Konfitury słodzone miłością

Konfitury słodzone miłością

Jolanta Wachowicz

 

Czas był wiosenny, a nastrój dokładnie taki jak w przedwojennej piosence „Kiedy znów zakwitną białe bzy...”. Młodziutka, dwudziestokilkuletnia Halina jechała przez Aleje Ujazdowskie dorożką. Dorożka zatrzymała się przy wejściu do Łazienek. Zanim Halina zdążyła z dorożki wysiąść, doskoczył wysoki i bardzo przystojny młody człowiek podając jej z galanteria rękę, aby ułatwić zejście ze stopni pojazdu.

W tamtych latach zawieranie przypadkowych znajomości – nawet z przystojnymi i szarmanckimi panami – nie uchodziło.Halina nie skorzystała więc z pomocy, dziękując za nią uprzejmie acz chłodno. Wówczas młody człowiek powiedział: „A ja i tak się z panią ożenię”.Halina roześmiała się, bo tego rodzaju obietnica złożona w tego rodzaju sytuacji zabrzmiała całkiem niedorzecznie.

Ale nie była niedorzeczna.

Tyle, że na jej realizację trzeba było czekać aż piętnaście lat.

Drugie spotkanie młodych nastąpiło w kilka miesięcy później, już po tragicznej kampanii wrześniowej. Marian i Halina zetknęli się ze sobą na jednym z zebrań konspiracyjnych. Młody człowiek zobaczywszy wchodzącą dziewczynę powtórzył swoja wiosenną zapowiedź: Oto moja przyszła żona. Wtedy także potraktowała to jako miły żart.

Przez pięć lat okupacji on ją nieustannie adorował, a ona przyjmowała dowody adoracji z rosnącą przyjemnością.

Podczas Powstania Warszawskiego walczyli w tym samym zgrupowaniu. Ona była sanitariuszką, on awansował do stopnia podporucznika. Kiedy został ranny opiekowała się nim z całą ofiarnością. Z narażeniem życia i z największym trudem pomagała w przetransportowaniu go kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Towarzyszyła mu podczas transportu jeńców, dopomogła w ucieczce z Pruszkowa. Zdołała też doprowadzić go do rodzinnego domu i oddać w troskliwe i czułe ręce matki.

Marian wyzdrowiał, ale zanim odzyskał pełnię sił, został aresztowany przez UB i osadzony w więzieniu.

Pierwszy wyrok – kara śmierci. Matka Mariana opłaciła go paraliżem. Dostała wylewu na sali rozpraw. Halina – na migi – przekazała bezsilnemu i zrozpaczonemu Marianowi  obietnicę: Zaopiekuję się nią. Trzymaj się!

I dotrzymała słowa. Przez siedem lat pielęgnowała obcą sobie kobietę, pełną nieustannej obawy o los ukochanego jedynaka, poruszającą się na wózku inwalidzkim, pozbawioną nie tylko władzy w członkach, ale i wszelkich środków do życia.

Halina odwiedzała Mariana w więzieniu. Pukała do wszystkich możliwych sądowych drzwi, składając prośby i petycje o zmianę wyroku.

Ulitowano się – nad nim? nad jego matką? nad tak niezłomną narzeczoną? – zmieniając karę śmierci na wieloletnie więzienie.

Moi Rodzice utrzymywali z Haliną bliskie i serdeczne kontakty towarzyskie. Tata pomagał w jej „bojowaniu” o uwolnienie Mariana. Dopomagał jej także w wielu codziennych kłopotach, które często przerastały siły i możliwości młodej, samotnej kobiety. Dla mnie była „od zawsze” po prostu ciocią Halinką, bardzo kochaną i bardzo kochającą. Przynosiła mi drobne upominki, łakocie i zachwycała się wszystkim, co robiłam. Już w tamtych dziecinnych latach kojarzyłam ją z uwielbianym przeze mnie smakiem kandyzowanych jabłek, gruszek oraz słodko-kwaśnych marynat, które przygotowywała po mistrzowsku. Na Wielkanoc zaś przynosiła kilka (czasem kilkanaście) mazurków, każdy o innym smaku i każdy własnej roboty.

