uczyła, dziwiąc się nieustannie, dlaczego nie ma w Polsce Towarzystwa Przyjaciół Fundacji, choć na świecie istnieją aż 42 takie Towarzystwa. Czuła też, że powołanie takiej struktury jest to zadanie dla niej, a więc zaczęła działać, aby dać się poznać czcigodnym decydentom jako osoba odpowiedzialna, która poza dobrą wolą posiada jeszcze umiejętności organizacyjne.
Pomógł tu podjęty przez nią wcześniej i zrealizowany projekt zorganizowania wyjazdu do Rzymu dla 150 studentów, stypendystów, mieszkających w lubelskim domu Fundacji, by mogli podziękować Ojcu Świętemu za udzieloną im pomoc. Nie było to zamierzenie łatwe. Trzeba było wszak zebrać na ten wyjazd niebagatelną kwotę pół miliona złotych (część pochłonęły opłaty wizowe). „Ale jakże wzruszony był Ojciec Święty, goszcząc tę młodzież – opowiada z przejęciem pani Ewa – i jakże przejęta była młodzież, dla której to spotkanie było niewątpliwie jednym z najważniejszych w życiu”. Był to też pierwszy wyjazd na Zachód młodych stypendystów zza wschodniej granicy.
W 1995 roku pani Ewa uzyskała upragnioną zgodę na powołanie Towarzystwa. To była wielka radość, ale samo doprowadzenie do powstania nowej struktury wiązało się z ogromnym trudem. Trzeba było znaleźć odpowiednie osoby, które mogłyby wejść w jej skład, załatwić wiele formalności prawnych… I tu istotną pomoc otrzymała od swojego małżonka.
Udało się jednak dzielnej prezesce, bo taką funkcję od chwili powstania Towarzystwa aż do dziś pani Ewa pełni, pokonać wszystkie trudności i na pierwszym zebraniu gościła w swym domu, który stał się siedzibą Towarzystwa, około 20 członków, do dziś wiernie uczestniczących w jego pracach. W 1998 r. Towarzystwo zostało oficjalnie zarejestrowane i od dziesięciu lat działa aktywnie nie bez istotnych zasług samej założycielki, licząc dziś 72 osoby z całej Polski.
„Główną intencją zakładających w świecie Towarzystwa, takie jak nasze – mówi pani prezes – jest realizowanie zadań wynikających ze statutu Fundacji, a opracował go sam Ojciec Święty Jan Paweł II. Nie tylko ważne jest poszukiwanie przez Towarzystwo Przyjaciół Fundacji środków finansowych przeznaczonych m.in. na fundusz stypendialny dla studentów mieszkających w wybudowanym przez Fundację domu dla stypendystów w Lublinie. A został on wzniesiony po to, by umożliwić studia na KUL-u młodym ludziom polskiego pochodzenia z krajów Europy wschodniej. Obecnie w domu mieszka 150 osób z 14 krajów. Co roku Towarzystwo Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II w Polsce organizuje dla młodych pielgrzymkę autokarową szlakiem Ojca Świętego – pielgrzymi dotarli już do Kalwarii Zebrzydowskiej, Częstochowy, Wadowic, Zakopanego, Ludźmierza, Krakowa… Zorganizowaliśmy też dla nich pielgrzymkę do Lourdes oraz dwukrotny wyjazd do Rzymu, jeszcze za życia Jana Pawła II, na spotkanie z nim”.
Zawsze też na Boże Narodzenie członkowie Towarzystwa przygotowują 150 paczek po to, by studenci zawieźli je do najuboższych sąsiadów, którzy mieszkają w okolicy ich domów rodzinnych. „Młodych trzeba wszak uczyć radości dawania. Im się pomaga i oni winni pomagać innym” – mówi pani Ewa. Towarzystwo włącza się też w wiele inicjatyw dotyczących szerzenia kultury chrześcijańskiej, np. organizuje zbiórki książek dla bibliotek, szkół im. Jana Pawła II na prowincji. Opiekuje się też Domem Samotnej Matki pod Rzeszowem, prowadzonym przez siostry sercanki. Dwa razy do roku członkowie Towarzystwa przygotowują paczki dla potrzebujących, pakują i wysyłają je osobiście, a wcześniej kupują z własnych funduszy potrzebne środki czystości, ubranka dla niemowląt… „Wspólna jest nam troska o osoby nieznane, a potrzebujące i wspólna radość, że i w ten sposób, w duchu nauki Jana Pawła II, budujemy wspólnotę” – zaznacza pani Ewa.

Wszystko dla Jana Pawła
Na działalność Towarzystwa potrzebne są znaczne fundusze. W dużej mierze pochodzą one od sponsorów i darczyńców, ale członkowie Towarzystwa ofiarują też własne, nie zawsze wielkie środki. To dzięki pani Ewie wprowadzony został pożyteczny obyczaj, że na imienny bądź podczas świąt członkowie nie obdarowują się kwiatami, bombonierkami, różowymi słonikami na szczęście bądź kolejnym szalem, ale wpłacają przeznaczoną na ten cel kwotę na konto Towarzystwa. „Zawsze jednak uważałam i uważam, i ten pogląd prezentuję w Towarzystwie, pamiętając o przepisach statutu, że naszym obowiązkiem jest nie tylko gromadzenie funduszy na cele charytatywne, ale przede wszystkim upowszechnianie dzieła i postaci Jana Pawła II, jego twórczości, przekazów, które nam zostawił” – mówi pani Ewa. Przekonanie to od lat wciela w czyn – powiela w wielu egzemplarzach fragmenty wystąpień Jana Pawła II, komentarze do nich, i przekazuje szerokiemu gronu osób, organizuje wystawy i koncerty poświęcone Janowi Pawłowi II.
Podkreśla szczególne znacznie dwóch z nich. Pierwszy odbył się z okazji 20-lecia pontyfikatu Jana Pawła II w Operze Warszawskiej, z udziałem wybitnych artystów, takich jak Danuta Michałowska, Maja Komorowska. O reżyserowanie koncertu pani Ewa poprosiła Krzysztofowi Zanussiemu. Był to pierwszy koncert zorganizowany w Polsce na cześć Ojca Świętego, a przybyło nań, aż 112 biskupów z Prymasem Polski na czele oraz cały Rząd Polski z premierem Jerzym Buzkiem i Hanną Suchocką. Drugi koncert, wykonany dla Jana Pawła II odbył się w Watykanie w Aula Nova, 7 grudnia 2001 roku. Wystąpiła wówczas orkiestra Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Kazimierza Korda. A był to wielki dzień współczesnej polskiej kultury chrześcijańskiej. Missa pro pace Wojciecha Killara była entuzjastycznie przyjęta przez 6-tysieczną publiczność i transmitowana w telewizji. Koncert stał się wydarzeniem, które odbiło się szerokim echem w świecie muzycznym Zachodu. Ojciec Święty był bardzo wdzięczny za ten koncert.
Ma także pani Ewa na swoim koncie sukcesy wydawnicze. To ona natchnęła Towarzystwo, by wsparło jej idee wydania tomu poezji dobrego, znanego Ojcu Świętemu zakopiańskiego poety, zmarłego przed 20 laty – Tomasza Gluzińskiego. Promocja wyboru jego poezji w literackiej kawiarni „Czuły barbarzyńca”, była pięknym przeżyciem nie tylko dla rodziny poety. „Myślę – skomentowała to wydarzenie pani Ewa –  że nasz Ojciec Święty, który tak kochał i poezje i góry byłby z nas zadowolony”.
A z pani Ewy, która ma na swym koncie tak wiele pożytecznych dokonań, zadowolone jest wielce Towarzystwo Uniwersyteckie Fides et ratio, do którego została, w uznaniu swych zasług, zaproszona. Po latach prezesowania w Towarzystwie powołano ją także na członka Rady Administracyjnej Fundacji Jana Pawła II w Rzymie.

Miłość, która buduje…
Jak nie trudno zauważyć, przez wiele lat motorem wszystkich działań pani Ewy była i jest nadal – miłość. O tę miłość mąż nie mógł być zazdrosny, chociażby dlatego, że sam ją podzielał i podziela.
Ta miłość – do Ojca Świętego Jana Pawła II – wybuchła w 1980 roku, kiedy po raz pierwszy była na audiencji w gronie polskich adwokatów. Zobaczyła wówczas człowieka pod każdym względem pięknego – Człowieka oddanego Bogu i ludziom – pełnego ciepła, prostoty, tryskającego energią i radością. Podziwiała nie tylko to, co mówił, a każde słowo głęboko zapadało w jej serce, ale i to, jak mówił. Od tamtej pory wiedziała, że chce w pełni zaangażować się w służbę temu wielkiemu i świętemu człowiekowi, choć na razie nie wiedziała, jak by miało to wyglądać. Ale tylko na razie, bo wkrótce życie postawiło przed nią szereg ambitnych wyzwań.