Po amnestii 1956 roku, Halina przyprowadziła do nas pewnego dnia – Mariana. Patrzyłam spłoszona na wymizerowanego młodego człowieka z siwiejącymi włosami, nie mającego ani jednego zęba. Prawie się nie odzywał, jadł łapczywie i w sposób, jaki uważałam za nader prostacki. I o niczym nie wiedział, na niczym się nie znał. Dla mnie – wówczas pewnej siebie trzynastolatki – był niczym człowiek z buszu.

Halina wyszła za niego za mąż i pod jej staranną, systematyczną, spokojna opieką Marian stosunkowo szybko odzyskał siły fizyczne i wiarę w siebie. Ukończył studia na politechnice, rozpoczął pracę. Bóg dał im kilkanaście szczęśliwych lat, podczas których realizowali największą wspólną pasję – turystykę. Czasy nie sprzyjały wyjazdom zagranicznym, ale zwiedzali Polskę i tzw. demoludy. Z każdej wyprawy przywozili drobne pamiątki i nigdy nie zapominali o przesyłaniu pocztówek, które wówczas pracowicie kolekcjonowałam.

Kiedy zmarła matka Mariana, a granice na Zachód nieco szerzej się uchyliły, wydawało się, że teraz będą mogli swobodnie zwiedzić cały świat.

Nie zwiedzili.

Marian, może na skutek więziennych przeżyć, doznał ciężkiego wylewu i podobnie jak jego matka został przykuty na wiele lat do wózka inwalidzkiego. Halina podtrzymywała męża na duchu, nigdy się nie uskarżała na zły los, i pozostała niezmiennie kobietą pogodną, pełną energii i zawsze skorą do pomagania innym.

Kiedy Marian zmarł, mój ojciec, u którego rozpoczynała się już śmiertelna choroba, i moja mama otoczyli Halinę serdecznym wsparciem. Ale już wkrótce role się odwróciły i to Halinka stała się naszym domowym dobrym duchem. Bez niej, bez jej odwagi, cierpliwości, obecności ani moja mama, ani ja nie przetrwałybyśmy koszmaru półrocznej niemal agonii taty.

A potem, po jego śmierci… Potem przez dziesięć lat smutnego wdowieńswa mojej sędziwej i schorowanej mamy, to ciocia Halina, zawsze niezawodna, „dyspozycyjna”, zawsze gotowa wysłuchać i pocieszyć, była jej i moją najsilniejsza podporą. Ona, która nigdy nie zawracała nikomu głowy swoimi sprawami, nie „zawróciła nam głowy” nawet własną śmiercią, choć wiedziała, jak się później okazało, że jest nieuleczalnie chora. Na tydzień przed końcem poprosiła tylko, abym zabrała z piwnicy przygotowane dla nas konfitury i moje ukochane „kandyzy” oraz marynowane gruszki.

Umarła w listopadzie. W grudniu, na Święta Bożego Narodzenia otworzyłam słoiki z tymi przysmakami. Wydawały się smaczniejsze niż kiedykolwiek. To wtedy moja mama powiedziała, że Halina słodziła przetwory – miłością.

W swoim długim życiu poznałam wiele jej imion. Miłość Haliny była jednak najprawdziwsza, taka która niczego dla siebie nie żąda, nie zazdrości, nie oczekuje.Po prostu – jest.

We wszystkim i zawsze.