„Poniekąd Ojciec Święty zastąpił mi ojca, z którym czas wojny mnie rozdzielił, i z którym nigdy potem nie zdołałam nawiązać głębszych więzi – mówi pani Ewa. Jan Paweł II ofiarował mi wszystko, co mógł dać najczulszy ojciec: umocnił mnie w wierze zachęcił do działania, wzmocnił moją odwagę, nauczył tego, by wiele od siebie wymagać… Pozwolił mi też dostrzec, że miłość jest ponad śmierć. Każde jego słowo było z Prawdy i było prawdą”. Pamięta wiele słów zwróconych bezpośrednio do niej, a wśród nich te ważne, zawarte w jednym z listów, który doszedł do niej z Watykanu w dramatycznym okresie uwięzienia jej męża w czasie stanu wojennego. Słowa Ojca Świętego przyniosły nadzieję, a właściwie pewność, że jej mąż wnet wróci do domu i do pracy zawodowej. I tak też się stało.
Pomiędzy poszczególnymi wizytami w Watykanie przeczytała nieomal wszystkie książki Jana Pawła II, zna na pamięć wiele jego myśli, fragmenty wierszy… Starała się też nie uronić żadnego ze słów, które padły podczas spotkań. Wspomina też niepowtarzalne poczucie humoru Ojca Świętego. Pamięta na przykład audiencję, na której była wraz ze studentami z Lublina. Zasiedli oni na podłodze u stóp Ojca Świętego, najbliżej siedziało dziewczę z długim warkoczem. Ojciec Święty toczył rozmowę z różnymi osobami, ale ukradkiem, pociągał dziewczynę za warkocz, udając, że czyni to kto inny. I cieszył się ze swojego dowcipu jak dziecko.
Był zawsze tak naturalny i pełen prostoty. Pamięta, jak podczas jednego z obiadów, w którym miała zaszczyt uczestniczyć, spadła z jej kolan serwetka i zanim zdążyła się zorientować Ojciec Święty już ją podniósł. A kiedy speszona zaczęła gwałtownie przepraszać, Ojciec Święty powiedział z uśmiechem: „I cóż się takiego stało? Spadła serwetka to ją podniosłem”.
Wspomina też ze wzruszeniem dzień, kiedy dano jej do przeczytania przy stole papieskim nigdzie wcześniej niepublikowane fragmenty „Tryptyku Rzymskiego”. Jakże błogosławiła wówczas swój ukończony we wczesnej młodości rok szkoły aktorskiej.

Jej piękny dom…
Jego urodą i klimatem pani Ewa dzieli się z innymi. Zaprasza wiele osób na spotkania, podczas których zawsze mówi się o sprawach interesujących, ważnych, aktualnych, ale wysłuchuje też opowieści i wspomnień, w których uśmiech przeplata się z powagą. A uzupełnieniem tych uczt dla ducha bywają rozkosze stołu. Obok tak rzadkich przysmaków, jak tort z pomarańczy, pieczony bez szczypty mąki, pani Ewa serwuje potrawy polskie, znane, ale nie często w domach podawane. Bo ileż trzeba włożyć pracy w wykonanie np. 100 pierogów z wiśniami? („a nie ma pani pojęcia – mówi – jak te pierogi smakowały arcybiskupowi”).
W domu pani Ewy goszczeni są wybitni artyści, politycy, przedstawiciele nauki i Kościoła, ale i zwykli ludzie gorących serc, z którymi łączy ją podejmowanie wspólnego dzieła. A podczas świąt Bożego Narodzenia dom rozbrzmiewa kolędami. Na to wspólne kolędowanie zaprasza parędziesiąt osób, dbając i w ten sposób o kultywowanie polskich tradycji. „Ojciec Święty tak kochał kolędy” – przypomina ze wzruszeniem. Ale są godziny i dni zastrzeżone tylko dla rodziny, kiedy to mąż i syn wracają z pracy lub z podróży. Wówczas dom i ona chcą być tylko dla nich. Wtedy nie umawia się z nikim lub wręcz odwołuje spotkania. Zna wartość takich chwil, budujących rodzinną wspólnotę, w których najbliżsi są tylko dla siebie, w których jest czas na rozmowę, na podzielenie się życiem toczącym się poza domem.
Może właśnie dzięki tak pieczołowitej dbałości o rodzinne więzi potrafiła przez tyle lat utrzymać żywe uczucia męża, przejawiane niekiedy także w staroświeckich może, ale tak uroczych gestach, jak układanie dla niej serca z pierwszych poziomek, czy oświadczanie się jej, z nieodłącznym poczuciem humoru, przed każdą rocznicą ślubu i pytanie każdego kolejnego dnia, z pozornym niepokojem, czy aby zostanie przyjęty. (Okazuje się, że pomysły zakochanych przekraczają granice epok, bo przed laty mój ojciec także każdego roku układał mojej matce serce, tyle, że z pierwszych truskawek.) I pewnie magia rodzinnego domu, kształtowanego delikatną, ale silną damską ręką, powoduje, że i syn – uzdolniony reżyser, wykładowca w Akademii Teatralnej, zasiada chętnie do rozmów z matką, odkładając nieraz niejedno zajęcie, czy towarzyskie spotkanie. I mówi jej – Mami, jakaś ty świetna.
Ale jest także ta najważniejsza siła, która tak jak niegdyś, tak i dziś spaja rodzinną wspólnotę – to wiara. „Nie umiem przeżyć dnia bez Mszy świętej – mówi pani Ewa – w niej moja siła”. Wiele się modli, o wiele prosi, bo tyle spraw ludzkich ma na głowie, ale i za wiele przeprasza. Wie, że bywa impulsywna, niekiedy może zbyt ostra w osądach ludzkich postaw. Ale umie też przepraszać, choć nie wszystkich i nie za wszystko. Potrafi być kategoryczna, gdy trzeba wystąpić w obronie prawdy, wziąć w obronę kogoś słabego, obrażanego czy wytknąć czyjąś niegodziwość. Znane jest w kręgu jej znajomych wydarzenie, kiedy to nie podała ręki jednemu z przedstawicieli warszawskich notabli, który porzucił żonę z dwojgiem nieletnich dzieci, afiszując się z kolejną damą serca. „Tolerancja przyzwoitego człowieka musi mieć też swoje granice – powie, nie bacząc na opinie innych.

Najbliższe plany
A jakie zadania stoją przed panią Ewą teraz? Ma ona pełną świadomość, iż, jak przypomniał ks. Janusz St. Pasierb, „kultura jest przede wszystkim tworzeniem dalszego ciągu”, a więc trzeba wspierać działalność młodych, którzy dzieło Ojca Świętego Jana Pawła II poniosą ku innym. Nie dziwią zatem bliskie kontakty pani Ewy ze wspaniałymi, pełnymi dynamizmu młodymi ludźmi, tworzącymi Centrum Myśli Jana Pawła II. Te kontakty zaowocowały już dwoma wspólnie zorganizowanymi wystawami, a teraz pani Ewa chce pomóc w stworzeniu bliźniaczego Centrum w Lizbonie. W to zamierzenie wkłada wiele starań, choć nie tylko w to. Od dawna pragnęła doprowadzić do szczęśliwego końca dyskurs na temat wzniesienia krzyża na Placu Piłsudzkiego, gdzie odbyła się Msza święta podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II, i gdzie padły niezapomniane, podrywające naród do czynu słowa – „Niech zstąpi duch Twój…”. I doprowadziła do podjęcia przez Radę m. st. Warszawy uchwały o upamiętnieniu tego ważnego wydarzenia właśnie wzniesieniem krzyża. „Ten krzyż musi tam stanąć – mówi pani Ewa z niedającą się ukryć emocją – musi stanąć jako dane nam na wiek wieków przypomnienie tego, co się tu wydarzyło i co trwa w nas i trwać ma przez pokolenia”.
Na kominku, w salonie państwa Bednarkiewiczów stoi oprawiony w ramy, upamiętniający dzień śmierci Jana Pawła II włoski plakat, na którym widnieje napis – non avere paura – nie lękajcie się, a pod spodem umieszczono w dziesięciu językach wyraz – dziękuję. „Te słowa będą mi towarzyszyć do śmierci” – mówi pani Ewa. Przed plakatem zatrzymuje się często, jakby chciała zdać relację temu, na którego wizerunek patrzy, relację z tego, co udało jej się kolejnego dnia zdziałać. Stale jednak ma wrażenie, że mogłoby być tego znacznie więcej.