Polacy spod znaku Rodła

W 70. rocznicę Zjazdu Związku Polaków w Niemczech

 

Polacy spod znaku Rodła

Maria Żmigrodzka

 

Decyzją traktatu wersalskiego, po I wojnie światowej liczne ziemie, zamieszkane od wielu pokoleń przez ponad półtora miliona Polaków, zostały włączone do Niemiec. Pozbawieni na nowo ojczyzny nasi rodacy byli zmuszeni bronić swoich praw, narodowych tradycji i wiary. W 1922 r. utworzyli

Związek Polaków w Niemczech, który miał siedzibę w Berlinie. Uznany przez władze Republiki Weimarskiej, potem III Rzeszy oraz przez Ligę Narodów Związek liczył ok. 60 tys. członków, choć liczba ta ulegała zmianom wskutek rosnących prześladowań ze strony hitlerowców. Działalność Polaków była imponująca i bardzo wszechstronna. Wydawano m. in. czasopisma „Polak w Niemczech”, „Młody Polak w Niemczech”, „Mały Polak w Niemczech”, „Dziennik Berliński”, „Informator Harcerstwa Polskiego w Niemczech”, „Przyjaciel Pieśni,” „Głos Pogranicza i Kaszub”, „Słowo Śląskie”, „Nowiny”, „Naród”, „Mazur”, „Katolik”, „Głos Pracy”, „Poradnik Nauczycielski”, „Gazetę Olsztyńską”, „Głos Polski z Berlina”. Na terenach zamieszkałych przez Polaków działało 55 szkół powszechnych i 2 gimnazja – w Kwidzynie i Bytomiu.

Kiedy władze niemieckie zakazały używania znaku Orła Białego w 1932 r. – Janina Kłopocka (1904-1982) – artystka, plastyk, działaczka polska w Niemczech i jej najbliżsi współpracownicy związkowi – dr Jan Kaczmarek, Edmund Osmańczyk i Stefan Murek – aby nie być zmuszonym do akceptacji swastyki obmyślili nowe godło: biały, na czerwonym tle, stylizowany symbol biegu Wisły, z zaznaczonym Krakowem. Znak ten nazwano „Rodłem”. Brzmiący dla niektórych archaicznie wyraz był neologizmem, wcześniej nikomu nieznanym. Powstał z połączenia słów: „rodnica” i „godło” – które wskazywały na ich narodową wymowę; nie chciano używać słowa „herb” – kojarzącego się z klasą szlachecką, ani słowa „godło” – mającego związek z emblematami państwowymi.

Znak Rodła zdobił polskie biało-czerwone flagi, sztandary, czasopisma, wydawnictwa oraz harcerską lilijkę ZHP (który działał w Niemczech intensywnie od 1912 r.) – był symbolem łączności z Polską – Warszawą, Gdańskiem, Krakowem i Wisłą. „Rodłacy” nie uznawali różnic pokoleniowych czy społecznych. Pielęgnowali w sobie poczucie godności narodowej, prawdziwym kultem otaczali język ojczysty, historię, obyczaje i tradycje, a za honor uważali przynależność do wielkiej wspólnoty Polactwa Walczącego. Wyraz „Polactwo” – obecnie prawie już nikomu nieznany, używany nawet czasem w znaczeniu pejoratywnym – występujący w naszej literaturze od XVII w. oraz w mowie polskiego ludu do roku 1939 – oznaczał jedność myśli i uczuć wszystkich Polaków walczących o narodową tożsamość. Jak podaje „Leksykon Polactwa w Niemczech” – słowo to „ostało się tam, gdzie walka toczyła się przez wieki o codzienny chleb narodowy, mowę, obyczaj i modlitwę polską”.

Patronką Związku Polaków w Niemczech i całej zamieszkałej tam mniejszości obrano Matkę Bożą Radosną –przez co podkreślano, że przynależność do narodu polskiego jest dla każdego członka tej społeczności podstawą radości i dumy.

Niestrudzonym opiekunem oraz duchowym przywódcą Polaków w Niemczech okresu międzywojennego był ks. dr Bolesław Domański (1872-1939) – proboszcz polskiej parafii w Zakrzewie k. Złotowa, z którego uczynił ośrodek życia polskiego w III Rzeszy. Rozbudował on kościół, wznosząc kaplicę maryjną z wystrojem religijno-narodowym, Założył ośrodek zdrowia, przedszkole, polski bank i spółdzielnię „Rolnik”. Dom Polski, w którym każda patriotyczna impreza zaczynała się hymnem Polaków w Niemczech –„I nie ustaniem w walce,/Siłę słuszności mamy,/ I mocą tej słuszności /Wytrwamy i wygramy!” – miał własną orkiestrę i chór. Gorliwy duszpasterz zachęcał wiernych do częstego korzystania z sakramentów świętych, wprowadził też wczesną I Komunię św. dla dzieci, organizował pielgrzymki do Ostrej Bramy, na Jasną Górę oraz do Rzymu. Licząca 1200 mieszkańców parafia wydała 20 kapłanów. Niemcy z niechęcią nazywali to miejsce „Klein Warschau” – małą Warszawą albo „Hochburg des Polentums” – twierdzą polskości.

6 marca 1938 r. zebrani na Kongresie w Berlinie Polacy, wobec siedmiu tysięcy delegatów wszystkich swoich wspólnot, ogłosili uroczyste credo: Pięć Prawd Polaków w Niemczech

Prawda pierwsza: Jesteśmy Polakami!

Prawda druga: Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci.

Prawda trzecia: Polak Polakowi bratem.

Prawda czwarta: Co dzień Polak Narodowi służy.

Prawda piąta: Polska naszą Matką, o Matce nie wolno mówić źle.

Manifest Młodych głosił między innymi: „Najpiękniejsze słowo polskie – Matka; najważniejsze – Naród, najświętsze – Bóg. Należymy do Narodu Polskiego. Obowiązek budowania Ojczyzny na każdym Polaku spoczywa. Wielkość w zdobywaniu jest.(…) To nasz manifest młodych,

uśmiechniętych ufnie do Matki Boskiej Radosnej! To my, młodzi Polacy w Niemczech. Polactwo Walczące!”.

Za swą patriotyczną postawę wielu Polaków z tych ziem zapłaciło niebawem więzieniem albo śmiercią. Przesłanie ich nigdy nie przestało być aktualne. Pomimo trudności Dom Polski nadal działa, a tradycje przedwojennych rodłaków podtrzymuje i rozwija Rodzina Rodła we Wrocławiu oraz inni duchowi spadkobiercy tych narodowych i religijnych idei.

Słoneczna dziewczyna

Należała do ludzi, o których mówimy, że wnoszą pozytywną energię. Miała w sobie jakieś światełko, zawsze skierowane na innych: dar opromieniania życia w każdych warunkach oraz wydobywania tego, co w człowieku najlepsze.

 

Słoneczna dziewczyna

O Klementynie Sołonowicz-Olbrychskiej

 

Ewa Bagłaj

 

 

„Nie ma większej winy, jak zabrać człowiekowi światło” – przekonuje w swojej powieści Cierpki owoc tarniny Klementyna Sołonowicz-Olbrychska. Matka znanego aktora, Daniela, poświęciła szeroko rozumianej oświacie całe swoje życie zawodowe. Stworzyła kilkadziesiąt książek, spektakli radiowych i telewizyjnych dla dzieci i młodzieży. Jako dziennikarka chętnie recenzowała literaturę dla najmłodszych. Będąc nauczycielką, społecznie prowadziła teatr szkolny, w którym debiutował przyszły Kmicic i Azja Tuhajbejowicz z Trylogii. We wszystkim, co robiła, kładła nacisk na misję wychowawczą. Twierdziła, że „to właśnie siła charakteru, siła moralna, jest największym bogactwem człowieka i czyni szczęśliwym jego życie, a także życie innych”.

Należała do ludzi, o których mówimy, że wnoszą pozytywną energię. Miała w sobie jakieś światełko, zawsze skierowane na innych: dar opromieniania życia w każdych warunkach oraz wydobywania tego, co w człowieku najlepsze. Starała się znajdować w swojej zabieganej i często biednej codzienności coś, czym można podzielić się z innymi. Choćby dobre słowo, autentyczne zainteresowanie sprawami drugiego człowieka, wyrozumiałość dla słabości – ale nie dla złej woli. Taką widzieli ją bliscy i wychowankowie.

– Była w pani Klementynie sama świetlistość – wspomina zaprzyjaźniona z nią Barbara Wachowicz, matka chrzestna jej wnuka, Rafała Olbrychskiego. „Czarującą dziewczyną z Drohiczyna” nazwał Klimę poeta Czesław Miłosz, kolega i… wielbiciel z okresu równoległych studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

Urodziła się 16 września 1909 w Drohiczynie nad Bugiem. To niewielkie miasteczko na wschodzie Polski, urodziwe i z przeszłością grodu koronacyjnego, pozostało dla niej na zawsze ukochanym miejscem na świecie. Akcję swoich utworów (poza kilkoma, w tym najpopularniejszą powieścią Zielona dziewczyna) umieściła w rodzinnych stronach. „Mimo długich lat przeżytych w Warszawie, duchem przebywała nad ciekiem wielkiej rzeki z jej urwistym brzegiem, wierzbami pochylonymi ku nurtowi… – pisała o niej Ewa Nowacka, krytyk literacki i autorka książek dla młodzieży.

Klementyna Sołonowicz była drugim dzieckiem Kazimierza i Zofii z domu Śmiałowskiej. Mieli oni trzy córki: Irenę, Klementynę i Krystynę Marię. Wywodzili się ze zubożałej szlachty. Obie rodziny, od kilku pokoleń mieszkające w Drohiczynie i okolicach, łączyły silne tradycje patriotyczne i zasługi w walce o niepodległość kraju. Różniły – zdolności i upodobania. Klima po ojcu odziedziczyła sumienność, pracowitość, rzetelność w pracy. Po matce: skłonności artystyczne, pisarskie.

Jej dziadek ze strony ojca, Adam Sołonowicz, był powstańcem styczniowym w oddziale ks. Stanisława Brzóski. Pradziadek ze strony matki, Antoni Śmiałowski uciekł spod Kobrynia przed represjami władz rosyjskich za pomaganie powstańcom 1863 r. Wiele lat później jego wnuk, a wuj Klementyny, Teodor Śmiałowski „Szumny”, komendant placówki AK „Wisłoka” w Drohiczynie, po wycofaniu się Niemców w 1944 r. nie złożył broni i został zamordowany przez NKWD. Świadkiem jego bohaterskiej śmierci był łącznik oddziału, ksiądz Jan Mazur – po wojnie wieloletni biskup diecezji siedleckiej.

Rodzice Klementyny starali się wychować córki w duchu tolerancji i wrażliwości na świat, czemu sprzyjało zamiłowanie obojga małżonków do książek.

– Matkę i jej siostry uczono, że liczy się to, kto jest kim jako człowiek, a nie jego pochodzenie czy przekonania religijne, polityczne czy stan majątkowy – mówi Daniel Olbrychski.

Po ślubie w kościele drohiczyńskim Sołonowiczowie wyjechali do pobliskiego Korczewa hrabiów Ostrowskich, gdzie Kazimierz pracował jeszcze jako kawaler w księgowości. Pałac należał niegdyś do słynnej marszałkowej Joanny Kuczyńskiej, adresatki listów i wiersza Do Pani na Korczewie,autorstwa Cypriana Kamila Norwida.

Klima miała trzy lata, kiedy rodzina przeniosła się do Podzamcza, w powiecie Garwolin, 3 km od historycznych Maciejowic, do dóbr hr. Andrzeja Zamoyskiego. „Zawsze tak czy inaczej czczono Kościuszkę. Tu była taka ziemia” – napisze Sołonowicz-Olbrychska w powieści O poranku, opartej na wątkach autobiograficznych. Osobowość przyszłej pisarki, tak wrażliwej na piękno przyrody, kształtowała się w pełnym uroku otoczeniu. Park w Podzamczu opisał Stefan Żeromski w swoich Dziennikach jako najpiękniejszy, jaki widział, przewyższający urodą nawet parki w Wilanowie i Opinogórze.  Zaraz po pierwszej wojnie światowej Sołonowiczowie opuścili jednak to miejsce, bo Kazimierz awansował i objął stanowisko zarządcy jednego z folwarków w dobrach Zamoyskich. Był to Podłęż, położony niedaleko Kazimierza nad Wisłą, czyli – po Drohiczynie – drugie dla Klementyny miejsce najszczęśliwsze na ziemi.

Kiedy okazało się, że prywatne lekcje nie dają dziewczynkom tyle, ile nauka w szkole, ich ojciec bez wahania zdecydował o przeprowadzce do Białegostoku. Dostały się do Państwowego Gimnazjum Żeńskiego, im. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Nieprzyzwyczajone do rygoru, z jakiego słynęła ta szkoła, Klima i Krysia na własną prośbę przeniosły się do Gimnazjum im. Kraszewskiego w Drohiczynie i tam zdały maturę.

 

Dwie pasje Klementyny

Studia polonistyczne w Wilnie były ważnym etapem w życiu Klementyny Sołonowiczówny. Urzeczona dziewiątą muzą od dzieciństwa, tu zetknęła się z legendarnym już wówczas teatrem „Reduta” Juliusza Osterwy. Później, w Warszawie chodziła na zajęcia jako wolny słuchacz i grywała u mistrza role epizodyczne. Chociaż z własnego wyboru, po świetnie zdanym egzaminie do szkoły teatralnej (poza nią komisja wyróżniła wtedy Irenę Kwiatkowską), nie została profesjonalną aktorką, potrafiła szczerze i z miłością do ludzi wypełnić każdą z ról, w jakich postawiło ją długie i ciekawe, choć trudne życie.

Swego przyszłego męża, Franciszka Olbrychskiego, znanego stołecznego publicystę, spotkała w redakcji „Czasu”, kiedy po rezygnacji z aktorstwa zajęła się swoją drugą wielką pasją: pisaniem, i zaczęła pracować jako dziennikarka. Pobrali się tuż przed wojną i wkrótce urodził się pierwszy syn, Krzysztof. Całą okupację i powstanie warszawskie rodzina przetrwała w stolicy. W mieszkaniu przy Nowogrodzkiej, w samym Śródmieściu, przechowała Rafała Pragę, wybitnego dziennikarza pochodzenia żydowskiego, który po wojnie stał się autorem spektakularnego sukcesu dziennika „Express Wieczorny”.

 

Trudne czasy

Kiedy 1 sierpnia 1944 wybuchło powstanie, Klementyna była w pierwszych miesiącach ciąży z drugim synem, Danielem. Urodził się w lutym, po ewakuacji mieszkańców z Warszawy, w drodze do Łowicza. Do stycznia 1946 nie było po co wracać, a po wojnie okazało się, że w dawnym mieszkaniu mogą zająć tylko jeden pokój, do tego przechodni. Klementyna zamieszkała więc z dziećmi u rodziców w Drohiczynie. Mąż został w stolicy, przyjeżdżał tylko w odwiedziny, miał kłopoty z pracą. Aby utrzymać siebie i dzieci, wzięła w szkole dwa etaty: uczyła polskiego i francuskiego. Pojawiły się kłopoty zdrowotne. Błędnie zdiagnozowana choroba serca spowodowała wiele cierpienia, wreszcie konieczność rozstania się na zawsze z ukochanym zawodem nauczycielki… Co pozostało niezrozumiałe dla wielu, nie zaskarżyła do sądu lekarza, którego pomyłka skazywała ją na wyrok najwyżej kilku lat życia.

Małżeństwo na odległość również nie przetrwało, choć dla jego ratowania wróciła na stałe do Warszawy.

 

Oddana pracy

Klementyna Zaczęła współpracować z Polskim Radiem oraz telewizyjnym Teatrem Młodego Widza. Wtedy na poważnie zajęła się literaturą, do czego jeszcze w czasach dziennikarskich namawiała ją Zofia Nałkowska. Za swoją twórczość otrzymała kilkanaście nagród literackich, między innymi Nagrodę Prezesa Rady Ministrów oraz Nagrodę Harcerską.

Z zainteresowaniami teatralnymi nie rozstała się nigdy. O „Reducie” dużo opowiadała swoim uczniom. Doświadczenia te spisała w Teatrze radości – podręczniku dla nauczycieli zajmujących się organizowaniem i prowadzeniem szkolnych grup teatralnych; są tam m.in. takie słowa: „Podczas pracy z uczniami korzystałam z każdej okazji, by mówić o teatrze Osterwy i o teatrze Stanisławskiego”.

Mówiła o tym również obu synom. Przestała wierzyć, że Krzysztof zostanie w przyszłości aktorem, kiedy prowadzony do teatru, żeby nauczył się go kochać, odwracał się plecami do sceny i liczył krzesła. I nie pomyliła się. Został fizykiem. Całą nadzieję na spełnienie marzeń o drodze aktorskiej synów pokładała więc w młodszym.

– Nie wiem, jak odnosił się Daniel do matki, bo nie widziałam ich nigdy razem, ale wiem, jaki był stosunek matki do Daniela: ona była nim zauroczona – wspomina Ewa Nowacka, redaktor sekcji literackiej Polskiego Radia w czasie, gdy Sołonowicz-Olbrychska prezentowała tam swoje utwory. – Po castingu do filmu przynosiła fotosy. Jeżeli Daniela odrzucano, strasznie to przeżywała. Pokazywała i mówiła: Jak można nie poznać się? Jak można tego nie widzieć? To był najważniejszy człowiek w jej życiu.

 

Ostatnie lata

Jakże byłaby dumna i wzruszona, gdyby mogła wiedzieć, że w 2007 światowej sławy aktor Daniel Olbrychski otrzyma prestiżową nagrodę imienia Stanisławskiego!...

Nie doczekała tego, ale cieszyła się jego filmowymi sukcesami. Przeżyła wszystkich swoich lekarzy szpitalnych z lat pięćdziesiątych. Zdążyła jeszcze pojechać z Danielem w podróż marzeń do ukochanej Francji, a po powrocie zwierzyć się synowi: „Raptem zdarzyło mi się coś niezwykłego, czego nie przeżyłam wcześniej… Więc w każdym wieku może się coś podobnego zdarzyć. Nie boję się już starości”.  Doczekała się wnuków. Otoczona rodziną, zmarła w Warszawie 4 lutego 1995 r. w wieku 86 lat. Jest pochowana na Wojskowym Cmentarzu Powązkowskim. Mszę żałobną odprawił ksiądz Kazimierz Orzechowski, który porzucił niegdyś karierę aktorską na rzecz kapłaństwa. Obok rodziny swoją panią profesor tłumnie żegnali uczniowie.

Cztery lata później biblioteka w Drohiczynie otrzymała imię Klementyny Sołonowicz-Olbrychskiej. Tworzy się tam kącik jej pamięci. A ja, stając na Górze Zamkowej, skąd najpiękniej widać urodę okolicy z wijącym się w dole Bugiem, z wdzięcznością wspominam za Barbarą Wachowicz tę „kruchą, uroczą kobietę o włosach z pobłyskiem złota, która mnie tu przywiodła”.